PIĘĆ

— Jest stary. Nie cierpię go. Ostry szept Sempronii zasyczał w uchu Martinezowi, który spojrzał ze współczuciem na najmłodszą siostrę.

— Bardzo mi przykro, Proney.

— Ciągle za mną łazi. Co zrobić, jeśli zechce mnie dotknąć.

— Będziesz musiała to znosić. Myśl o rodzinie. Sempronia spojrzała na niego wściekle, zmrużywszy oczy.

— Myślę o rodzinie. Myślę o tobie, bo to twoja wina. To ty wymyśliłeś całą intrygę.

— Aaa… tu jesteś. — P.J. pojawił się przy Sempronii z drinkami w dłoniach. — Przyniosłem ci jeszcze jeden koktajl.

Sempronia zwróciła się do niego z promiennym uśmiechem.

— O, dziękuję! Jaki jesteś troskliwy. — Odstawiła swój nietknięty kieliszek i wzięła nowy.

Martinez podziwiał, jak siostra świetnie sobie radzi w stresie. Znakomicie udawała radosną dziewczynę i Martinez musiał sobie przypominać, że zazwyczaj Sempronia naprawdę jest radosną młodą istotą. Tylko lekkie napięcie mięśni wokół oczu świadczyło o tym, że to gra, a nie autentyczny nastrój.

P.J. nie zwracał szczególnej uwagi na to, czy ma do czynienia ze szczerymi reakcjami Sempronii. Jego własne zachowanie z pewnością było teatralne — teraz odgrywał rolę uprzejmego i troskliwego kawalera. Był wysoki, szczupły, elegancki. Wygięte w łuk brwi wyrażały rozbawienie. Nie miał charakterystycznej dla Ngenich potężnej głowy i mocnej szczęki. Nosił mały wąsik, a na wysokim czole pojawiły się już lekkie zakola. Martinez, nastawiony krytycznie, nie miał dotychczas specjalnych zastrzeżeń… może tylko te bransolety, a na klapach marynarki warkocz z odbarwionych ludzkich włosów — typowa ozdóbka szpanerów. P.J. spojrzał na Martineza.

— Szkoda, że tak się skończyło z Blitshartsem, że nie mogłeś go uratować.

— Właściwie uratowałem go, tylko że wtedy on już był martwy — odparł Martinez.

Brwi P.J. uniosły się jeszcze wyżej. Zaśmiał się.

— Blitsharts był dobrym facetem. Dowcipnym, jak ty. Sporo wygrałem, stawiając kiedyś na niego. — P.J. pokręcił głową. — Choć ostatnio szło mu gorzej. Nie miał szczęścia.

— A więc oddajesz się hazardowi? — zauważyła Sempronia. „To dlatego potrzebujesz mojego posagu?” — pytała wzrokiem.

P.J. wzruszył ramionami.

— Lubię zagrać od czasu do czasu. Mężczyzna musi to robić, rozumiesz, spodziewają się tego po nim.

— Czego jeszcze oczekuje się od mężczyzny? — spytała.

Martinez widział, jak jej promienny uśmiech maskuje mściwe ogniki w oczach.

Pytanie zaskoczyło P.J.

— Nooo… żeby dobrze się ubierał, był towarzyski, miał ładne rzeczy.

Sempronia wzięła go pod ramię.

— Na pewno coś jeszcze. Powiedz mi o wszystkim. Martinez widział, jak Sempronia odprowadza P.J. na bok.

Najwyraźniej zamierzała wyciągnąć od niego wszystkie nikczemne sekrety. P.J. drogo zapłaci za ambicje matrymonialne swojej rodziny.

Natomiast on sam dobrze się bawił. Lord Pierre umieścił klan Martinezów na liście gości zaproszonych na wcześniej zaplanowaną kolację, a więc wkrótce Martinezowie będą siedzieli obok ludzi, którzy normalnie byli poza ich zasięgiem. W tym wypadku chodziło o trzech konwokatów, sędziego Wysokiego Sądu, dowódcę Legionu Prawomyślności Metropolii Zanshaa, dowódcę floty w stanie spoczynku oraz — nie należących do Konwokacji — kapitana i dowódcę eskadry w służbie czynnej.

Martinez miał na sobie mundur — choć zwykle nie wkładał go poza służbą — dzięki czemu od razu go rozpoznano. Kapitan i dowódca eskadry pytali o szczegóły akcji ratunkowej. Chętnie wyjaśniał. Zaczął opisywać, w jaki sposób wykorzystał symulację do zbadania ruchu „Północnego Zbiega”.

— Szczegóły przedstawię później — obiecał, gdy zadzwoniono na obiad.

Przede wszystkim zamierzał powiedzieć, jak podziwia dowódcę Enderby’ego za decyzję położenia kresu swemu życiu, i wspomnieć, że w związku z tym on sam, Martinez, zostaje bez posady.

Podał ramię lady konwokatce i poprowadził ją z obwieszonego gobelinami salonu do jadalni wyłożonej drzewem, gdzie ze ścian patrzyły portrety wybitnych przodków rodu Ngenich, wykonane z mozaiki tysięcy kawałków różnych gatunków drewna. Gospodarz lord Pierre usadził Martineza między lady konwokatką a emerytowaną dowódcą floty — niską kobietą o ogorzałej skórze.

Służący w liberiach zaczęli roznosić talerze z zupą. W powietrze wzniósł się zapach cebuli i pomidorów. Emerytowana dowódca floty — stryjeczna ciotka lorda Pierre’a — zlustrowała Martineza od stóp do głów. Na jej brodzie rosły kępki długich białych włosów.

— To pan jest ten Martinez, który sprowadził Blitshartsa?

— Tak. — Martinez ujął łyżkę, gotów zacząć opowieść o akcji ratunkowej.

— Źle — powiedziała dowódca. — Szkoda, że pan to zrobił.

— Nie rozumiem, milady.

Dowódca floty spojrzała na niego gniewnie.

— Teraz wyjdą na jaw rozmaite rzeczy, które powinny pozostać prywatną tajemnicą. Które zdyskredytują tego biedaka. Powinien mu pan dać umrzeć w spokoju.

— Bez wątpienia, milady — rzekł cicho Martinez. Z dowódcą floty nie należało się spierać.

Kobieta patrzyła teraz w talerz.

— Mam nadzieję, że zupa jest dobra — wymamrotała. — Ostatnim razem przypalili cebulę.

A więc poprzedni temat został zamknięty. Lady konwokatka, siedząca z drugiej strony Martineza, prowadziła skomplikowaną dyskusję na temat ustawy o ochronie złotonośnych wodorostów na Hy-Oso. Po drugiej stronie stołu Martinez widział wyraźnie odprężonego P.J. obok Vipsanii. To lord Pierre na pewno ich tak posadził, uważając, że skoro Vipsania jest najstarsza, najbardziej jej zależy na zamążpójściu.

Martinez jadł zupę, rozmyślając o Suli i Amandzie Taen. Widział się z Amandą dwukrotnie od czasu tamtej randki i zawsze dawało mu to takie samo zadowolenie, jak za pierwszym razem, ale nie zdołał usunąć Caroline Suli ze swego umysłu.

Wkrótce ją zobaczy i z pewnością zdecyduje, co robić.


* * *

Pod koniec długiego hamowania Sula przekazała „Północnego Zbiega” holownikom, które miały go doprowadzić na kwarantannę. Podleciała szalupą do wyznaczonego miejsca dokowania i gdy zaciski się zwarły, poczuła, jak grawitacja pierścienia pcha ją do tyłu, przypiera do fotela akceleracyjnego z pełną siłą, dwukrotnie większą od tej, jaka działała podczas podróży na Zanshaa. Sula poczekała, aż rura dokująca wysunie się i hermetycznie przyssie do luku śluzy. Wtedy zdjęła hełm i z ulgą głęboko zaczerpnęła tchu. Instrukcja zalecała, by podczas dokowania małym statkiem pilot cały czas pozostawał w skafandrze próżniowym, i trzymanie zamkniętej przyłbicy wymagało sporej siły woli.

Gdy już zsunęła hełm, wyłączyła szalupę i zabrała z komputera dwie małe folie z danymi, po czym włożyła je do kopert.

Jedna folia zawierała dziennik pokładowy i znalazła się teraz w oficjalnej kopercie, która miała trafić do Biura Dokumentacji Floty; tam zostanie przejrzana i zarchiwizowana. Druga folia to informacje osobiste, rozmowy z Martinezem oraz wszystkie jego książki i przesyłki.

Prywatne dane Sula włożyła do torebki z przyborami osobistymi, którą miała ze sobą w szalupie; teraz umieściła torebkę w szczelnej kieszeni skafandra. Pchnęła drzwi w tunel śluzy, objęła dłońmi uchwyt nad głową i zwlekła się z fotela. Śluza znajdowała się teraz „na dole” i Sula, niezgrabna w skafandrze, osunęła się tam, wyłączyła światła w kabinie pilota i szczelnie zamknęła za sobą drzwi.

Nawet nie spojrzała pożegnalnie na wnętrze szalupy, szczęśliwa, że nie musi go już więcej oglądać.

Luk otworzył się z sykiem, Sula wypełzła rurą dokującą i wychynęła w gotowalni o jednolitych białych ścianach i podłodze, by lepiej było widać brud czy skażenia. Czyjeś ręce pomogły jej wstać i dopiero gdy oparła się na stopach, zobaczyła, że to ręce Martineza. Miał na sobie mundur polowy. Szeroko się uśmiechał.

Zawrót głowy odczuła uchem wewnętrznym.

— Milordzie — powiedziała.

— Witamy wśród ludzi, kadecie. — Poprowadził ją dwa kroki do przodu. Przystąpili do niej trzej sprzętowcy w sterylnych jednorazowych fartuchach i furażerkach i obojętnie zaczęli zdejmować z niej skafander. Martinez odebrał służbową kopertę z dziennikiem pokładowym.

— To log? W takim razie zabieram.

— Powinnam ją dostarczyć osobiście.

— Wystawię pokwitowanie — rzekł Martinez. — Ma być dostarczona do Biura Prokuratury, a nie do Dokumentacji Floty.

— Aha.

— Na jacht już ruszyli prawnicy z papierami. I tak nic im to nie pomoże. Flota ma najlepszych prawników i jestem pewien, że już zapadła decyzja, który z wyższych oficerów dostanie nową zabawkę.

Sprawne ręce otworzyły wszystkie kieszenie skafandra próżniowego, wyjęły przedmioty osobiste, narzędzia i niewielką butelkę powietrza. Zapas powietrza i recykler zostały odłączone od siedzenia, wentyle zablokowane, górna część skafandra oddzielona od dolnej. Sprzętowcy unieśli ramiona Suli i zdjęli górną połowę skafandra.

Sula zorientowała się, że niezbyt przyjemnie pachnie. Opuściła ręce, gdy sprzętowcy zaczęli z niej zsuwać dolną część skafandra. Spojrzała na Martineza.

— Mógłbyś się odwrócić?

