Na sercu Suli kładł się zimny ciężar. Wiedziała, co zastanie w środku. Wyłączyła alarm.
— Muszę zamknąć i rozhermetyzować śluzę — przekazała swoim dalekim widzom. — Przy zamkniętym luku nie będziecie odbierać transmisji, więc zrobię nagranie i prześlę później.
Zamknęła za sobą właz jachtu. Słyszała, jak powietrze z sykiem wpływa w próżnię; syk słabł, aż w śluzie nie pozostał żaden ośrodek mogący przenosić dźwięk. Sula zaparła się wygiętymi stopami o ściany śluzy i pociągnęła dźwignię. Wewnętrzny luk bezgłośnie otworzył się do środka i zaciął się na wpół otwarty.
W „Zbiegu” — inaczej niż w szalupie — luk wychodził bezpośrednio do kokpitu. Sula, z hełmem zakleszczonym między lukiem a zrębnicą śluzy, zobaczyła tył fotela akceleracyjnego jachtu. Hełm Blitshartsa tkwił w uprzęży. Lewa ręka unosiła się nad kontrolkami silników, jakby gotowa opaść i zainicjować kolejny chaotyczny manewr.
Sula przechyliła się i oświetlając sobie kokpit latarką hełmu, obejrzała wnętrze. Serce ścisnęło się jej z przerażenia.
Wnętrze kabiny było gustowne, wystrój dostosowano do potrzeb pilota, by wszystko znajdowało się w zasięgu ręki, by wzrok się nie męczył. Kolorystyka: kość słoniowa z czerwonymi, zielonymi i żółtymi pasami. Teraz jednak kabina wyglądała tak, jakby ktoś porozbijał ją młotem. Na ścianach i przyrządach było pełno wgnieceń i rys. Zniszczone były nawet te instrumenty, które z założenia konstrukcyjnego miały przetrzymać wielkie przyśpieszenia.
Co gorsza: na displejach były rozmazane włosy i farba przypominająca krew. Przerażona Sula pomyślała, że może Blitsharts został zamordowany. Ktoś go zaszlachtował — czym? Co mogło spowodować taką okropność?
Próbowała odemknąć luk; poczuła rosnący opór. Jakiś obiekt upadł i wklinował się za luk, przeszkadzając w jego otwarciu.
Sula na ślepo sięgnęła za drzwi dłonią w rękawiczce. Przeszkoda była początkowo poza jej zasięgiem i Sula musiała wzlecieć w śluzie i przesuwać dłonią po krawędzi luku. Bolały ją obite mięśnie, poruszanie się w skafandrze próżniowym sprawiało trudność. Oddech w hełmie chrypiał, na czole wystąpiły kropelki potu. Wreszcie Sula znalazła obiekt blokujący drzwi: był wilgotny, okrwawiony, włochaty i martwy.
Pies Pomarańcza. Choć w stłuczonej masie krwawego mięsa nie dało się rozpoznać psa. Prawdopodobnie podczas koziołkowania jachtu biedne zwierzę było ciskane po kokpicie jak pocisk, poddane serii strasznych przyśpieszeń.
To pies walił jak maczuga po wnętrzu jachtu, tłukąc instrumenty i rozmazując wszędzie własną krew. Uderzając w kontrolki silników manewrowych, powodował nieregularne ruchy jachtu.
Odkrywszy Pomarańczę, Sula straciła nadzieję, że Blitsharts żyje. Znalazła go w fotelu akceleracyjnym, był przypięty, miał uniesioną przyłbicę, hełm otwarty na próżnię. To nie kapitan, to Pomarańcza uruchamiał silniki manewrowe. Twarz Blitshartsa, pomazana krwią psa, tkwiła nienaruszona za obramowaniem hełmu. Twarz miał ściągniętą, oskarżającą. Nie żył od pewnego czasu.
Mówiono, że śmierć z niedotlenienia jest niezła, że gdy mózg cierpi na głód tlenu, człowiek odczuwa euforię, a ostatnie chwile są wypełnione ekstatyczną rozkoszą.
Sula miała inne wspomnienia. Pamiętała skurcze ciała, walenie piętami, spazmy przepony, gdy płuca domagały się tlenu…
Pamiętała swój płacz, gdy przyjaciółka walczyła o życie. Pamiętała trzymaną w dłoniach poduszkę, miękką jak ciało.
Poduszkę, którą przycisnęła do twarzy przyjaciółki, by wszystko zakończyć.
Enderby wywołał Martineza z Centrali Operacyjnej na początku zmiany, ale pozwolił mu śledzić postępy akcji ratunkowej podczas przerw w wysyłaniu i rejestrowaniu korespondencji floty.
Martinez oglądał więc na displejach, jak Sula hamuje swój statek, osiągając prędkość jachtu, jak podlatuje bliżej, by się lepiej przyjrzeć koziołkującemu „Zbiegowi”.
Martinez miał nikłą nadzieję, że kadet Sula nie podejmie próby. Nie chciał, żeby ktoś zginął, realizując jego plan.
Potem nadeszła wiadomość adresowana specjalnie do niego. Sula — a wyglądała przy tym bardzo atrakcyjnie, mimo przesłaniającej twarz przyłbicy — powiedziała: „Nigdy się tak dotychczas nie wkręcałam”, wyginając przy tym lekko brwi, a w jej zielonych oczach zapłonęły szelmowskie ogniki.
Martinez sądził, że udało mu się stłumić wybuch śmiechu, ale gdy pochwycił karcące spojrzenie Enderby’ego, pokrył rozbawienie maską powagi.
Twarz Suli zniknęła z displeju. Martinez obserwował sygnały telemetryczne, gdy Sula zaczynała manewry silnikami, próbując zsynchronizować ruch szalupy z koziołkowaniem jachtu. Zaciskał palce na wyimaginowanych kontrolkach. Serce skoczyło mu do gardła, gdy zobaczył, jak włączają się silniki „Zbiega” i jacht napiera na szalupę niczym olbrzymi wieloryb atakujący łódź rybacką. Uciekaj, uciekaj, myślał gniewnie i strach szarpnął mu nerwy, gdy doszło do zderzenia. Odetchnął dopiero, kiedy Sula już w bezpiecznej odległości ustabilizowała szalupę.
— Spróbuję jeszcze raz — powiedziała. Wyglądała dość spokojnie w swym skafandrze, ale tym razem Martinez nie dostrzegł w jej oczach szelmowskiego ognika. Przekonała się, że nie ma żartów. Podziwiał u niej odwagę, ale zarazem rozpaczał z powodu jej lekkomyślności.
Musiał przyznać, że pięknie to przeprowadziła. Tym razem szybciej — uczyła się na błędach — manewrowała szalupą we wszystkich trzech płaszczyznach równocześnie. Potem nastąpiło zbliżenie statków, walka z wielką siłą inercji koziołkującego jachtu, wreszcie triumfalny lot połączonych łodzi przez cichy wspaniały kosmos.
Martinez miał ochotę tańczyć i krzyczeć z radości. Odruchowo spojrzał nawet na Enderby’ego, jakby pytając o pozwolenie, ale lord dowódca siedział cicho przy swoim biurku i lekko marszcząc czoło, myślał o tym, co widział na własnym displeju. Taniec nie był przewidziany w programie.
