CZTERY

Poprzedniego wieczoru w pałacu Ngenich wydano przyjęcie i teraz służba jeszcze zdejmowała dekoracje. Z beczkowego sufitu opuszczono złote kwiaty szaj, każdy większy od człowieka; z kolumn, podpierających długie balkony, odwijano złoto-białe wstęgi. Grupa pokojowców, pod kierownictwem Daimonga w liberii, pucowała podłogę z ciemnoczerwonego marmuru. Ze stojącego przy drzwiach pojemnika na śmieci dochodziły zapachy perfum i zwiędłych kwiatów.

Sądząc po resztkach, musiało się tu wczoraj tłoczyć sporo osób. Gdyby Martinez śledził kronikę towarzyską, przeczytałby rano entuzjastyczne opisy dekoracji, strojów i gości.

Może Martinez powinien w kronice towarzyskiej przynajmniej zerknąć na listę gości i zastanowić się, kto zasłużył na zaproszenie, a kto nie, i dlaczego?

Martinez sobie na takie zaproszenie nie zasłużył, choć należał do klientów lorda Ngeni. Ngeni i jego klan reprezentowali w stolicy interesy klanu Martinez.

Jednak sam lord Ngeni nie był tu obecny — szef klanu Ngenich objął stanowisko gubernatora w Paycah, zostawiając sprawy klanu w rękach syna, lorda Pierre’a Ngeni. To on wydał wczoraj przyjęcie w pałacu.

Martinez zmierzał właśnie do gabinetu lorda Pierre’a Ngeni. Majordomus prowadził go przez dziedziniec, na którym wśród równych rzędów zieleni stały ponadnaturalnej wielkości posągi przodków Ngeni. W poczekalni zobaczył grupkę petentów. Nie wszyscy z nich byli ludźmi i nie wszyscy wyglądali szacownie. Martinezowi nie kazano czekać.

Należały mu się przynajmniej pewne względy.

Pierre Ngeni — młody, barczysty, okrągłogłowy, o szczękach mastyfa — mówił głębokim barytonem. Podobnie jak ojciec, nosił ciemnoczerwony mundur, co oznaczało, że jest konwokatem — członkiem Konwokacji, z której wywodzili się najwyżsi administratorzy imperium i która miała prawo wnosić „petycje” do Shaa. Gdy petycja została przez Shaa zaaprobowana, zmieniała swój status — stawała się prawem. Zgromadzenie miało objąć zarząd nad imperium, gdy zakończy życie ostatni z Wielkich Panów.

Dobrze skrojony mundur lorda Pierre’a nie był jednak ostatnim krzykiem mody. Pierre nie lubił szpanować, przeciwnie, był człowiekiem poważnym, oschłym, sprawiającym wrażenie zawsze zapracowanego. Na biurku miał porządnie ułożone stosy papierów, a dwoje sekretarzy robiło notatki na jego polecenie.

— Witam, milordzie. — Pierre wstał zza biurka.

— Witam lordzie konwokacie. — Martinez wyprężył się i uniósł podbródek, salutując osobie wyższej rangą.

— Proszę, usiądź.

Martinez usiadł na krześle o prostych plecach, wyraźnie zaprojektowanym tak, by zniechęcić petentów do zabierania czasu lordowi konwokatowi. Lord Pierre miał znacznie wygodniejszy fotel, którego poduszki westchnęły, gdy na nie opadł. Odchylił oparcie i lustrował Martineza łagodnymi piwnymi oczyma.

— Widziałem pana w dzienniku — powiedział. — Akcja ratunkowa, którą pomógł pan przeprowadzić… dobrze o niej mówiono.

— Dziękuję, lordzie Pierre.

— Szkoda, że nie udało się sprowadzić żywego Blitshartsa lub choćby psa. — Zanshaa, a przynajmniej ziemska część społeczeństwa, okazywała spory żal z powodu śmierci psa Pomarańczy, chyba większy niż z powodu tragedii właściciela.

Martinez wzruszył ramionami.

— Niestety, to nie od nas zależało — odparł.

— Tak przypuszczam. — Po chwili milczenia Pierre się pochylił. — Co mogę dziś dla ciebie zrobić? — spytał rzeczowo.

— Miałem nadzieję, milordzie, że uda się załatwić dla mnie inne stanowisko.

Lord Pierre wydawał się zaskoczony.

— O ile pamiętam — powiedział powoli — mój ojciec zrobił sporo, by zarekomendować pana lordowi dowódcy Enderby’emu.

— Jestem mu za to bardzo wdzięczny, milordzie. Pierre patrzył teraz oskarżycielsko.

— Ale nic z tego nie wyszło? Enderby czuł do ciebie antypatię?

— Nic o tym nie wiem. — Martinez nastroszył się. — Chodzi o to, że lord dowódca Enderby postanowił pójść za ostatnim Shaa do wieczności.

Powieki lorda Pierre’a zatrzepotały w wyrazie zdziwienia.

— Aha, rozumiem. — Pogładził się po masywnej szczęce. To wysoce niedogodne po tym wszystkim, co zrobiliśmy. I nie potrafi pan wywnioskować, czy z łoża śmierci zarekomenduje pana w swojej petycji do awansu?

— Nie mogę liczyć na żadną rekomendację — odparł Martinez ostrożnie. Zaciskał dłonie na kantach spodni. — Załatwił mi posadę oficera łączności na „Koronie”. Robota mniej więcej taka sama, jaką mam teraz, ale to mały statek i jego dowódca też pomniejszy…

— Stanowisko znacznie mniej prestiżowe od adiutanta dowódcy Floty Macierzystej — dokończył Pierre.

— Właśnie.

— Tak jakby czynił wysiłki, by pana zdegradować. — Pierre znów patrzył oskarżycielsko.

