ROZDZIAŁ XXXV

Rozstanie było radosne, bo na sposób Paramutan. Wszyscy wiedzieli, że okazanie smutku przed wyruszeniem mogłoby jedynie sprowadzić największe nieszczęścia, zamiecie, katastrofę. Hanath i Morgil byli bardzo zadowoleni z wyników wymiany, jak Paramutanie śmiali się mimo przemoczenia, gdy pomagali im zepchnąć ikkergak na morze. Fale były wielkie i nieraz ich zalewały, nim łódź zdołała wypłynąć. Kalaleq jako ostatni wsiadł na pokład, silne dłonie wyciągnęły go z wody, chwytając za ręce i ogon.

— Po zimie znów tu przypłyniemy. Będziemy mieli wiele do wymiany. Wracajcie!

— Wrócimy — zawołała Armun, musiała krzyczeć, by zagłuszyć rozbijające się o plaże fale. — Będziemy tu.

— Co powiedział ten kudłaty? — zapytał dzwoniący zębami, siny z zimna Hanatah. Owinął się jednym z nowych futer.

— Chcą się jeszcze z nami wymieniać.

— Wymienimy się. Następnym razem przyjdziemy wcześniej i zrobimy porro. Polubią je.

— Nawet o tym nie myśl — powiedział Kerrick. — Chyba że spędzisz z nimi zimę. To bardzo dziwni ludzie.

— Lubię ich — stwierdził Morgil. — Wiedzą, jak się cieszyć. Powiedz nam teraz, co za straszny czarny gnój zakopałeś. Ciągle czuję jego smród.

— Dzięki niemu przeżyjemy, gdy to zginie — powiedział Kerrick, unosząc hèsotsan. — Paramutanie robią silną truciznę o nazwie takkuuk. Może ona zabić największe zwierzę morskie. Zabije też murgu. Wiemy teraz jak ją robić. Sam nie wiem tego dobrze, lecz Armun wszystko pamięta, sporządziła ją z Kalale-qiem. Wydaje się to bardzo trudne.

— Niezupełnie — powiedziała. — Należy tylko w pewien sposób sprawić, by zgniły wnętrzności i krew, a potem dodać pewne korzenie. Znam tę roślinę, zawsze mi mówiono, by jej nie zrywać, a nawet nie podchodzić blisko. Teraz wiem, dlaczego.

— Smród zabije nas prędzej niż marag — powiedział Hanath.

— Chyba nie — Kerrick wziął włócznię. — Za drugim razem zakopiemy truciznę w małych skórzanych torebkach owiniętych wokół grotów włóczni. Same włócznie też zagrzebiemy, specjalne włócznie przeznaczone wyłącznie do zabijania murgu. Gdy dźgniemy maraga, grot przebije torebkę, raniąc ciało, i potwór zdechnie.

— Na pewno możemy tak zrobić — powiedział z wielkim entuzjazmem Morgil. — Pomożemy ci, Armun, zrobić mnóstwo włóczni takkuukowych. Będziemy się mogli nimi wymieniać z innymi sammadami. Pójdziemy nawet do doliny Sasku, by wymienić je na tkaniny.

— Możecie już nigdy nie polować — powiedziała Armun. — Będziecie teraz wymieniać.

— Oczywiście. Gdy zechcemy, będziemy też polować, ale lubimy wymianę.

Mieli teraz tyle futer i zwiniętych skór, że obaj handlarze musieli wyciągnąć kije na włóki. Objuczyli je ciężko i musieli się wymieniać przy ciągnięciu ich na południe. Noce były chłodne, dni rześkie, z przyjemnością owijali się do snu w nowe futra i skóry. „Gwiazdy świecą tu chyba jaśniej niż na wyspie” — pomyślał Kerrick, obserwując je, gdy Armun już zasnęła. Może dlatego, że będąc tharmami łowców, lśnią mocniej na północy, gdzie umarli. Kiedyś śniegi znowu stopnieją i będą mogli wrócić w góry. Tymczasem żyją tu, sammady się powiększają, murgu nie będą już im zagrażać po zdechnięciu hesotsanów. Jutro jutra zapowiada się dobrze. Yilanè bardzo często to powtarzały i myśląc o nich, wygiął ręce i nogi w kształt tego zdania. Armun jęknęła przez sen, musiał ją trącić. Leżał teraz spokojnie. „Zapomnij o Yilanè, wystarczy być Tanu” — pomyślał.