Podczas następnej transmisji Sula wyglądała na wyczerpaną, siedziała oklapła w fotelu, włosy oblepiały jej spoconą twarz. Martinez wyobrażał sobie, jaką bitwę stoczyła ze sobą. Oczy odzyskały poprzedni blask i był to blask zwycięstwa.
— Wchodzę na pokład.
Bitwa się skończyła i teraz na deser została inspekcja jachtu.
Gdy dotarła wiadomość, że w kokpicie Blitshartsa nie ma powietrza, Martinez przejął się tylko trochę. Miał parę godzin, by zanalizować sytuację, i doszedł do wniosku, że szanse, by żeglarz żył, są znikome.
Kolejny raport dotarł po okresie ciszy, gdy luk śluzy odciął możliwość transmisji.
— Blitsharts i pies nie żyją — nadawała Sula, znowu ze swej szalupy. Unosiła się tuż przed kamerą. — W kokpicie była nieszczelność, a on miał uniesioną przyłbicę i wyłączył prawie wszystkie alarmy w kabinie. Przypuszczam, że podczas wyścigu wszyscy tak robią — wyłączają alarmy zbliżenia, sygnały przyśpieszenia — i gdy zaczęło wyć ostrzeżenie o utracie hermetyczności, też je chyba uciszył, nie zwracając uwagi, co to takiego. W pewnym momencie uwolnił psa z fotela akceleracyjnego, ale zapewne wtedy już nie był przy zdrowych zmysłach, musiał je stracić tuż przed rozpoczęciem tego wielkiego przyśpieszenia. — Chyba wzruszyła ramionami w skafandrze. — Po transmisji dołączam nagranie z wnętrza „Północnego Zbiega”. Kadet Caroline Sula kończy meldunek.
Martinez obserwował to zafascynowany. Wypowiadając te słowa, kadet Sula była inną osobą niż kobieta, którą widział przedtem. Nie przypominała ani psotnego pilota, ani zmęczonego, zwycięskiego wojownika, ale osobę zagubioną, która znalazła się tam w nieodpowiednim czasie, jednocześnie starszą i młodszą — starszą, bo wydawała się zniszczona przez czas, krucha; młodszą, bo w jej spojrzeniu było coś bezbronnego, jak u zranionego dziecka.
Czy miała przedtem aż tak wielką nadzieję, że Blitsharts żyje? Może go znała, a nawet kochała…?
Martinez bardzo chciał jeszcze raz odtworzyć otrzymaną wiadomość, by lepiej zrozumieć, dlaczego reakcja Suli wydaje się tak przesadna.
— Poruczniku Martinez — zwrócił się do niego Enderby.
— Słucham, milordzie. — Martinez drgnął, zaskoczony.
— Proszę przekazać kadet Suli moje gratulacje. Ten udany manewr wymagał zarówno umiejętności, jak i odwagi.
Przez mózg Martineza przepłynęło zdziwienie.
— Tak, milordzie.
— Postanowiłem nadać jej Medal Zasługi… Drugiej Klasy — dodał Enderby po chwili wahania. Proszę przygotować mi odpowiednie dokumenty do końca dnia.
— Tak jest, lordzie dowódco.
A więc Enderby cały czas obserwował transmisję przy swoim biurku, jak zwykle nic nie dając po sobie poznać.
— Proszę zredagować dokument dla Służby Informacyjnej Floty — polecił Enderby — i przesłać mi go do akceptacji.
— Tak jest, milordzie.
— A, i jeszcze coś…
— Tak, milordzie?
— W swojej wiadomości do kadet Suli proszę jej zwrócić uwagę na niestosowność pewnych sformułowań. Oficjalne raporty to nie miejsce dla płochych żartów.
— Tak jest, milordzie.
Martinez uświadomił sobie, że gdy staruszek odejdzie, będzie mu go brakowało.
Enderby wcześniej zwolnił do domu Martineza i Guptę. Sam chciał obejrzeć mecz między załogami „Chwała Praxis” i „Najwyższa Prawda Praxis”, dwoma wielkimi okrętami klasy Praxis, należącymi do trzonu Floty Macierzystej.
Dowódcy — podobnie jak kadeci — często byli fanatykami sportu i w zasadzie we flocie tylko sport miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistą walką.
Martinez czasami oglądał zawody, ale w tej chwili tęsknił tylko za prysznicem, łóżkiem i – jak o tym pomyślał — za drinkiem, który by mu pomógł rozluźnić mięśnie. Po drodze ze sztabu wstąpił do klubu młodszych oficerów. Spotkał tam Ari Abachę, posilającego się przed dyżurem w Centrum Operacyjnym. Abacha pomachał mu, zapraszając do baru, i Martinez usiadł, kuląc się z bólu od siedzenia w Centrali na krześle o nieludzkiej konstrukcji.
— Postawić ci drinka?
— Dziękuje, Ari. Napiję się czegoś z tej piwniczki.
Przed Martinezem postawiono kieliszek czerwonego wina. Był to jeden ze specjalnych kielichów w kształcie tulipana. Jego brzeżek wykonano z takiej samej świetlistej białej ceramiki, z jakiej zbudowano bar, i miał on ten sam bladozielony odcień co dywan — barwy dobrano tak, by wyraziściej prezentowały się oficerskie bluzy o ciemniejszym zielonym kolorze.
— Właśnie, Gare. — Abacha powiedział to nienaturalnie ostrożnie.
Martinez spojrzał na niego.
— Tak, Ari? Abacha zaśmiał się.
— Nie wiem… to cię może zezłościć… według mnie to nawet dość zabawne… ale stałeś się słynny.
Martinez uniósł mocno zarysowane brwi.
— Ja, słynny?
— Właśnie. Pamiętasz, jak wczoraj ten typ z Sieci Zanshaa-Sport zadzwonił do Operacyjnej?
Martinez poskrobał się po dwudniowym zaroście.
— Panjit jakiś-tam, chyba tak? Abacha zaśmiał się nerwowo.
— Tak, Panjit Sesse. Pamiętasz, robiło się gorąco… i chciałem faceta wyłączyć. Ale… on zasugerował, żebym cały czas mu przekazywał… i chyba nieświadomie tak zrobiłem. On wszystko słyszał.
— Wszystko — powtórzył Martinez, usiłując sobie przypomnieć, czy nie powiedział wtedy czegoś szczególnie żenującego.
— Wszystko aż do końca mojego dyżuru, gdy wyszedłem stamtąd. Wszystko szło do Sieci Sportowej. — A cenzorzy nie…?
— Tak jakby tej nocy wzięli sobie wolne. Może oglądali mecz futbolu… Lodestone przeciw Andiron.
Martinez testował sytuacje ostrożnie, jakby badał językiem bolący ząb. — Ja… my… czy powiedzieliśmy coś…?
— Och nie. — Abacha się zaśmiał. — Nic takiego, za co by nas ciągali. Działałeś bardzo zdecydowanie, nadałeś najpierw wiadomość do Kandinskiego z żądaniem wysłania misji ratunkowej, dopiero potem poinformowałeś dowódcę Enderby’ego o sytuacji.