— Prawdopodobnie uważa, że przyszedł czas, bym podjął służbę na statku — stwierdził Martinez bez przekonania.

— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział Pierre. — Niestety, obecnie mam niewielkie wpływy we flocie. Moja cioteczna babka odeszła na emeryturę i teraz nie mamy w wojsku nikogo, kto byłby nam winien jakąś przysługę. — Nachmurzył się, ściszył głos, jakby mówił sam do siebie. — Gdyby chciał pan objąć stanowisko w służbie cywilnej, miałbym większe szanse coś znaleźć.

— Byłbym bardzo wdzięczny za każde wsparcie — rzekł Martinez. — Może moja obecna… popularność… mogłaby coś pomóc.

Lord Pierre zmarszczył brwi. Nagle oparł dłonie na podłokietnikach fotela, jakby zamierzał wstać i odprawić Martineza, i zaraz o nim zapomnieć, ale przemyślał sytuację i usadowił się wygodniej.

— Co słychać u pana sióstr? — spytał. — Od czasu, gdy je pan tu wprowadził, widywałem je tu i ówdzie, ale nie miałem okazji z nimi porozmawiać.

— Mają się dobrze — odparł Martinez. — Udzielają się w życiu towarzyskim stolicy.

— Poczynił pan w stosunku do nich jakieś plany matrymonialne? Martinez był zaskoczony tym pytaniem.

— No… nie — powiedział. — Żadnych planów. — Nie śmiałbym, dodał w duchu.

— Mam krewnego, któremu pomogłoby małżeństwo — rzekł lord Pierre. — Też ma na imię Pierre, ale my zwracamy się do niego P.J.

Martinez zamrugał.

— Którą z sióstr masz na myśli, milordzie? Lord Pierre wzruszył ramionami.

— To nieistotne, o ile posiada odpowiednie kompetencje. Ponadto przypuszczam, że pański ojciec lord znajdzie mu jakieś zatrudnienie na Laredo…?

W umyśle Martineza rozległy się donośne dzwonki ostrzegawcze.

— Mógłbyś, milordzie, powiedzieć coś więcej o P.J.? Odpowiadając, lord Pierre kładł nacisk na pogodny charakter i urok osobisty kuzyna, lubianego przez wszystkich, którzy go znali. Martinez dopytywał się o szczegóły. P.J. nie ukończył studiów i nigdy nie zabiegał o tradycyjne dla parów kariery ani w służbie cywilnej, ani w wojsku. Prawdę mówiąc, nigdy nie pracował.

Gdy te fakty wyszły na jaw, złość zaczęła niebezpiecznie kipieć w żyłach Martineza. A więc lord Pierre miał kuzyna nicponia, który roztrwonił odziedziczony majątek i swoim zachowaniem przynosił wszystkim wstyd, a teraz rodzina Martineza miałaby go przejąć od Ngenich. I co? Ma jeszcze okazywać wdzięczność za szansę wżenienia się w wyższą sferę! Pierre mówił o „kompetencjach” i o posadzie dla P.J. na prowincji — było jasne, że gdy ten osobnik zwiąże się już z rodziną, klan Martinezów miałby go utrzymywać.

Martinez miał wielką ochotę wpakować tę propozycję z powrotem między idealne białe zęby lorda Pierre’a, ale powiedział:

— Porozmawiam z siostrami, ale nie sądzę, żeby planowały teraz zamążpójście.

Lord Pierre nieco się nachmurzył.

— Chyba nie pozostawiacie im tej decyzji?

Gdybyś był ich bratem, to na pewno byś się nie wtrącał, pomyślał Martinez, ale głośno stwierdził:

— I tak wszystko zależy od naszego ojca. Jeśli sobie życzysz, milordzie, przekażę mu szczegóły.

— Och… a może powinniśmy coś wymyślić, żeby wprowadzić P.J. w krąg ich znajomych. Siostry z pewnością często się bawią?

— Wśród swoich — odparł Martinez.

Lord Pierre się mylił, jeśli sądził, że Martinez zechce ciągać tego osobnika na przyjęcia do sióstr. Nie, pomyślał, ty musisz nas zaprosić tutaj do siebie, o czym dotychczas wyraźnie zapomniałeś.

Zmarszczka na czole lorda Pierre’a pogłębiła się. Zamierzał odpowiedzieć, ale wtrącił się jeden z sekretarzy.

— Lordzie konwokacie, proszę wybaczyć, że przerywam, ale właśnie otrzymałem sygnał, że Konwokacja ma się zebrać dziś po południu, za trzy godziny.

Słysząc to, Martinez i lord Pierre odruchowo się wyprostowali. Konwokację mogła zwołać tylko jedna istota — Antycypacja Zwycięstwa, ostatni z Wielkich Panów.

— Odwołaj moje pozostałe spotkania — polecił lord Pierre i wstając z fotela, zwrócił się do Martineza: — Wybacz, milordzie…

Martinez również wstał.

— Rozumiem.

W tym czasie mógł istnieć tylko jeden powód zwołania Zgromadzenia — ostatni Wielki Pan miał ogłosić, kiedy się zabije.

Martinez wyszedł z pałacu i ruszył pod górę w stronę Centrum Dowodzenia. Wiedział, że będzie tam potrzebny.


— Czterdzieści jeden dni — mówił Martinez do kadet Suli. — W tym czasie wiadomość dotrze do najdalszego zakątka imperium i zostanie około dwudziestu dni na przygotowania. — A czterdzieści jeden to liczba pierwsza, znacząca liczba dla Shaa, którzy uwielbiali liczby pierwsze. Twarz Martineza pociemniała. — Mam czterdzieści jeden dni na znalezienie lepszego przydziału od tego, który załatwił mi Enderby.