Odwrócił się, a sprzętowcy zdjęli z Suli skafander wraz z wkładką sanitarną. Martinez opuścił wzrok, wyjął ze swego pasa poduszeczkę danych i coś na niej napisał. Jeden ze sprzętowców wyciągnął przed siebie parę sterylnych kalesonów i Sula w nie weszła. Martinez nacisnął guzik i poduszeczka wypluła folię, którą Martinez podał Suli, wyciągając rękę do tyłu nad barkiem.

— Twoje pokwitowanie.

— Dziękuję. — Wzięła folię. — Możesz się już odwrócić. Odwrócił się. Patrzył z wyrazem uprzejmego zainteresowania, jakby nie widział, że ma przed sobą nieumytą kobietę, o obwisłych mięśniach, tłustych włosach, ziemistej cerze, w przepoconym podkoszulku nie zmienianym od wielu dni. Sula musiała przyznać, że Martinez jest bardzo opanowany.

— Załatwiłem ci pokój w kwaterach kadetów przy sztabie — powiedział.

Oferta zrobiła na niej wrażenie.

— Nie muszę mieszkać w pierścieniu? Dziękuję.

— Wykorzystuję swoje przywileje, póki jeszcze pracuję w sztabie. Będziesz mogła wziąć prysznic i coś przegryźć, a potem mamy wizytę u mojego krawca.

— U krawca?

— Lord dowódca Enderby zamierza jutro uroczyście wręczyć ci odznaczenie. Nie możesz wystąpić w tym, co teraz masz na sobie.

— Racja. — Odznaczenie? — pomyślała.

— Mam w dokumentacji twój wzrost, wagę i inne dane. Krawiec uszył według tego mundur, ale potrzebna jest jeszcze ostatnia przymiarka.

Sprzętowcy uklękli i włożyli jej kapcie na nogi, mocując wokół kostek elastyczne zapinki. Skafander wyniesiono — miał być sprawdzony, wyremontowany, wysterylizowany i złożony w magazynie.

Nagle przyszła jej do głowy wątpliwość:

— Nie muszę chyba występować w mundurze paradnym?

— W długiej sukni, nie w mundurze.

— Całe szczęście. Po tylu dniach w fotelu mam opuchnięte stopy i nie chciałabym teraz mierzyć nowych butów. A jakie to odznaczenie? — spytała.

— Medal Zasługi Drugiej Klasy. Zostaniesz odznaczona z dziewięcioma innymi osobami. Potem przewidziano przyjęcie i wywiady z dziennikarzami. — Spojrzał na nią znacząco. — Z prasy żeglarskiej. Odpowiadaj na pytania wyczerpująco i swobodnie, ale gdybyś zechciała zwrócić uwagę na rolę mojego błyskotliwego planu, byłoby to dość sprawiedliwe.

Sula spojrzała na niego. Ostatnie zdanie powiedział tonem żartobliwym, ale może z większym naciskiem, niż to było konieczne.

— Chciałabym teraz wziąć prysznic — powiedziała. Wiedziała, że kabiny prysznicowe znajdują się przy sterylnych gotowalniach, a jej ciało domagało się mydła i gorącej wody.

— Jasne. Tędy proszę.

Poprowadził ją do przebieralni i uprzejmie przytrzymał dla niej drzwi.

— Zajmie mi to trochę czasu — powiedziała.

— Nie musisz się śpieszyć. — Uśmiechnął się. — Nawiasem mówiąc, załatwiłem ci urlop, zaczyna się za dwa dni i potrwa do śmierci Antycypacji Zwycięstwa, a potem i tak wszystkie urlopy zostaną skasowane.

Znów się uśmiechnął i puścił drzwi, które zamykały się z lekkim przydechem. Sula odwróciła się i je przytrzymała. Spojrzał na nią, unosząc brwi.

— Zawsze działasz tak skutecznie? — spytała. Pochylił głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Tak. Chyba tak.


* * *

Sula w nowym mundurze, już po dekoracji medalem, siedziała w sztabowym klubie kadetów, gdzie na trzech ścianach wideo szła transmisja trzech różnych meczów futbolowych. Sula przysiadła na fotelu z prętów z włókna węglowego i sączyła drinka o cytrynowym smaku. Kadet Jeremy Foote rozparł się w głębszym, wyściełanym fotelu.

— Martinez? Chyba wpadłaś mu w oko — powiedział Foote.

— W oko! — parsknął kadet Silva z kanapy. — Trzask! I kolejna dziewica ustrzelona.

Silva jest już bardzo pijany, pomyślała Sula.

— Dziewica? Chyba nie jesteś dziewicą? — powiedział Foote do Suli, unosząc brwi. — To byłoby oryginalne.

— Jestem czysta jak pustka kosmiczna — odparła Sula i z rozbawieniem obserwowała twarz Foote’a, który usiłował zrozumieć, co miała na myśli.

Wybrała klub kadetów, ponieważ należał do nielicznych miejsc w budynku sztabu, gdzie wpuszczano kadetów po służbie. Starsi oficerowie i politycy woleli pracować, pić i jeść bez widoku nieokrzesanych, źle wychowanych, pryszczatych i podpitych praktykantów.

Sula zaczynała ich rozumieć po krótkim pobycie w towarzystwie kadeta Silvy.

— Czy z Martinezem jest coś nie tak? — spytała.

— Nie, jeśli jesteś atrakcyjna, kobieca i pracujesz w sklepie — odparł Foote. — Ma pieniądze, trochę uroku osobistego i ograniczone poczucie stylu. Na pewno swoim zwykłym towarzyszkom nie daje powodu do narzekań, ale na osobach o wyższej pozycji nie zrobi zbyt wielkiego wrażenia. — Spojrzał znacząco na Sulę. — Jestem pewien, że ty mogłabyś wybrać znacznie lepiej.

— Troglodyta! — krzyknął Silva. — Tak go nazywamy! — Mówił teraz podnieconym głosem. — Gol! Widzieliście? Punkt dla „Korony”! Bramkarz nie obronił strzału głową!

— Troglodyta? — spytała Sula.

Foote uśmiechnął się niewyraźnie i odgarnął jasny kosmyk z czoła.

— Chodzi o te jego krótkie nogi. I długie ręce. Zauważyłaś? Musi być reliktem jakiejś prymitywnej formy człowieka.

— Jest przecież wysoki — oponowała Sula.

— Bo ma długi tułów, ale nogi krótkie. — Skinął głową. — Zauważ, ma dobrego krawca. Odpowiednio skrojona marynarka to maskuje, ale nie może ukryć jego rąk, sięgających prawie do kolan.

Odezwał się brzęczyk komunikatora. Foote kazał zamilknąć ścianom wideo, podniósł się z fotela i przyjął wiadomość.

— Silva, w Biurze Floty jest przesyłka — powiedział. — Trzeba dostarczyć osobiście. Skoczysz, dobrze?!

— Teraz kolej na ciebie — odparł Silva. Na twarzy Foote’a pojawiła się irytacja.

— Silva, idź i tyle.

— Jest remis dwa do dwóch — jęczał Silva, ale wstał, zapiął bluzę i ruszył do drzwi.

— Oddech — przypomniał Foote. Rzucił mu mały srebrny pojemnik i Silva psiknął sobie w usta dawkę miętowego zapachu w aerozolu. Przed odejściem odrzucił pojemnik Foote’owi, który włożył go do kieszeni.

— Robisz wszystko, żeby ułatwić życie swoim pijanym kolegom — zauważyła Sula, gdy Foote znów usiadł.

— Przyjaciele powinni sobie pomagać — odparł. — A jeśli chodzi o picie… jakoś trzeba zabić nudę. A ja się zastanawiam, czy nie zająć się żeglarstwem. — Nagle przyszło mu coś do głowy. — A może oboje byśmy się tym zajęli? Pokazałaś prawdziwy talent, przechwytując „Północnego Zbiega”. Na pewno byłabyś dobra.

Sula pokręciła głową.

— Nie interesuje mnie to.

— Ale dlaczego? Zdobyłaś srebrne naszywki, więc na pewno musiałaś brać pod uwagę żeglarstwo. Flota będzie cię do tego zachęcała, bo to poprawia pilotaż.

Foote nie sprawdził historii mojej rodziny, pomyślała Sula z ulgą. Należała autentycznie do kasty parów, choć klan Sula miał teraz tylko jednego członka — właśnie ją. Jej fundusz powierniczy mógł zapewnić skromny apartament w Górnym Mieście, ale nie wystarczyłby na utrzymanie jachtu.

Mogła po prostu powiedzieć Footemu, że jeszcze nie otrzymała swojego spadku, ale nie chciała tego robić. Doszła do wniosku, że im mniej Jeremy Foote o niej wie, tym lepiej.

— Już i tak za dużo czasu spędzam w małych łodziach — odparła. — Po co mi więcej?

Do pokoju weszła ruda kadet i ze zdziwieniem spojrzała na Sulę.

— Widziałam cię dziś rano w wideo — powiedziała. — Uratowałaś „Północnego Zbiega”.

Foote przedstawił jej Ruth Chatterji, która chciała wiedzieć, czy lord dowódca Enderby jest tak ostry, jak o nim mówią. Sula odparła, że wygląda na surowego, ale wieszając medal na jej szyi, nie okazywał specjalnej brutalności.

— Możesz powiedzieć, jak to wszystko wyglądało na „Północnym Zbiegu”? — dopytywała się Chatterji. — Czy to prawda, że Blitsharts miał zator i wyrzygał swoje płuca?

Sula wstała.

— Lepiej już sobie pójdę. Dzięki za chwilę pogawędki.

— Spieszysz się na randkę z troglodem? — spytał Foote. Bezwładnie opadł w fotel, odchylił głowę i spod półprzymkniętych powiek patrzył na Sulę, gdy przechodziła obok. — Coś ci powiem. Mógłbym ci zaproponować prawdziwy wieczór — powiedział. — Jutro jem kolację z wujem. Jest kapitanem na „Bombardowaniu Delhi”. Zawsze chętnie poznaje obiecujących oficerów. Może ci się na coś przydać.

Sula spojrzała w dół na Foote’a i słodko się uśmiechnęła.

— Kapitan Foote z „Delhi”? — spytała. Zmarszczyła czoło, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć. — Jest żeglarzem?

— Tak. To on.

Uśmiech na twarzy Suli zmienił się w wyraz niesmaku.

— Nie wiem — odparła z wahaniem. — Zawsze uważałam żeglarzy za najnudniejszych ludzi na tym pieprzonym świecie.

Zdziwiony Foote mrugał, Chatterji patrzyła zaskoczona, a w sercu Suli dzwoniła złośliwa satysfakcja.

Jednak rozmowy z kadetami nie pozostały bez efektu. Gdy Martinez po nią przyszedł, odruchowo patrzyła na jego nogi, gdy kroczył przed nią korytarzem sztabu.

Rzeczywiście, są może nieco przykrótkie, pomyślała.


* * *

Vipsania uniosła kieliszek.

— Nim przejdziemy do stołu, chciałabym wznieść toast na cześć naszego specjalnego gościa. Za lady Sulę, która tak dzielnie i fachowo odzyskała „Północnego Zbiega” wraz z ciałami kapitana Blitshartsa i Pomarańczy.

Wznosząc toast i wypowiadając imię Suli, Martinez zdusił uczucie zawiści. To on przecież wymyślił ten plan.