Szorstki śmiech Martineza kiepsko naśladował śmiech Abachy. Martinez cały czas przeprowadzał w głowie kalkulacje.
Czy Enderby wiedział? Jeśli nie, to ktoś musiał go powiadomić. Ale oczywiście Enderby musiał wiedzieć, że ktoś zażądał wysłania misji od Kandinskiego.
Oby tylko informator Enderby’ego nie wiercił mu dziury w brzuchu, oby nikt podczas meczu futbolowego nie trącił go łokciem, mówiąc: „Doprawdy, Enderby, dajesz swoim asystentom za dużo swobody”.
Ktoś jednak na pewno to zrobi. Flota żeglowała nie tyle w pustce międzygwiezdnej, co po morzu pogłosek, niespójnych informacji, spekulacji, plotek, interesów i spisków. Martinez nie dopytywał się, ale chcąc nie chcąc, znał wiele skandalicznych tajemnic, z których pewne — jeśli okazałyby się prawdziwe — mroziły krew w żyłach. Nikt się nie przejmował tym, czy były prawdziwe, czy nie — flota o nich wiedziała i tyle. Wiedziano, że Toshueen, Dowódca Floty Naksydów, rozczarowany swym synem, odciął mu głowę i zjadł ją; wiedziano, że Rafi, dowódca eskadry, kazał kadetom, by go wiązali i bili; wiedziano, że żona Enderby’ego… cóż, o żonie Enderby’ego wiedziano bardzo wiele.
Martinez miał uzasadnione powody, by nie wierzyć tym opowieściom, ale to nie miało znaczenia. Flota opowiadała o sobie różne historie, które od wieków brzmiały podobnie. We flocie istniała taka potrzeba i teraz pojawiła się nowa historia o tym, jak lord dowódca Enderby pozwolił, by jego własny asystent zrobił z niego durnia.
Martinez zawsze miał nadzieję, że stanie się podmiotem jednej z takich opowieści, ale nie akurat takiego rodzaju.
Czuł teraz, że awans wymknął mu się z rąk, odpłynął i jest poza jego zasięgiem. Ale poczucie żalu trwało tylko chwilę. Martinez był zbyt zmęczony, żeby odczuwać coś przez dłuższy czas.
Pożegnał się z Abachą i pojechał taksówką do swojego mieszkania w Górnym Mieście. Zrzucił ubrania na podłogę — ordynans miał się nimi zająć — i padł na łóżko.
Ordynans obudził go o zwykłej porze. Martinez zwlókł się z łóżka na śniadanie. Każdy porucznik miał prawo do dwóch ordynansów opłacanych przez hojną dla oficerów flotę, ale Martinez uważał, że pracy u niego jest najwyżej dla jednej osoby. U niego służył Khalid Alikhan, zbrojeniowiec o ponadtrzydziestoletniej służbie. Martinez uratował go od zwolnienia na emeryturę, gdy stary „Kryzys” został odesłany do demobilu; Alikhan, wysoki i poważny, miał stalowoszare włosy, podkręcone wąsy i hiszpańską bródkę preferowaną przez starszych chorążych i bosmanów.
Jako służący sprawował się zadowalająco. Dbał o czystość i o mundury Martineza, ale nieszczególnie gotował, a jego maniery i wysławianie się były zgrzebne. To nie miało znaczenia — Martinez mógł zawsze nająć służących mających więcej ogłady, gdyby chciał urządzić przyjęcie, ale nieocenione było to, że Alikhan dzielił się z nim doświadczeniem i wiedzą, nabytymi przez trzydzieści lat służby w zbrojowniach okrętów.
Alikhan znał mnóstwo krążących we flocie opowieści i nikt mu w tym nie potrafił dorównać.
— Jest sporo wiadomości, milordzie — powiedział Alikhan, nalewając mu poranną kawę. — Zaczęły przychodzić wczoraj rano.
Po tych słowach Martinez poczuł, że nadciągają pierwsze dziś chmury rozpaczy, że głowa zapada mu się w ramiona.
— Dziennikarze?
— Tak, lordzie.
Alikhan przygotował mu na śniadanie płatki i marynowanego rybona. Galaretowaty rybon, rozpłaszczony na herbie Martinezów na talerzu, drżał zielonkawo w porannym świetle.
— Milordzie, widziałem transmisję — powiedział Alikhan. — Kiedy pan przedwczoraj wieczór nie wracał, sprawdziłem w wideo, czy wystąpił jakiś kryzys, który pana zatrzymał.
— Było ciekawie? — Martinez włożył płatki do ust. Rankami rzadko był na tyle rozbudzony, by delektować się śniadaniem, a to jedzenie smakowało tak jak zwykle.
— Sprawozdawcy w zasadzie nie wiedzieli, jak to komentować — powiedział Alikhan — ale osoby mające prawdziwe doświadczenie… — miał na myśli flotę — …osoby, które rozumiały, co się dzieje, to było… — skinął z uznaniem ręką, złożywszy przy tym palce — …pełne napięcia. Bardzo interesujące.
— Miejmy nadzieję, że lord dowódca nie wykaże zbytniego zainteresowania — rzekł Martinez ze złością.
— Dojdzie do wniosku, że przynosi pan zaszczyt flocie, proszę pana — powiedział Alikhan. Najwyraźniej miał jednak wątpliwości równie silne co Martinez.
— Może — przyznał Martinez. — Tymczasem odznaczył kadet Sulę… o mnie nie mówił nic.
Marynowany rybon rozlał się po podniebieniu Martineza, więc popił go kawą. Alikhan ponownie napełnił mu kubek.
— Lordzie, ludzie się panem interesują — stwierdził. — I to jest to.
— To chyba miłe, ale nie liczy się w służbie.
— Ale ci ludzie mogą być… użyteczni.
Coś w zachowaniu ordynansa sprawiło, że Martinez się usztywnił.
— Co masz na myśli?
— Przypominam sobie porucznika na starej „Chwale”, niejakiego Salazara. Na manewrach były problemy z jedną wyrzutnią pocisków — pocisk rozgrzewał się w lufie, rozsiewał promienie gamma po całej zbrojowni, mógł wybuchnąć… wtedy oficerem dyżurnym był Salazar, zajął się problemem i wydostał pocisk z lufy. To były wyrzutnie Mark 17, bardzo łatwo się psuły, jeśli się ich dobrze nie konserwowało, a tamta nie była konserwowana. To ogłosiła Komisja Śledcza… dwóch oficerów zwolniono ze służby, a starszy zbrojeniowiec i dwóch zbrojeniowców pierwszej klasy zostało zdegradowanych.
— A więc potraktowano to poważnie — stwierdził Martinez. Przypuszczał, że zbrojeniowców dość często degradowano, ale jeśli zwolniono dwóch parów, zamiast przesunąć ich na podrzędne stanowiska, to znaczy, że zaniedbanie musiało być poważne.
— Wielkie manewry floty zostały popsute — odparł Alikhan. — Lord dowódca Fanaghee… to starszy tego klanu Fanaghee, który dostał eskadrę Naksydów na Magarii… został upokorzony przed starszym dowódcą floty Elkayem. I oczywiście mogliśmy stracić „Chwałę”. Za popsucie „Wyprawy” obwiniano Mark 17 i rozesłano ostrzeżenia po flocie.