Sulę ogarnęło rozbawienie. Kłopoty starszych stopniem oficerów rzadko wzbudzały jej współczucie.

Martineza przynajmniej gdzieś przydzielono, choć może nie tam, gdzie marzył. Ona natomiast, po sprowadzeniu jachtu Blitshartsa do stoczni na stacji pierściennej przy Zanshaa, nie miała żadnych perspektyw. Swych nielicznych znajomych zostawiła na „Los Angeles”, a na Zanshaa znała tylko Martineza, a i to nie osobiście. Wojsko, w zależności od kaprysu, mogło ją wysłać gdziekolwiek albo nigdzie.

Nie odpowiedziała Martinezowi. Nadal znajdowała się w odległości piętnastu minut świetlnych od Zanshaa i regularna wymiana zdań była niemożliwa. Transmisje Martineza przypominały raczej listy wideo; przeskakiwał sobie dowolnie z tematu na temat. Sula wysyłała znacznie krótsze odpowiedzi, ponieważ jej codzienne życie nie przynosiło interesujących zdarzeń.

Wyraz twarzy Martineza stał się nieco bardziej przebiegły.

— Jeśli masz jakąś hipotezę, co mogło spowodować przeciek w „Północnym Zbiegu”, mogłabyś mi to przesłać w uzupełnieniu raportu, który już od ciebie dostałem. A jeśli wykazałabyś nieco ambicji, mogłabyś włożyć skafander i spróbować to zbadać. W sprawie majątku Blitshartsa wszczęto już sprawę sądową.

A to ciekawe, pomyślała Sula. Mimowolnie pochyliła się w fotelu, jej umysł już analizował różne warianty sytuacji.

— Wydaje się, że Blitsharts był bankrutem, tkwił w długach — powiedział Martinez. — Grał na wyścigach, nie tylko na swoich własnych, i w obu wypadkach nie dopisywało mu szczęście. Wierzyciele szykowali się do przejęcia jachtu. To mógł być jego ostatni rejs. Wierzyciele wnieśli petycję, by flota przekazała im „Północnego Zbiega”. — „Figę dostaną”, to chyba wyrażała mina Martineza. Flota nie zamierza przekazywać wartościowego wraku, by zaspokoić prywatne interesy. — Jego towarzystwo ubezpieczeniowe wniosło petycję, by zbadać jacht, a lord Enderby chętnie ją uwzględnił. Jeśliby się okazało, że Blitsharts uszkodził własną łódź, by popełnić samobójstwo, ubezpieczyciel nie zechce zapłacić. Ale wierzyciele domagają się, by firma zapłaciła, bo wtedy pieniądze przeszłyby do nich, więc dopóki nie ma dowodu fizycznego ani za, ani przeciw, kwestię, jak Blitsharts umarł, rozstrzygnie sąd.

Ciekawe, pomyślała Sula. Swoje ostatnie przyśpieszenie Blitsharts mógł tak skalkulować, by jacht wyleciał poza zasięg jakichkolwiek akcji ratunkowych, a chaotyczne koziołkowanie mogło mieć na celu uniemożliwienie dokowania. Te wszystkie okoliczności można by interpretować jako tuszowanie próby samobójczej.

Nawet jeśli Blitsharts sam się zabił, trudno by to było udowodnić. Uszkodzenie statku mogło być bardzo subtelne, na przykład obluzowany łącznik w jednym miejscu lub prawie niezauważalna wada spojenia w innym. Wówczas nie znajdzie się dowodów celowego działania. Chyba że Blitsharts zrobił coś bardzo oczywistego, na przykład laserem ręcznym wyborował dziurę w kadłubie jachtu.

— Oczywiście przyjaciele Blitshartsa natychmiast się przeciw temu zmobilizowali, są wściekli — kontynuował Martinez. — Ich głównym argumentem jest to, że Blitsharts nigdy by nie zrobił rozmyślnie czegoś tak okrutnego jak zamordowanie psa.

Sula zareagowała na to drapieżnym uśmieszkiem. Jeśli Blitsharts był egotystą — a wszystko na to wskazywało — traktował psa jako jedyne przedłużenie swej osobowości i w ogóle się nad takimi kwestiami nie zastanawiał.

— Właśnie — dodał Martinez po chwili milczenia, wzruszając ramionami — może uda ci się znaleźć coś, co rozwiąże zagadkę.

Sula wiedziała, że za żadne skarby nie wejdzie ponownie na pokład jachtu, chyba że dostałaby bezpośredni rozkaz, ale i wówczas by się opierała. Zagadka — jeśli w ogóle istniała — mogła być rozwiązana bez niej.

Martinez zmienił temat.

— Kończą mi się te rzeczy ze Spatem. Znalazłem jeszcze stary wywiad i prześlę go w tej transmisji. Dołączam też dwie komedie z Diabłami, jedna z nich to małe arcydzieło, oraz ostatnią inscenizacją „Oberona”. Do tego najnowsze plany pogrzebu Wielkiego Pana. — Patrzył teraz z lekkim rozbawieniem. — Mam nadzieję, że masz tam piękną pogodę. Gdy uporam się z obowiązkami, znowu coś ci wyślę.

Ekran pociemniał. Sula pomyślała, żeby ponownie odtworzyć rozmowę, postanowiła jednak odłożyć to na później, gdy poczuje się bardzo samotna.

Wszystkie jej zajęcia sprowadzały się do monitorowania silnika i układów podtrzymywania życia, wykonywania dwa razy dziennie ćwiczeń izometrycznych i konsumowania mdłych racji żywnościowych. Poza tym nie miała nic do roboty i oczywiście nigdzie nie mogła pójść. Szalupa była przeznaczona do kilkugodzinnych podróży, a nie do wielodniowych wypraw. Transmisje Martineza, które nadchodziły mniej więcej dwa razy dziennie, stanowiły jedyny kontakt z ludźmi, na jaki mogła liczyć do czasu, gdy w pobliżu pierścienia Zanshaa poprosi o instrukcje dokowania.