Nie mógł się spodziewać, że Vipsania zechce wznieść toast za niego. Przecież był tylko jej bratem.

Jednak zazdrość spłowiała i zmieniła się w podziw, gdy patrzył na Sulę stojącą w salonie pałacu. Szczupła, wyprostowana jak lanca, lekko się zaczerwieniła, wiedząc, że jest w centrum uwagi. Ciemnozielony kolor długiej bluzy podkreślał barwę intrygujących szmaragdowych oczu. Krawiec Martineza bardzo dobrze dopasował mundur, a kąpiel, nowa fryzura i umiarkowana dawka kosmetyków sprawiły cuda, poprawiając ziemistą cerę — skutek długiej podróży w ciasnej łodzi.

Martinez zanurzył usta w kieliszku i zupełnie szczerze wypił za zdrowie Suli.

Sula wzniosła swój kieliszek z bąbelkowaną wodą — od początku przyjęcia trzymała go w dłoniach — i powiedziała:

— Chciałabym podziękować lady Vipsanii, lordowi Garethowi… — spojrzała na Martineza — i całemu klanowi Martinezów za łaskawą gościnność.

Martinez skromnie powstrzymał się przed wzniesieniem kieliszka, gdy zebrani go pozdrawiali. Rozejrzał się po sali i zobaczył, jak P.J. Ngeni, stojący parę kroków z tyłu, pożera Sulę wzrokiem.

— Nadzwyczajne! — wołał PJ. ponad głosami tłumu. — Cudowna dziewczyna!

Martinez uśmiechnął się w duchu. Nie powiedzie ci się z tą dziewczyną, jeśli nie znasz dzieł Kwa-Zoi, pomyślał.

Przyjęcie sióstr Martinez wydawało się sukcesem. Martinez widział kilka osób, które spotkał poprzednio na obiedzie u lorda Pierre’a; P.J. przyszedł z dwoma kolegami, którzy z mniejszym od niego powodzeniem maskowali swoją czysto dekoracyjną naturę. Walpurga w rogu pokoju prowadziła wesołą rozmowę z adwokatem — reprezentantem interesów klanu Qian — którego poznała w Pałacu Ngenich. Przy drzwiach do ogrodu Sempronia mówiła coś do młodego ciemnego blondyna w zielonkawym mundurze porucznika floty.

Sula natomiast — od kiedy przedstawiono ją gościom — stała się ośrodkiem zainteresowania kilku młodych mężczyzn, w tym dwóch szpanujących kolegów P.J. Martinez zastanawiał się, czy ruszyć jej na ratunek, ale gong na obiad wyzwolił go z kłopotu.

Przy stole nie siedział przy Suli — posadzono ją między dwoma gośćmi, których siostry złowiły w Pałacu Ngenich — ale cały czas dobrze ją widział. Wysokie oparcie krzesła, wyrzeźbione ze starej, pociemniałej eskerskiej kości słoniowej stanowiło doskonałą oprawę bladej twarzy Suli. W sali wypełnionej innymi gośćmi, udekorowanej wyszukanymi bukietami, rozsiewającymi kwiatowe zapachy, obiektem najbardziej godnym oglądania była Caroline Sula.

Martinez przechodził z jadalni do salonu, gdy Sempronia położyła mu dłoń na lewym ramieniu.

— To twoja wina! — syknęła. — Nalega, żebym poszła z nim na spacer do ogrodu!

— To miły ogród — stwierdził Martinez.

— Ale nie wtedy, gdy jest tam P.J.

— A poza tym to wina twoich sióstr — dodał Martinez.

Spojrzała na niego wściekle.

— Powinieneś mnie przed nimi bronić. Po co ma się braci?

Gdy sobie poszła, Martinez pogawędził z paroma gośćmi i już miał pójść szukać Suli, gdy P.J. położył mu dłoń na prawym ramieniu. Co za symetria, pomyślał Martinez.

— Możemy pogadać? — P.J. pogładził swój mały wąsik.

— Naturalnie.

— Poprosiłem twoją siostrę Sempronię, żeby… hmm… poszła ze mną na spacer do ogrodu — powiedział P.J. Martinez przylepił sobie uśmiech do twarzy.

— Będzie przyjemnie.

— Chodzi o to, że od razu… no… bardzo polubiłem Sempronię.

Martinez skinął głową.

— To nic niezwykłego. Jest powszechnie lubiana.

— Pomyślałem, że jeśli uda mi się zaprowadzić ją do ogrodu… mógłbym poprosić ją o rękę. — Głos mu osłabł. — By mnie poślubiła — wyjaśnił.

— Nigdy inaczej nie myślałem.

— Więc postanowiłem poprosić cię o radę. — P.J. spojrzał ufnie na Martineza.

Martinez, patrząc na niego, zadawał sobie pytanie: jak P.J., który — wydawałoby się — prowadzi takie światowe życie, może tak brakować towarzyskiej pewności siebie.

— O co chodzi? Nigdy się przedtem nie oświadczałeś kobiecie? — spytał Martinez.

P.J. zarumienił się.

— Owszem, ale tylko dla żartu. Nigdy nie proponowałem małżeństwa i… — zakasłał — tych wszystkich obowiązków i odpowiedzialności, i tak dalej. — Patrzył smętnie. — Masz coś przeciw temu, bym poprosił twoją siostrę o rękę? — spytał, patrząc na Martineza.

— Nie. — Nie, byś „poprosił”. Gdybyś „poślubił”, musiałbym cię zastrzelić, pomyślał Martinez.

Odpowiedź nie przyniosła P.J. ulgi.

— Czy sądzisz, że… czy według ciebie droga Sempronia przyjmie moje oświadczyny? — Oblizał wargi. — Mam wrażenie, że mnie unika. — Spojrzał w kąt salonu, gdzie Sempronia nadal rozmawiała z młodym oficerem.

— Jest tu jedną z gospodyń i ma sporo pracy — odparł Martinez. — Myślę, że jeśli ją poprosisz, odpowiedź cię zadowoli. — Czas wysłać P.J., by załatwił sprawę. Klepnął go po ramieniu. — Do dzieła! Odwagi!

P.J. nie patrzył na Sempronię, tylko jakby w otchłań.

— To bardzo miło z twojej strony. Dziękuję.

Szedł do Sempronii, jak prowadzony na egzekucję. Martinez uśmiechnął się: żadne z tych dwojga nie chce wieść życia z drugim, ale człapią do zaręczyn, by zadowolić swoje rodziny. Wolał nie patrzeć na bolesny, choć nieznany wynik tej akcji, i rozejrzał się za Sulą. Zobaczył, że popija kawę — o cudzie! — bez towarzystwa admiratorów.

— Nie musimy tu siedzieć cały wieczór — powiedział. — Znam jedno miłe miejsce w Dolnym Mieście.

Sula odstawiła filiżankę na spodeczek.

— Czy to nowy wzór kwiatowy Spenceware? — spytała. Martinez obejrzał deseń filiżanki — fiołki i delikatny fioletowy szlaczek — jakby je widział po raz pierwszy.

— Nie wiem — odparł. — Wygląda… jak zwykła filiżanka.

Sula spojrzała znad spodeczka.

— Na odchodnym zapytam o to twoje siostry.

Vipsania i Walpurga potwierdziły, że filiżanka rzeczywiście należy do nowej kolekcji Flora, i wylewnie dziękowały Suli za przyjście. Martinez wiedział, że obecność Suli, odznaczonej właśnie medalem, zapewni wzmiankę o przyjęciu w jutrzejszej kronice towarzyskiej. Siostrom o to przede wszystkim chodziło. Chciały, by ich dom zyskał potwierdzoną opinię miejsca modnego, nim rozpocznie się oficjalny okres żałoby po ostatnim Shaa, gdy aktywność towarzyska zamrze na cały rok.

Martinez i Sula pojechali w dół kolejką linową do Dolnego Miasta. Przez przezroczysty dach wagonika patrzyli na wielkie przestrzenie olbrzymiej metropolii, która wznosiła się nad nimi i otaczała ich jak wielkie złotawe morze. Porywisty wiatr wzbudzał ciche jęki na ostrych krawędziach wagonika. Martinez spojrzał na stary Pałac Sulów, piętrzący się na skraju Górnego Miasta, z wyrazistą witrażową, świecącą niebiesko kopułą. Nagle odwrócił się do Suli, wspomniawszy jej rodziców, którzy tak tragicznie umarli i stracili swoje dobra. Sula też patrzyła na pałac, ale twarz miała spokojną. Może po tylu latach nie poznawała tego miejsca?

Martinez zabrał Sulę do kabaretu, znajdującego się za głównym kanałem, znalazł miejsce w cichym kącie i zamówił butelkę wina. Sula przykryła dłonią kieliszek i poprosiła o wodę gazowaną.

— W ogóle nie pijesz? — spytał zdziwiony.

— Nie. Kiedyś… miałam problemy z alkoholem — powiedziała ostrożnie.

— O. — Zapadło milczenie. Wreszcie Martinez spojrzał na butelkę wina, którą trzymał w ręce. — Nie masz nic przeciwko temu, żebym się napił? Bo jeśli ci to przeszkadza…

— Pij, ile chcesz. — Uśmiechnęła się blado. — Tylko nie licz na to, że cię zaniosę do domu.

— Jak dotychczas nikt mnie nie musiał nosić. — Usiłował złagodzić niezręczną sytuację odrobiną brawury.

Popijał wino, ale postanowił się ograniczyć. Pomyślał z niesmakiem, że mógłby się upić w obecności Suli.

— Jesteś więc ekspertem od porcelany? Pamiętam, że przesłałem ci książkę na ten temat.

— Jaki tam ze mnie ekspert. Po prostu się tym interesuję — odparła. Oczy jej pojaśniały. Z wyraźną ulgą opuściła śliski temat alkoholu. — Wiedziałeś, że porcelanę wynaleziono na Ziemi? A porcelana to wraz z temperacją stroju jedna z niewielu rzeczy, jakie Shaa uznali za cenny wkład ludzi do cywilizacji międzygwiezdnej.

— Nie, nie wiedziałem. Czyżby przed podbojem Ziemi nie znano ceramiki?

Sula zmrużyła oczy.

— Oczywiście znano. Wytwarzali rozmaite rodzaje garnków, nawet kamionkowe, ale przeświecalna, szkliwiona ceramika z kaolinu i skalenia, prawdziwa porcelana, która dźwięczy, gdy postukać w nią palcem, została wynaleziona na Ziemi. — Sula mówiła to pouczającym tonem, wyraźnie rozczarowana ignorancją Martineza.

Martinez nie lubił rozczarowywać pięknych kobiet, więc postanowił nie zadawać pytania o „temperację stroju”. Ostrożnie popijając wino, zdecydował się na bezpośredni komplement.

— Przywodzisz mi na myśl porcelanę. Masz tak nadzwyczajną cerę, i gdy teraz patrzę bezpośrednio na ciebie, nie mogę oderwać oczu.

Odwróciła wzrok, na jej ustach igrał dwuznaczny uśmiech. Zaśmiała się krótko, przechyliła głowę i spojrzała mu prosto w twarz.