— Rozumiem — rzekł Martinez. — A co z Salazarem?
— Odznaczony, oczywiście… bohater chwili. Zdobył popularność. Ale zwróciłem uwagę na to, co zrobił z tą sławą.
Martinez zapomniał o swoim śniadaniu.
— A co takiego? — spytał.
— Robiono z nim wywiady, a on zawsze chwalił dyscyplinę panującą we flocie pod dowództwem lorda Fanaghee, inspirujący przykład starszych oficerów oraz kompetencje instruktorów, którzy nauczyli go, jak obchodzić się z wyrzutniami pocisków.
— Wszystkim schlebiał — stwierdził Martinez.
— Porażkę zmienił w coś dla floty korzystnego. Fanaghee kazał go awansować na kapitana porucznika, choć zaledwie dziewięć miesięcy wcześniej Salazar uzyskał stopień porucznika.
Martinez doszedł do wniosku, że z pewnością warto rozważyć taktykę Salazara. Spojrzał koso na Alikhana.
— A co się stało z Salazarem? Nigdy o nim nie słyszałem.
— Umarł parę miesięcy później, milordzie. Za duża dawka promieni gamma zalała wtedy zbrojownię.
Przynajmniej w moim przypadku nie występowało promieniowanie gamma, pomyślał Martinez.
— Nie mogę rozmawiać z dziennikarzami, jeśli przedtem nie wyjaśnię sprawy z lordem dowódcą — powiedział.
— Radziłbym, żeby pan uzyskał pozwolenie, milordzie — przyznał mu rację Alikhan.
— Niech diabli wezmą tego Abachę! To wszystko jego wina — rzekł Martinez.
Alikhan tego nie komentował.
Martinez skończył śniadanie. Doszedł do wniosku, że smakowało nie najgorzej.
Enderby pozwolił Martinezowi rozmawiać z dziennikarzami. Wiedział, że cenzura floty i tak będzie miała ostatnie słowo w sprawie tego, co zostanie przekazane opinii publicznej. Martinez złapał okazję, gdy Enderby został wezwany na naradę, a on miał tylko monitorować przepływ przekazów.
Rozmawiał z kilkoma dziennikarzami ze swego komunikatora w biurze Enderby’ego. Powiedział im, że przykład Dowódcy Floty Enderby’ego i innych starszych oficerów był dla niego inspiracją, gdy planował misję ratunkową. To Enderby dopilnował, by Flota Macierzysta była wyszkolona, zdyscyplinowana i reprezentowała najwyższy poziom. To dzięki Enderby’emu flota była przygotowana na wszystko.
— To chluba Praxis, że są jasno zdefiniowane szczeble odpowiedzialności — stwierdził. — Mam przydzieloną pracę i jestem odpowiedzialny przed lordem dowódcą, tak jak inni są odpowiedzialni przede mną. Gdy podejmuję się jakiegoś zadania, wiem, że lord dowódca zaufał mi, i robię wszystko, by wykonać zadanie zgodnie z jego oczekiwaniami.
Dziennikarze wszystko pilnie notowali, choćby dlatego, że cenzorzy chętnie widzą takie stwierdzenia w relacjach. Pytali Martineza o jego życiorys, o historię rodziny. Na równi interesowała ich kadet Sula i los psa Pomarańczy. Chcieli wiedzieć, czy można by uzyskać wywiad u kadet Suli.
— Zapytam ją — obiecał. — Ale przypominam, że ona nadal znajduje się w pewnej odległości stąd. Rozmowa nie potoczy się zbyt płynnie, bo odpowiedzi będą docierać po półgodzinie.
Przekazał dziennikarzom tyle informacji o Suli, ile uważał za stosowne. Nie wspomniał o nędznym losie jej rodziców. Przesłał też jej zdjęcie, mając pewność, że wzbudzi duże zainteresowanie, a może nawet pożądanie.
Gdy patrzył na zdjęcie, na jej wspaniałą twarz, zaczął coraz więcej myśleć o tej dziewczynie. Była daleko, gdzie nie docierał nawet najprostszy przekaz, samotna w statku bez udogodnień, za najbliższego sąsiada mając trupa.
O czym myślała? — zastanawiał się. Ostatnia wysłana przez nią wiadomość — obraz kruchej, nieoczekiwanie postarzałej osoby — sugerował, że nie miała zbyt miłych myśli.
Skoro ma w ogóle o czymkolwiek myśleć, niech myśli o Garethcie Martinezie.
Sięgnął po swój komunikator, żeby wysłać do niej wiadomość.
Sula leżała w ciemnościach kokpitu. Bała się zasnąć. Udało jej się przetrwać inspekcję w „Północnym Zbiegu”, powrócić przez śluzę do szalupy i nadać krótki raport do sztabu operacyjnego. Dobrze się sprawiła, gdy odczepiła jacht i przesunęła szalupę, znalazła lepsze miejsce ponownego mocowania chwytaków i uruchomiła główny silnik.
„Północny Zbieg”, który stracił sterowność, a jego załoga zginęła, został odholowany przez statek floty. Był więc uratowanym wrakiem, własnością floty. Zadanie Suli polegało na doprowadzeniu jachtu na Zanshaa, gdzie zostanie sprzedany lub przerobiony na prywatny środek transportu dla któregoś z wyższych rangą dowódców floty.
Włączyła łagodne przyśpieszanie, cały czas uważnie obserwując chwytaki magnetyczne. Z zadowoleniem odkryła, że dwa statki potrafią utrzymać przyśpieszenie równe 0,5 g, nim chwytaki zaczynały się naprężać.
Pół g mogła zupełnie spokojnie wytrzymać — to była ulga dla obitych kości i poskręcanych mięśni, nadal obolałych po wcześniejszych, brutalnych przyśpieszeniach. W wyobraźni wytyczyła tor przy założeniu takiego przyśpieszenia i rozpoczęła długą, długą podróż.
Trzynaście i pół dnia do punktu zwrotnego, gdzie odwróci łódź i zacznie hamowanie z przyśpieszeniem 0,5 g przez następne trzynaście i pół dnia.
Razem dwadzieścia siedem dni samotnej podróży w ciasnym pomieszczeniu…
Komputer wyznaczył trasę, żagiew zapłonęła i Sula nie miała już nic do roboty. Wtedy jej umysł zaczęły oplatać zimne, powolne, koszmarne macki wspomnień…
Najgorsze z tego było to, że wiedziała, co się dzieje. Wiedziała, że niedotlenione ciało Blitshartsa sprowadziło wspomnienia, których się najbardziej obawiała, przeszłość, którą chciała jak najgłębiej pogrzebać w wiecznej zmarzlinie swej osobowości, pogrzebać jak trupa.
Od Zanshaa dzieliło ją dwadzieścia siedem dni. Dwadzieścia siedem dni w ciemnym kosmosie, samotna z nieżywym mężczyzną i żywymi wspomnieniami. Z tych dwóch rzeczy przyjemniejszym towarzystwem był trup.
Zastanawiała się, czyby nie wziąć środka nasennego, ale bardzo się bała tych chwil, gdy środek jeszcze nie zaczynał działać, ciemności, która powoli osłania świadomość czarnymi skrzydłami, by potem pchnąć ją w przypływ nocy…
To za bardzo przypominało duszenie.