Droga na południe znajomym szlakiem była łatwa. Tylko dwa razy napadły na nich murgu na tyle duże, że musieli je zabić śmiercio-kijami. Dobrze też jedli. Ten z łowców, który nie ciągnął włóków, szedł do puszczy i doganiał ich po jakimś czasie z zabitym maragiem czy sarną. Każdej nocy rozpalali ognisko i piekli świeże mięso, jedli tyle, by starczyło im do następnego dnia. Szli tak coraz dalej na południe.

Gdy doszli do ścieżki prowadzącej do innych sammadów, zastanawiali się nad możliwością zboczenia. Hanath i Morgil chcieli się wymieniać, Kerrickowi było obojętne, co zrobią, lecz Armun się uparła.

— Nie. Te sammady mogły przejść na południe. Jeśli nie, będziecie mogli we dwóch do nich wrócić. My idziemy do naszego sammadu. Mamy tam dzieci i chcę je zobaczyć. — Spojrzała oskar-życielsko na Kerricka.

— Ja też. Nie zatrzymamy się. Idziemy prosto na wyspę.

Dni stawały się coraz krótsze, wraz z nimi malała odległość, jaką mogli codziennie pokonać. Armun martwiła się wolnym posuwaniem. Popędzała ich, tak iż wyruszali w drogę jeszcze przed świtem i szli po zmroku.

— Zmęczyłem się — powiedział pewnego wieczoru Hanath, patrząc na ciemniejące niebo. — Lepiej, jak się już zatrzymamy.

— Ja idę dalej — stwierdziła stanowczo. — Też jestem zmęczona, lecz jeśli zdołamy dziś dojść do strumienia, jutro przed nocą będziemy na wyspie. Pójdę sama, jeśli wy nie chcecie. Dajcie mi jeden ze śmiercio-kijów.

— Idziemy, idziemy — mruknął Hanath, napierając na rzemienie.

W nocy padało, lecz wypogodziło się przed ranem. Armun obudziła ich, wyśmiewając się ze skarg. Gdy jednak znaleźli się na szlaku, wszystkim stało się pilno do powrotu. Nie zatrzymywali się, lecz jedli w drodze zimne mięso. Nic nie pili, bo wszyscy mogli wytrzymać bez wody do wieczora. Kerrick nie zauważył odchodzącej w bok ścieżki, lecz wskazał ją Morgil, odsłaniając zarastające wejście nowe gałęzie. Nim doszli do przeprawy, usłyszeli przed sobą wołanie i spotkali grupę łowców. Nastąpiły gorące powitania, krzyki podziwu na widok futer i skóry. Łowcy chętnie pomagali nieść nowe dobra ł wszyscy szli teraz szybciej.

W sammadach Herilak powitał ich głośno. Z namiotu wyszła Malagen z dzieckiem w ramionach. Śmiała się i wołała, aż Armun wzięła Ysel i podniosła wysoko.

— Paramutanie byli tam i dobrze się wymienialiście — powiedział Herilak, gładząc miękkie futro.

— Lepiej, niż myślisz, sammadarze — powiedział Kerrick. — Mają coś, co nazywają takkuuk, i wiemy teraz, jak to robić. Będzie to dla Tanu bardzo ważne.

— Gdzie jest Arnwheet? — spytała Armun. Przyciskając mocno niemowlę, przyglądała się biegającym dzieciom. — Gdzie on?

— Nie ma go tutaj, ale wiem, gdzie jest — powiedział jeden z chłopców. — Poszedł sam na zakazaną wyspę i wije się tak z maragiem.

Zaczął się trząść w przód i w tył, lecz jego śmiech przeszedł w krzyk bólu, gdy Armun go uderzyła i powaliła.