— A oczy mam jak szmaragdy, tak?

Martinez szukał odpowiednich słów.

— Zamierzałem powiedzieć: zielone jadeity.

— To już lepiej. — Skinęła głową i znów odwróciła wzrok. — Opisy innych części ciała odłóżmy na później — powiedziała cicho.

Perspektywa omawiania innych części ciała — teraz czy później — była jakąś pociechą.

— Zbierasz porcelanę?

Pokręciła głową.

— Nie… teraz to niemożliwe. Mieszkam w kwaterze kadetów z pięcioma innymi pilotami szalup. Żadna porcelana by nie przetrwała.

Martinez pomyślał: albo nie może sobie pozwolić na takie hobby, zwłaszcza z kadeckim żołdem. Nie wiedział, jakie dobra zostały jej po zgładzonych rodzicach.

— Muzeum Sztuk Plastycznych ma całe skrzydło poświęcone porcelanie — powiedział. — Możemy się tam kiedyś wybrać, jeśli chcesz.

— Już to widziałam. Od razu tam poszłam, gdy „Los Angeles” przyleciał tu na przegląd.

Zatem Martinez mógł wykreślić wycieczkę do muzeum ze swego terminarza. Choć bardzo miło byłoby oglądać porcelanę z ekspertem równie pięknym, co wystawione eksponaty.

— Udało ci się znaleźć jakąś dobrą posadę? — spytała Sula.

— Nie, jeszcze nie.

— Czy to musi być stanowisko przy dowództwie? Martinez pokręcił głową.

— Nie miałbym nic przeciwko służbie na statku. Ale wolałbym, żeby to był krok w górę, a nie do tyłu czy w bok. — Oparł ręce na stole i westchnął. — Chciałbym mieć okazję dokonania czegoś istotnego. Czuję dziwny wewnętrzny przymus, by choć trochę być użytecznym. Ale w wojsku to niełatwe. Są dni, kiedy trudno znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Wiesz, co mam na myśli?

Sula spojrzała na niego i skinęła głową.

— Jesteśmy w armii, która od trzech tysięcy czterystu lat nie prowadziła prawdziwej wojny, a nawet przedtem większość jej operacji polegała na zasypywaniu bombami bezbronnej ludności. Owszem, wiem, o co ci chodzi. — Przechyliła głowę, srebrzyście błyszczące włosy ocierały się o jej ramiona. — Czasami uda nam się przeprowadzić zgrabną akcje ratunkową, ale do tego nie potrzeba krążowników i okrętów bojowych. Te wszystkie olbrzymie statki to wspaniały środek wzmacniający nadętą wielkość i zadufanie kapitanów i dowódców floty, a wielkość i zadufanie trzymają w kupie całe imperium.

Martinez zmrużył oczy.

— To dość obcesowe.

— Mogę być obcesowa. Doskonale rozumiem swoją pozycję. — Spojrzała na Martineza. — Znasz historię mojej rodziny?

— Zajrzałem do twoich akt — odparł ostrożnie.

— Więc wiesz, że jedyna dostępna dla mnie kariera to wojsko. Ale choć stoję na czele klanu, tego klanu nie ma, więc żadni wpływowi krewni nie pomogą mi w awansie. Samodzielnie mogę dojść do porucznika, jeśli zdam egzamin. Gdybym wszystkich zadziwiła swoim geniuszem, awansowałabym do kapitana porucznika, a do stopnia pełnego kapitana najwyżej na emeryturze. — Uśmiechnęła się lodowato. — Jedyna pociecha to to, że mogę mówić, co mi się podoba. — Zamyśliła się. — Chyba że…

— Co takiego?

— Jeśli nadzwyczajnie zdam egzamin. Czasami starsi oficerowie potrafią zainteresować się kadetem z pierwszego miejsca. Albo nawet z drugiego.

Martinez skinął głową. Takie rzeczy się zdarzały. Nawet osoby z pospólstwa robiły karierę, jeśli znalazły właściwego opiekuna.

— Życzę ci szczęścia — powiedział Martinez.

— Mam nadzieję, że szczęście nie ma z tym nic wspólnego. Licząc na szczęście, nigdy nic nie osiągnęłam.

— Doskonale — powiedział Martinez uprzejmie. — W takim razie niech ci szczęście nie sprzyja.

— Dzięki — odparła z uśmiechem.

— Ależ bardzo proszę.

Po chwili milczenia Sula powiedziała:

— Przez ostatnie dni, od kiedy przybyłam na Zanshaa, dostaję wiadomości od różnych ludzi, którzy twierdzą, że byli przyjaciółmi moich rodziców. — Pokręciła głową. — Żadnej z tych osób nie pamiętam. W ogóle niewiele pamiętam z tego okresu.

— Powinnaś się z nimi spotkać.

— Po co?

— Mogliby ci pomóc. Może uważają, że są coś winni twoim rodzicom.

Sula zastanawiała się nad tym przez chwilę. Wzrok jej stwardniał.

— Umarli niech zostaną umarłymi. Mam rację?


* * *

Sula w duchu wściekała się na siebie. Wciąż mówiła niewłaściwe rzeczy. Spaprała spotkanie, i to tylko dlatego że nie umiała rozmawiać z mężczyzną, któremu się podobała.

Kiedyś była inną osobą, a potem postanowiła już nigdy do tamtej postaci nie wracać; unikać wszystkiego — na przykład alkoholu — co mogłoby tamtą osobę przywołać z powrotem. Nie wiedziała jednak, jak stać się nową, inną osobą, i ciągle jej to nie wychodziło.

Umarli niech zostaną umarłymi. Co za miła pogawędka w barze.

Musiała się przywołać do porządku: przecież Martinez usiłował tylko pomóc.

Oczywiście usiłował również zaciągnąć ją do łóżka. Nie były to widoki pozbawione uroku, choć od tak dawna zachowywała czystość, że nie była pewna, czy wie, co robić w łóżku. Swoim zachowaniem ukoronowałaby i tak spaprany wieczór.

Martinez prawdopodobnie rozwiązałby ewentualne problemy, pomyślała. Pod tym względem można ufać jego skuteczności.

Mogłaby równie dobrze się poddać. Cnota nie przynosiła jej widocznych korzyści, a Martinez i tak nie mógł już niczego zepsuć w jej życiu.

Na szczęście — nim zdołała zupełnie zatruć rozmowę — rozpoczął się program rozrywkowy: na scenę weszła para śpiewaków z zespołem; zaczęli grać do tańca i Martinez był zadowolony, że to Sula poprosiła go do tańca, a nie on ją.

Kiedyś lubiła tańczyć, ale w ostatnich latach miała okazję tańczyć tylko w akademii, a tam wszyscy, zdenerwowani, pocili się w mundurowych sukniach, skrępowani sztywną etykietą. Odzwyczaiła się od tańca dla przyjemności, ale na szczęście Martinez okazał się sprawnym partnerem — jego krępe, krótkie nogi dobrze się spisywały, oceniła — i jego sprawność kompensowała jej początkową niezręczność. Odkryła, że ma tendencję do podskakiwania na palcach, ale napominała się, że najważniejsze jest utrzymanie nisko środka ciężkości, i kazała sobie szybować, a nie podrygiwać jak podekscytowany młody pies.

Sula była coraz płynniejsza w ruchach, coraz bardziej odprężona w ramionach Martineza. Ich ciała sunęły we wspólnej harmonii i Sula zauważyła, że z łatwością reaguje na najlżejszy dotyk partnera, najsubtelniejszy sygnał jego dłoni, bioder czy pleców. W powolnym tańcu jej ciało wpasowało się w jego ciało i z tej bliskości rozgrzana krew rumieniła jej skórę. Ta cała „czystość” zdawała się mieć coraz mniej sensu.

Po godzinie tańca wyszli na zewnątrz, by ochłonąć. Gnające po niebie chmury zasłaniały pierścień Zanshaa, a porywy wiatru wyły na rogach budynków. Kanałem płynął statek wycieczkowy — ciemny, lecz o podkreślonych niebieskimi neonami konturach, wyglądał jak szkielet łodzi, jak gość z innej rzeczywistości. Martinez wytarł chusteczką pot z czoła i poluzował wysoki kołnierzyk munduru.

— Następnym razem włożę cywilne ciuchy.

— Dzięki, że przypomniałeś mi, jakie to przyjemne — powiedziała Sula. — Ostatnio bywałam tylko na formalnych balach… to już całe lata.

— Służbowe potańcówki? — Spojrzał na nią. — Rzeczywiście, potrafią być zabójczo nudne. — Nagle oczy Martineza zaświeciły się: widząc oświetlony neonami statek, wpadł na pewien pomysł.

— Wybrałabyś się na przejażdżkę kanałem?

— Raczej…

— Chodź! — Wziął ją za rękę i zaczął biec. Ruszyła za nim; wiatr zwiał uśmiech z jej ust.

Niedaleko znajdowała się przystań łodzi spacerowych. Pilnował ich starszawy Torminel. Martinez pokazał mu swój identyfikator i stróż zaprowadził ich do małej dwuosobowej łódki; z niewysokiego masztu zwisały pasma kolorowych świateł, a zwinięta do połowy markiza tworzyła daszek nad kanapą. Martinez wytarł chusteczką mokre siedzisko i pomógł Suli zejść z kamiennego nabrzeża — gdy weszła do łodzi, żywiczny kadłub zakołysał się, woda chlupnęła o obrośnięty mchem kamień. Usiedli obok siebie i Martinez wydał instrukcje automatycznemu pilotowi.

Jod, wodorosty i mech, ptasie odchody, martwe szczątki i śmiecie unoszące się w chłodnej ciemnej wodzie — zapachy kanału podziałały na Sulę jak cios maczugą. Wróciły wspomnienia. Od dawna nie smakowała takiego powietrza. Nagle miała ochotę sprzeciwić się tej wycieczce, ale obok siedział Martinez, roześmiany, zadowolony, a ona nie chciała psuć wieczoru, skoro w końcu zaczął się układać tak dobrze.

Cichy elektryczny silnik gładko przyśpieszył. Sula oparła się o ramię Martineza.

— Za chwilę czeka nas piękny widok Górnego Miasta — szepnął jej do ucha.

Wrzuć go do rzeki, powiedziała Gredel. W jej słowach płonęła uwięziona wieloletnia nienawiść.

Górne Miasto zakrywały niskie chmury. Martinez psioczył, rozczarowany.

— Muszę ci to pokazać innym razem.

Chłodny wiatr przeniknął Sulę aż do kości. Pomyślała o ciele zsuwającym się w ciszy pod powierzchnię Ioli, światła uliczne drżały złotawo na rozszerzających się, gasnących kręgach, woda podnosiła się do linii ust i nosa, wznosiła w umyśle Suli niczym uparty przypływ pamięci, zapach rzeki, czasu i śmierci.


* * *

Lady Sula?

Nie była nawet lady Caro, była lady Sula. Nie była zwykłym parem — stała na czele całego klanu Sula.

