DZIEWIĘĆ

W jakich okolicznościach oficer może zarządzić natychmiastowe zabicie podwładnego?

1. Z rekomendacji właściwie wyznaczonego Sądu Śledczego.

2. Gdy podwładnego schwytano z bronią w ręku, walczącego przeciwko legalnemu rządowi.

3. Kiedy oficer jest w posiadaniu dowodu, że podwładny jest winien zbrodni głównej.

4. W dowolnych okolicznościach.

Sula dotknęła pisakiem czwartej, poprawnej odpowiedzi, potem dotknęła ikony przyzywającej następne pytanie. Prawo wojskowe nie należało do jej najmocniejszych stron, ale na szczęście — dla wyniku testów — prawo wojskowe było tak drakońskie, że pozostawiało niewiele miejsca na błędy i swobodę interpretacji.

Wiedziała również, że prawo to jest w praktyce o wiele mniej drakońskie. Niewielu kapitanów ścinało głowy swym podwładnym, gdyż w teorii każdy obywatel miał swego patrona, para, którego obowiązkiem była opieka nad klientem. Wielu parów nie przejmowało się swymi obowiązkami — Sula wiedziała o tym z własnego doświadczenia. Ale par mógł uznać, że któryś z jego klientów został niesprawiedliwie potraktowany, i wszcząć dochodzenie. Mógł z tego wyniknąć trwający przez dziesięciolecia proces cywilny. Kapitanowie, którzy chcieli srogo ukarać podwładnego, ubezpieczali się, wyznaczając Komisję Śledczą, a choć nie byli zobowiązani kierować się jej rekomendacjami, zazwyczaj brali je pod uwagę, unikając późniejszych kłopotów.

Sula popędziła przez następne kilka pytań, bezpieczna w swej pewności, że na egzaminach wypada doskonale. Prawo wojskowe było jej najsłabszym przedmiotem, jeśli nie liczyć interpretacji Praxis, a jak dotychczas pytania nie sprawiały jej kłopotów.

Pierwsze z nich z pewnością nie przekraczało jej umiejętności.

Postukała w ekran trzonkiem pisaka i zastanawiała się nad następnym pytaniem, w którym chodziło o jurysdykcję — poza terenem właściwej bazy wojskowej — różnych militarnych i paramilitarnych organizacji na stacji pierściennej. Nagle drzwi do sali egzaminacyjnej otworzyły się z hukiem.

— Hołoooota!

Sula zawdzięczała latom mechanicznych treningów to, że jej umysł nadal analizował problem, choć ona sama skoczyła na nogi z wysoko uniesionym podbródkiem i odsłoniętym gardłem.

— Jaśnie panie? — Nadzorująca Daimong wydawała się bardziej zmieszana od kadetów. — Dlaczego pan…?

Przybyły był Terraninem i miał na sobie mundur pełnego kapitana.

— Sytuacja awaryjna — wyjaśnił. — Egzaminy odwołano. Cały personel floty ma się udać na stanowiska. Ci, którzy nie mają bieżącego przydziału, meldują się w Dowództwie Pierścienia, Wydział Personalny.

— Ale milordzie… — protestowała Daimong.

— Już, hołoto! — Rozkaz kapitana został skierowany do kadetów, nie do nadzorującej egzamin.

Kadeci tłoczyli się przy wyjściu. Problem jurysdykcji powoli blakł w umyśle Suli; rozglądała się wokół ze wzrastającym zdumieniem.

Nadzorująca chyba nie wiedziała, co robić. Próbowała skontaktować się z kimś, używając swej konsoli komunikacyjnej, ale najwyraźniej bezskutecznie.

Sytuacja awaryjna, pomyślała Sula, a potem pobiegła do garderoby, by zdjąć szatę i przebrać się w mundur. Inni kadeci wymieniali hałaśliwe uwagi, a umysł Suli nadal pracował, posługując się wzorcami testów egzaminacyjnych.

Egzaminy na porucznika zostały skasowane z następujących przyczyn:

1. Z powodu kaprysu wyższego oficera.

2. Ponieważ my tak mówimy.

3. Egzaminów na porucznika nigdy nie kasowano.

Prawidłowa była oczywiście odpowiedź trzecia. Egzaminów na porucznika nigdy nie kasowano. Co oznaczało, że teraz dzieje się coś wielkiego.


* * *

„Korona” zanurkowała i pomknęła wzdłuż południowej krawędzi pierścienia Magarii. Płonący ogon z unicestwianej materii utrudniał obserwację smukłego kształtu samej fregaty. Martinez czuł, że siły coraz głębiej wpychają go w fotel akceleracyjny, rozciągają w żelowej wyściółce, jakby wylepiały formę kawałkiem plasteliny. Pistolet, teraz bardzo ciężki, wbijał mu się w biodro, wywołując wściekły ból.

Gdy „Korona” osiągnęła przyśpieszenie zbliżone do dziesięciu g, Martinez prawdopodobnie by zemdlał, ale „Korona” utrzymywała to przyśpieszenie tylko tak długo, aż w odpowiednim czasie osiągnęła szybkość ucieczki, gdy należało oddalić się od stacji pierściennej i wejść na kurs do Wormholu Cztery Magarii.

Martinez wykorzystywał pierścień Magarii jako osłonę — wiedział, że Naksydzi do niego nie strzelą, bo będą się bali trafić w pierścień. A kiedy wyszedł spod osłony, mknął ku wormholowi, starał się, by krawędź pierścienia znajdowała się dokładnie pomiędzy „Koroną” a eskadrami naksydzkimi.

Przyśpieszenie „Korony” spadło do sześciu g, co było męką dla załogantów, nie dlatego, że tracili przytomność, ale dlatego, że jej nie tracili i cierpieli w pełnej świadomości.

Osiemnaście minut po ucieczce „Korony” Naksydzi się odezwali.

— Milordzie, pilna wiadomość laserem komunikacyjnym — zadźwięczały w słuchawkach słowa Vonderheydte’a. — Od Dowództwa Pierścienia.

Jedynie sygnał lasera komunikacyjnego mógł się przebić przez gorący plazmowy ogon „Korony”.

— Powiedz im, by zaczekali. Będę rozmawiał osobiście — oznajmił Martinez.

— Tak jest, milordzie.

— Czy kanały radiowe między statkami nadal są zagłuszane?

— Nie, milordzie. Zagłuszanie ustało około dwóch minut temu, gdy „Korona” prowadziła trzy do jednego.

Martinez uśmiechnął się, ale tylko na chwilę, bo zaraz uświadomił sobie, dlaczego ustało zagłuszanie. Przejmowanie eskadr nienaksydzkich zakończono i dalsze przeszkadzanie atakowanym statkom w wysyłaniu komunikatów o rebelii nie miało już sensu.

„Korona” była teraz naprawdę sama, we wrogim układzie.

Odczekał dwie minuty — dwie dalsze minuty odwlekania nieuniknionego — i polecił Vonderheydte’owi przełączyć Dowództwo Pierścienia na jego displeje. Poczekał, aż mrugające światełko na konsoli poinformuje go, że jest odbierany.

— Mówi Martinez — zameldował.

Displej pokazywał, że rozmówcą jest Naksyd w mundurze starszego kapitana. Jego słowa były opóźniane tylko nieznacznie przez dzielącą ich odległość.

— Lordzie poruczniku Martinez — powiedział Naksyd. — Tu starszy kapitan Deghbal, dowodzący Pierścieniem Magarii. Opuścił pan pierścień bez pozwolenia i rozpoczął beztroskie manewry, które naraziły na niebezpieczeństwo pański statek i stację. Ma pan rozkaz natychmiastowego powrotu.

— Myślałem, że stacją pierścienną dowodzi kapitan An-Char — odparł Martinez.

— Kapitan An-Char jest nieosiągalny. — Słowa te wypowiedziano po nieznacznym wahaniu. — Ja dowodzę pierścieniem. Rozkazuję panu wracać.

— Czy może mnie pan zapewnić, że lord porucznik Ondakaal jest aresztowany? — spytał Martinez. — Otworzył ogień do moich wartowników przy śluzie i jednego zranił. Powiedział, że statek ma zostać zajęty, a my wszyscy zabici.

Deghbal wzdrygnął się nieco na te słowa i Martinez wiedział, że to bezczelne kłamstwo całkowicie zaskoczyło Naksyda.

Każdy wybieg jest dobry, by zdezorientować Naksydów i wpakować Ondakaala w kłopoty. I co ważniejsze, zyskać na czasie. Opóźniać. Opóźnianie to w tej chwili mój główny cel, myślał Martinez.

— Obecnie wszystko jest pod kontrolą — powiedział w końcu Deghbal. — Nie ma powodów do niepokoju. Może pan skierować „Koronę” na powrót do jej doku.

Martinez wziął głęboki oddech, walcząc z ciążeniem uciskającym mu pierś.

— Lordzie starkapie, miałem polecenie od swojego kapitana, żebym nie wpuszczał nikogo na statek bez jego wyraźnego rozkazu. Czy może mi pan dostarczyć taki rozkaz?

Gniew wzmocnił odpowiedź Deghbala.

— Pozwolenie pańskiego kapitana nie jest potrzebne! Sam mój rozkaz powinien wystarczyć!

Martinez usiłował sprawiać wrażenie, że poważnie rozważa tę argumentację. Zrobił do kamery bardzo zasmuconą minę.

— Wie pan, lordzie starkapie, naprawdę chciałbym dostać w tej sprawie rozkaz swego kapitana.

— Jestem pana zwierzchnikiem! Musi pan słuchać moich rozkazów! Jeśli nie zostanę usłuchany, pociągnie to za sobą nieprzyjemne konsekwencje zarówno dla pana, jak i dla pańskiego statku!

Martinez zastanawiał się, czy ktoś wcześniej naprawdę odmówił wykonania jakiegoś rozkazu Deghbala. Chyba nie. Miał nadzieję, że niesubordynacja to dla Deghbala zaskoczenie, a on, Martinez, zdoła to wykorzystać, i znowu usiłował sprawić wrażenie, że głęboko rozważa słowa starkapa. Potem nadał twarzy wyraz tępego, upartego zdecydowania.