— Nie wiedziałbyś o tym, gdbyś sam tam nie poszedł, a to jest zakazane. Nie powinien być tam sam. — Mówiąc to, patrzyła gniewnie na Kerricka.

— Przyprowadzę go z powrotem — powiedział, biorąc śmiercio-kij. — Chodź ze mną, Herilaku, mam ci wiele do powiedzenia.

— Zgoda — odparł sammadar i poszedł po łuk i kołczan.

— Czy to właściwe miejsce? — spytała Vaintè, trzymając na słońcu arkusz obrazu, potem przypatrując się bliskiemu brzegowi.

— Tak — odparła Akotolp, dotykając go palcem. — Jesteśmy tutaj. W pobliżu małych wysepek przy wybrzeżu. Ta przed nami zasłania większą, na której są legowiska ustuzou.

— Czy uruketo nas tam zabierze?

— Niestety nie. Woda między wyspami jest zbyt płytka.

— Zrozumiałam. A gdzie jest miejsce, w którym znaleziono Yilanè?

— Tutaj, na tej wyspie zwróconej ku morzu.

— No to na niej wylądujemy. Porozmawiamy z nią. Stwory ustuzou są groźne. Zaatakujemy je po to, by zabijać. Może Yilanè zdoła nam pomóc, powie, czy jest tam ten, którego szukam, wskaże, gdzie go znaleźć. Inni mogła zginąć lub przeżyć, nie obchodzi to mnie, muszę jednak widzieć jego śmierć. — Wydała Elem brutalne rozkazy. — Do brzegu, zbliżyć się. Rozkaż Enge tu przyjść.

Były tuż za pasem przyboju, gdy Enge dołączyła do nich na szczycie płetwy.

— Płyń do brzegu — poleciła Vaintè. — Akotolp pójdzie z tobą. Nie zapomnij, że weźmie z sobą hèsotsan. Ja dołączę do was z moim. Jeśli Elem knuje odpłynięcie, to gdy tylko znajdziemy się na plaży, wówczas cię zabijemy. Czy to jasne?

Enge wyraziła zrozumienie-plugastwa, odrzucenie-mówiącej, a potem zeszła na grzbiet uruketo. Znalazła się w wodzie i dopłynęła do brzegu na długo przed dyszącą Akotolp. Nie próbowała uciekać, bo wiedziała, że gdyby to uczyniła, Vaintè zabiłaby obecne w uruketo. Enge zaczekała na Akotolp na plaży. Pływająca szybko Vaintè wkrótce do nich dołączyła.

— Pójdę pierwsza — powiedziała. — Trzymaj się blisko mnie.

Wspięła się powoli na wydmę, zostawiając głębokie ślady ostrych pazurów. Na szczycie rosła szorstka trawa, zatrzymała się i rozgarniała ją powoli, by zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Zastygła w bezruchu, jedynie zwrócona w tył ręka nakazywała ostro milczenie. Spoglądała na znajdujące się pod nią dwie postacie, słuchała ich rozmowy.

— Spróbuj jeszcze raz — powiedział Arnwheet, trzymając hardalta za jedną mackę i pokazując go Nadaske.

— Grardal — powiedział Nadaske, wyciągając rękę tak samo jak chłopiec.

— Nie grardl — rzucił Arnwheet. — Hardalt, tylko hardalt — i nie trzymaj tak ręki.

— Ty trzymasz.

— Oczywiście. Ale mówiąc marbakiem nie ruszasz się, wydajesz tylko dźwięki.

— Głupia-brzydka mowa. Nadaje się tylko dla ustuzou. — Nadaske dostrzegł jakiś ruch nad sobą, spojrzał tam jednym okiem i rzucił się do szałasu.

— Natychmiastowe zaprzestanie ruchu — rozkazała Vaintè, schodząc po zboczu. — Jeśli masz tam hèsotsan, to dotknij go tylko wtedy, gdy zechcesz umrzeć. Wychodź — z pustymi rękoma!