Kulas szybko się uspokoił — u niego wściekłość zawsze nadchodziła i ustępowała z prędkością błyskawicy — wziął Caro pod ręce i zaniósł ją do windy. Portier cały czas się przy nim krzątał. Gdy dojechali na ostatnie piętro, portier otworzył apartament Caro i Kulas wszedł do środka tak, jakby to on płacił tu czynsz. Zaniósł dziewczynę do sypialni, położył ją na łóżku i poprosił Gredel, by zdjęła jej wysokie buty, a sam okrywał ją pledem.

Gredel nigdy go tak nie podziwiała jak w tym momencie. Postępował z dziwną delikatnością, jakby był parem, lordem dowódcą floty, uprzątającym ślady sekretnej misji.

Portier nie pozwolił im zostać w mieszkaniu. Wychodząc, Gredel zobaczyła, że w apartamencie panuje okropny bałagan: wszędzie piętrzyły się stosy ubrań, na stołach stały kieliszki, butelki i brudne naczynia.

— Chciałbym, żebyś tu jutro wróciła — powiedział Kulas, ruszając samochodem. — Chcę, żebyś została najlepszą przyjaciółką Caro Suli.

Gredel miała identyczne zamiary, ale zaczęła się zastanawiać, jak to jest, że myśli Kulasa i jej biegną tym samym torem.

— Po co?

— Parowie są bogaci — stwierdził Kulas. — Może uda nam się coś z tego uszczknąć, a może nie. Co ważniejsze, parowie mają klucze do różnych rzeczy i może Caro otworzy dla nas jakieś drzwi. Nawet jeśli to tylko drzwi do jej rachunku bankowego, rzecz warta jest zachodu.


* * *

Zrobiło się bardzo późno, już niemal świtało, ale Kulas chciał zabrać Gredel do jednego ze swoich mieszkań. Mieli szybki pięciominutowy seks i z punktu widzenia Gredel nie warto było nawet zdejmować ubrania. Potem Kulas zawiózł ją do domu.

Gdy tylko stanęła w drzwiach, od razu wiedziała, że Antony wrócił. Mieszkanie pachniało specyficznie mieszanką piwa, papierosów, ludzkiego samca i strachu. Gredel zdjęła od progu buty, by go nie obudzić, i bezszelestnie wsunęła się do łóżka. Mimo późnej godziny nie mogła zasnąć — rozmyślała o drzwiach i otwierających je kluczach.

Kulas w zasadzie nie wiedział, czego mógłby chcieć od Caro. Instynkt podpowiadał mu, że Caro może być użyteczna, ułatwić znajomości. Gredel pojmowała to podobnie, ale oczekiwała czegoś innego. Bardzo zależało jej na wydostaniu się z fabsów. Caro mogłaby jej pokazać, jak to zrobić, jak się zachowywać, ubierać; wskazać drogę nie tylko z fabsów, ale w ogóle ze Spannanu. Unieść się ze stacji pierściennej do Esley, Zanshaa lub na Ziemię, do migotliwego życia, które — jak czuła — gdzieś wokół niej krąży, czeka na realizację, choć ona nie w pełni je sobie wyobraża.

Obudziła się tuż przed południem, włożyła szlafrok i poszła do łazienki. We frontowym pokoju Antony oglądał wideo — dochodziły stamtąd odgłosy meczu zefirpiłki Festiwalu Wiosennego. Gredel skończyła toaletę i wróciła do swojego pokoju. Ubrała się, zrobiła makijaż i zaczęła szczotkować włosy, odwlekając moment, gdy będzie musiała wyjść ze swego azylu i stanąć twarzą w twarz z Antonym. W końcu uświadomiła sobie, co robi, i zła na siebie odłożyła szczotkę, wsadziła pieniądze do kieszeni żakietu i wyszła.

Antony siedział na zapadniętej starej kanapie i oglądał mecz na ścianie wideo. Obok niego stał talerz z resztką kanapki. Antony był średniego wzrostu, miał szerokie ramiona, wypukły tors i wielkie dłonie. Wyglądał jak kloc, z którego wyrastają nogi. Stalowoszare włosy okalały łysą głowę, a małe oczka cały czas patrzyły podejrzliwie.

Nie pił teraz i Gredel poczuła, że jej napięcie nieco ustępuje.

— Cześć, Antony — powiedziała, idąc do drzwi wyjściowych. Spojrzał na nią złymi czarnymi oczyma.

— Gdzie się wybierasz w takim stroju?

— Odwiedzić przyjaciół.

— Tego, co ci kupił te ciuchy?

— Nie, kogoś innego. — Zatrzymała się i spojrzała mu w twarz. Pogardliwie wykrzywił usta.

— Nelda mówi, że kurwisz się z jakimś Linkbojem. Dokładnie jak twoja matka.

Złość zapłonęła w jej żyłach, ale Gredel ją zgasiła.

— Nigdy się nie kurwiłam, ani razu.

— Może nie za pieniądze — rzekł Antony. — Ale skąd te ciuchy. I biżuteria. — Gredel zaczerwieniła się. Antony znów obserwował mecz. — Lepiej sprzedawaj swój tyłek za forsę — wybełkotał. — Mogłabyś się dołożyć do swojego utrzymania.

Żebyś mi ją ukradł, pomyślała. Już wychodziła, gdy doszedł ją pożegnalny cios Antony’ego:

— Tylko nie wyjmuj implantu! Jak zajdziesz w ciążę, to fora ze dwora! Nie będę się zajmował jeszcze jednym cudzym dzieciakiem.

Jakbyś się zajmował w ogóle jakimkolwiek dzieciakiem.

Gredel wyszła, zaciskając pięści i z oczami gorejącymi wściekłością. Dzieci bawiące się w holu budynku zeszły jej z drogi.

Dopiero w pociągu, w połowie drogi do Maranie, gniew wreszcie usunął się w normalne szumiące tło. Gredel zastanawiała się, czy Caro będzie w domu i czy pamięta ubiegły wieczór.

Teraz bez trudu znalazła Apartamenty Volty. Portier — inny niż wczoraj — otworzył drzwi i od razu odprowadził ją do windy. Z pewnością myślał, że ma do czynienia z Caro.

— Dziękuję — powiedziała z uśmiechem, naśladując wymowę parów.

Musiała długo i głośno pukać do drzwi, nim Caro je otworzyła. Caro, bosa, nadal miała na sobie krótką sukienkę z poprzedniego wieczoru oraz legginsy. Jej włosy zwisały w nieładzie, na policzku widniał ślad rozmazanego tuszu do rzęs. Wąskie, długie oczy otwarły się szeroko na widok Gredel.

— Ziemianka. Cześć.

— Portier wziął mnie za ciebie. Wstąpiłam, żeby zobaczyć, czy dobrze się czujesz.

Caro otworzyła szerzej drzwi i wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: Chyba widać, jak się czuję.

— Wejdź — powiedziała i skierowała kroki do kuchni.

W mieszkaniu nadal panował bałagan i zaduch. Caro nalała sobie wody z kranu.

— W ustach mam smak sera — powiedziała. — Takiego żyłkowanego. Nie lubię tego gatunku.

Piła wodę, a w tym czasie Gredel chodziła po pokoju. Niczego nie chciała dotykać, bojąc się, że to wszystko jest fantazją, która może zniknąć, gdy tylko dotknie palcami jakiegoś przedmiotu.

— Chcesz gdzieś wyjść? — spytała w końcu.

Caro odstawiła pustą szklankę na kuchenny blat zastawiony brudnymi naczyniami.

— Najpierw muszę się napić kawy — powiedziała. — Mogłabyś pójść do kawiarni na rogu i przynieść mi kawę, a ja się w tym czasie przebiorę?

— Masz przecież ekspres — zauważyła Gredel.

Caro wpatrywała się w maszynę, jakby widziała ją po raz pierwszy.

— Nie wiem, jak to działa — odparła.

— Pokażę ci.

— Nigdy się nie nauczyłam prac kuchennych. Nim się tu sprowadziłam, zawsze mieliśmy służących. Tutaj też miałam służącą, ale ostatnią nazwałam krową i ją wyrzuciłam.

— Co to jest krowa? — spytała Gredel.

— Są brzydkie, grube i głupie. Jak ta Barthe, którą zwolniłam. Gredel znalazła w szafce kawę i zaczęła szykować ekspres.

— Krowy się je czy co? — spytała.

— Tak, dają mięso. I mleko.

— My mamy do tego waki. I zygi. I świnie i bizony, ale one dają tylko mięso.

Gredel zrobiła dla obu kawę. Filiżanki były cienkie jak papier, delikatne, wewnątrz zdobił je platynowy pierścień i rysunek trzech czerwonych księżyców. Caro wzięła swoją filiżankę do łazienki i po chwili Gredel usłyszała szum prysznica. Popijając kawę, chodziła po apartamencie. Pokoje były ładne, ale nie przedstawiały sobą nic nadzwyczajnego. Kulas miał równie dobre mieszkania, choć nie w tak wytwornych domach. Był stąd widok na rzekę Iola, dwie przecznice dalej, ale perspektywę przesłaniały inne budynki, a ponadto okna zasnuwał brud.

Gredel zaczął irytować panujący wszędzie bałagan, więc pozbierała i poukładała rozrzucone ubrania. Gdy wkładała brudne naczynia do zmywarki, z łazienki wyszła Caro ubrana w swobodne miękkie wełniane spodnie, bluzkę z wysokim kołnierzem i kamizelkę ze złotymi guzikami i mnóstwem naszytych kieszonek. Rozejrzała się zdziwiona.

— Posprzątałaś!

— Trochę.

— Nie musiałaś tego robić.

— Nie miałam nic innego do roboty. — Gredel weszła do frontowego pokoju. Spojrzała na równo poukładane stosy ubrań na zagłówku kanapy i położyła dłoń na miękkim swetrze.

— Masz ładne rzeczy — powiedziała.

— To wspaniała wełna yormaków. — Spojrzała na Gredel. — Twoje ubrania… też są w porządku.

— Kulas mi to kupił. Caro zaśmiała się.

— Mogłam się domyślić, że to mężczyzna wybierał.

A co masz im do zarzucenia? — chciała spytać Gredel. Nosiła to co wszyscy, tylko wyższej jakości. Nie zostały przechwycone w porcie Maranie — kupiono je w prawdziwym sklepie.

Caro wzięła Gredel za rękę.

— Zjedzmy śniadanie, a potem zabiorę cię na zakupy.

Gdy wysiadły z windy, portier przyglądał im się dziwnie, Caro przedstawiła Gredel jako Margaux, swoją siostrę — bliźniaczkę z Ziemi; a Gredel, witając się z portierem, mówiła z ziemskim akcentem. Kłaniał się im głęboko.

Godzinę później, w restauracji, Gredel była zaskoczona, gdy Caro poprosiła ją o zapłacenie za posiłek.

— Moja rata przychodzi na początku miesiąca — powiedziała — a w tym miesiącu zapas pieniędzy się skończył. Kawiarnia nie sprzeda mi na krechę.

— Idziemy przecież na zakupy?

Caro uśmiechnęła się.

— Ubrania mogę dostać na kredyt.