Wielokrotnie sprawdzała parametry statku, ale nie wykryła niczego podejrzanego, choć miała nadzieję, że powtarzanie tych czynności sprowadzi na nią pozbawiony marzeń sen. Oczywiście nic to nie pomogło. Była skazana na wspomnienia.
Wspomnienia dziewczyny o imieniu Gredel.
Jej najwcześniejsze wspomnienie: kuli się w ciemnościach, a za cienkimi drzwiami słyszy awanturę; Antony wrzeszczy na Neldę, słychać odgłosy ciosów, jakie zbiera Nelda, trzask ciskanych o ścianę mebli.
Antony bardzo brutalnie obchodził się z meblami.
Gredel — w odróżnieniu od wielu znanych sobie dzieci — znała swego prawdziwego ojca, ale to nie był Antony. Widziała ojca dwa razy, gdy pojawił się w fabsach w drodze do innego miejsca. I wówczas dał Neldzie pieniądze, a Nelda kupiła Gredel lody u Bonifacia w Maranie Town.
Nelda opiekowała się Gredel, ponieważ matka Gredel, Ava, była zwykle nieobecna. Gdy przychodziła, przynosiła Neldzie pieniądze, ale Neldzie było to obojętne.
Ava i Nelda chodziły razem do szkoły.
— Twoja mama była piękna — powiedziała kiedyś Nelda. — Wszyscy ją kochali. — Spojrzała na Gredel, westchnęła, powoli pogłaskała ją po gładkim policzku. — Ty też będziesz miała ten sam problem. Dużo ludzi będzie się w tobie kochać, ale nikt z odpowiedniego powodu.
Nelda mieszkała w fabsach, dzielnicy identycznych kamienic z prefabrykowanych elementów, na przedmieściach Maranie Town, w dół rzeki Iola. Żyli tu ludzie biedni, ale mieli przynajmniej pieniądze na czynsz. Ci, którzy pieniędzy nie mieli, spali na ulicach, a gdy aresztował ich patrol, byli wysyłani do wiejskich komun na terenach rolniczych Spannanu. Patrol jednak nie pojawiał się zbyt często w fabsach i niektórzy ludzie całymi latami żyli na ulicy.
Ava, matka Gredel, spędziła pewien czas w komunie wiejskiej, nie dlatego, że nie miała pieniędzy, lecz dlatego, że była zamieszana w pewną sprawę związaną z ojcem Gredel. Ojca Gredel wprawdzie nie aresztowano, ale musiał na długo opuścić fabsy. Nelda wyjaśniła, że ojciec Gredel miał pewne powiązania i dlatego patrol go nie aresztował, ale nie okazały się skuteczne w przypadku matki Gredel.
— Ktoś musiał zapłacić i popadło na twoją mamę — stwierdziła Nelda.
Gredel zastanawiała się, kto decydował o takich sprawach. Nelda powiedziała, że to bardzo skomplikowane, a ona i tak nie wie wszystkiego.
Nelda pracowała jako elektryk — zawód dobrze opłacany, o ile była praca. Zwykle jednak Nelda nie miała pracy i zarabiała nielegalnym podłączaniem mieszkań do sieci elektrycznej.
Antony — mężczyzna, który krzyczał i bił Neldę — był jej mężem. Rzadko pojawiał się w domu; wędrował od miasta do miasta, od jednej pracy do drugiej. Do fabsów wracał tylko wtedy, gdy nie miał pracy i potrzebował pieniędzy na wódkę. Gdy pił, należało mu schodzić z oczu.
Matka Gredel, Ava, wróciła z wiejskiego zesłania, ale nie sprawiała wrażenia osoby, która wiele wycierpiała. Była piękna, złotowłosa, o alabastrowej cerze — jak Gredel, jej córka — i dużych niebieskoszarych oczach. Miała na sobie cudowne ubranie: niebieską bluzkę z podniesionym kołnierzem, który przechodził w połyskującą, zdobioną klejnotami siatkę na włosy, i dwukrotnie zawiniętą spódnicę, która podkreślała jej figurę. Długie, zakręcone paznokcie dłoni były pomalowane niebieskoszarym lakierem pasującym do koloru oczu. Otaczał ją piękny zapach — Gredel miała ochotę wdychać go cały czas. Matka Gredel już znalazła sobie kogoś, kto o nią dbał.
Ava wzięła córkę na kolana i zasypała ją pocałunkami. Opowiedziała Gredel, co robiła na wsi.
— Zajmowałam się przetwórstwem jedzenia. Prażyłam ziarno dla Naksydów i robiłam tofu dla Ziemian. Nie była to trudna praca, tylko nudna.
Prace na farmach były przeważnie zautomatyzowane, wyjaśniła Ava. Na wsi nie potrzebowano zbyt wielu ludzi, dlatego tereny wiejskie były puste i ludność tłoczyła się w miastach, głównie w osiedlach takich jak fabsy.
Gredel uwielbiała matkę, ale nigdy nie miała okazji z nią mieszkać. Mężczyźni, którzy troszczyli się o Avę — a przez te lata było ich kilku, wszyscy z „powiązaniami” — nie życzyli sobie w swoim otoczeniu żadnych dzieci, a gdy Ava żyła sama, nie chciała mieć córki przy sobie, bo wówczas trudniej by jej było znaleźć mężczyznę.
Gredel doszła do wniosku, że aż tak bardzo nie tęskni za wspólnym życiem z matką. Mieszkała u Neldy, a Antony nie pojawiał się zbyt często. Nelda miała dwójkę własnych dzieci — syna i córkę — oraz opiekowała się jeszcze jednym chłopcem — Jakubem — synem innej znajomej. Po prostu lubiła towarzystwo dzieci. Dbała o to, żeby były nakarmione, ubrane i żeby chodziły do szkoły.
Gredel lubiła szkołę, ponieważ poznawała inne miejsca poza fabsami. I w domu, i w szkole spędzała całe godziny przy displeju, korzystając z programów edukacyjnych; często samodzielnie wyszukiwała sobie informacje.
Zajęcia przy terminalu miały zasadniczą zaletę: gdy Gredel siedziała cicho, Antony jej nie zauważał.
Pewnego razu natknęła się na obraz Łuku Macedońskiego o trzech wieżach. Zachwyciła ją jego zdobna, dziwaczna architektura tak odmienna od estetyki fabsów, różna nawet od tego, co widziało się w Maranie. Gredel wywołała obraz trójwymiarowy i dokładniej przyjrzała się budowli. Jej wieże były zwieńczone pinaklami — miało się wrażenie, że zrobiono je z białego lukru — a poniżej w niszach stały Macedońskie Kolosy.
Gredel, zaskoczona, przeczytała, że wszystkie Kolosy to Ziemianie. Ludwik XIV, Henryk VIII, Katon Starszy Cenzor, Szy Huang-ti, W. I. Lenin, Aleksander Macedoński, Mao Zedong, Marek Aureliusz, Konfucjusz… bohaterowie Ziemi, którzy przed przybyciem Shaa usiłowali wprowadzić coś w rodzaju Praxis — najdoskonalszej formy rządów.