— Chcę mieć rozkaz kapitana Tarafaha — oświadczył. — Ufam, że on wie, co się naprawdę dzieje. — Skrzywił się do kamery. — Koniec przekazu.

Za dobrze się bawię, pomyślał Martinez; wyobrażał sobie, jak Deghbal klnie na pomarańczowe „Koniec przekazu” na swoich displejach. A może jednak przesadziłem i zbyt go rozgniewałem? — zastanawiał się. I teraz Deghbal po prostu rozkaże wysłać za „Koroną” kanonadę pocisków sterowanych, by ją dopaść i zniszczyć.

Spojrzał na Tracy i Clarke, które śledziły ekrany czujników.

— Ekrany, jeśli zobaczycie ślady pocisków, dajcie mi znać natychmiast.

Przyszpilone do swych foteli przez przyśpieszenie, Tracy i Clarke obróciły ku niemu twarze, a potem szybko skierowały wzrok z powrotem na displeje. Choć, o ile Martinez wiedział, kobiety nie były spokrewnione, wyglądały bardzo podobnie — ciemnowłose, młode, o szerokich ramionach.

Martinez wywołał Alikhana, tym razem korzystając z systemu statku, a nie z displeju narękawnego. Używał więc mikrofonu w nagłowniku, zamiast mówić do guzika na rękawie. Guzik na rękawie Alikhana ukazywał jedynie sufit w kabinie Tarafaha. Była to jedyna dostępna perspektywa, gdyż Alikhan leżał w łóżku kapitana pod ciężarem sześciu g.

— Udało się?

W głosie Alikhana słyszało się wysiłek osoby pokonującej duże ciążenie:

— Doniosłem sprzęt do kabiny kapitana, milordzie. Ale zdążyłem tylko przeszukać biurko kapitana. Bezskutecznie.

— Zmniejszę przyśpieszenie do dwóch g. Czy myślisz, że będziesz mógł posłużyć się tym… sprzętem?

— Będę mógł, milordzie.

— Dobrze. Koniec przekazu. — Podniósł głos, by usłyszał go Eruken. — Silniki. Zredukować przyśpieszenie do dwóch g.

— Tak jest, milordzie. — W słowach Erukena zabrzmiała szczera ulga. Wściekłe przyśpieszenie zelżało, przy zmianie naprężeń konstrukcja „Korony” jęknęła.

— Milordzie? — W nagłowniku Martineza rozległ się głos Vonderheydte’a. — Czy udzieli mi pan pozwolenia na użycie toalety? Piłem kawę podczas cenzurowania poczty i…

Martinez wyszczerzył zęby w uśmiechu. Powszedniość zawsze prześwitywała pod dramatem.

— Pozwolenia udzielono — oświadczył. — Na czas swojej nieobecności przekaż displeje komunikacyjne na moją konsolę. Bądź ostrożny.

Poruszać się przy podwójnym ciążeniu to jak chodzić z kimś siedzącym na karku — rzecz możliwa, ale trzeba uważać. Zwichnięcia i złamania były powszechne, a Martinez nie mógł sobie pozwolić na choroby personelu. Statkowy „doktor” — w rzeczywistości farmaceuta drugiej klasy — pełnił także rolę lekarza drużyny i pozostawiono go na Magarii.

Martinez nie chciał jednak mieć w sterowni zasikanej załogi.

— Kto jeszcze potrzebuje toalety?

Większość rąk uniosła się w górę. Wysokie przyśpieszenie było ciężką próbą dla pęcherzy.

Skoro już o tym mowa, pomyślał Martinez, sam mógłbym skorzystać z toalety. Ogłosił załodze, że będzie miała trochę czasu na ablucje, ale przypomniał o niezbędnej ostrożności.

Jeśli „Korona” przetrwa następnych kilka godzin, zapakuję załogę w skafandry próżniowe z utensyliami.

Toaletę zdążyło odwiedzić czterech załogantów, kiedy Alikhan zameldował:

— Otworzyłem sejf, milordzie. Bez rezultatów.

Martineza ogarnęła ponura wściekłość. To niepowodzenie już w tej chwili mogło przesądzić o zagładzie całego statku.

— Przeszukaj pomieszczenie — polecił. — A potem jego gabinet.

— Tak jest, milordzie. Czy w gabinecie jest sejf?

— Nie wiem. Jeśli jest, wiesz, co masz robić.

Martinez poszedł do toalety jako ostatni. Pochylony pod ciężarem przyśpieszenia, właśnie przywlókł się z powrotem do sterowni, kiedy z Dowództwa Pierścienia nadeszła następna wiadomość.

— To kapor, milordzie — ogłosił Vonderheydte radośnie, jakby wierzył, że sama elektroniczna obecność Tarafaha usunie nieporozumienia i rozwiąże wszystkie problemy „Korony”.

— Czekać — polecił Martinez. Opuścił się łagodnie w fotel, zwolnił klatkę, by wahnęła się do wygodniejszej pozycji, potem obniżył sobie displeje.

Zastanawiał się, czy gdyby w jakimś momencie rozmowy wrzasnął: „Gdzie jest twój klucz kapitański?!”, Tarafah miałby szanse odpowiedzieć, zanim buntownicy stłamsiliby go lub odłączyli. I czy Tarafah w ogóle by zechciał udzielić mu odpowiedzi na takie pytanie.

A czy samo zadanie takiego pytania nie potwierdziłoby podejrzeń dowódców pierścienia, którzy natychmiast wystrzeliliby w stronę „Korony” salwę pocisków sterowanych?

Uznał, że lepiej nie pytać.

— Mówi Martinez.

Tarafah patrzył na niego gniewnie z displeju. Obraz trochę drgał i falował. Prawdopodobnie nadawano z rękawa jakiejś innej osoby, bo Tarafah był w dresie bez wbudowanego displeju. W tle Martinez słyszał gwar tłumu. Tarafah znajdował się w jakimś biurowym wnętrzu, a głos odbijał się od twardych ścian. Prawdopodobnie to jedno z pomieszczeń pod stadionem futbolowym.

— Podobno odłączyłeś „Koronę” i przeleciałeś jak fajerwerk nad całym pierścieniem — mówił ostro Tarafah.

Opóźniaj, nakazał sobie Martinez.

— Słyszę, że „Korona” zwycięża trzy do jednego, milordzie. Przede wszystkim gratulacje, pański staranny plan przynosi efekty.

— Teraz to już cztery do jednego. — W gniewnym głosie Tarafaha brzmiały nutki próżności.

— Sorensen do Villi, Villa do Yamany, Yamana do Sorensena, Sorensen do Digby’ego i gol. Genialne, milordzie.

— Dziękuję — powiedział niechętnie Tarafah. — Ale muszę wrócić do drużyny. Nie chcemy dostać drugiego gola w końcowych minutach.

— Oczywiście, milordzie. Przykro mi, że oderwano pana od gry.

— A mój statek. — Tarafah zmrużył oczy. — Co z moim statkiem?

— Uzbrojeni Naksydzi próbowali zająć „Koronę”, milordzie. Musiałem wyprowadzić ją z doku.

Tarafah spojrzał lekceważąco.

— Wyjaśniono mi. To niespodziewana inspekcja.

— Oni byli uzbrojeni, milordzie — odparł Martinez. — Po co inspektorom pistolety? I szturmowali wszystkie statki na stacji. Naksydzi. Sami Naksydzi. Z bronią.

Wzrok Tarafaha powędrował poza pole widzenia kamery.

— Czy to Naksydzi pana poinformowali, milordzie? — spytał łagodnie Martinez. — Czy z panem w tej chwili są tam Naksydzi?

Tarafah, po chwili wahania, znów spojrzał twardo.

— Oczywiście, że to Naksydzi — powiedział w końcu. — Ze sztabu Dowódcy Fanaghee. — Jego głos przybrał oskarżający ton. — Martinez, wciągnął pan w to Dowódcę Floty! Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji?! — Tłum zaczął wiwatować. Po twarzy Tarafaha przemknął wyraz zniecierpliwienia. — Muszę wracać do gry. Teraz zawrócisz „Koronę” i przylecisz z powrotem na stację. Wszystko uporządkujemy, kiedy już tu będziesz.

Martinez upadł na duchu. W tej właśnie chwili kończy się zabawa, pomyślał.

— Mówi pan to dobrowolnie? Bez przymusu, bez nacisków?

— Oczywiście — warknął Tarafah. — A teraz przyprowadź „Koronę” do krawędzi i wszystko załatwimy.

— Tak jest, milordzie. — Martinez czuł gorycz na języku, świadomy tego, co będzie musiał teraz powiedzieć.

Opóźniaj, powtarzał sobie w duchu. Czas jest najważniejszy. Opóźnienie wszystko usprawiedliwia.

— Jeśli tylko przekaże mi pan hasło — oznajmił Tarafahowi — zawrócę statek i rozpocznę hamowanie.

Tarafah już wstawał, gotów iść do swych piłkarzy, ale znowu spojrzał w kamerę.

— Co takiego? — spytał.

Martinez usiłował zachować bardzo poważną minę.

— Hasło. To hasło, które podał mi pan wczoraj wieczorem — wyjaśnił.

Grymas frustracji przemknął przez twarz Tarafaha.

— O czym mówisz, Martinez?

— Pamięta pan? — spytał Martinez. W jego serce wkradały się smutek i trwoga, choć próbował mieć minę poważną i zdecydowaną. — Pamięta pan obiad? Kiedy mówiłem o swoich podejrzeniach co do ruchów Naksydów, powiedział pan, że nikt nie może wejść na pokład „Korony”, chyba że z pańskim hasłem.

— Nigdy nie podawałem panu żadnego hasła! — oznajmił Tarafah. — O czym pan bredzi?

Wydawał się szczerze zakłopotany. Smutek przygniatał Martineza jak powolne nieubłagane przeciążenie. Tarafah jeszcze nie rozumiał, jak straszliwie zdradził go Martinez.