Nadaske odwrócił się powoli, niechętnie, wyszedł na słońce z rękoma zwisającymi bezwładnie wzdłuż ciała. Vaintè przyjrzała mu się uważnie, pochyliła naprzód i prychnęła radośnie.

— To samiec! Jest w nim coś znajomego.

— Już się spotkaliśmy, Vaintè. Ty możesz nie pamiętać. Ja tak. Byłaś eistaą Alpèasaku, gdyś wysłała mnie na plaże narodzin. Wróciłem.

Vaintè wyraziła zimne rozbawienie z oczywistego i zrozumiałego gniewu samca. Ukazała brutalnie, że z radością wysłałaby go na plaże jeszcze raz, nawet natychmiast. Główną jednak uwagę poświęciła Arnwheetowi, który cofał się z oczami rozszerzonymi strachem, patrząc na inne murgu schodzące zboczem. Dwie z nich, trzymające hèsotsany poruszały się sztywno, zupełnie inaczej niż Nadaske. Cofnął się jeszcze jeden krok, lecz stanął na znak pierwszej nakazujący zaprzestania ruchu.

— Słyszałam, jak rozmawiałeś z tym samcem. Jesteś Yilanè, a to niezwykłe-niemożliwe. Raz się już jednak zdarzyło. Podejdź do mnie, to rozkaz. Czy rozumiesz?

Arnwheet zbliżył się, drżąc ze strachu, wyraził zrozumienie słów. Poczuł smród oddechu Vaintè, gdy ta nachyliła się nad nim, wyciągnęła kciuk i dotknęła metalowego noża zwisającego z szyi chłopca.

— Co oznacza ten wyrób z metalu? Większy od niego miałam już w ręku. Trzymałam też taki mały, dawno temu. Posłałam większy na znak, że muszę zakończyć wojnę, którą wygrywałam. Zwisał z szyi ustuzou śmierci, Kerricka. Wytłumacz natychmiast.

Arnwheet zrozumiał wszystko, co mówiła Vaintè z wyjątkiem wymówionego przez nią w dziwny sposób imienia Kerricka. Znaczenie słów było jednak jasne.

— Jest jeszcze tylko jeden taki nóż. Zwisa z szyi mojego… efenselè. — To było najbliższe określenie, jakie mógł wymyślić, Yilanè nie znały słowa ojciec.

— A więc jesteś efenselè tego, którego szukam. Gdzie on jest jednak, dlaczego jesteś sam? Samcze, poinformuj mnie szybko o znaczeniu tego — rozkazała, patrząc jednym okiem na Arnwheeta, drugim na Nadaske.

Nadaske nie odpowiadał. Koniec z wolnością, koniec z życiem. To Vaintè, znana z okrucieństwa. Będzie bardzo niezadowolona z jego ucieczki z hanalè po śmierci miasta, życia swobodnego jak samica. Dopilnuje, by przed śmiercią na plażach cierpiał na wiele sposobów. Wszystko się skończyło. W krzakach coś się poruszyło i spojrzał tam. Jakieś zwierzę, to nieważne, nic już teraz nie ma znaczenia.


Gdy tylko Kerrick i Herilak doszli nad cieśninę, z zarośli po drugiej jej stronie wypadł Dali. Rzucił się do wody i parł ku nim łkając i dysząc. Herilak wyciągnął go z morza i potrząsnął.

— Już raz zostałeś zbity za przyjście tutaj. Teraz zbiję cię tak…

— Murgu — są tam! Wyszły z morza, murgu… Herilak chwycił go pod brodę i przyciągnął.

— Jakie murgu? Te zabijające śmiercio-kijami?

— Tak — odparł Dali i upadł na ziemię. Herilak pośpieszył za Kerrickiem wpadającym do wody. Złapał go po drugiej stronie i zatrzymał.

— Powoli i cicho, nie śpiesz się, bo zdążysz jedynie na własną śmierć. — Nałożył strzałę na łuk.

Kerrick odepchnął dłoń sammadara, pobiegł nie słysząc jego słów. Są tam Yilanè, złapały Arnwheeta. Pędził przez piasek, a tuż za nim Herilak. Biegli wzdłuż brzegu i wydmy zasłaniającej małe obozowisko Nadaske. Stanęli usłyszawszy krzyk przerażenia.