Zastanawiała się, dlaczego Martinez tak się trudzi. Mężczyźni często dawali jej do zrozumienia, że jest atrakcyjna, ale przecież na Zanshaa były inne kobiety, a ponadto flirt z odległości godzin świetlnych to jednak przesada.

Może jej współczuł, wiedząc, że jest wśród pustki i za całe towarzystwo ma zmumifikowanego w próżni trupa.

A zresztą, co ją obchodzą jego motywy? Pokazywał się na ekranie dwa razy dziennie, przesyłał wiadomości, komentarze i trochę ludzkiego ciepła. Niczego w zamian nie chciał. Ponadto dostawała materiały rozrywkowe, które umilały jej czas w tych ciemnościach. Była głęboko wdzięczna Martinezowi i prawie przestała zwracać uwagę na jego akcent.


* * *

— Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś przesłał mi coś do czytania — powiedziała Sula. — Nie mogę cały czas biernie oglądać komedii. To miłe, ale chciałabym czegoś konkretniejszego.

Martinez popijał koktajl, patrząc na załączoną listę. „Piąta księga zagadek matematycznych” Kwa-Zoi, „Sprawozdania Siedemnastej Konferencji w Quee-lang na temat Mapowania Teksturalnego i Przestrzeni Wormholowej”, „Porcelana ziemska z okresu przed podbojem. Azja”. Nie najlżejsza lektura. Zaczynał przypuszczać, że kadet Sula to pracuś.

— Jeśli są za to jakieś opłaty, zwrócę ci koszty — powiedziała. Opłaty za pobranie tekstu były bardzo małe — a może w ogóle zerowe — ale to miło z jej strony, że jest w tych sprawach skrupulatna.

Martinez spojrzał na displej: Sula leżała w fotelu akceleracyjnym bez hełmu i górnej części skafandra. Dolną część zostawiła na sobie prawdopodobnie w celach sanitarnych. Włosy zwisały w strąkach, pognieciona bluzka lepiła się od potu; dziewczyna wyraźnie potrzebowała prysznica, ale spojrzenie miała żywe, ciekawe i wyglądała znacznie lepiej od tej bladej upiornej istoty, która znalazła w jachcie martwego Blitshartsa.

— Dziękuję ci za okazane mi zainteresowanie — kontynuowała. — Za wiadomości i wszystko, co mi przesyłasz. Mam nadzieję, że będę ci mogła wysłać rzeczy równie ciekawe i zabawne. Ale… — westchnęła krótko — wiadomości stąd są, niestety, dość nudne. Najbardziej ekscytujące wydarzenie dnia to ruch robaczkowy jelit i zaoszczędzę ci parametrów, chyba że masz wisielczy humor.

A więc ciągle dowcipkuje, zauważył Martinez. To go podniosło na duchu i by to uczcić, pociągnął łyk koktajlu.

Sula przesunęła się w fotelu, z łatwością poruszała się w statkowej półgrawitacji.

— Dzięki za informację o ubezpieczycielach i wierzycielach Blitshartsa. Nie zamierzam jednak opukiwać „Północnego Zbiega”. Nie chcę, żeby podczas oficjalnego śledztwa zarzucono, że nadgorliwa kadet zniszczyła dowody. — Uśmiechnęła się blado. — Mam nadzieję, że wybaczysz mi, że nie skorzystałam z okazji, by dla odmiany przesłać ci coś interesującego.

Martinez wzruszył ramionami. Wiedział, że w analogicznej sytuacji wybrałby się na jacht z lupą i szczoteczką do zębów, by zbadać, co się w zasadzie stało z Blitshartsem. A przynajmniej z komputera pokładowego przesłałby wszystko, co się da.

Może Sula nie przejawia tego typu ciekawości?

— Jeszcze raz dziękuję, że się odezwałeś — rzekła Sula. — Postaram się wyszukać coś interesującego do następnej transmisji. — Wzrok Suli błyskawicznie przeniósł się poza kamerę. — Komputer, zakończ przekaz — powiedziała.

Na ekranie pojawił się symbol oznaczający koniec transmisji.

Martinez odchylił swe długie ciało w krześle, syknęły pneumatyczne zawieszenia. W swym apartamencie spędzał czas między końcem dyżuru a umówioną kolacją u sióstr.

Chciał wysłać Suli odpowiedź, ale doszedł do wniosku, że nie wystarczy mu czasu! Dopił koktajl i już miał wygasić ekran, gdy odezwał się sygnał nadchodzącej wiadomości. Przyjął ją: miał przed sobą panią chorąży Amandę Taen.

— Halo? — spytała. — Wróciłam na stację. — Gdy zobaczyła, że Martinez zgłosił się osobiście, na jej twarzy ukazał się szeroki uśmiech.

Martinez poczuł się przez chwilę tak, jakby wypadał z szyn, kiedy próbował przestawić zwrotnicę z Suli na kobietę, za którą nie tak dawno się uganiał. Chorąży Taen niemal we wszystkim stanowiła kontrast kadet Suli. Sula jest bladą blondynką — Taen natomiast ma bujne, błyszczące kasztanowe włosy i różową cerę. O ile Martinez mógł się zorientować z przekazu wideo, Sula ma bardzo kobiecą, lecz raczej szczupłą figurę, zaś ciało Taen jest obfite, rzekłbyś: wybujałe.

Taen emanowała łobuzerską gotowością do uciech, która otaczała ją jak chmura feromonów. Martinez przypuszczał, że raczej się nie zaznajomiła z „Piątą księgą zagadek matematycznych” Kwa-Zoi.