Poszli do galerii, gdzie wytworne sklepy mieściły się pod ciągiem łukowatych sklepień z syntetycznej żywicy. Łuki były przezroczyste, ale w różnych kolorach, i sklepienie lśniło subtelnymi barwami, które łączyły się, mieszały i stapiały. Caro przedstawiła Gredel jako swoją siostrę i śmiała się, gdy Gredel mówiła z ziemskim akcentem. Natychmiast otoczyli ich sprzedawcy i subiekci, zwracali się do niej „lady Margaux”. Była zaskoczona i czuła się pochlebiona tym zainteresowaniem. Tak to jest być parem.

Gdyby występowała tu jako zwykła Gredel, obsługa też byłaby przy niej, ale tylko po to, by pilnować, żeby nic nie ukradła.

Galeria była przeznaczona nie tylko dla Terran; kupowali tu również Torminele i Naksydzi, i sybaryccy Cree, którzy spacerowali po sklepach, gwarząc swymi melodyjnymi głosami. Gredel nieczęsto widywała tylu nie-ludzi w jednym miejscu, ponieważ rzadko opuszczała część fabsów, w której żyli Terranie. Ale doszła do wniosku, że parowie stanowią niemal odrębny gatunek i mają więcej wspólnego ze sobą niż z resztą swego gatunku.

Caro kupiła kostium dla siebie, a dla Gredel szykowną suknię z długą, ciągnącą się po ziemi peleryną, oraz dwuczęściowy peniuar. Gredel nie wiedziała, przy jakiej okazji mogłaby to nosić. Caro spojrzała na peniuar.

— Zrobiony ze śliny robaków — powiedziała.

— Słucham? — spytała Gredel, zaskoczona.

— Ze śliny robaków. Nazywa się jedwab.

Gredel czytała o jedwabiu, studiując historię Ziemi. Z szacunkiem dotknęła gładkiego materiału.

— Myślisz, że pochodzi z Ziemi? — spytała.

— Wątpię. Ziemia to dziura — powiedziała Caro lekceważąco. — Moją matkę wysłano tam kiedyś służbowo. Opowiadała mi.

Caro wszystko kupowała na kredyt. Gredel zauważyła, że podpisuje kwity tylko „Sula”, bez imienia i tytułu honorowego „lady”. Miała chyba otwarte rachunki we wszystkich sklepach galerii. Gdy Gredel podziękowała jej za prezenty, Caro rzekła:

— Możesz się odwdzięczyć, kupując mi obiad.

— Chyba nie byłoby mnie na to stać — odparła Gredel z powątpiewaniem.

Caro roześmiała się.

— W takim razie trzeba się nauczyć jeść ślinę robaków — powiedziała.

Gredel zaintrygowało to, że wszyscy tak chętnie udzielają Caro kredytu.

— Wiedzą, że warto — wyjaśniła Caro. — W końcu dostanę pieniądze.

— Kiedy?

— Jak skończę dwadzieścia dwa lata. Wtedy cały fundusz jest mój. — Znów się zaśmiała. — Ale i tak im nie zapłacę. Opuszczę planetę, będę we flocie, i niech mnie ścigają w kosmosie.

To też wzbudziło zainteresowanie Gredel. W fabsach, jeśli ktoś nie spłacał kredytu, musiał się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Może w sferze parów te sprawy też wyglądały inaczej.

— Więc te pieniądze zostawili ci rodzice?

— Nie jestem pewna — odparła z powątpiewaniem. — Moi rodzice zostali wplątani w jakąś grubą aferę, związaną z wykiwaniem dostawców rządowych na duże sumy, i wszystko stracili — posiadłości i pieniądze… — Poklepała się znacząco po szyi. — Wszystko. Wysłano mnie, bym zamieszkała z Jacobem Biswasem w Blue Lakes. — To była luksusowa dzielnica za Maranie Town. — Klan Biswas był klientem klanu Sula. Mój tata załatwił tu dla Biswasa posadę Zastępcy Zarządcy Portu. Nie wiem, czy te pieniądze dał mu tatuś, czy pochodzą od klientów lub przyjaciół taty, ale leżą w banku na pierścieniu Spannanu, a ja każdego miesiąca dostaję odsetki.

— Nie mieszkasz już z Biswasem. Czy opuścił Spannan?

— Nie, żyje tutaj. Rozwiódł się i ponownie ożenił, a ja nie potrafiłam się dogadać z jego nową żoną. Codziennie kłóciłyśmy się i biedny Jacob nie mógł tego dłużej znieść, więc znalazł mi apartament w Volta i mam tu pozostać do czasu wstąpienia do floty.

Caro opowiedziała, że jej rodzina przez trzy pokolenia ma zakaz pracy w służbie cywilnej. To kara za przestępstwa rodziców, ale również ma to zapobiec kradzieży. Jednak jako osobie z parów przysługuje jej miejsce w akademii floty i takie poczyniono plany w stosunku do niej.

— Nie widzę się we flocie — powiedziała Caro, kręcąc głową. — Wykonywać rozkazy, chodzić w mundurze… i ta cała dyscyplina. Zwariowałabym po dziesięciu dniach.

Flota, flota, pomyślała Gredel. Flota mogłaby mnie zabrać ze Spannanu, przez bramy wormholi daleko do wspaniałych światów. Zanshaa, Esley, Ziemia… Olśniewająca perspektywa. Można nawet ścierpieć mundur.

— Ja bym się na to natychmiast zgodziła.

Caro spojrzała na nią.

— Dlaczego?

Gredel postanowiła uwypuklić korzyści praktyczne.

— Dostajesz jedzenie i miejsce do spania. Opiekę medyczną i dentystyczną. I jeszcze ci za to płacą.

Caro prychnęła pogardliwie.

— Ty sobie idź do floty.

— Poszłabym, gdybym mogła. Caro syknęła, zdegustowana.

— A czemu nie? Możesz się zaciągnąć.

— Nie przyjmą mnie. Moja matka ma przeszłość kryminalną. Flota mogła przebierać w kandydatach — było wielu chętnych do trzech darmowych posiłków dziennie — więc sprawdzano przeszłość i środowisko każdego z kandydatów.

Chyba że ktoś by popchnął sprawę, pomyślała Gredel. Na przykład jakiś par.

W drodze powrotnej wzięły taksówkę, ale gdy kierowca podjeżdżał do krawężnika przy domu, Caro skuliła się na tylnym siedzeniu, zasłoniła się zaskoczoną Gredel i krzyknęła do kierowcy, by jechał dalej.

— O co chodzi? — spytała Gredel.

— Poborca. Przyszedł wziąć ode mnie pieniądze. Portier zwykle ich przegania, ale ten jest naprawdę uparty.

Życie na kredyt nie było zatem tak wygodne, jak twierdziła Caro.

Kierowca wysadził je w zaułku za budynkiem. Na tyłach domu znajdowała się zamknięta rampa towarowa. Caro otworzyła drzwi swoim kodem. Przy rampie stały małe mechaniczne wózki do wożenia mebli i cięższych rzeczy.

Dziewczyny pojechały na górę windą towarową i w kuchni Caro poszukały czegoś do jedzenia. Znalazły tylko herbatniki i kawałek sera.

— Masz u siebie coś do jedzenia? — spytała Caro.

Gredel odpowiedziała z wahaniem i niechętnie:

— Jedzenie mamy, ale mamy też Antony’ego.

— A kto to taki?

Gredel wyjaśniła jej wszystko i na twarz Caro wrócił wyraz niesmaku.

— Gdyby się do mnie zbliżył, dostałby kopa w jaja — stwierdziła.

— To by go nie powstrzymało na długo — odparła Gredel. — Zdzieliłby cię po twarzy.

— Możemy się przekonać. — Caro wydęła wargi.

— Mówię poważnie. Lepiej go nie rozzłościć. Mogę się założyć, że nawet chłopaki Kulasa mieliby z nim problemy.

Caro pokręciła głową i zaśmiała się.

— Niesłychane. Znasz kogoś, kto mógłby nam kupić coś do jedzenia?

— Może Kulas?

— To twój chłopak, ten wysoki?

— Przyniósł cię tu wczoraj wieczorem.

— Więc już się u niego zadłużyłam. — Caro zaśmiała się. — Czy dałoby się wyżebrać od niego obiad? Zwrócę mu pieniądze zaraz na początku miesiąca.

Gredel zadzwoniła do Kulasa. Rozbawiony sytuacją, w jakiej obie się znalazły, obiecał, że zaraz przyjedzie.

Gredel zrobiła kawę i podała ją w cieniutkich filiżankach.

— Opowiedz mi o Kulasie — poprosiła Caro.

— Ma powiązania, rozumiesz? Zna różnych ludzi, rozprowadza towary. Z portu do innych miejsc. Udostępnia ludziom po przyzwoitej cenie. Jeśli ktoś nie może dostać pożyczki, on udziela pożyczki.

— To powinni chyba robić patroni klanów?

— Czasami to robią, ale wiesz, te klany warstwy średniej same są zajęte swoimi interesami albo interesami przyjaciół, albo sojuszników, więc nie pożyczą pieniędzy komuś, kto stanowi dla nich konkurencję. A gdy rozkręca się jakaś firma, potrzebuje ochrony przed ludźmi, którzy już mają biznesy w danej dziedzinie, więc Kulas tego też się podejmuje.

— To parowie powinni ochraniać ludzi — stwierdziła Caro.

— Caro, ty jesteś pierwszą z parów, jakich widziałam na żywo, nie na wideo. Parowie nie przychodzą do takich miejsc, jak fabsy.

Caro uśmiechnęła się ironicznie.

— Zatem Kulas robi dobre rzeczy? Nikogo nigdy nie skrzywdził, on tylko pomaga.

Gredel nie od razu odpowiedziała. Wkraczały na teren, o którym wolała nie myśleć. Przypomniała sobie, jak Kulas kopał Moseleya, pamiętała towarzyszący temu głuchy odgłos chlupotania. Pamiętała, jak Kulas uderzył ją w twarz i jak jej czaszka dzwoniła.

— Jasne, krzywdzi ludzi. Na ogół tych, którzy go okradają. Ale w gruncie rzeczy nie jest zły — dodała pośpiesznie. — Nie jest brutalem. Jest inteligentny. Używa swojej inteligencji.

— Ho, ho, więc używał swojej… inteligencji… na tobie? Gredel zaczerwieniła się.

— Kilka razy — odparła szybko. — Miewa napady złości, ale zawsze jest miły, kiedy się uspokoi, i kupuje mi różne rzeczy.

— Ho, ho.

Gredel próbowała nie najeżać się na poglądy Caro. Chłopcy bijali swoje dziewczyny, to normalne, chodziło tylko o to, czy potem przepraszali.

— Kochasz go? — spytała Caro.

— Może — odparła Gredel z wahaniem.

— Mam nadzieję, że jest przynajmniej dobry w łóżku. Gredel wzruszyła ramionami.

— Jest w porządku.

To od niej oczekiwano seksu, uczono ją, że ma ładnie wyglądać; chodziła ze starszymi chłopakami, którzy mieli pieniądze. Nigdy jednak nie było to tak przyjemne, jak oczekiwała, choć na tyle przyjemne, że nie chciała z tym skończyć.