— Nie! Zabiją go! Opuść hak. Zrób to dla mnie, Herilaku, zrób dla mnie.

Położył na ziemi swój śmiercio-kij, lecz Herilak stał mocno, widząc tylko tych, których musi zabić. Jeden marag mierzył w Arnwheeta. Gdyby to był jego syn, nie wahałby się, zabiłby wszystkich, choćby za cenę śmierci chłopca.

Arnwheet jest synem Kerricka. Już raz przez Herilaka chłopiec omal nie zginął. Nie może umrzeć teraz, nawet gdyby miał sam zginąć. Powoli, nie odrywając oczu od murgu, pochylił się i położył łuk na ziemi. Brzydki marag za Arnwheetem chrząknął i wykręcił się, otworzył pysk, ukazując ostre, spiczaste zęby.

— Dobrze, że jesteście posłuszni — powiedziała Vaintè, trzymając race w geście triumfu, rozwierając szczęki dla okazania jedzenia-zwycięstwa.

— Pozwól odejść małemu. Zostanę za niego — powiedział Kerrick.

— Bardziej cenisz życie efenselè niż swoje własne?

— Może mieć wielkie znaczenie dla tego ustuzou — powiedziała Akotolp. — Badałam te zwierzęta. Rodzą się żywe, bez jajek, wielkie przywiązanie w małym efenburu… — Umilkła na ostry rozkaz Vaintè, która przemówiła triumfalnie:

— To już koniec, Kerricku. Zbyt długo ze mną walczyłeś, zabiłeś zbyt wiele Yilanè. To moje zwycięstwo. Mamy już swoje miasto. Będzie rosło i kwitło. Umrzesz ty i te dwa ustuzou. Wiedz jednak, że to dopiero pierwsze zgony. Wrócę tu z fargi i stworzeniami śmierci wyhodowanymi przez zawsze-wierną Akotolp. Wrócę i wygubię wasz rodzaj z całego Gendasi*. Odnajdę każde śmierdzące legowisko waszego gatunku i zabiję was wszystkich. Pomyśl o tym umierając. Pomyśl o tym, powoli i starannie. Dam ci czas, byś umarł z tą świadomością.

Unosząc broń, Vaintè wyraziła zwycięstwo-we-wszystkim. Wokół niej panowała cisza, wszystko zastygło ze grozy. Enge nie mogła się poruszyć, rozdzierana przez konflikt wierzeń i uczuć. Arnwheet był przerażony, Nadaske stał nieruchomo jak posąg. Jedynie Akotolp okazywała zrozumienie-dokończenia.

Nadaske poruszył się i Vaintè zerknęła na niego jednym okiem, lecz gdy tylko dostrzegła, że bezradny samiec odwraca się, nie mogąc na nią patrzeć, znów spojrzała na Kerricka.

Nadaske stanął przy przestraszonym chłopcu, położył mu kciuki na ramionach w geście sympatii i zrozumienia.

Vaintè uniosła hèsotsan wymierzony w Herilaka.

— Będziesz ostatni, Kerricku. Patrz, jak najpierw giną twoi efenselè.

Nadaske opuścił dłonie, chwycił metalowy nóż zwisający z szyi Arnwheeta, zerwał go i szybko się odwrócił.

Wbił go mocno w bok szyi Vaintè.

Czas stanął. Oczy Vaintè rozszerzyły się z bólu, zadrżała, tak mocno ścisnęła hèsotsan, aż ten wykręcił się w jej dłoniach. Nadaske ciągle trzymał nóż w silnych kciukach. Trysnęła krew, gdy się przekręcił.

Vaintè zachwiała się, upadła, odwróciła się i strzeliła, nim legła na ziemi. Rozległ się ostry trzask i Nadaske padł na nią.

Akotolp, nie będąc nigdy Yilanè działania, patrzyła się tylko w przerażeniu na oba ciała. Nim jeszcze pomyślała o uniesieniu swego hèsotsanu, Enge wyrwała jej go z rąk.