— Gdzie się podziewałaś? — spytał.

— Konserwacja satelity. Jak zwykle.

Chorąży Tean była zastępcą dowódcy małego statku, który konserwował i reperował setki satelitów komunikacyjnych i obserwacyjnych w układzie Zanshaa. Często musiała pełnić służbę przez wiele dni z rzędu, ale potem dostawała długie urlopy, które z nawiązką rekompensowały długie nieobecności.

— Już jestem umówiony na dziś wieczór — powiedział Martinez. — A co robisz jutro?

Tean uśmiechnęła się szeroko. Patrzyła tak bezpośrednio, że Martinez odebrał jej spojrzenie bardziej lędźwiami niż umysłem.

— Nie mam żadnych planów — odparła. — Mam nadzieję, że ty coś dla nas planujesz.

I Martinez zaproponował, żałując, że to nie Sula tu wylądowała i że to nie ona ma urlop.

No cóż, pomyślał, flota, ustalając harmonogramy, nie liczy się z życzeniami młodszych oficerów. Amanda Taen znajdowała się blisko i postąpiłby jak głupiec, gdyby odmówił sobie tej jednej przyjemności tylko z tego powodu, że pół godziny świetlnej stąd znajduje się druga.


* * *

Po rozmowie z Amandą Taen przebrał się w półformalny wieczorowy strój — jego stylowe siostry nie uznawały całkiem swobodnych ubrań. Pojechał taksówką do starego Pałacu Shelleyów, gdzie panny Martinez prowadziły salon.

Po drodze minął słynny pomnik Wielkiego Pana Przekazującego Praxis Innym Ludom: Shaa naturalnej wielkości — dwa razy wyższy od Ziemianina — stał na grubych nogach z głową w kształcie dziobu statku, uniesioną ku horyzontowi. Szare fałdy skóry zebranej artystycznie z wyciągniętego ramienia, które trzymało displej z wyrytą samą Praxis, zaczynającą się od dumnego, dość złowróżbnego oświadczenia: „Wszystko, co ważne, jest znane”. Przed Wielkim Panem klęczeli przedstawiciele podporządkowanych ras, zastygli w pozach wyrażających zdziwienie i zachwyt.

Martinez przelotnie spojrzał na pomnik ponurym wzrokiem.

Olbrzymi Pałac Shelleyów składał się z kilku połączonych galeriami i pasażami budynków, wznoszonych przez wieki w rozmaitych stylach architektonicznych. Rogate kamienne diabły skakały po dachach, a tuż obok strzelały smukłe metalowe abstrakcyjne konstrukcje w stylu Devis. Lord i lady Shelley mieszkali teraz w mniejszym, bardziej nowoczesnym domu na modniejszej ulicy, a frontową część swego pałacu wynajęli siostrom Martinez. Budynki z tyłu natomiast wykorzystywali jako przechowalnię starych domowników i ubogich krewnych — tych często się widywało, gdy krążyli po ogrodzie w podwórcu niczym starożytne duchy.

Martineza wprowadziła do środka młoda służąca o nieatrakcyjnej urodzie — tutaj żadnej kobiecie nie pozwalano przyćmić sióstr Martinez. Wszedł do południowego salonu z widokiem na Dolne Miasto; zastał tam swoje siostry Vipsanię i Walpurgę. Wstały, by mógł je pocałować w policzki.

— Napijesz się koktajlu? — zaproponowała Vipsania.

— Owszem.

— Przygotowałyśmy dzban niebieskiego melona.

— Chętnie.

Martinez wziął drinka — który nie był ani niebieski, ani nie zawierał melona — i zajął krzesło naprzeciw sióstr.

Vipsania miała na sobie płową suknię, Walpurga turkusową, ale poza tym siostry były do siebie bardzo podobne, o oliwkowej cerze, jak Martinez, i ciemnych włosach i oczach. Rysy twarzy Vipsanii były może nieco ostrzejsze niż jej siostry, a Walpurga miała pełniejszą szczękę. Były wysokie, jak Martinez, i jak on zawdzięczały to długości tułowia, a nie nóg. Raczej efektowne niż piękne — tak by się je określiło. I inteligentne.

Martinez nie rozumiał, jak może być z nimi spokrewniony.

— Miałyśmy wiadomość od Rolanda — powiedziała Walpurga. — Przybywa na Zanshaa.

Roland, starszy brat Martineza, miał odziedziczyć przywileje feudalne, jakimi cieszył się klan Martinezów na Laredo.

— Po co? — spytał Martinez.

— Przyjeżdża na końcowe chwile Wielkiego Pana.

Martinez błyskawicznie dokonał obliczeń w pamięci.

— Wiadomość z pewnością jeszcze nie dotarła do Laredo.

— Nie. Ale on to przewidział.

— Chce być przy śmierci? — zastanawiał się Martinez.

— Chce być przy jej początku — powiedziała Vipsania. — Chce złożyć Konwokacji petycję w sprawie zasiedlenia Chee i Parkhursta.

Oczywiście pod patronatem Martinezów. To jasne, choć niezwerbalizowane.

Chee i Parkhurst były dwoma nadającymi się do zamieszkania światami, odkrytymi wieki temu przez Agencję Eksploracji w szczytowym okresie odkryć planetarnych. Według bieżących danych do każdego z nich dało się dotrzeć tylko przez wormhole z układu Laredo. Oba przeznaczono do kolonizacji, ale gdy grupa Wielkich Panów topniała, ich ambicje malały. Ekspansja imperium została wyhamowana, a Agencję Eksploracji znacznie okrojono.