Ziemia — jak się dowiedziała — zwała się również Terra w jednym z martwych języków. Ziemia miała widocznie mnóstwo różnych języków, co musiało sprawiać ludziom wiele trudności. To z Ziemi pochodzili przodkowie Gredel.
Zafascynowała się Ziemią, która nie była zbyt ważną planetą w imperium Shaa, ponieważ większość z jej wormholowych bram nie prowadziła do żadnych użytecznych miejsc, ale przecież miliardy Ziemian mieszkało na tej planecie i w tamtym układzie planetarnym. Gredel, rozczarowana, odkryła, że większość ludzi na Ziemi żyła w osiedlach przypominających raczej fabsy niż Łuk Macedoński, ale znajdowały się tam również starożytne miasta niezwykle okazałe i piękne, jak Bizancjum, Nanjing, Sa-Suu, Lima…
Zachłannie uczyła się wszystkiego, co dotyczyło Ziemi. Znała kolejne dynastie chińskie, imiona francuskich królów, wiedziała, jaka jest różnica miedzy moździerzem a haubicą. Oglądając wideo z Ziemianami, nauczyła się nawet mówić z ziemskim akcentem. Ava, odwiedziwszy ją kiedyś, stwierdziła ze zdziwieniem, że córeczka potrafi mówić o postaciach na dworze Kapetyngów tak, jakby mówiła o swych sąsiadach.
Wśród kolegów zyskała przezwisko „Ziemianka”. Nie brzmiało to pochlebnie, ale Gredel się tym nie przejmowała. W fabsach nikt nigdy nie zajmował się niczym ciekawszym od historii Ziemi.
W końcu jednak jej zainteresowanie Ziemią wygasło, ponieważ spełniła się przepowiednia Neldy.
Gredel podrosła, wszyscy uznawali ją za piękną i – jak przewidywała Nelda — kochano się w niej, i to jedynie ze złych powodów.
— Hej, Ziemianko! Ktoś tu się chce z tobą widzieć!
Stoney był podniecony. Prawie zawsze był podniecony. Był jednym z poruczników Kulasa, chłopakiem, który porwał transport, który przyszedł morzem do portu Maranie, i sprzedał ładunek przez sklepiki Kulasa w fabsach. Stoney nosił filcowe buty i puchatą watowaną kurtkę z rządkami metalowych dzwoneczków, które podzwaniały przy każdym jego ruchu. Na głowie miał plastikowy hełm bez ronda. Tak ubierali się wszyscy Linkboje Kulasa, gdy chcieli zwrócić na siebie uwagę.
Gredel weszła do pomieszczenia, wsparta na ramieniu Kulasa. Ubrał ją w sukienkę ze skóry krótkowłosego kantarana, wykończonej kołnierzem i mankietami z białej satyny. Miała na sobie ciężkie ceramiczne ozdoby, białe ze złotymi wstawkami, lśniące plastikowe buciki o guzowatej powierzchni, na wysokich obcasach. To był szczyt mody, przynajmniej w fabsach.
Kulas lubił robić zakupy dla Gredel. Dwa lub trzy razy tygodniowo zabierał ją do sklepów i kupował ubrania.
Kulas zasłużył sobie na to imię — kiedyś miał ułomność, z powodu której zaczął kuleć; gdy tylko zebrał pieniądze, natychmiast to naprawił, i gdy Gredel go spotkała, poruszał się jak książę, stawiając stopy z przesadną ostrożnością, jakby szedł po ryżowym papierze, nie chcąc go rozerwać. Według miary Shaa miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, ale już dorobił się zastępu chłopaków i miał własne koneksje, które prowadziły aż do parów odpowiedzialnych za zarządzanie takimi miejscami, jak fabsy. Miał miliony, wszystko w gotówce poupychanej w różnych miejscach, trzy apartamenty i kilka sklepików, które rozprowadzały towar zdobyty przez jego ludzi.
Miał również siedemnastoletnią przyjaciółkę zwaną Ziemianką.
Proponował Gredel, by przeniosła się do jego apartamentu, ale ona została u Neldy. Właściwie nie wiedziała dlaczego. Może uważała, że potrafi obronić Neldę przed Antonym, a może przypuszczała, że gdy przeniesie się do apartamentu Kulasa, cały czas będzie musiała tylko czekać na jego wizyty, nie będzie mogła wychodzić na miasto, obawiając się, że Kulas się wścieknie, gdy po przyjściu jej nie zastanie. Nie będzie mogła zapraszać swych przyjaciół, bo to też mogłoby zdenerwować Kulasa.
Takie życie zawsze prowadziła Ava: gdzieś w jakimś mieszkaniu czekała na jakiegoś mężczyznę. Dlatego nigdy nie mogła spotykać się z córką wtedy, gdy tego pragnęła. Gredel chciała prowadzić inne życie. Nie wiedziała, jak to osiągnąć, ale wciąż o tym pamiętała i miała nadzieję, że kiedyś nauczy się tak żyć.
Cały czas chodziła do szkoły. Codziennie po lekcjach czekał na nią samochód Kulasa i albo Kulas osobiście, albo któryś z jego chłopaków gdzieś ją zawozili.
To, że Gredel chodziła do szkoły, Kulas traktował z rozbawieniem.
— Mam dziewczynę uczennicę — mówił, śmiejąc się, a czasami, gdy musiał wyruszyć gdzieś ze swoimi chłopakami, przypominał jej, by odrobiła lekcje. Nie zostawiał jej jednak zbyt wiele czasu na naukę. Oceny Gredel spadały, a nawet groziło jej wylanie ze szkoły przed maturą.
Dziś, w przededniu Święta Wiosny, Kulas zabrał Gredel na przyjęcie do Pandy. Był to jeden z Linkbojów Kulasa; zajmował się dystrybucją. Obsadził Stoneyem i jego załogą magazyn pełen wina importowanego z Cavado i leków czekających na wysyłkę do szpitala floty na pierścieniu Spannanu. Importowane wino słabo się sprzedawało — na coś tak wyrafinowanego nie było zapotrzebowania w fabsach — ale leki szybko znikały ze składów Pandy, więc wszyscy mieli powód do świętowania.
— Chodź, Ziemianko! — przynaglał Stoney. — Musisz ją poznać. W nerwach Gredel zabrzęczało ostrzeżenie, gdy zobaczyła, jak uczestnicy przyjęcia patrzą na nią błyszczącymi oczami — najedli się czegoś wcześniej. W tych oczach było oczekiwanie, które się Gredel nie podobało. Puściła więc rękę Kulasa, wyprostowała się — nie chciała, by zobaczono, że się boi — i podeszła do Stoneya.
— Ziemianko! To jest Caro — powiedział Stoney. Aż skakał z podniecenia.
Gredel nie patrzyła tam, gdzie wskazywał Stoney, tylko lodowato, przeciągle spojrzała na niego — tak jej się wydał okropny.
Gdy odwróciła głowę, pomyślała od razu: „Ona jest piękna”.
— Ooo! — powiedziała po chwili, gdy dotarła do niej cała prawda.
Caro patrzyła na nią, szeroko się uśmiechając. Miała długie złociste włosy, zielone oczy, cerę nieskazitelną, gładką jak śmietanka.