— Koniec z zabijaniem! — zawołała Enge, wznosząc broń wysoko nad głową i rzucając ją daleko w morze.

— Koniec z zabijaniem — powtórzył Kerrick w marbaku, kładąc łagodnie dłonie na ramionach sięgającego po łuk Herilaka. — To moja przyjaciółka. Ona nie zabija.

— Może nie ona, ale co z tym grubym maragiem?

— Umrze — powiedział Kerrick głosem mroźnym jak zima. Przeszedł na yilanè. — Umrzesz, Akotolp, prawda? Powinnaś była umrzeć, gdy zginął Alpèasak, widzę jednak, że zdołałaś uciec. Teraz podlegasz Vaintè, aie ona nie żyje. Zginęło twoje miasto, zginęła twoja eistaa. Dlaczego żyjesz? Nie trzeba cię zabijać, bo zabijesz się sama. Towarzysz jej w śmierci.

Akotolp zrozumiała z wielkim lękiem, że ustuzou ma rację.

To koniec, koniec…

Jej oczy zaćmiły się, gdy padała, legła na piasku. Ruszała się jeszcze, lecz wkrótce zmarła.

Płaczący głośno Arnwheet pobiegł do ojca, objął jego nogi. Kerrick podniósł chłopca i mocno uścisnął.

— Już po wszystkim — powiedział łagodnym, znużonym głosem. — Zginął nasz przyjaciel Nadaske, lecz nie mógłby mieć lepszej śmierci. Zrozumiesz to, gdy dorośniesz. Nigdy już nie pójdzie na plaże. Zawsze będziemy o nim pamiętać, bo zabił tą, która zabiłaby nas wszystkch. — Spojrzał na Enge. — Są tu inne?

— Nie, tylko Córy Życia. Nie ma takich jak te.

Spojrzała na wreszcie martwą Vaintè. Istota śmierci, leży martwa pod tym, który ją zabił. W gardle urosła jej gorzka kula i poczuła ogromny żal.

— Nie chcę więcej słyszeć o śmierci, myśleć o niej ani na nią patrzeć — zwrócił się do Herilaka i łagodnie odrywając Arnwheeta podał go wielkiemu łowcy. — Zabierz chłopca do matki. Dali na pewno podniósł już alarm. Zatrzymaj łowców, odeślij do obozu, nie mają tu nic do roboty. Powiedz Armun, co tu się stało, dodaj, że wkrótce wrócę.

Herilak wziął chłopca i skinął głową.

— Będzie, jak powiedziałeś, sammadarze. Widziałem, jak te dwa zabiły się nawzajem, a tamto po prostu położyło się i zmarło. Co się stało?

— Powiem ci, gdy wrócę. Na razie wiedz, że ta leżąca we własnej krwi prowadziła murgu przeciw nam. Z jej śmiercią kończy się wojna z nami. Już po walce.

— Czyli — wygraliśmy?

— Nie potrafię odpowiedzieć. Czy w ogóle można wygrać lub przegrać walkę, którą prowadziliśmy? Dość. Po wszystkim.

Patrzył, jak Herilak odchodzi powoli z jego synem. Potem zwrócił się do Enge stojącej nieruchomo i milcząco od chwili rozbrojenia Akotolp.

— Powiedziałam właśnie mojemu ludowi, że walka między nami dobiegła końca. Czy to prawda, nauczycielko? Enge wyraziła potwierdzenie i triumf.

— Istotnie zakończona, mój uczniu. Chodź ze mną na plażę, bo chcę zapomnieć o popełnionej tu przemocy. Moje towarzyszki na uruketo muszą się natychmiast dowiedzieć, że koniec też z ich strachem. Mam im wiele do powiedzenia. Gdy byłeś mały, opowiadałam ci o Córach Życia, lecz chyba niewiele wtedy zrozumiałeś. Wiedz jednak, że jest nas wiele. Nie zabijamy, mamy swoje miasto, miasto pokoju.

— Może wszystkie miasta będą takie jak to. Nie chcemy od Yilanè niczego, poza pozostawieniem nas w spokoju, jak robicie to wy.