Klan Martinezów od dawna miał ambicję sponsorowania kolonizacji tych dwóch niemal zapomnianych światów. Jako patroni trzech planet staliby się członkami najwyższych, najbardziej ekskluzywnych warstw parów.

— Nie liczyłbym na to, że lordowie konwokaci zmienią szybko politykę Wielkich Mistrzów — odparł Martinez.

Vipsania pokręciła głową.

— Jest mnóstwo niedokończonych projektów. Oczywiście nie wszystkie planety mają być zasiedlone, ale trzeba obsadzić stanowiska, rozdzielić kontrakty, przyznać granty, wręczyć nagrody, zebrać zyski i wydać… Gdyby Rolandowi z pomocą lorda Pierre’a udało się znaleźć wystarczająco wielu sojuszników w Zgromadzeniu, projekt mógłby ruszyć.

Martinez skrzywił się.

— Mam nadzieję, że Roland potrafi wymóc na lordzie Pierze więcej niż ja. A skoro już mówimy o lordzie Pierze… mówił, że ma kuzyna P.J., który…

— Gareth!

Martinez wstał, gdy najmłodsza siostra Sempronia ruszyła ku niemu przez salon. Objęła go i mocno uścisnęła. On ją również uścisnął z wielką przyjemnością.

Trzeba by się cofnąć o wiele pokoleń, by wytropić w rodzinie Martinezów geny, które stworzyły Sempronię. Jej faliste ciemnoblond włosy pojaśniały od słońca i stały się złotawe, a orzechowe oczy miały również złote plamki; włosy i oczy silnie kontrastowały z oliwkową cerą Martinezów. Nos miała zadarty, usta pełne, nogi długie. Tylko w tej siostrze Martinez poznawał tę żywą dziewczynkę, z jaką się rozstał wiele lat temu na Laredo.

— O czym rozmawialiście? — spytała Sempronia.

— Właśnie miałem wspomnieć o twoim małżeństwie — odparł Martinez.

Sempronia spojrzała na niego wytrzeszczając oczy.

— O moim małżeństwie?

— Jednej z was, wszystko jedno której. Opowiedział o P.J., kuzynie lorda Pierre’a.

— Nie widzę powodu, byśmy wchodzili w rodzinę, która nawet nie zaprasza nas do swego pałacu, zwłaszcza że facet zamierza całkowicie spaść na głowę teściów — zakończył.

— My go w ogóle nie znamy — stwierdziła Vipsania i lekko zmarszczyła czoło. Zwróciła się do Walpurgi: — Wiemy coś o tym P.J.?

— Towarzyskie zwierzę — powiedziała Walpurga. — Dość popularny… przystojny, dobrze ubrany, oczywiście z koneksjami. Mogę zapytać Felicję, ona będzie coś więcej o nim wiedziała.

— Chyba nie traktujesz tego poważnie? — zaprotestował Martinez.

Vipsania spojrzała na niego nachmurzona.

— Na razie nie — odparła. — Ale rodzina Ngeni może być dla nas użyteczna w sprawie Chee i Parkhursta.

— Są naszymi patronami. I tak muszą być dla nas użyteczni.

— W takim wypadku musielibyśmy dzielić się z nimi wszystkimi zyskami — stwierdziła Walpurga. — Już taniej wyjdzie, jak przejmiemy od nich tego P.J.

— Która z was zamierza poślubić tego wyrzutka społeczeństwa? — spytał Martinez.

— Ja nie! — oznajmiła Sempronia. — Chodzę jeszcze do szkoły!

Martinez uśmiechnął się szeroko.

— A to dobre!

Vipsania coraz bardziej pochmurniała.

— Są gorsze rzeczy od małżeństwa ze znanym, ustosunkowanym człowiekiem, nawet jeśli roztrwonił swoje fundusze — stwierdziła.

— Więc ty za niego wyjdź — powiedziała Sempronia. Martinez stłumił uśmieszek. Sam nie ośmieliłby się tego zaproponować.

Vipsania wzruszyła ramionami.

— Niewykluczone.

— Wyprzedzamy fakty — stwierdziła Walpurga. — Jeszcze nie znamy żadnych korzyści z tego małżeństwa.

— Słusznie — przyznała Vipsania. — Nie zamierzam wiązać się z rodziną, która nie akceptuje nas towarzysko. — Odwróciła się do Martineza. — Co oznacza, Gareth, kochanie, że masz się skontaktować z lordem Pierre’em i poinformować go, że chcemy, by nas przedstawiono kuzynowi, a ponieważ z rodziny Ngenich znamy tylko Pierre’a, on musi dokonać prezentacji.

— Świetnie — odparł Martinez. Może podziałały tak na niego dwa drinki — teraz niebieski melon, a przedtem koktajl w domu — ale Martinez musiał podzielić się tym, co mu właśnie przyszło do głowy.

— To ty właśnie musisz się zaręczyć — powiedział do Sempronii. — W ten sposób wszystko się klei.

Sempronia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

— Ja go nie poślubię! Już mówiłam, że nie chcę!

Martinez uśmiechnął się do niej znad kieliszka.

— Nie powiedziałem „poślubić”. Powiedziałem, że masz się z nim zaręczyć.

Vipsania zmrużyła oczy.

— Wyjaśnij to, Gareth.

— Cały sens zaręczyn z P.J. polega na uzyskaniu dostępu. Dostępu do kręgów Ngenich — rzekł. — A najlepszym sposobem dłuższego dostępu jest narzeczeństwo… długie narzeczeństwo.

Vipsania zaczynała rozumieć. Powoli skinęła głową. — Mów dalej.