— Hasło, które mnie przekona, że jest pan wolny i nie działa pod przymusem — powiedział Martinez. — Musi mi pan podać hasło, milordzie, zanim będę mógł zawrócić „Koronę”.

— Nigdy nie dawałem ci niczego… — Kamera skierowana na Tarafaha drgnęła. — Nic podobnego. Ja… — Przerwał, jego wzrok wybiegł poza ramy obrazu, potem znów wrócił. — Żądam, żebyś sprowadził „Koronę” na stację pierścienną.

— Bez hasła? — spytał Martinez. Tym razem pozwolił sobie na okazanie smutku. — Rozumiem, lordzie kaporze. Koniec przekazu.

Mógł prowadzić tę rozmowę jeszcze przez kilka rund, ale po prostu nie miał do tego serca.

Kupił dodatkowy czas i zapłacił za niego swoim kapitanem. Wyciągnięcie hasła od Tarafaha zajmie trochę Naksydom, zwłaszcza że żadne hasło nie istniało.

Przez chwilę Martinez wyobrażał sobie Tarafaha maltretowanego paralizatorem, bitego, skutego, zastrzelonego. Widział, jak Tarafah leży w kałuży krwi i przez zaciśnięte z bólu zęby powtarza, że nie ma żadnego hasła.

Opóźniać. Martinez kupił trochę czasu i to było ważne.

Znowu wywołał Alikhana.

— Znalazłeś coś?

— W gabinecie kapitana jest sejf, ale w środku są tylko dokumenty.

— Czy przeszukałeś gabinet?

— W tej chwili to robię, milordzie.

— Wysłać ci kogoś do pomocy?

— Milordzie, czy możesz jeszcze komuś ufać w takiej sprawie? Komu mogę ufać? — zastanawiał się Martinez. Klucze kapitańskie i porucznikowskie były najniebezpieczniejszymi przedmiotami na statku. Posiadanie klucza należącego do innej osoby traktowano jako zbrodnię główną — karą było obdzieranie ze skóry i ćwiartowanie. Czy na okręcie znajdował się jeszcze ktoś, kto naprawdę wierzył, że zdobycie kluczy jest niezbędne, i posłucha rozkazu?

Martinez zaśmiał się, kiedy przyszła mu do głowy pewna możliwość. Sprawdził spis załogi, by zobaczyć, gdzie są stanowiska poszczególnych osób, a potem wywołał Zhou i Knadjiana. Obydwaj patrzyli na niego z displejów, a na ich posiniaczonych twarzach malowało się zaskoczenie.

— Zameldujcie się Alikhanowi w gabinecie kapitana i wykonajcie jego polecenia — powiedział, jeszcze bardziej ich zaskakując.

Wesołe nicponie „Korony” powinny świetnie się bawić, prując kajutę kapitana.

— Milordzie! — Tracy, operatorka czujników, pisnęła nagle, zdziwiona. — „Ferogash” wystartował!

To był krążownik, mniej więcej dwa razy większy od „Korony”.

— Macie jego kurs? — spytał Martinez.

— Jeszcze nie zapalił żagwi, milordzie. Po prostu oddzielił się od stacji pierściennej.

— Dacie mi znać, gdy się gdzieś konkretnie skieruje.

— Tak jest, milordzie.

Naksydzi planowali coś dla „Ferogasha” i Martinez przypuszczał, że „Korona” jest w tych planach.

Po chwili zastanowienia wywołał Saavedrę, sekretarza kapitana.

— Saavedra, rozumiesz naszą sytuację — powiedział. Saavedra spojrzał na niego ostrożnie, wargi miał zaciśnięte pod szerokimi krzaczastymi wąsami.

— Rozumiem pańskie wyjaśnienia sytuacji, lordzie poruczniku. Martinez poczuł wyraźny brak sympatii dla chorążych, którzy czynią tego rodzaju retoryczne rozróżnienia.

— Czy rozumiesz, że „Korona” jest w niebezpieczeństwie? — zapytał. — Że mogą do nas strzelać?

Saavedra kiwnął głową.

— Rozumiem, milordzie.

— Aby aktywizować uzbrojenie obronne, potrzebuję klucza kapitana. Czy wiesz, gdzie kapitan go trzyma?

Spojrzenie Saavedry stwardniało. Zacisnął szczęki.

— Nie wiem, milordzie.

— Czy jesteś pewien? To sprawa życia wszystkich ludzi na tym okręcie.

— Nie wiem, gdzie jest klucz, milordzie.

— Nigdy na niego nie natrafiłeś? Nigdy nie widziałeś, jak kapitan go zdejmował albo brał z szuflady lub sejfu…?

— Klucz kapitański widziałem jedynie w tych przypadkach, gdy wisiał on na szyi kapitana.

Martinez uznał, że nie lubi też chorążych, którzy używają nazbyt formalnego języka. Zastanawiał się, czy nie odwiedzić Saavedry i nie przestrzelić mu kolana, w nadziei, że może wycieknie stamtąd odpowiednie wspomnienie. Ale to tylko fantazja — nie śmiał opuszczać sterowni.

Górę musi wziąć zdrowy rozsądek.

— Chcę, byś pomyślał — naciskał Martinez. — Pomyśl, gdzie kapitan kładł wartościowe rzeczy. Gdzie mógł schować coś cennego. Wszystko, co ci się przypomni.

Saavedra spojrzał wyniośle znad displeju.

— Skonsultuję się ze swą pamięcią, milordzie.

— Natychmiast się konsultuj! Koniec przekazu. — W głosie Martineza pobrzmiewał niesmak.

Przez następnych czternaście minut „Ferogash” nadal nie wykonywał manewrów, tylko oddalał się od stacji. Alikhan meldował brak sukcesu — mimo współpracy obu pomocników — i Martinez sugerował, by ostukali boazerię oraz wypatroszyli kapitańską spiżarkę. Jeżeli gabinet miał wykładziny, radziłby je zerwać.

Właśnie wtedy z Dowództwa Pierścienia nadszedł następny przekaz.

— To Deghbal, milordzie — zameldował Vonderheydte.

— Powiedz mu, żeby poczekał.

Martinez odliczył półtorej minuty — na tyle się ośmielił, a potem odpowiedział:

— Mówi Martinez, milordzie.

Czarno-zielone oczy Deghbala błyszczały w światłach centrum dowodzenia.

— Kapitan przypomniał sobie hasło, które panu dał — oznajmił. — Brzmi ono „ofsajd”.

Martinez starał się, by jego twarz wyraziła ulgę, jakby w ogóle nie podejrzewał, że „ofsajd” to pierwsze słowo, jakie przyszło do głowy Tarafahowi, gdy w końcu ból stał się nie do zniesienia.

— Dziękuję, milordzie — wydyszał Martinez. — A czy teraz mogę to słowo usłyszeć od samego lorda kapitana Tarafaha?

— Lord Tarafah nie jest dostępny — oznajmił Deghbal. — Wasza drużyna właśnie odniosła zwycięstwo, cztery bramki do jednej. Na boisku panuje zamęt. Wszyscy świętują. Nie zdołamy zlokalizować kapitana Tarafaha, nawet gdybyśmy chcieli.

Martinez wysilił się na uśmiech, miał nadzieję, że przymilny.

— Mimo wszystko chciałbym usłyszeć hasło od kapitana, jeśli mogę prosić.

— Nie możesz! — rzucił ostro Deghbal. — To już za długo trwa. Natychmiast zawróci pan „Koronę” do doku.

— Bardzo bym chciał usłyszeć te słowa od swego kapitana.

— Powróci pan natychmiast! — Z krtani kapitana Deghbala wydobył się charkot, będący naksydzkim odpowiednikiem warczenia. — Dość już tych gier! — Deghbal nachylił się ku kamerze, szeroko rozchylił czarne paciorkowate wargi. — W razie nieposłuszeństwa każę ostrzelać twój statek.

— Tylko dlatego, że chcę rozmawiać ze swoim kapitanem? — Z udawanym niedowierzaniem wytrzeszczył oczy. — Po prostu pozwólcie, bym usłyszał to słowo od kapitana, i wszystko będzie w porządku.

— Wykonaj moje rozkazy albo licz się z konsekwencjami. — Deghbal stanął dęba jak koń, czarno-zielone oczy płonęły.

Martinez nic nie odpowiedział, po prostu odchylił się w fotelu i patrzył bez wyrazu w kamerę. Nie mógł wymyślić innego sposobu na opóźnienie biegu wydarzeń. On i Deghbal patrzyli na siebie długo, bardzo długo… Martinez odliczył osiem sekund. Potem Deghbal pogardliwie machnął dłonią.

— Koniec transmisji.

Pojawił się pomarańczowy symbol „Koniec transmisji” i Martinez kazał displejowi zniknąć.

Teraz umrzemy, pomyślał.

Ale nic się nie wydarzyło. Silniki „Korony” pracowały jeszcze przez dziewięć minut, zanim na stacji zaczęło się coś dziać.

— „Ferogash” manewruje, milordzie! — To był głos Tracy.

— „Ferogash” odpalił główne silniki! — odezwała się Clarke. Martinez próbował uspokoić serce, które nagle pogalopowało.

— Jaki ma kurs?

— Zero-zero-jeden na zero-zero-jeden na zero-zero-jeden. Kurs na północ, milordzie. Dwa g i przyśpiesza.

Trzystatrzynastostopniowy kompas Shaa nie miał współrzędnej zerowej, lecz zaczynał się od jedności, jedynego wspólnego podzielnika każdego zbioru liczb pierwszych. Jedynka, oczywiście, symbolizowała Jedyną Słuszną Drogę Praxis.

„Ferogash” ich nie gonił, kierował się na północ, by jak najszybciej oddzielić się od pierścienia i otworzyć ogień.

— Wywołać załoganta Saavedrę — powiedział Martinez. Pogardliwie wyniosła twarz chorążego zaraz się pojawiła.