Wyszli na szczyt wydmy górującej nad morzem. Uruketo unosiło się w pobliżu, drobne fale zalewały mu grzbiety. Enge wyraziła uwagę i płyń-tu w najprostszym języku fargi. Powtarzała to ciągle, aż Yilanè odpowiedziała gestami zrozumienia, zeszła z płetwy i wślizgnęła się do wody. Dopiero wtedy Enge zwróciła się do Kerricka, wyrażając razem nadzieję i zwątpienie.

— Myślę, że miasta Yilanè zostawią was w spokoju, bo teraz każda eistaa wie, jak straszną śmiercią grożą bliskie ci istoty. Czy jednak wasz rodzaj zostawi miasta w spokoju?

— Oczywiście. Powiem im, co się stało, będą się trzymać z daleka od Alpèasaku.

— Czy na zawsze? Kiedyś umrzesz, Kerricku. Co stanie się po twojej śmierci, gdy ujrzą tak blisko bogaty Alpèasak? Taki bezbronny wobec was.

— Ten dzień nigdy nie nadejdzie.

— Może masz rację, tak mówiąc. Teraz widzę pokój, za życia twojego i mojego, myślę jednak o jutrze jutra. Widzę wasz rodzaj, liczny, przychodzący do mego miasta pokoju i zabierający je Córom Życia.

Tak się nie stanie.

Kerrick patrzył, jak Yilanè z uruketo wyszła na brzeg i stanęła zesztywniała z radości, gdy Enge wyraziła koniec walki, koniec zabijania. Pojął, że mu nie odpowiedziała.

Tak, musiał przyznać, że jest taka możliwość. Yilanè nigdy się nie zmienią, nie mogą się zmienić. Tanu jednak uczyli się nowych rzeczy i zmieniali przez całe życie. Jeśli wybuchnie walka między oboma gatunkami, czy można mieć wątpliwości co do jej wyniku?

— Chciałabym ci jeszcze wiele powiedzieć, lecz musimy odpływać — stwierdziła Enge.

— Wiele do powiedzenia, brak czasu na mówienie. Czy się jeszcze spotkamy, Enge?

— Mam nadzieję, że tak, sądzę, że nie.

— Ja też. Mój przyjaciel Nadaske nie żyje. Oprócz niego ciebie jedyną spośród Yilanè mogę nazwać przyjacielem. Będę pamiętał o tej przyjaźni. Dziś jednak, gdy wreszcie ujrzałem śmierć Vaintè, czuję, że chciałbym zapomnieć o wszystkich Yilanè. Zabrały mnie do siebie siłą, żyłem wśród przemocy, rozstaję się z nimi wśród śmierci. Wystarczy Enge. Jestem Tanu. Pozostanę Tanu.

Enge zamierzała powiedzieć mu o Ugunenapsie i łączącym ich Duchu Życia, lecz rozmyśliła się, widząc chłód jego ciała.

— Jesteś, jaki jesteś. Jestem, jaka jestem.

Odwróciła się, weszła do wody i odpłynęła. Patrzył, jak druga do niej dołączyła i razem wdrapały się na czekające uruketo. Gdy skierowało się na pełne morze, odwrócił się i znów wszedł na wydmę. Trzy martwe Yilanè leżały bez zmian, choć odnalazły je już muchy. Pochylił się i wyciągnął metalowy nóż z szyi Vaintè, wytarł go o piasek. Trzeba pogrzebać zwłoki. Nie może też pozwolić na to ostatnie objęcie śmierci. Zepchnął z Vaintè ciało Nadaske, zamknął jego niewidzące oczy i wyprostował go na piasku. Odchodząc już, przypomniał sobie o nenitesku.

W tyle szałasu Nadaske była mała półka. Metal rzeźby chłodził mu palce, wypolerowane kamienie zalśniły w słońcu, gdy ją uniósł.

Trzymając rzeźbę w jednej ręce, nóż syna w drugiej, odwrócił się od Yilanè i ruszył ciężko w stronę Tanu.

Загрузка...