— Nie ma powodu, dlaczego ty lub Walpurga nie miałybyście wyjść za mąż po krótkim narzeczeństwie, zwłaszcza gdy jest tu Roland — wyjaśniał Martinez. — Więc to Sempronia musi się zaręczyć z P.J., ponieważ będziemy nalegać, żeby nie wychodziła za mąż, póki nie skończy szkoły. — Spojrzał na Sempronię. — Proney, ile lat ci jeszcze zostało?

— Dwa — odparła podejrzliwie Sempronia.

— Z pewnością możesz zawalić kilka przedmiotów i przedłużyć to do trzech — stwierdził Martinez. — Potem do pełnego wykształcenia przydałaby się jeszcze magisterka. I oczywiście nasi prawnicy potrafią przeciągnąć negocjacje w sprawie kontraktu małżeńskiego na wiele lat.

W oczach Vipsanii zabłysły ogniki.

— A tymczasem…

— A tymczasem — wtórował jej Martinez — uzyskamy dostęp do najbardziej ekskluzywnych kręgów Górnego Miasta. Roland podrzuci przywódcom Konwokacji swoje projekty planetarne, a jedna z was… — zwrócił się do Vipsanii i Walpurgi — z pewnością znajdzie sobie męża w tym środowisku. Prawdopodobnie wam obu się to uda, o ile was znam. I proszę, wybierzcie kogoś, kto zapewni mi awans lub pracę w sztabie, albo i to, i to. A potem… — Uśmiechnął się do Sempronii. — A w przypadku człowieka pokroju P.J. z pewnością znajdzie się jakiś powód zerwania zaręczyn. Nietrzeźwość w miejscu publicznym, brudny sekret z przeszłości, kochanka w szafie, nieakceptowalna liczba własnych naturalnych dzieci… Chyba że — dodał Martinez po chwili — autentycznie się zakochasz w tym biednym bydlaku, ale wtedy osobiście zapakuję cię do skrzyni i wyślę na Laredo.

Zapadła krótka cisza. Dziewczyny patrzyły na brata. Vipsania skinęła głową.

— Proney, musimy to jeszcze omówić — zwróciła się do Sempronii.

— Nie, nie musimy! — odparła Sempronia. Walpurga poparła Vipsanię:

— Ależ tak, tak — powiedziała.

— Nie mogę uwierzyć, że zmuszasz mnie do czegoś takiego! — powiedziała Sempronia do Martineza.

— Nie zmuszam — oznajmił Martinez. — Gdyby to ode mnie zależało, wykopsałbym P.J. z tej planety za samą myśl o poślubieniu którejś z moich cennych siostrzyczek. Ale skoro Vipsania i Walpurga potraktowały to bardzo poważnie, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jak zminimalizują potencjalne szkody.

— Wielkie dzięki.

— Nie ma za co. — Martinez łyknął drinka.

P.J., biedaczysko, nawet nie wie, w co się pakuje, pomyślał. Zadźwięczał dzwonek do drzwi i zaczęli napływać inni goście: prawnik o nazwisku Gellimar, bardzo szarmancki w stosunku do Vipsanii; dwie młode kobiety, znajome Sempronii ze szkoły; dwoje starszych krewnych lordostwa Shelleyów, mieszkających na tyłach pałacu i służących za przyzwoitki, w których obecności młode kobiety mogły zabawiać dżentelmenów; nieco spóźniony urzędnik z Ministerstwa Skarbu, Castro, który śledził zawody żeglarskie i był bardzo zainteresowany akcją ratunkową zaplanowaną przez Martineza. Martinez, demonstrując ruch wirowy „Północnego Zbiega”, umieścił luźno nóż stołowy między kciukiem a palcem wskazującym i wprawił go w skomplikowany ruch. Gdy spojrzał ponad stołem, widział zwrócone na siebie oczy Vipsanii.

— Znasz dobrze lady Sulę? — spytała.

Martineza zaskoczyło to pytanie.

— Rozmawiamy od czasu do czasu — odparł. — Tylko że ona jest pół godziny świetlnej stąd.

— Czy sądzisz, że przyszłaby do nas na przyjęcie?

Martinez był coraz bardziej zdziwiony.

— Zapytam ją.

Uśmiechnął się. Siostry rzadko miewały takie pożyteczne pomysły.


* * *

— Już chcesz mnie przedstawić swojej rodzinie? — powiedziała Sula. — Chyba powinno mi to pochlebiać. — Jej znużona twarz wyrażała autentyczne zadowolenie. — Będę zaszczycona. Oczywiście jeśli pozwolą mi obowiązki służbowe.

Martinez uśmiechnął się. Czuł, jak wzbiera w nim radość. Był gotów przyznać, że siostry się jednak na coś przydają.

Wysłuchał do końca krótkiej wiadomości od Suli, a potem sprawdził na displeju zegara, która godzina. Lord dowódca Enderby nie wróci szybko — wraz z Guptą poszedł na jedno z wielu niekończących się posiedzeń, gdzie planowano koniec Wielkiego Pana. Martineza zostawili samego, by nadzorował łączność. Miał trochę czasu, więc zadzwonił do lorda Pierre’a. Czuł się teraz tak, jakby mógł zmierzyć się z tuzinem lordów Pierre’ów.

— Moje siostry zgodziły się, by przedstawiono je pańskiemu kuzynowi — powiedział.

Przez chwilę lord Pierre wydawał się zaintrygowany, jakby nie kojarzył, o czym Martinez mówi. Zaraz jednak jego oczy pojaśniały zrozumieniem.

— Mam go przyprowadzić do… — Zawahał się. — Gdzie mieszkają twoje siostry?

Martinez udał zdziwienie. Lord Pierre mu się nie wywinie.

— Przecież nie może pan przyprowadzić P.J. do Pałacu Shelleyów na chłodną inspekcję — stwierdził. — Nie jest ogierem. — W gruncie rzeczy nim jest, pomyślał Martinez. — To pan musi grać rolę gospodarza. A ponieważ P.J. nie czułby się dobrze, gdyby moje siostry spadły na niego jak trzy Mojry, na przyjęciu powinno być nas co najmniej sześcioro.