— Zaraz zostaniemy ostrzelani przez krążownik dwukrotnie przewyższający nas mocą — powiedział Martinez. — Jeśli masz pojęcie, gdzie kapitan trzyma swój klucz, właśnie nadszedł czas, by mi o tym powiedzieć.

— Nie mam pojęcia, lordzie poruczniku. Nie pragnąłem wiedzieć, gdzie kapitan trzyma swój klucz, i nie zwracałem na to uwagi.

— Żagwie pocisków! — zawołała Clarke. — Trzy, pięć, sześć… osiem śladów pocisków, milordzie!

— W naszym kierunku zmierza osiem pocisków — informował Martinez Saavedrę. — Jeśli coś wiesz na temat klucza, lepiej mi to powiedz.

Saavedra spoglądał na Martineza kamiennym wzrokiem.

— Może się pan poddać, milordzie, i wrócić do bazy — rzekł. — Jestem pewien, że Dowódca Floty każe rozbroić pociski, jeśli usłucha pan jej polecenia.

Zasadniczy, nieprzekupny sukinsyn, warknął w duchu Martinez. Przestrzelenie kolana to za mała kara dla niego.

— Czternaście minut do detonacji, milordzie — powiedziała Tracy.

— Masz niecałe czternaście minut, by pomyśleć o czymś, czego jeszcze nie próbowaliśmy — powiedział Saavedrze. — Potem możesz umrzeć razem z resztą załogi. — Westchnął i odwrócił się do Kelly. — Broń. Przygotujcie start jednej szalupy jako przynęty.

— Tak jest, milordzie. — Zawahała się, a potem zwróciła swoje ciemne oczy na Martineza. — Milordzie, ach… a jak mam to zrobić?

— Wypuścimy szalupę naszym kursem, ale z mniejszą szybkością. Miejmy nadzieję, że pociski namierzą szalupę, a nie nas.

Bez klucza kapitańskiego Martinez mógł uruchomić tylko dwie szalupy. Niestety, były nieuzbrojone, więc bezużyteczne dla obrony, a szanse, że któryś z pocisków uzna szalupę za fregatę, były bliskie zeru.

Kelly wpatrywała się w konsolę.

— Myślę, że zdołam to zrobić, milordzie.

— Doskonale. Powiedz mi, kiedy będziesz gotowa, a ja sprawdzę twoją robotę.

Wydawała się podniesiona na duchu.

— Tak jest, milordzie. Martinez wywołał Alikhana.

— Czy próbowaliście ponownie przeszukać kabinę Koslowskiego?

— Owszem, milordzie.

— Macie w ogóle jakieś propozycje?

— Żadnych, milordzie.

— Więc dobrze. Wsadź swoich ludzi do klatek oficerskich. Mam zamiar kropnąć kilka g. — Zwrócił się do Mabumby: — Ostrzeżenie o przyśpieszeniu.

— Tak jest, milordzie. Rozległo się ostrzegawcze wycie.

Zwiększył przyśpieszenie „Korony” do sześciu g i próbował rozpaczliwie wymyślić sposób ucieczki. Ostre przyśpieszenie powinno go męczyć, ale w jego umyśle kipiały pomysły: radykalne manewry, fantazyjne improwizacje układów przynęt, samobójcze nurkowanie szalup w stację pierścienną. Wszystko bezcelowe. Jedyne, w czym odniósł sukces, to opóźnienie szybkości, z jaką zbliżały się pociski, dzięki czemu dał swej załodze kilka dodatkowych chwil życia.

— Dwanaście minut, milordzie. — Przyśpieszenie „Korony” rosło. Znów parę chwil życia.

Martinez zdał sobie sprawę, że jego umysł pędzi zbyt szybko, by stworzyć coś pożytecznego. Spróbował zwolnić obroty, przemyśleć wszystko, krok po kroku.

Garcia powiedziała mu, że podczas gry w piłkę Koslowski nigdy nie nosił swego porucznikowskiego klucza. Koslowski był jedynym oficerem na „Koronie”, o którym Martinez na pewno wiedział, że nie wziął swego klucza. Należało się skoncentrować na Koslowskim.

Rozsądne miejsce, w którym Koslowski mógłby przechowywać swój klucz, to był sejf w jego kabinie, ale Koslowski nie był taki rozsądny. Nie położył go również w żadnym innym oczywistym miejscu. Więc gdzie jeszcze mógłby go schować?

Gdzie jeszcze chodzili oficerowie? Do mesy.

Mesa. Tam właśnie oficerowie jedli i odpoczywali. Znajdowała się tam zamknięta spiżarka, gdzie trzymali swoje drinki i delikatesy.

Ale mesa była miejscem niepewnym, sprzątali ją różni ludzie, a steward mesy i kucharz mieli obydwaj klucze do spiżarki. Mesa? — to nieprawdopodobne.

Może Koslowski dał klucz komuś, komu ufał? Ale wszyscy potencjalni kandydaci grali w drużynie.

— Dziesięć minut, milordzie.

Doskonale, myślał dalej Martinez, ale jeśli oficerowie nie mieli przy sobie kluczy, powinni je oddać kapitanowi. Jeśli więc założyć, że Koslowski zrobił to, co powinien, to gdzie Tarafah włożył ten klucz?

Ani do żadnego ze swych sejfów, ani do biurka. Nie do szuflad. Nie pod materac czy pod specjalnie zamówioną mahoniową boazerię.

Założył go… na szyję. Martinez upadł na duchu. Mógł wyobrazić sobie całą scenę: Tarafah zakłada przez głowę elastyczną taśmę i pakuje klucz pod dres, by razem z kluczem kapitańskim spoczywał na owłosionej piersi…

Nie. Martinez zdecydowanie wyrzucił ten obraz z mózgu. Klucz musi być gdzieś indziej.

— Dziewięć minut, milordzie. — Słowa rozbrzmiały na tle długiego, jękliwego drżenia, które przebiegło kadłub „Korony”.

Czy Fanaghee przyjęłaby poddanie „Korony”? — zastanawiał się Martinez. Mógł bezpiecznie założyć, że chciałaby mieć „Koronę” z powrotem. Ale, co było dla niego istotniejsze, czy Fanaghee przyjęłaby kapitulację samego Martineza?

Uznał, że nie. Jego krew prawdopodobnie nadal zdobiłaby ściany sterowni, gdy Fanaghee wprowadzałaby na pokład swego nowego kapitana. Może wszystkim byłoby łatwiej, gdybym po prostu strzelił sobie w łeb? — myślał Martinez.

Nie. Precz z tą myślą. Gdzie jest klucz?

Wyobraził sobie kajutę Koslowskiego: jest dokładnie taka, jak jego własna… mała; wąskie łóżko w zawieszeniu kardanowym; wielka szafa, w niej mnóstwo regulaminowych mundurów; skrzynia z rzeczami osobistymi, które oficer powinien zabierać ze sobą, gdy dostaje przydział na kolejne stanowiska; regał, małe biurko z wejściem komputerowym.

Tam po prostu nie było miejsca, żeby coś ukryć. Kajuta była rzeczywiście mała.

Wiedział, że kajuta kapitańska jest większa, choć nigdy w niej nie był. Przypuszczał jednak, że niewiele się różnią.

I jeszcze gabinet kapitana. Biurko z dostępem do komputera. Sejf. Regał i trofea futbolowe.

Trofea. Połyskujące przedmioty, stojące w jego gabinecie, zabezpieczone przed przeciążeniami. Kapitan Tarafah cenił je ponad wszystko, prawdopodobnie bardziej niż własną pozycję. Przedmioty, którymi codziennie się zachwycał, które prawdopodobnie sekretnie głaskał.

Martineza tak zaabsorbowało wspomnienie trofeów, że nie usłyszał skierowanych do siebie słów.

— Przepraszam? — powiedział w roztargnieniu. — Proszę powtórzyć.

— Chyba skonfigurowałam szalupę, jak pan sobie życzył — powiedziała Kelly.

— W porządku. Bądź przygotowana. Wywołał Alikhana.

— Czy sprawdziłeś trofea?

— Milordzie?

— Czy zajrzałeś do trofeów? Trofea Floty Macierzystej to puchary, prawda?

Wyczuwał gorycz w słowach Alikhana, choć wysiłek, spowodowany przeciążeniem sześciu g zniekształcał jego głos.

— Nie, milordzie. Nie pomyślałem, żeby do nich zajrzeć.

— Silniki! — krzyknął Martinez. — Zmniejszyć przyśpieszenie do jednego g!

— Zmniejszam przyśpieszenie do jednego g, milordzie — powtórzył Mabumba.

Szkielet „Korony” jęknął, kiedy dręczący ją ciężar zniknął. Martinez zaczerpnął tchu, ciesząc się, że zrobił to bez wysiłku. Odetchnął z satysfakcją kilkanaście razy, a potem niecierpliwie zażądał informacji.

— Znajdujesz coś, Alikhanie?

— Teraz próbuję uchwycić pokrywkę, milordzie. Już… Sięgam do środka.

Nastąpiła cisza. Nawet przez nieubłagane bębnienie swego serca Martinez słyszał metaliczny odgłos skrobania paznokci Alikhana o wnętrze pucharu. A potem usłyszał głębokie westchnienie Alikhana, westchnienie, które Martinezowi wydało się napełnione rozpaczą całego wszechświata…

— Mam je obydwa, lordzie Gareth — powiedział Alikhan głosem pełnym cichej euforii.

Przez chwilę beznadziejność nadal owijała całunem mózg Martineza, lecz zaraz wyparł ją triumf. Martinez chciałby krzyczeć z radości.

— Uaktywnij displej na stanowisku kapitana! — polecił. — Wsuń jego klucz. Przygotuj się do obrócenia go na moją komendę. Uzbrojenie! Kelly! Łap!

Kadet Kelly odwróciła się, kiedy Martinez wyjmował z kieszeni klucz Garcii. Miała promienną twarz, jakby płonącymi oczyma widziała Martineza, zstępującego z nieba na tęczowych obłokach. Kadet wyciągnęła swe długie, chude ręce i Martinez rzucił jej klucz.

— Wsuń go i obróć na mój znak.