— To twoja bliźniaczka! — krzyknął Stoney. — Twoja nieznana siostra!
Gredel szeroko otwarła oczy, wszyscy goście śmiali się, a Caro tylko na nią patrzyła.
— Naprawdę jesteś z Ziemi? — spytała.
— Nie, jestem stąd — odparła Gredel.
— Pomóż mi zbudować piramidę.
— Dobrze, czemu nie. — Gredel wzruszyła ramionami.
Caro miała na sobie krótką sukienkę i zniszczoną kurtkę z czarnymi metalowymi klamrami oraz buty za kolana. Drogie ubranie. Stała przy stole i ostrożnie ustawiała piramidę z kryształowych kieliszków.
— Kiedyś widziałam, jak to się robi — powiedziała Caro. — Trzeba nalać wina do górnego kieliszka, a gdy się przeleje, wino napełnia niższe kieliszki. Jeśli się to zrobi odpowiednio, napełnią się wszystkie kieliszki i ani jedna kropla się nie rozleje.
Caro mówiła przeciągle, jak parowie czy bogaci ludzie w wideo.
— Nabrudzimy — prorokowała Gredel.
— Nic nie szkodzi. — Caro wzruszyła ramionami.
Gdy piramida była gotowa, Caro poprosiła Stoneya, by pootwierał butelki. Jego chłopcy ukradli je z magazynów w Maranie Port. Wino miało jasny srebrny kolor i w kieliszkach wyglądało jak rtęć.
Caro usiłowała nalewać ostrożnie, ale zgodnie z przewidywaniami narobiła strasznego bałaganu — wino z kieliszków lało się na blat stołu i na dywan. Caro dobrze się tym bawiła. Odstawiła ostatnią butelkę i zaprosiła gości do picia. Wzięli wypełnione po brzegi kieliszki, wznosili toasty, śmiali się i stukali szkłem. Wino ciągle lało się na dywan.
Caro wzięła sobie kieliszek, jeden podała Gredel, potem wzięła jeszcze jeden dla siebie i zaprosiła ją na kanapę. Gredel ostrożnie spróbowała wina — w smaku miało coś subtelnego i nieokreślonego, co przywoływało myśli o wiosennym parku, o delikatnej świeżości drzew i kwiatów. Nigdy jeszcze nie piła takiego trunku.
Gredel smak alkoholu wydał się zbyt uwodzicielski. Nie upiła drugiego łyka.
— Czy my jesteśmy spokrewnione? — zapytała Caro.
— Nie sądzę — odparła Gredel.
Caro jednym haustem wypiła pół kieliszka.
— Twój tata nigdy nie był na Zanshaa? Jestem prawie pewna, że mój nigdy tu nie przylatywał.
— Urodę mam po mamie, a ona nigdzie nie wyjeżdżała — rzekła Gredel. — A ty jesteś z Zanshaa? — spytała zdziwiona.
Caro wykrzywiła usta i wzruszyła ramionami. Gredel, uznawszy to za potwierdzenie, spytała:
— Co robią twoi rodzice?
— Zostali straceni — odparła Caro.
— Bardzo mi przykro. — Rodzice Caro mieli najwyraźniej powiązania. Nic dziwnego, że Caro przestawała z tymi ludźmi tutaj.
— Mnie też — powiedziała Caro, zaśmiawszy się krótko. Dopiła wino z pierwszego kieliszka, potem popróbowała trochę z drugiego. Spojrzała na Gredel.
— Może o nich słyszałaś? Rodzina Sula — powiedziała. Gredel bezskutecznie usiłowała sobie przypomnieć, czy coś jej się kojarzy z tym nazwiskiem.
— Niestety, nie — odparła.
— To nic. Sula wiele znaczyli na Zanshaa, ale w prowincjach nie liczyli się zbytnio.
Caro Sula wypiła zawartość swojego drugiego kieliszka, potem dwóch następnych z piramidy.
— Zamierzasz to skończyć? — spytała, wskazując wino Gredel.
— Nie piję dużo.
— Dlaczego?
— Nie lubię być pijana — odparła Gredel ostrożnie.
Caro wzruszyła ramionami.
— W porządku. — Opróżniła kieliszek Gredel i odstawiła go na podręczny stolik. — Nie twierdzę, że lubię być wstawiona — powiedziała tak, jakby właśnie się rozmyśliła. — Ale nie mogę też mówić, że tego nie lubię. Nie lubię tylko stać spokojnie — ciągnęła powoli. — Nieruchomo. Bez zmian. Nudzę się wtedy szybko i nie lubię spokoju.
— W takim razie znalazłaś się we właściwym miejscu — rzekła Gredel.
Ma bardziej spiczasty nos, pomyślała. Inny podbródek. W zasadzie nie jest aż tak do mnie podobna. Mogę się założyć, że dobrze by mi było w tej kurtce.
— Mieszkasz tu w pobliżu? — spytała.
Caro pokręciła głową.
— W Maranie Town.
— Chciałabym mieszkać w Maranie.
Caro spojrzała na nią zdziwiona.
— Dlaczego?
— Bo to… nie jest tutaj — Maranie to dziura. Nic specjalnego. Warto pojechać na Zanshaa. Albo Sandamar. Albo Esley.
— Byłaś tam wszędzie? — Gredel niemal miała nadzieję, że usłyszy zaprzeczenie, ponieważ wiedziała, że sama nigdy się tam nie dostanie, najwyżej do Maranie Town, jeśli dopisze jej szczęście.
— Byłam jako mała dziewczynka — odparła Caro.
— Chciałabym mieszkać w Bizancjum — powiedziała Gredel. Caro spojrzała na nią.
— Gdzie to jest?
— Na Ziemi. Terra.
— Terra to dziura — stwierdziła Caro.
— Mimo to chciałabym tam pojechać.
— Prawdopodobnie lepsza od Maranie Town.
Ktoś zaprogramował muzykę taneczną i Kulas podszedł do Gredel, by z nią zatańczyć. Parę lat temu nie mógł nawet porządnie chodzić, ale teraz był dobrym tancerzem. Gredel lubiła z nim tańczyć, poddawać się jego zmiennym nastrojom w szybkich utworach, klejąc się do niego, gdy rytm zwalniał.
Caro zatańczyła z kilkoma chłopcami, ale Gredel zauważyła, że Caro nie umie w ogóle tańczyć, tylko podryguje, prowadzona przez partnera.
Po chwili Kulas odszedł, by pogadać z jednym ze swoich chłopaków, Ibrahimem, który jakoby znał w Maranie jakąś osobę mogącą pomóc w rozprowadzeniu kradzionego wina. Gredel znów usiadła na kanapie obok Caro.
— Masz inny nos — stwierdziła Caro.
— Wiem.
— Ale jesteś ode mnie ładniejsza.
Gredel myślała zupełnie coś innego. Zawsze jej mówiono, że jest piękna, i musiała przyjąć, że ludzie rzeczywiście tak sądzą, ale gdy spoglądała w lustro, widziała mnóstwo niedoskonałości.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł krzyk jakiejś dziewczyny i odgłos tłuczonego szkła. Nagle nastrój Caro zupełnie się zmienił — wściekle spojrzała w tamtą stronę, jakby wszystkich tu nienawidziła.