— Kulas jest za młody, żeby był dobry w łóżku — stwierdziła Caro. — Potrzebujesz starszego mężczyzny, który by ci pokazał, co to seks. — Oczy jej zabłysły, zaśmiała się diabolicznie. — Jak mój Siergiej. Był naprawdę najlepszy. Pokazał mi wszystko, jeśli chodzi o seks.

— Kto to taki?

— Pamiętasz, powiedziałam ci, że Jake Biswas ożenił się po raz drugi. Jego szwagierka miała męża, Siergieja. Poznałam go na ślubie i przypadliśmy sobie do gustu. Ukradkiem chodziliśmy na schadzki. Stąd te wszystkie kłótnie w rodzinie. Dlatego musiałam się przeprowadzić do Maranie Town.

— Był dużo starszy?

— Gdzieś po czterdziestce.

Gredel natychmiast poczuła czarną nienawiść. Takiego Siergieja rozerwałaby na strzępy pazurami i zębami.

— To straszne — rzekła. — Jest obrzydliwy. Caro zaśmiała się cynicznie.

— Na twoim miejscu nie mówiłabym tak. A Kulas ile ma lat? Jakie on ci sceny urządza?

Słysząc to, Gredel czuła się tak, jakby dostała w twarz. Caro uśmiechnęła się do niej z lekką wyższością.

— Jasne. Obie jesteśmy wzorem spokoju i zdrowia psychicznego — stwierdziła.

Gredel postanowiła zmienić temat.

— Jakie to piękne — powiedziała, podnosząc filiżankę.

Caro patrzyła obojętnym wzrokiem.

— Odziedziczyłam ten serwis. Trzy księżyce to herb klanu Sula.

— Co oznacza?

— Po prostu trzy księżyce. Może coś znaczy, ale nikt mi tego nie wyjaśniał.

Do przyjścia Kulasa nastrój Caro znacznie się poprawił. Podziękowała mu za pomoc, jakiej jej udzielił poprzedniego wieczoru, i zaprowadziła ich oboje do tak wykwintnej restauracji, że Caro musiała podać swój odcisk kciuka, by wejść do środka. W menu nie było treściwych dań, tylko małe przekąski, które goście pojadali przy wspólnym stole. Z częścią produktów Gredel spotkała się po raz pierwszy. Niektóre dania były wspaniałe, inne nie, a jeszcze inne zupełnie nie do przyjęcia.

Caro i Kulas dobrze się rozumieją, zauważyła Gredel z ulgą. Caro mówiła z ożywieniem, a Kulas, pełen szacunku, żartował. Pod koniec posiłku sięgnął do kieszeni. Nerwy Gredel zaszczypały, gdy rozpoznała strzykawkę.

— Panda prosił mnie, żeby cię zapytać, czy chcesz endorfinę.

— Pamiętaj, że nie mam pieniędzy — odparła Caro. Kulas tylko wzruszył ramionami.

— Dopiszę do twojego rachunku. „Przestań”, chciała krzyknąć Gredel.

Ale Caro uśmiechnęła się zadowolona i wyciągnęła rękę po strzykawkę, którą trzymał Kulas.


W ciągu następnych dni Gredel spędzała z Caro dużo czasu. Zależało na tym Kulasowi. Polubiła Caro. Chciała się od niej uczyć. Obserwowała, jak się ubiera, jak mówi, jak się porusza. Caro lubiła stroić Gredel jak lalkę, uczyła ją chodzenia i prowadzenia rozmowy właściwego lady Margaux, członkini parów. Gredel pracowała nad swoim akcentem, aż potrafiła dokładnie imitować sposób mówienia Caro. Caro nie umiała tak dobrze naśladować głosów i zawsze ją bawił ziemski akcent Gredel.

Gredel uczyła się wszystkiego, co mogło ją wyprowadzić z fabsów.

Caro chętnie udzielała lekcji. Może nie ma nic innego do roboty, myślała Gredel. Nie skończyła szkoły, ponieważ była parem i miała gwarantowane miejsce w akademii bez względu na oceny, a w Maranie Town nie miała raczej znajomych. Czasami odwiedzali ją przyjaciele z Blue Lakes — zwykle grupa dziewcząt. Rozmawiano wówczas o wydarzeniach w szkole, ale Gredel zauważyła, że Caro szybko się tym nudzi.

— Chciałabym, żeby Siergiej się odezwał — powiedziała Caro. Siergiej jednak nie dzwonił, a Caro nie chciała robić tego pierwsza. — Teraz kolej na jego ruch — oznajmiła i wzrok jej stwardniał.

Caro łatwo ulegała nudzie, a było to niebezpieczne, bo wtedy szukała wrażeń. Chciała iść na zakupy lub do klubu, albo wypijała kilka butelek wina lub butelkę wódki, albo wstrzykiwała sobie coś do żyły szyjnej. Czasami aplikowała sobie wszystkie te rozrywki naraz. Najbardziej jednak lubiła endorfiny.

Narkotyki nie były nielegalne, choć podaż kontrolowano w rozmaity sposób, a cena była wysoka. Czarny rynek dostarczał leków po rozsądniejszych cenach, bez recept, bez śladów transakcji finansowych. Środki sprzedawane przez Linkbojów nie służyły tylko rozrywce. Na czarnym rynku Nelda zdobyła raz dla chorej Gredel lek antywirusowy oraz medykamenty szybkogojące, gdy Gredel złamała nogę. Zaoszczędziło jej to wydatków na konsultacje lekarza i aptekę.

Gdy Caro szukała wrażeń, stawała się pobudzona, półdzika, poplątana ligatura napiętych nerwów i dominujących impulsów. Krążyła od sceny do sceny, od przyjęcia do klubu, do baru. W jednej chwili znakomicie się bawiła, a za moment potrafiła obrzucić obelgami nieznajome osoby.

Zaraz na początku miesiąca Gredel przypomniała Caro o oddaniu długu Kulasowi. Caro tylko wzruszyła ramionami, ale Gredel nalegała.

— To nie jest taki sam rodzaj pożyczki, jaką zaciągasz w butiku.

Caro spojrzała na nią spod przymrużonych powiek. Gredel zaczęła się denerwować, ponieważ rozpoznała, że to wstęp do wybuchu gniewu.

— Co masz na myśli?

— Kiedy się nie płaci Kulasowi, zdarzają się różne rzeczy.

— Na przykład? — spytała pogardliwie.

— Na przykład… na przykład to, co stało się z Moseleyem. — Zrobiło jej się niedobrze na te wspomnienia. — Moseley prowadził parę sklepów Kulasa, wiesz, Kulas sprzedawał za ich pośrednictwem zdobyty towar. I Kulas się zorientował, że Moseley podbiera mu zyski. I wtedy… — Pamiętała, jak Kulas wrzeszczał na Moseleya, potem chłopaki Kulasa przytrzymali Moseleya, a Kulas wymierzał mu ciosy w twarz i korpus. Potem nieprzytomny Moseley upadł, ale Kulas nadal go kopał. Nawet teraz Gredel słyszała głuche uderzenia butów.

— Więc co się stało z Moseleyem? — pytała Caro.

— Chyba umarł. — Gredel miała kamień w gardle. — Chłopaki nie rozmawiali ze mną o tym. Od tamtej pory nikt go nie widział. Teraz jego sklepy prowadzi Panda.

— I Kulas by mi coś takiego zrobił? — spytała Caro. Z trudem wyobrażała sobie, że ktoś taki jak Kulas mógłby jej coś zrobić.

Gredel się zawahała.

— Raczej nie powinnaś dawać mu pretekstu. Jest nieprzewidywalny.

— Dobrze, więc daj mu pieniądze.

Caro podeszła do komputera i dała Gredel folię kredytową na pieniądze. Gredel zaniosła to Kulasowi. Speszony, spojrzał na kwit — obracał tylko gotówką — i poprosił Gredel, by zaniosła to z powrotem i żeby Caro zamieniła to na gotówkę. Następnego dnia Caro miała kaca i nie chciała, żeby jej przeszkadzano, więc podała Gredel kody do swojego rachunku gotówkowego.

Aż tak łatwo poszło.

Gredel zobaczyła, jaka suma wpłynęła na rachunek poprzedniego dnia, i aż dech jej zaparło. Osiemset czterdzieści zenitów. To by wystarczyło na roczne utrzymanie Neldy wraz z gromadką dzieci i jeszcze by zostało na codzienne popijawy Antony’ego. A Caro dostawała taką sumę co miesiąc.

Gredel zaczęła nadzorować jej fundusze. Dopilnowała, by przynajmniej część wierzycieli otrzymała zwrot długu, i dbała o to, by w domu zawsze było jedzenie. Sprzątała mieszkanie, zbierała ubrania, które Caro wszędzie rozrzucała; wysyłała rzeczy do pralni, a gdy wracały, układała je w szafach. Caro traktowała to wszystko z rozbawieniem.

— Gdy wstąpię do floty, możesz pójść ze mną. Zostaniesz moją służącą czy czymś takim — powiedziała.

W sercu Gredel zapłonęła radość.

— Wspaniale, ale będziesz musiała pociągnąć za sznurki, by mnie przyjęto… chodzi o przeszłość mojej matki i całą resztę.

— Jakoś cię umieszczę — zapewniła Caro.

Kulas, rozczarowany, słuchał, gdy Gredel, odwiedziwszy go w jednym z jego mieszkań, opowiadała o finansach Caro.

— Osiemset czterdzieści. Tego nawet nie warto kraść. — Położył się na plecach i zasępiony patrzył w sufit.

— Niektórych zabito za znacznie mniejsze sumy — zauważyła Gredel. — Za cenę butelki podłego wina.

Kulas spojrzał na nią ostro niebieskimi oczyma.

— Nie mówię o zabijaniu ludzi. Nie warto dać się samemu za to zabić, bo tak by się to prawdopodobnie zakończyło, gdybyś ukradła coś parowi. Nie warto próbować, póki Caro nie osiągnie dwudziestu dwóch lat. Wtedy dostanie cały spadek i wstąpi do floty. — Westchnął. — Szkoda, że już teraz nie jest we flocie. Gdyby miała przydział do portu, moglibyśmy ją wykorzystać i przejąć coś z dostaw dla floty.

— Nie chcę jej okradać — stwierdziła Gredel.

Kulas, zamyślony, skubał sobie podbródek i kontynuował, jakby jej w ogóle nie słyszał.

— Rozumiesz, założysz rachunek bankowy na nią, ale z twoimi odciskami kciuka. Potem przelewasz pieniądze Caro na swój rachunek, zamieniasz je na gotówkę i rozpływasz się w mroku. — Uśmiechnął się. — To powinno być proste.

— Chyba mówiłeś, że nie warto.

— Nie dla tych ośmiuset zenitów. Ale kombinuję, jak odzyskać to, co zainwestowałem.

A więc Kulas nie zamierza ukraść pieniędzy — Gredel odetchnęła z ulgą. Nie chciała być złodziejem, okradać przyjaciółki.

— Ona chyba nie ma tu żadnych pożytecznych znajomości — myślał na głos Kulas. — Dowiedz się czegoś o tych Biswasach. Mogą się na coś przydać.

Gredel uznała tę prośbę za nieszkodliwą.