— Tak jest, milordzie!

Rozpiął bluzę i przez głowę ściągnął własny klucz. Wsunął klucz w srebrzysty metalowy otwór na swej konsoli dowodzenia.

— Broń. Alikhan. Obróć na mój sygnał. Trzy. Dwa. Jeden. Już. Kelly uśmiechnęła się z zachwytem, kiedy konsola uzbrojenia włączyła się przed nią. Inne światło pojawiło się na konsoli Martineza, wskazując, że broń jest gotowa do użycia.

— Alikhan, przejdź do klatki i wepnij się.

— Tak jest, milordzie.

I kiedy już w żyłach popłynęła mu płomienna ulga, zwrócił się do Kelly.

— Zasilić lasery obrony! — zawołał. — To nie są ćwiczenia. — Tak się śpieszył, że musiał się powstrzymywać, by nie wywrzaskiwać tych słów jak wariat.

— To nie są ćwiczenia — powtórzyła Kelly z szerokim, jasnym uśmiechem. — Zasilam lasery obrony bezpośredniej.

— Aktywizować tylne radary.

— Tylne radary zaktywizowane, milordzie.

— To nie są ćwiczenia. Załadować antymaterią baterię pocisków jeden.

— To nie są ćwiczenia. Ładuję antymaterią baterię pocisków jeden… pociski załadowane, milordzie.

Pociski zostały załadowane paliwem z antymaterii, której każda jednostka składała się z zestalonego płatka antywodoru ostrożnie zaopatrzonego w nadmiar pozytonów, co pozwalało płatkowi zawisnąć w polu elektrostatycznym wewnątrz drobniutkiej, wytrawionej kości krzemowej. Ta konfiguracja była stabilna i utrzymywała się przez dziesięciolecia, a czipy miały tak niewielkie rozmiary — znacznie poniżej granicy rozdzielczości konwencjonalnych mikroskopów — że w masie zachowywały się jak ciecz. Antywodór służył do napędzania pocisku oraz był głowicą bojową — całe niezużyte przy podejściu paliwo wybuchało na końcu podróży.

Takie samo paliwo antywodorowe wykorzystywała „Korona” do własnego napędu, choć duże okręty stosowały antywodór zawieszony w większych mikroczipach, które dostarczały większej mocy silnikom.

— Ekrany, jakie jest rozproszenie tej salwy? — zapytał Martinez.

— Są skupione, milordzie — odpowiedziała Tracy.

Martinez ściągnął radarowe ślady na swój displej. Nadchodzące pociski rzeczywiście szły grupą, leciały jak gdyby w formacji. Jeden pocisk „Korony” powinien wystarczyć, by je znokautować, ale może dla pewności lepiej odpalić dwa.

Ściągnął na swoje displeje konsole broni i zaczął konfigurować pociski.

— Z baterii jeden strzelimy salwami po dwa pociski — wyjaśnił Kelly. — Pierwsze zajmą się pociskami nadlatującymi. Następna dwójka będzie przyśpieszała, aż znajdzie się tuż przed pociskami przeciwnika, a potem wyłączy napęd i podryfuje przez rejon wybuchu. Wyjdzie z drugiej strony i podryfuje ku stacji, lecz na radarze będzie wyglądała jak złom z wybuchu — przynajmniej taką mam nadzieję. Następna para będzie pędziła bezpośrednio na stację pierścienną i prawdopodobnie zostanie zestrzelona, ale może odciągnie uwagę od drugiej pary. Czwartą parę zachowamy w rezerwie. Kelly najwyraźniej przytłoczyły te informacje.

— Tak, milordzie — powiedziała w końcu.

— Kiedy będziesz przeładowywała, załaduj przynętę do wyrzutni jeden.

— Tak jest, milordzie. — Kelly naciskała klawisze.

Na większym okręcie wszystkie te szczegóły opracowałby oficer taktyczny. Ale kiedy Martinez snuł plany, a jego palce tańczyły po displejach i naciskały tastery konsoli, przekonał się, że znowu świetnie się bawi. Rozkoszował się planowaniem i realizacją planów, a przede wszystkim małą niespodzianką, jaką szykował Naksydom.

„Wysadź wszystko”. Słowa Garcii zabrzmiały echem w jego mózgu i poczuł, jak to wrażenie przyjemności zanika. Zamierzał zniszczyć nie tylko zbuntowanych Naksydów, były tam przecież jeszcze uwięzione przez nich załogi, a urządzenia wojskowe pierścienia zajmowały niewielką część tej olbrzymiej konstrukcji — mieszkały tam również miliony cywili. Wszyscy zginą, jeśli jego chytry plan się powiedzie.

Przez chwilę oglądał w wyobraźni ponure sceny: błysk, ognista kula, snop promieni gamma; stacja pierścienna rozerwana, wiruje chaotycznie, oderwane od niej części lecą w przestrzeń, inne palą się w atmosferze lub ściągnięte przez liny windy uderzają w powierzchnię planety.

— Trzy minuty, milordzie. — Słowa Tracy wyrwały go z zadumy.

— To nie są ćwiczenia — powiedział. — Odpalić wyrzutnie jeden i dwa.

— Jeden i dwa odpalone milordzie. To nie są ćwiczenia. — Po chwili, gdy szyny gaussowskie wyrzuciły pociski w przestrzeń, a same pociski zmieniły kierunek i uruchomiły napęd, meldowała: — Pociski wyrzucone, lecą planowo.

Martinez widział na swoich displejach, jak pociski odlatują.

— Broń, to nie są ćwiczenia. Odpalić trzy i cztery.

Odpalono tę parę, potem następną. Pomyślnie. Martinez postanowił zwiększyć odległość między statkiem a wybuchającą antymaterią.

— Silniki, alarm przyśpieszeniowy. — Zawyły syreny.

— Alarm przyśpieszeniowy, milordzie. Martinez nakazał wznowienie sześciu g.

Zobaczymy, jak na to zareagują, pomyślał, gdy ołowiany ciężar zgniatał mu pierś.

Naksydzi musieli widzieć wystrzelenie pocisków i teraz już na pewno wiedzą, że „Korona” ma zęby. Musieli zrozumieć, że ich ciasna formacja ośmiu pocisków zostanie unicestwiona przez ogień „Korony”. Jednak na ocalenie naksydzkiej salwy nie było jeszcze za późno: mogli wysłać do każdego pocisku rozkaz zmiany trajektorii, nakazać im oddzielenie się od skupiska, żeby nie zostały zniszczone jednocześnie.

Ale nie nakazali. Pierwsza para pocisków „Korony” wybuchła dokładnie w środku wrogiej salwy i zniszczyła ją całą w ognistej plazmowej kuli, gdy eksplodujący antywodór uderzył w wolframową obudowę głowicy. Między „Koroną” a Magarią powstał dziki obłok wściekłej radiacji, nie pozwalając ani „Koronie”, ani Naksydom zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie.

Radiacja stopniowo stygła. Przez słabnący obłok czujniki „Korony” wykryły płonące ogony pocisków cztery i pięć, mknących ku pierścieniowi. Następną rzeczą były również ogony pocisków kolejnej ośmiokrotnej salwy wystrzelonej z „Ferogasha”.

— Dwadzieścia cztery minuty do uderzenia, milordzie. Martinez miał więc dość czasu, by się z nimi rozprawić. Dopiero po upływie czterech z tych minut radary „Korony” w końcu wykryły pociski trzy i cztery, z wygaszonymi żagwiami opadające ku przeciwnikowi. Ich szybkość wzrastała, gdyż do Magarii przyciągały je niewidoczne nici grawitacji.

— Salwa przeciwnika nadal leci zgrupowana, milordzie. Naksydzi, kiedy ich pierwszy atak zawiódł, znowu próbowali takiej samej taktyki. Martinez miał tylko nadzieję, że będą się trzymali tej strategii.

Patrząc na displeje, zdał sobie sprawę, że zarówno „Korona”, jak i Naksydzi do pewnego stopnia improwizują. Standardowe opracowania dotyczące taktyki floty zakładały, że obie strony będą się poruszać szybko, może nawet z prędkością będącą znaczącym ułamkiem prędkości światła, po dość zbieżnych trajektoriach. W podręcznikach zakładano, że największy problem to wykrycie dokładnego położenia wrogiego okrętu, ponieważ w czasie, gdy laserowa lub radarowa wiązka wykrywająca powracała do nadawcy, statki mogły znacząco zmienić tor lotu. Wchodzące w grę odległości sprawiały, że lasery dużej mocy stawały się bezużyteczne — przy 0,3 c uniknięcie promienia światła, który — choć szybko — biegł zawsze po prostej, nie wymagało wielkiego wysiłku. Dlatego działania zaczepne prowadzono za pomocą inteligentnych sterowanych pocisków, które potrafiły ścigać cel. Lasery stosowano jako broń ostatniego okopu — zwalczano nimi zbiegające na cel pociski przeciwnika. Lecąc, pociski manewrowały, przewidując zmiany lokalizacji celu oraz same unikając przeciwuderzeń. Prócz tego mogły manewrować za zasłonami wybuchów antymaterii, które skrywały je zarówno przed nieprzyjacielskimi, jak i własnymi eskadrami.

Nigdy nie opracowano taktyki dla sytuacji, gdy jedna ze stron ucieka, startując z bezruchu, a druga stoi w miejscu i z bliskiej odległości, tylko nieznacznie przekraczającej sekundę świetlną, ostrzeliwuje pociskami coś, co wydaje się nieruchomym celem. Ironia losu polegała na tym, że problem taktyczny wydawał się tak elementarny, że cała wysublimowana taktyka, opracowywana przez stulecia, okazywała się bezużyteczna. W tych okolicznościach aż się prosiło użycie laserów wielkiej mocy, odległość bowiem była tak nieznaczna, że umknięcie im byłoby niemożliwe, ale lasery wielkiej mocy nie istniały. Pozostawało jedynie proste grzmocenie, gigant i karzeł okładający się pięściami z odległości kilkunastu centymetrów.