— Sześcioro? — Lord Pierre uniósł brwi. — Pan też chce przyjść?

— Musi być przyzwoitka, nie sądzi pan?

Między brwiami lorda Pierre’a pojawiła się zmarszczka.

— Zamierza pan to aż tak formalnie potraktować?

— To są moje siostry — oznajmił Martinez pryncypialnie.

Nie do końca rozumiał te wszystkie procedury z przyzwoitkami. We flocie załatwiano to inaczej: na każdym statku były zainstalowane rury rekreacyjne. Jednak rodziny z tradycjami przywiązywały dużą wagę do tego, by ich linie krwi pozostały niezbrukane, i dopuszczały małżeństwa tylko z osobami, które miały certyfikat czystości.

Lord Pierre machnął ręką na znak zgody.

— Dobrze, sprawdzę swój terminarz i odezwę się do pana.

— Dziękuję, lordzie konwokacie. — Martinez uśmiechnął się najsłodziej, jak potrafił.

Potem nagrał kolejny towarzyski przekaz dla Suli i wysłał go wraz z „Piątą księgą zagadek matematycznych” i tomem „Porcelana ziemska z okresu przed podbojem. Azja”.


* * *

Wrócił do mieszkania. Czekało na niego wieczorowe ubranie i wonny bukiet eskartori. Miał przecież randkę z Amandą Taen. Przypomniał sobie o tym z niejakim zdziwieniem. Tak był zajęty planami spotkania z Caroline Sulą i organizacją fikcyjnych zaręczyn Sempronii, że Amandę zepchnął w tył głowy. To niesprawiedliwe, pomyślał. I przez resztę wieczoru usiłował to naprawić.

Kazał Alikhanowi przygotować na później mały zimny bufet i schłodzić wino musujące. Ordynans nie po raz pierwszy dostał takie polecenie, więc tylko skinął głową. Martinez ogolił się i przebrał w strój cywilny: marynarkę z galonami na mankietach i kołnierzu i w spodnie z elastycznymi strzemiączkami, które biegły pod podeszwą wypolerowanych butów — te wszystkie szczegóły świadczyły o podążaniu za modą, ale bez szpanerstwa. Zamówił taksówkę, by zabrać Amandę z kwatery chorążych. Amanda włożyła rudawą suknię nieostentacyjnie wyposażoną w osiągnięcia technologii materiałowej — strój podtrzymywał jej bujne kształty w odpowiednich miejscach, ale upychał je dyskretnie w rejonach, gdzie było to wskazane. Z przodu suknia sięgała skromnie aż po szyję, za to w ogóle nie miała pleców. Kasztanowe włosy były spięte długimi złotymi spinkami ze sztucznymi rubinami wielkości orzecha włoskiego — taniocha, ale w dużej ilości robiła wrażenie. Na palcach i szyi dziewczyny również połyskiwało złoto i skrzyły się rubiny.

Amanda uśmiechnęła się olśniewająco.

— Nie jestem zbyt oficjalnie ubrana?

— Zupełnie nie. — Martinez położył rękę na nagich plecach kobiety i pomógł jej wsiąść do taksówki.

Zabrał Amandę do Teatru Półcienia na farsę erotyczną. Ten rodzaj komedii ludzie uwielbiali, innym rasom natomiast wydawał się niezrozumiały. Amanda śmiała się w pewnych momentach — Martinez spodziewał się, że dokładnie w tych miejscach będzie się śmiała.

Po spektaklu zaprosił ją na kolację do górno-miejskiej restauracji nie najwyższej klasy — w takich przybytkach bywa sztywno i zbyt oficjalnie — ale do dużej, gwarnej knajpy z galeriami w górze, zabieganą obsługą i – jak go zapewniano — z wyśmienitym jedzeniem. Gdy wszedł do środka, zobaczył przy barze pijącego Ari Abachę, który na widok Amandy wzniósł w milczeniu kieliszek. Martinez jadł umiarkowanie, obserwując, jak Amanda pałaszuje stek z bizona. Myślał, że to przyjemnie spotkać dziewczynę o tak nieskrywanym apetycie.

Potem zabrał ją do klubu na tańce, potem do swego mieszkania, a potem do łóżka. Gdy ściągnął z niej suknię, obfite ciało wprost wskoczyło mu w dłonie. Jak się spodziewał, było świetnie. Młoda zdrowa kobieta zwierzęco, zachłannie i ze śmiechem brała to, na co miała ochotę.

Wieczór byłby doskonały, gdyby Martinez nie miał w tyle głowy obrazu Suli, jej oczu, głosu, wyobrażonej woni, jakiejś wyrafinowanej mieszaniny zapachu czystego ciała, bzu i podniecenia.


Tymczasem Sula sama w cuchnącym kokpicie zastanawiała się, dlaczego Martinez nie przesłał swej zwykłej wieczornej wiadomości. Przyzwyczaiła się do jego głosu, który docierał dwa lub trzy razy dziennie, i teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jej tego brakuje.

Doszła do wniosku, że dowódca kazał mu pracować do późna, więc otworzyła plik na temat ziemskiej porcelany. Przez kilka godzin oglądała wazony, misy, dzbany, wszystkie starożytne, niewiarygodnie rzadkie i cenne. Wyobrażała sobie, jak dotyka tych cudownych przedmiotów, jak wodzi palcami po ich powierzchniach pokrytych emalią, spękanych lub gładkich. Pieściła nieosiągalne twory rąk ludzi nadzwyczaj utalentowanych, nieznanych i od dawna nieżywych.

Загрузка...