— Czas zmienić muzykę — oznajmiła. Z kieszeni wyciągnęła iniektor medyczny. Spojrzała na displej, zaprogramowała parametr i przystawiła sobie iniektor do szyi, nad tętnicą. W Gredel zapaliły się błyski niepokoju.
— Co to takiego? — spytała.
— A co cię to obchodzi? — warknęła Caro. Z jej oczu biły zielone ogniki.
Nacisnęła spust i w jednej chwili cała jej furia zniknęła, a na ustach pojawił się błogi uśmiech.
— Już lepiej — stwierdziła. — Panda ma naprawdę dobry towar.
— Opowiedz mi coś o Zanshaa — poprosiła Gredel. Caro pokręciła głową.
— Nie. Mam stamtąd same złe wspomnienia.
— Więc o Esley.
— Dobrze. Wszystko, co pamiętam.
Opowiedziała o czarnych granitowych szczytach i tumanach białego śniegu, które z gór stale zwiewał wiatr; i o włochatym Yormaku, który żył w górach, hodując równie włochate bydło; i o lodowcach sunących powoli, nie wiadomo jak długo, w dół górskich dolin; i o wysokich łąkach porośniętych wonnymi storczykami; i o rześkich jeziorach przejrzystych aż po dno.
— Oczywiście byłam tylko w tym górskim uzdrowisku przez parę tygodni — wyjaśniła Caro. — Pozostałej części planety nie znam, możliwe, że to rozżarzona pustynia.
Znów przyszedł Kulas, by potańczyć z Gredel, i gdy Gredel wróciła na kanapę, zastała Caro nieprzytomną z iniektorem w dłoni. Dziewczyna jednak normalnie oddychała, uśpiona, z uśmiechem na wargach. Po chwili przyszedł Panda i chciał ją obmacywać, ale Gredel trzepnęła go po rękach.
— O co ci chodzi? — spytał.
— Nie zaczepiaj mojej siostry, gdy jest nieprzytomna — ostrzegła Gredel. Zaśmiał się niezbyt przyjemnie, ale dał spokój.
Impreza dobiegła końca. Caro ciągle leżała nieprzytomna. Gredel poprosiła, by Kulas pomógł jej zanieść Caro do samochodu i odwieźć ją do mieszkania w Maranie Town.
— A jeśli się nie obudzi, by nam podać dokładny adres? — narzekał Kulas.
— Ten środek wcześniej czy później przestanie działać.
— To może potrwać tydzień.
Pojechał jednak w stronę Maranie Town. Gredel na tylnym siedzeniu usiłowała ocucić Caro. Dziewczyna obudziła się na chwilę i wymamrotała, że mieszka w Apartamentach Volta. Kulas gubił drogę, zaczął krążyć po dzielnicy Tormineli — stworzeń nocnych, które miały właśnie okres swojej największej aktywności. Kulas się złościł, gdy gapili się na niego wielkimi oczami.
Gdy dotarli do apartamentów, Kulas był wściekły. Otworzył drzwi samochodu i dosłownie wywlókł Caro z auta na chodnik. Gredel wydostała się z samochodu, założyła sobie na ramiona rękę Caro, by pomóc jej wstać.
Z budynku wyszedł portier.
— Czy coś się stało lady Suli? — spytał.
Kulas spojrzał na niego zdziwiony. Portier patrzył to na Gredel, to na Caro, zaskoczony ich podobieństwem, ale Gredel cały czas obserwowała tylko Caro.
Lady Sula? — pomyślała.
Zatem moja bliźniaczka należy do parów.
Ach. Aha.
Zimny dotyk iniektora medycznego.
Przystawić do szyi.
Potem syk…
Kadet Sula rzucała się, wygrzebując się z koszmarnych wspomnień, jednak ich mroźne szpony wycofywały się z jej umysłu bardzo powoli. Na panelu błyskało światełko przy akompaniamencie cichego dźwięku.
Nadchodzący przekaz. Dobrze.
— Displej — rozkazała Sula.
To był porucznik Martinez, mężczyzna z mocno zarysowaną, wysuniętą szczęką.
— Kadet Sula, zastanawiałem się, czy nie czujesz się samotna. Zdziwienie wpakowało jej do gardła dziki śmiech. Samotna?
Jak mógł coś takiego pomyśleć?
— Przesyłam ci trochę rozrywki — powiedział Martinez. — Ze swoich osobistych zbiorów. Nie wiem, co lubisz, więc przesyłam rozmaite rzeczy. Jeśli mi powiesz, co ci odpowiada, spróbuję to wysłać.
Uśmiechnął się.
— Dobrej zabawy. — Po chwili dodał z wahaniem: — Dziennikarze ciągle mnie nagabują, chcą zrobić z tobą wywiad o akcji ratunkowej Blitshartsa. Lord dowódca dał pozwolenie, więc decyzja należy do ciebie. Stałaś się tu sławna.
Jego twarz znów pojaśniała.
— Proszę powiedzieć, czy czegoś pani nie potrzeba. Postaram się to załatwić. Oczywiście poza ciepłą kąpielą.
Transmisja się zakończyła. Sula spojrzała na displej komunikacyjny: światełko ciągle migało, czyli bufor ładował się skompresowanymi plikami audiowizualnymi.
Rozrywka?
Wszystko będzie lepsze niż leżenie tu w towarzystwie wspomnień.
Obejrzała Spata w slapstikowej komedii „Ekstrawertyk” — był precyzyjny, a prosta fizyczność jego ruchów sprawiła jej radość. Obejrzała Loralee Pang i Lai-ownową Far-fraq w melodramatach „Doktor An-ku prowadzi dochodzenie” i „Doktor An-ku i tajemnicza czaszka”. Obejrzała Aimee Marchant w wyrafinowanej komedii „Manewry floty”, w której przedstawiono całkowicie nierealistyczny obraz życia na okręcie; „Zwariowane wakacje”, klasyczny obraz z Kulą Armatnią Li, Sula uznała za przereklamowany. Nie zdecydowała się na „Słuszność” i „Życie zła” — ponure analizy rozpaczy i przemocy nie były tym, czego obecnie potrzebowała, choć w takich dziełach cenzorzy nakazali umieścić szczęśliwe zakończenie.
— Prześlij mi więcej Spate’a — poprosiła Martineza w prywatnym komunikacie. — A dziennikarze niech sobie idą w diabły.
Martinez okazał się znawcą nieskomplikowanych komedii. Poza głównymi rzeczami Spate’a przesłał jej obraz „Wysoki i niski” z Diablikami i „Kto jest na płycie” z Mary Cheung.
Gdy oglądała Spate’a w słynnym tańcu grzyba w „Plujce”, poczuła, że fala smutku zaczyna od niej odpływać, poganiana wiatrem śmiechu. Sula śmiała się do rozpuku, w jej brzuchu zagnieździł się skurcz jak pięść, łzy ciekły jej z oczu. Smutek ustąpił, zatamowała go, wepchnęła bezpiecznie za żelazny mur.
Dziękuję ci, Martinez. Dziękuję za uratowanie mnie… od samej siebie, myślała.