Aby przetrwać, karzeł powinien myśleć szybko i działać zwinnie, skonstatował Martinez.

Skonfigurował dwa pociski, by zniszczyć salwę przeciwnika. Zawahał się: jeden pocisk powinien do tego wystarczyć.

Miał sześć ładunków do każdej baterii pociskowej, w sumie dziewięćdziesiąt sześć sztuk. Właśnie wykorzystał sześć. Nie wiedział, ile pocisków mają wraże eskadry, ale musiały ich być tysiące, a jeszcze więcej przechowywano w ogromnych magazynach stacji pierściennej Magarii.

Prawdopodobnie może sobie pozwolić na wykorzystanie najwyżej jednego pocisku na atakującą salwę. Naksydzi na jeden jego pocisk mogą wystrzelić osiem własnych, a i tak będą mieli przewagę.

Postanowił wystrzelić tylko jeden pocisk.

— Dwa dalsze ślady pocisków, milordzie.

Martinez wywnioskował, że te akurat celują w jego pociski sześć i siedem, które skierował na pierścień. Przewidział, że pociski zostaną namierzone, i nie martwił się ich utratą. Wyznaczył punkty przecięcia trajektorii i postarał się wykorzystać tę informację: wystrzelił pocisk na salwę nieprzyjaciela i wymierzył czas w ten sposób, by trafił w nadchodzącą salwę, zanim wrogie przechwytywacze uderzą w jego własne pociski pięć i sześć.

W tym momencie „Korona” — teraz ukryta za rozległym obłokiem radiacji, wytryskującej z miejsca destrukcji dziewięciu pocisków z antymaterii — zapuściła swoją przynętę, zmieniła kurs o dwadzieścia trzy stopnie w lewo, nadal w płaszczyźnie ekliptyki, i zwiększyła przyśpieszenie do dziesięciu g.

Wszyscy na statku stracili przytomność. Kiedy obłok zaczął się rozpraszać, wrogie przechwytywacze uderzyły w Martinezowe pociski pięć i sześć, tworząc dwa obłoki skrywające, które przesłaniały „Koronę” przez kilka dalszych minut. Kiedy radiacja zaczęła się rozpraszać, systemy automatyczne wyłączyły silniki i „Korona” podryfowała.

Naksydzi widzieli teraz na swych ekranach przynętę, pocisk skonfigurowany tak, by jego obraz radarowy miał mniej więcej te same rozmiary, co „Korona”, mknący ze stałym przyśpieszeniem sześć g na kursie „Korony”. Oczywiście ich radary zobaczą również „Koronę”, ale Martinez miał nadzieję, że nie uznają jej za coś interesującego. Stanie się zaledwie symbolem na ich ekranach, obiektem niewartym badań, w odróżnieniu od przynęty, która tak wyraźnie przyciągała uwagę. Może sklasyfikują go jako szczątek i dopiero gdy skonfigurują swoje czujniki tak, by pokazywały rzeczywisty rozmiar plamki radarowej, zobaczą, że ten obiekt ma rozmiary fregaty.

Martinez pamiętał, że przez cały czas pociski trzy i cztery spadają cicho, dyskretnie ku Magarii. Trawiastozielone pociski z zabójczymi białymi futbolowymi piłkami wymalowanymi na dziobie.

Kiedy czekał na odpowiedź Naksydów, włączył ogłoszenia ogólne i kazał wszystkim włożyć skafandry próżniowe. Otrzymał tylko odpowiedź od Maheshwariego.

— Załoga maszynowni już jest w skafandrach, milordzie.

Były to pierwsze słowa, które usłyszał od Maheshwariego od chwili, gdy „Korona” opuściła dok.

— Bardzo dobrze — odparł Martinez z braku lepszej odpowiedzi. Wypiął się z uprzęży i wtłoczył w skafander, przechowywany w specjalnej szafce sterowni. Kiedy zrywał z siebie spodnie, napotkał pas z pistoletem i się zawahał. Mógł go zapiąć na skafandrze, ale uznał, że broń nie jest już potrzebna.

Jego załoga — maleńkie królestwo, dziewiętnaście dusz — podjęła razem z nim to szalone przedsięwzięcie. Może dlatego, że nawykli słuchać rozkazów, może z powodu jego władczego opanowania w trudnej sytuacji… a może po prostu bali się, że użyje pistoletu. Ale teraz wszyscy zaangażowali się w jakiś sposób, a pistolet był nieporęcznym gratem, który już mu nabił siniaka na udzie.

Zwinął pas z pistoletem i wepchnął do szafki na skafandry.

Właśnie przyczepiał urządzenie sanitarne w dolnej części skafandra, gdy Clarke, która nadal obserwowała ekrany, podczas gdy jej partnerka wkładała skafander, nagle krzyknęła:

— Ślady pocisków! Całe mnóstwo! Z „Ferogasha”, „Kashmy”, z „Majestatu”… wszystkie strzelają, milordzie!

Martinez wbił się w skafander, rzucił do klatki dowodzenia, wywołał ekrany sensorów. Wszystkie naksydzkie statki wystrzeliły salwy dokładnie w tej samej chwili.

— Czy któreś z nich kierują się na nas? — spytał Martinez.

— Ach… za wcześnie, by to stwierdzić, milordzie. Martinez, wisząc w klatce, nadal podpinał urządzenie sanitarne. Wraz z rozwojem sytuacji stało się oczywiste, że przynęta nie zadziałała. Z wystrzelonych stu sześćdziesięciu czterech pocisków zbyt wiele kierowało się bezpośrednio ku „Koronie”, a zbyt mało ku przynęcie.

Naksydzi jednak popełnili błąd, wystrzeliwując jednocześnie tak wiele pocisków. Choć każdy statek starał się manewrować swymi pociskami już od startu, by nie leciały w formacji, jak salwa „Ferogasha”, jednak mimo to nadchodziły one jedną szeroką ławą i Martinez tak skonfigurował swą obronę, że zmiatał z próżni wiele wrogich pocisków pojedynczymi przechwytywaczami.

Naksydzi powinni wysyłać salwy w odstępach dziesięciosekundowych, wtedy Martinez musiałby do ich przechwycenia użyć znacznie więcej pocisków.

Obłoki radiacyjne rozkwitały na displejach, kiedy kontrogień „Korony” likwidował naksydzkie uderzenie. Przeżyło czternaście wrażych pocisków — wszystkie zostały unicestwione przez lasery obrony bezpośredniej „Korony”. Kadet Kelly miała dar do laserów — przewidywała zwroty pocisków i zręcznie je zestrzeliwała.

Cała załoga sterowni była już w skafandrach, a „Korona” znowu przyśpieszała z sześciokrotnym przeciążeniem do Wormholu Cztery. Martinezowi pozostały osiemdziesiąt cztery pociski.

Jego dwa pociski nadal spadały ku pierścieniowi Magarii. Obserwował je na monitorach z gorączkowym napięciem; jeśli choćby jeden trafi w cel, bunt się skończy i dobiegnie kresu życie około czterech czy pięciu milionów istot rozumnych.

Widocznie Naksydzi w końcu zauważyli przynajmniej jeden z dwu spadających ku nim pakietów o rozmiarach pocisków, bo trafili pocisk cztery i go zniszczyli. Zawarta w nim antymateria rozbryznęła się w niekontrolowany wachlarz; nie wywołała nigdzie większej eksplozji, lecz utworzyła spektakularny obłok radiacyjny, który chyba zmylił wraże czujniki lub ich operatorów, bo pocisk trzy zdołał poddryfować bliżej. Uruchomił swój silnik i skierował się na cel — pierścienną stację floty.

Lasery obronne odpowiedziały z opóźnieniem i przechwyciły nadlatujący pocisk zaledwie kilka sekund przed detonacją. Pocisk i tak wybuchł, trochę na północ od stacji pierściennej, tworząc kulę ognia prawie tak potężną, jak przy planowej detonacji.

Martinez obserwował z napięciem, jak obłok radiacyjny sunie na stację pierścienną niczym fala zalewająca brzeg.

— Ognia z baterii jeden — rozkazał.

Z szyn wyskoczyło osiem pocisków, nakierowało się na pierścień i odpaliło. Gdy pociski przyśpieszały, Martinez wysłał im parametry celów.

Znowu gryzł knykcie, obserwując, jak obłok radiacyjny wokół stacji powoli się rozprasza. Pierścień Magarii pozostał nietknięty. Cienka, błyszcząca, srebrzysta wstęga kręciła się wokół planety bez śladów uszkodzeń, bez widocznych pożarów czy ziejących dziur w konstrukcji.

Nie nastąpił żaden odwet. Naksydzkie baterie pociskowe milczały.

Lasery obrony bezpośredniej pierścienia — to one zdmuchnęły ośmiopociskową kanonadę Martineza, zniszczyły wszystkie pociski, zanim te zdołały zagrozić pierścieniowi.

Ale podczas tych wydarzeń nie strzelił żaden statek. Martinez zastanawiał się oszołomiony, czy przypadkiem jakimś cudem nie zniszczył ich wszystkich.

Mijały godziny. Kiedy ustało bezpośrednie zagrożenie, zmuszające do koncentracji na walce, Martinez przypomniał sobie o zamiarze wysłania wiadomości do reszty imperium. Tu w układzie statki cywilne były właśnie świadkami spektakularnej bitwy. Martinez wysłał im wszystkim wiadomość laserem komunikacyjnym, wyjaśniając, że naksydzcy buntownicy opanowali stację pierścienną i flotę, że wormholowe stacje przekaźnikowe również zostały przechwycone; prosił kapitanów, żeby natychmiast po opuszczeniu układu Magarii poinformowały najbliższe jednostki floty.

Upłynęło pięć godzin, zanim Martinez przekonał się, że nie wszyscy wrogowie są martwi. „Majestat Praxis”, statek flagowy Fanaghee, wystrzelił pełną salwę dwunastopociskową, a każdy pocisk mknął innym, pokrętnym torem ku „Koronie”. Mając różne tory, pociski nadlatywały w różnych momentach i dawały współpracującym Kelly i Martinezowi mnóstwo czasu na wyłapanie ich laserami obronnymi. Wyłapali wszystkie prócz jednego, który leciał na dotychczas bezużyteczną przynętę „Korony” i ją rozsadził.