Większość czasu spędzała poza domem Neldy — albo u Kulasa, albo w mieszkaniu Caro. U Neldy sprawy przybrały ponury obrót. Antony zamierzał chyba zostać tam na dłużej. Miał kłopoty z wątrobą i nie mógł dostać pracy. Gredel widywała Neldę ze świeżymi siniakami i zadrapaniami na twarzy. Czasami nawet dzieciaki były pobite. Niekiedy, gdy Gredel przychodziła wieczorem do domu, widziała nieprzytomnego Antony’ego na kanapie, z butelką ginu w ręce. Zdejmowała wtedy buty i przemykała się cicho, patrząc na niego z nienawiścią. Myślała: jak łatwo by go było załatwić, uderzyć butelką w głowę, walić, żeby już nigdy nikomu nie zrobił krzywdy.

Kiedyś zastała Neldę całą we łzach. Antony zbił ją i zabrał pieniądze na czynsz, po raz drugi z rzędu.

— Wyeksmitują nas — łkała Nelda. — Wyrzucą na bruk.

— Nie martw się — oznajmiła Gredel zdecydowanie.

Poszła do Kulasa i wszystko mu opowiedziała. Prosiła o pieniądze.

— Nigdy cię o nic więcej nie poproszę — obiecała.

Kulas wysłuchał, sięgnął do portfela i wręczył Gredel sto zenitów.

— Wystarczy? — spytał.

Gredel wahała się, czy wziąć banknot.

— To więcej, niż potrzeba. Nie chcę brać aż tyle.

Kulas włożył Gredel banknot w dłoń. Patrzył jej prosto w oczy.

— Proszę, weź. Za resztę kup sobie coś ładnego.

Gredel przepełniła wdzięczność. Łzy spłynęły jej po policzkach.

— Dziękuję. Wiem, że na to nie zasługuję.

— Przeciwnie — powiedział Kulas. — Zasługujesz na najlepsze rzeczy, Ziemianko. — Pocałował ją, usta oddawały smak soli. — Zanieś to administratorowi domu. Nie dawaj Neldzie, bo znów może jej zabrać.

— Zaraz tam pójdę.

— A czy… — Wzrok Kulasa stał się bardzo poważny. — Czy Antonym nie warto się zająć? Może trzeba go zachęcić, by się wyprowadził? Wiesz, o co mi chodzi.

Gredel się wzdrygnęła.

— Nie — odparła. — Nie… nie zostanie tam długo.

— Pamiętaj, że jest taka opcja, dobrze? Gredel tylko skinęła głową.

Zaniosła pieniądze administratorce, która miała biuro w tym samym budynku. Nachmurzona mała kobieta rozsiewała woń kapusty i cebuli. Gredel nalegała, by wydano jej kwit za dwa miesiące. Kobieta, zrzędząc, wypisała go. Wychodząc od niej, Gredel myślała o Kulasie: jest hojny, więc mnie kocha.

Szkoda, że musi umrzeć, powstała w jej głowie nieproszona myśl.

Co najgorsze, Gredel wiedziała, że to prawda.

Ludzie pokroju Kulasa nie żyli długo. Niewielu było starych Linkbojów — dlatego nie istniało określenie linkman. Zawsze kiedyś wpadali i ich zabijano. Ich najbliżsi — żony, kochanki, dzieci — też płacili. Dostawali wyrok na farmie pracy — jak Ava — albo karę śmierci.

Kilka dni później rzeczywistość to potwierdziła: przyłapano Stoneya, gdy w porcie Maranie odbijał ładunek ogniw paliwowych. Po dwóch tygodniach zakończono proces i w następnym tygodniu wykonano wyrok. Kradzież własności prywatnej była zwykłym przestępstwem, nie zbrodnią przeciw Praxis, w stosunku do Stoneya nie zastosowano tortur — te były zarezerwowane dla tych, którzy złamali najwyższe prawo. Przypięto go jedynie do krzesła i uduszono garotą.

Egzekucje pokazywał specjalny kanał wideo, transmitujący wykonywanie kar. Kulas kazał to swoim chłopcom oglądać.

— Żeby byli ostrożniejsi — twierdził.

Gredel nie chciała na to patrzeć. Poszła do Caro i – ku własnemu zdziwieniu — pomogła jej wypić butelkę wina. Caro, zachwycona tą chwilą słabości ze strony przyjaciółki, cały wieczór była czarująca, dziękowała wylewnie za wszystko, co Gredel dla niej zrobiła. Gredel wyszła od niej, czując się wspaniale, jak nigdy; wino śpiewało w jej żyłach.

Nastrój euforii zgasł, gdy dotarła do mieszkania Neldy. Antony wrzeszczał na całe gardło. Na podłodze leżało połamane krzesło. Nelda miała podbite oko i płakała czerwonymi łzami. Gredel zamarła w drzwiach, potem chciała się prześlizgnąć do swojego pokoju, nie przyciągając uwagi Antony’ego.

Bez powodzenia. Antony rzucił się ku niej, szarpnął ją za bluzkę na plecach. Gredel poczuła, jak materiał się drze.

— Gdzie pieniądze? — krzyczał Antony. — Gdzie ta forsa, co ją dostajesz za sprzedawanie dupy?

Gredel wyjęła portfel drżącymi rękami.

— Masz! Weź!

Antony grał według scenariusza numer jeden: potrzebował pieniędzy na wódkę i już zabrał Neldzie wszystko, co miała.

Złapał portfel i wysypał monety na dłoń. Gredel poczuła jałowcowy zapach ginu, wydobywający się porami z ciała mężczyzny. Spojrzał tępo na pieniądze, cisnął portmonetkę na podłogę, monety włożył do kieszeni.

— Sam wystawię cię na ulicę. Natychmiast. — Wielką łapą schwycił jej dłoń. — Dostanę za ciebie więcej niż te drobniaki.

— Nie! — Przerażona Gredel usiłowała się wyrwać.

Oczy Antony’ego zapłonęły złością. Zamachnął się drugą ręką.

Gredel poczuła cios gdzieś w kościach. Zęby jej szczęknęły, straciła równowagę i usiadła na podłodze.

Wtedy wkroczyła Nelda. Krzycząc, zacisnęła ręce na ramieniu Antony’ego i próbowała go odciągnąć, by nie zadał drugiego ciosu.

— Nie bij dziecka! — zawodziła.

— Głupia dziwko! — ryknął Antony i odwrócił się, by uderzyć Neldę w twarz. — Nigdy nie właź między mnie a nią!

Odwracając się plecami do Gredel, popełnił wielki błąd. Zawrzała gniewem, żagiew wszechogarniającej anihilującej wściekłości pchnęła ją po leżącą w pobliżu broń — nogę krzesła, które Antony cisnął i rozwalił o podłogę. Gredel odbiła się piętami od podłoża, wstała i trzymając nogę krzesła w obu rękach, wykonała zamach.

Nelda wpatrywała się w Gredel, ułożyła usta w duże „O” i znów jęknęła. Antony zrozumiał to jako ostrzeżenie, zaczynał się odwracać, ale było za późno: drewniana pałka trafiła go w skroń; padł na jedno kolano. Noga krzesła, zrobiona ze skompresowanego dedgerowego włókna, złamała się nierówno i drzazga na końcu rozorała skórę Antony’ego.

Gredel włożyła w swój krzyk całą tłumioną przez piętnaście lat nienawiść. Noga krzesła trafiła w łysą czaszkę i wielki mężczyzna zwalił się na podłogę jak worek kamieni. Gredel opadła kolanami na jego wypukły tors i znów uderzyła go kilka razy. Pamiętała odgłos, jaki wydawały buty Kulasa, kopiącego Moseleya, i bardzo chciała teraz usłyszeć ten sam dźwięk. Poszarpany koniec nogi wydzierał z ciała Antony’ego długie płaty skóry. Krew pryskała na podłogę i ściany.

Nelda objęła Gredel ramionami, odciągając ją od nieprzytomnego mężczyzny. Dopiero widząc jej łzy, Gredel się powstrzymała.

Antony oddychał, bulgocząc. Z ust ciekła mu stróżka krwi.

— Co teraz zrobimy? — zawodziła Nelda, krążąc bezradnie po pokoju. — Co teraz zrobimy?

Gredel doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Wyjęła z portfela telefon, przeszła do swojego pokoju i zadzwoniła do Kulasa. Po dwudziestu minutach przyjechał z Pandą i trzema swoimi chłopakami. Popatrzył na zdemolowany pokój, na Antony’ego leżącego na podłodze, na Gredel, która stała nad nim z okrwawioną nogą krzesła w dłoni.

— Co mamy zrobić? — spytał Kulas. — Możemy go wrzucić do pociągu. Albo do rzeki.

— Nie! — Nelda skoczyła między Antony’ego i Kulasa. Łzy ciekły jej z oczu. Zwróciła się do Gredel: — Włóżcie go do pociągu. Proszę, kochanie, proszę.

— Do pociągu — powtórzyła Gredel Kulasowi.

— Obudzimy go na tyle, by mu powiedzieć, żeby nigdy nie wracał — powiedział Kulas. Wraz z chłopakami podnieśli ciężkie ciało mężczyzny i pociągnęli je do drzwi.

— Gdzie jest winda towarowa? — spytał Kulas.

— Pokażę ci. — Gredel poszła przodem. Administratorzy wcześnie chodzili spać i teraz w budynku panowała cisza, a korytarze były puste. Chłopaki Kulasa dyszeli, niosąc grubokościste ciało o napakowanych mięśniach. Dotarli do windy towarowej, cisnęli Antony’ego na podłogę.

— Kulas…

Spojrzał na nią.

— Tak?

Popatrzyła w jego wyrażające akceptację, niebieskie oczy.

— Wrzuć go do rzeki — powiedziała.


* * *

Coś unosiło się na wodzie i Sula odwróciła wzrok. Martinez wziął ją w ramiona, zaczął całować. Ona też go szybko, z roztargnieniem pocałowała. Drgnęła, gdy duża kropla deszczu pacnęła jej na wierzch dłoni.

— Zimno ci? Zasunę markizę.

Pchnął dźwignię i plastikowe zadaszenie łódki opadło, zasłaniając ich od wiatru. Nagle Suli zabrakło powietrza. Pochyliła się i krzycząc, odsłoniła daszek.

— Co się stało? — pytał Martinez, zaskoczony.

— Łódź! — rozkazała Sula. — Natychmiast płyń do brzegu!

W jej piersi trzepotało przerażenie, jak podarty żagiel szarpany wiatrem. Krople deszczu padały jej na twarz. Martinez wziął ją za rękę.

— Co się stało? Dobrze się czujesz?

— Nie! — krzyknęła i wyszarpnęła rękę. Łódź przybiła do brzegu i Sula skoczyła na suchy ląd. Otarła sobie łydkę o kamień, ale po chwili się wyprostowała i szybko ruszyła przed siebie. Martinez został z tyłu w rozkołysanej łodzi, dla równowagi rozłożył ramiona.

— Co ja takiego zrobiłem?! — wołał osłupiały. Deszcz bił ją w twarz zimnymi małymi klapsami.

— Nic! — rzuciła przez ramię i przyśpieszyła.

Загрузка...