Pociski wystrzelone z obiektu nieruchomego nie zdążały nabrać dostatecznej szybkości, by skutecznie uniknąć obrony. Martinez i Kelly niszczyli je ze sportowym zapałem — Martineza cieszyła szczególna synchronizacja, z jaką wybierali i likwidowali cele. Radość sprawiał mu szeroki uśmiech dziewczyny, kiedy celowała i strzelała, i jej przyjemny kontralt, kiedy krzyczała triumfalnie.

Gdy pozbyto się pocisków, Martinez kazał zredukować przyśpieszenie do pół g. Potem wywołał kucharzy i zapytał, czy zwycięska uczta „Korony” da się jeszcze uratować. Kucharze stwierdzili, że kolacja dla kapitana i oficerów, i przygotowane na nią delikatne sosy, które obficie przyozdobiły ściany kuchni podczas nieważkości, są raczej bezpowrotnie stracone, ale solidniejszy posiłek dla załogi prawdopodobnie będzie można odzyskać. Martinez kazał im przystąpić do pracy, a kiedy zameldowali, że odnieśli sukces, powiedział załogantom, że mogą zdjąć skafandry próżniowe i w kilku turach iść na kolację.

Sam jadł w drugiej turze; przedtem wyznaczył Vonderheydte’a na oficera wachtowego i udzielił mu ścisłych instrukcji, by go zawołał w razie jakichkolwiek zmian. W drugiej turze jadło tylko ośmioro członków załogi, oficerowie i personel razem, w mesie dla personelu. Obsługiwali ich trzej kucharze. Kilkoro ucztujących robiło jednak mnóstwo hałasu, wszyscy w wyjątkowo dobrych nastrojach głośno wyrażali wdzięczność za uniknięcie niebezpieczeństwa. Tylko jeden załogant — sekretarz kapitana, Saavedra — zachowywał się cicho, mówił niewiele, chmurzył się nad talerzem i żuł z solennym rozmysłem.

Martinez siedział naprzeciwko Kelly. Szczupła kadet nadal miała na twarzy ten sam szeroki uśmiech, z jakim gromiła nadlatujące pociski, i teraz wraz z Martinezem ponownie przeżywali ucieczkę, kolejne zestrzelone pociski. Upojeni szczęśliwie zakończoną bitwą i wspomnieniem wspólnego strachu, kreślili rękami w powietrzu tory strzałów. Mówili szybko, zdanie goniło zdanie.

Żyję! — myślał Martinez. Po raz pierwszy rozkoszował się tym cudem. Żyję!

— Ogromnie się bałem, że nie użyjesz klucza, kiedy ci go rzuciłem — powiedział Martinez. — Obawiałem się, że powołasz się na regulamin i odmówisz.

— Kiedy pędziło na nas osiem pocisków? — Kelly się zaśmiała. — Jestem bardzo oddana regulaminowi, ale każde oddanie ma swoje granice.

Żyję! — myślał Martinez. Radość pieniła mu się we krwi niczym szampan.

Dołączył do Kelly w windzie, która wiozła ich na pokład sterowni.

— Dziękuję — powiedział. — Dzięki, że tak dobrze ze mną współpracowałaś.

— Proszę bardzo, milordzie.

Winda stanęła na pokładzie sterowni. Martinez zaczął wychodzić, ale się zawahał. Dziki impuls zatrzepotał mu w piersiach.

— Nie chciałbym cię urazić — powiedział — ale może zjechałabyś ze mną jeszcze jeden pokład w dół, i… ach, uczcilibyśmy to, że przeżyliśmy?

Izby odnowy biologicznej mieściły się tuż za grodzią pod ich stopami. Kelly spojrzała na niego, zdziwiona.

— Nasze brzuszki są akurat teraz chyba trochę za bardzo wypchane? — odparła.

— Możesz być na wierzchu — wyjaśnił Martinez. — W ten sposób nie przygniotę cię swoim ciężarem.

Wybuchnęła krótkim, pełnym niedowierzania śmiechem i wyjrzała z windy na korytarz na zewnątrz, jak gdyby spodziewając się publiczności przy tej zaskakującej scence.

— Cóż, lordzie poruczniku — powiedziała — mam faceta na Zanshaa, a wydaje mi się, że „Korona” tam wraca.

— Rozumiem.

— Ponadto zadawanie się z kimś starszym rangą to zły pomysł.

— Rozsądna uwaga. — Skinął głową.

Spojrzała na niego. Jej czarne oczy błyszczały, a szeroki uśmiech nadal był przyklejony do twarzy.

— Wiesz co? — powiedziała. — Do diabła z tym. Już i tak złamaliśmy wszystkie zasady.

— To prawda — przyznał Martinez. — Rzeczywiście.

„Izby odnowy biologicznej” — stały przedmiot żartów zarówno we flocie, jak i poza nią — powstały nie w obleśnym umyśle jakiegoś flotowego tranzytowca, ale w efekcie konsternacji samych Wielkich Panów. Shaa, po podboju Terry, byli zakłopotani odmianami seksualności przejawianej przez nowo zdobyty gatunek, i rozsądnie nie podjęli żadnej próby ich ograniczenia. Nalegali natomiast, bez sentymentów i rzeczowo, na minimalizację skutków: każdej terrańskiej samicy wszczepiano implant antykoncepcyjny w wieku około czternastu lat. Kobieta, która osiągnęła wiek dwudziestu dwóch lat, wiek dojrzały, mogła w każdej chwili polecić lekarzowi usunąć implant. Młodsze kobiety musiały mieć na to pozwolenie jednego z rodziców lub opiekuna. Liczba niechcianych dzieci, choć nie całkiem zlikwidowana, została sprowadzona w ten sposób do znośnego poziomu.

We flocie podejście do seksu było — jeśli to możliwe — jeszcze mniej sentymentalne. Chociaż oficjalnie utrzymywano, że obojętne jest, kto spółkuje z kim, w ciągu wieków pojawiły się obyczaje mające hamować przynajmniej niektóre popędy załogi. Dowódców zniechęcano do związków z podwładnymi — bano się wymuszeń czy faworyzowania. Źle widziano również związki oficerów i poborowych, zwłaszcza gdy służyli na tym samym okręcie; związek Martineza z panią chorąży Taen mieścił się doskonale w granicach tolerancji. Stosunki między kapitanem i osobą z załogi uważano nie tylko za pogwałcenie zwyczaju, ale również za zły znak.

Oficerom zostawiano pewną furtkę: pozwalano im na trzymanie służących, z którymi rekreacja nie była limitowana. Ale taka sytuacja zdarzała się rzadziej, niż można było oczekiwać. Martinez przypuszczał, że życie z płatnym towarzyszem w ciasnocie okrętu wojennego zbyt przypominało najmniej atrakcyjne składniki małżeństwa, całą nudę i ograniczenia intymnego życia z osobą, od której po prostu nie można uciec, i to wszystko bez odprężenia i czaru odejścia od rutyny, doświadczanego z kochanką w jej własnej kwaterze.

„Korona” miała osiem rur rekreacyjnych, dwie z nich — na dziobie — zarezerwowano dla oficerów. Martinez należycie zalogował się do izby rekreacyjnej, by Vonderheydte mógł go w razie potrzeby wywołać. W każdej chwili oczekiwał pocisków lub innych sytuacji awaryjnych i mało czasu pozostawało na pieszczoty czy czułości. Zdziwiła go zażartość własnych pragnień, nieoczekiwana furia pożądania. Kelly dzieliła te uczucia, zatracona w wybuchowej ekstazie niemal od początku. Chwytała go małymi piąstkami o czerwonych knykciach na końcu długich, szczupłych ramion. Żyję! — myślał Martinez. Żyję!

Później, gdy głowa Kelly spoczywała na jego piersiach, zastanawiał się, na jak długie odprężenie ma sobie pozwolić. Bardzo chciał pozostać w rurowatym pokoiku, wypełnionym zapachami czystych prześcieradeł, z przytłumioną wonią środka dezynfekującego. Chciał zamknąć oczy i dać swym posiniaczonym przeciążeniami mięśniom odrobinę wypoczynku pod małym ciężarem połowy ziemskiej grawitacji. Zastanawiał się też, ile statkowych rur rekreacyjnych zajmowali w tej chwili inni załoganci, świętujący wymiganie się od śmierci.

Do pełnej czujności przywołało go nie wezwanie ze sterowni, ale pobliski trzask, odgłos taki, jakby rozwarła się nadmiernie wypełniona szafa. Po trzasku rozległ się długi, ryczący śmiech.

No tak, tego akurat nie przewidywał.

Ubrał się, opuścił rurę i poszedł za śmiechem do kajuty kapitana, gdzie zastał Zhou, Knadjiana i ich partnera w zbrodni, Ahmeta. Od wszystkich trzech, pijanych, niósł się zapach kapitańskiej wódy, a Zhou leżał na podłodze, dawno utraciwszy zdolność ruchów i mowy.

— Hej, poruczniku! — zapraszał Ahmet, machając ręką. — Chodź, przyłącz się do nas!

Przypomnieli Martinezowi, że istniały inne formy świętowania niż seks.

Na polecenie Martineza włamali się wszędzie w poszukiwaniu klucza kapitańskiego, najwidoczniej również do kapitańskiego zapasu wódki. Kiedy na czas posiłku zwolniono ich z obowiązków, wrócili do miejsca, gdzie, jak wiedzieli, będą mogli się zalać do nieprzytomności.

Martinez wywołał Alikhana.

— Wsadź tych ludzi na fotele, przypnij ich, tylko tak, żeby nie mogli dotykać żadnych kontrolek — polecił. — Potem znajdź wszystkie butelki wódy na statku, daj je kucharzom, i dopilnuj, żeby zamknęli je na klucz.

— Tak jest, milordzie.

— To również dotyczy zapasów z mojej kajuty. I z kajuty Garcii.

— Tak jest, milordzie. Pójdę tam natychmiast.

Martinez na krótko wrócił do Kelly i zobaczył, że się ubrała i właśnie wkłada buty. Uścisnął z wdzięcznością jej stopę — kiedy nachylił się do rury, tylko tej części Kelly mógł dosięgnąć — i z całą szczerością podziękował dziewczynie za to, że mu towarzyszyła w świętowaniu.

— To nie znaczy, że ja też nie miałam przyjemności — odparła. Wrócił do sterowni, poczekał chwilę na Kelly, a potem na czas dużych przeciążeń nakazał wszystkim włożenie skafandrów próżniowych. Pomyślał, że korzystając z bierności Naksydów, należy jak najbardziej się od nich oddalić.

Wpakowanie trzech pijaków w skafandry i przypięcie ich zajęło około dziesięciu minut. Kucharze zabezpieczali kubryk nieco dłużej. Potem Martinez nakazał zwiększyć przyśpieszenie, tym razem do czterech g – uznał, że jego żołądek rzeczywiście jest trochę za bardzo napchany, by znieść sześciokrotne przeciążenie.

Mijały godziny. Cały czas obsesyjnie studiował displeje i obserwując powolne wirowanie pierścienia Magarii wokół planety, spekulował na temat bierności Naksydów.

— Milordzie — zameldowała Tracy ze swego stanowiska — „Sędzia Kybiq” zwiększa przyśpieszenie.

„Kybiq” to krążownik, który Fanaghee ustawiła na drodze do Wormholu Jeden, blokujący ucieczkę „Korony” na Zanshaa.

— Kieruje się do wormholu? — spytał Martinez, przeglądając rozmaite displeje, w poszukiwaniu tego, który pokazywał „Kybiqa”

— Nie, milordzie. Leci ku Barbas.

Barbas była planetą następną po Magarii, licząc od słońca, typ nieudanego gazowego giganta, wielka, ze stałym jądrem i atmosferą kipiącą wściekłymi burzami. W tej chwili znajdowała się prawie dokładnie między Magarią a Wormholem Jeden, na najbardziej bezpośredniej drodze ku Zanshaa. Przez następnych kilka miesięcy Barbas będzie się nadawała do manewrów procowych, wykorzystywanych przez jednostki opuszczające układ Magarii do nabrania prędkości.

— Czy zmienia jakoś kurs?

— Nie, milordzie.

Martinez znalazł na swoich displejach „Sędziego Kybiqa” i gdy się w niego wpatrywał, w głowie zaczęło mu narastać nerwowe podejrzenie. Dlaczego krążownik Naksydów zwiększał szybkość ku wormholowi? Cóż tak nagłego się zdarzyło, by lecieć na Zanshaa?

Kilka minut pracy z komputerem nawigacyjnym pokazało, że podejrzenia Martineza były słuszne. „Kybiq” przyśpieszał od Magarii przez trzy dni i leciał teraz szybciej od „Korony”, mimo że nie stosował aż tak brutalnych przyśpieszeń. Możliwe, że krążownik zakręci przy bliższej półkuli Barbas i pomknie ku Wormholowi Jeden.

Inna możliwość, znacznie bardziej prawdopodobna: „Sędzia Kybiq” w ostatniej chwili nieznacznie zmieni kurs i wykona pracowanie wokół dalszej półkuli Barbas, po czym skieruje się do Wormholu Cztery, by przechwycić „Koronę”.

Komputer nawigacyjny przeprowadził obliczenia. Zależnie od wielkości przyśpieszenia, za cztery do pięciu dni „Kybiq” wykona manewr procowy, a potem upłynie następnych osiem do dziesięciu dni przed przechwyceniem. Martinez wyznaczył najmniej korzystny scenariusz. Jak ostro musi przyśpieszać, by prześcignąć krążownik na drodze do wormholu?

Nie było źle. Aby wyprzedzić „Kybiqa” o pół dnia — nawet gdyby krążownik rozwinął miażdżące przyśpieszenie — Martinez musiałby utrzymać przeciętnie tylko trzy i osiem dziesiątych g przez najbliższe czternaście dni. Już w tej chwili je przekraczał, a wszedł w przyśpieszenie nawet wcześniej, zanim wiedział, że się z kimś ściga.

Jednak nie chciał, by Naksydzi zorientowali się, że rozgryzł ich sztuczkę, więc przez następne trzy dni trzymał się regularnego rozkładu: rozwijał przyśpieszenie cztery g, z wyjątkiem pory posiłków, kiedy zmniejszał je do ziemskiego. Regularnie zwiększał przeciążenie do sześciu g, trzy razy dziennie, na pół godziny. Ciało go bolało, a chrząstki i ścięgna trzeszczały, gdy się ruszał, ale „Korona” — choć z załogą w nie najlepszej kondycji — trzymała się kursu.

Kiedy „Kybiq” pokonał zakręt wokół Barbas — gdy znajdował się w studni grawitacyjnej planety, a jego nieszczęsna załoga była poddana przyśpieszeniom ponad jedenaście g – „Korona” miała już znaczną przewagę, a Martinez nawet ją powiększał, przedłużając okresy sześciokrotnego przeciążenia. „Kybiq” podkręcał przyśpieszenie, lecz „Korona” mogła zwiększać swoje proporcjonalnie, by zachować przewagę — krążownik i tak przegrywał wyścig, a Martinez czerpał spore pocieszenie z wiedzy, że choć cierpi razem ze swymi ludźmi, Naksydzi cierpią dotkliwiej.

Jednak przeciążenia wyżymały organizm bezlitośnie. Martineza bolały wszystkie mięśnie, umysł miał przytępiony, źle spał, miał sugestywne, wstrętne sny, a w okresach jawy towarzyszył mu ołowiany ciężar i smród własnego niemytego ciała.

Kiedy Naksydzi znowu otworzyli ogień, Martinez wiedział, że to przyznanie się do przegranej. Statki wokół stacji wystrzeliły sto dziewięćdziesiąt pocisków, a nieco później „Kybiq” oddał dwie salwy po trzydzieści dwa pociski oraz wyłączył przyśpieszenie, oficjalnie poddając wyścig. Tym razem kanonadę zaplanowano bardzo starannie. Każdy pocisk poruszał się po innym torze, a wszystkie trajektorie na przestrzeni jednej godziny zbiegały się na „Koronie” pod różnymi kątami. Zanim pociski dotrą do uciekającej fregaty, osiągną znacznie większą szybkość niż poprzednio i znacznie trudniej będzie je trafić.

Na szczęście Martinez miał ponad dwa dni na zaplanowanie obrony. On, Kelly, Alikhan i inni załoganci o zacięciu technicznym naradzali się, przeprowadzali symulacje i analizy. Martinez rozpoczął kanonadę obronną, kiedy od pocisków dzieliło go pięć godzin, a jej wynik uprościł sytuację, gdy nadeszła pora wykorzystania laserów.

Tym razem był tak zmęczony, że rezultat walk niewiele go obchodził. Ekstaza pierwszego dnia ucieczki zanikła pod nieubłaganym przeciążeniem, a śmierć jawiła się jako wybawienie od znużenia i ciągłego wysiłku przy tak prostej czynności jak oddychanie. Displej wypełniały pogmatwane widoki eksplozji i obłoków zabójczej radiacji. Lasery obronne obsługiwali on, Kelly i wszyscy, którzy czuli, że to potrafią. W nieobsadzonych włączono automatykę: „Koronę” otaczała własna świetlna pajęczyna, w której każda radialna nić kończyła się wybuchem. W wątpliwych przypadkach Martinez wyrzucał pociski.

Walka trwała godzinami, a naksydzkie pociski znikały jeden po drugim w płachtach płomieni i fontannach wściekłych promieni gamma. Przez puchnące, nieprzezroczyste obłoki leciały kolejne pociski. „Korona” musiała je zlokalizować i zniszczyć. Jej potężne radary pulsowały, próbując namierzyć kluczące paczki zabójczej antymaterii. Pociski podpełzały coraz bliżej. Przeciw pociski wyskakiwały z szyn wyrzutni. Lasery błyskały w ciemności. Martinez strzelał, ścierał pot z oczu, przeglądał dziko displeje, szukając następnej nadchodzącej głowicy, pewny, że coś przepuszcza. Nagle usłyszał zmęczone pohukiwanie Kelly — odwróciła ku niemu twarz ze zbladła wersją swego olśniewającego uśmiechu — i zdał sobie sprawę, że wygrał, że pocisków już nie ma, a „Korona” jest wolna.

Polecił, by przyśpieszenie statku zmniejszono do połowy g i żeby podano posiłek. Nakazał otworzyć szafki z alkoholem i wydać każdemu, nawet trzem awanturnikom, kieliszek ich ulubionej trucizny. Wszyscy wznieśli okrzyk na jego cześć. Byli zmęczeni, ale wznieśli. Znużona duma zakwitła w jego piersi, gdy słuchał chóralnych okrzyków.

Nie było mowy o rekreacji z Kelly: byli na to zbyt zmęczeni.

Piętnaście dni i cztery godziny po opuszczeniu stacji przy Magarii „Korona” weszła do Wormholu Cztery i dokonała natychmiastowego przejścia do układu Paswal. Fregata miała dwudziestoosobową załogę, w tym porucznika dowódcę, i pozostało jej trzydzieści jeden pocisków. Podróżowała w tempie niecałych dwóch dziesiątych szybkości światła i oczekiwała przybycia do pierścienia Zanshaa za jakiś miesiąc, zależnie od schematu przyśpieszania i hamowania.

W tej chwili Martinez nie chciał przyśpieszać ani hamować. Wysłał raport do wormholowej stacji przekaźnikowej z drugiej strony układu, starannie umył się pod prysznicem, zredukował dalej przyśpieszenie do jednej dziesiątej g i podryfował do snu we własnym łóżku, po raz pierwszy od chwili, gdy ukradł „Koronę” piętnaście dni temu, podczas Festiwalu Sportu.

Загрузка...