Dobrze było znów wędrować, choć powietrze między drzewami było parne, a obok mokradeł roiło się od kąsających owadów. Życie na wyspie było przyjemne, ale zaczęło zbytnio przypominać pobyt w dolinie Sasku. Sammady siedziały na miejscu i wyglądało na to, że zostaną dłużej. W przeszłości były polowania zimowe i letnie, na jesieni jagody i grzyby, wiosną świeże kiełki i korzonki. Wszystko to się zmieniło. Zwierzyny nigdy nie brakowało, owoce dojrzewały przez okrągły rok, żywności mieli aż w nadmiarze. Zmiany pór roku tkwiły jednak w krwi Tanu i czuli niepokój, gdy zbyt długo pozostawali na jednym miejscu. Teraz wędrowali w czwórkę na pomoc. Hanath i Morgil szli przodem, czasem zostawali w tyle, tropiąc zwierzynę, potem przyłączali się biegiem. Dla Kerricka i Armur wędrówka była wielką radością. Byli razem i to im wystarczało. Nie żałowali pozostawionych dzieci, bo w sammadzie były znacznie bezpieczniejsze niż na szlaku.
Kerrick żałował jedynie, że zbyt krótko pożegnał się z Nadaske. Odkładał to stale z dnia na dzień, miał zawsze tyle do zrobienia. Wreszcie nadeszła pora odejścia. Mógłby wyruszyć bez pożegnania, na pewno ucieszyłoby to Armun, ale stwierdził, że nie może tak postąpić. Nie znalazł Arnwheeta, pobiegł gdzieś z innymi chłopcami. Wszystko było już gotowe, na pakunkach z kamiennymi nożami piętrzyło się wędzone mięso i ekkotaz, Armun zabrała nawet trochę ubrań z charadisu. Mogli wyruszać. Wtedy Kerrick po prostu odwrócił się i poszedł na brzeg, nie zwracając uwagi na wykrzykiwane pytania. Zrobił to, co musiał.
— Odchodzisz stąd? — zapytał Nadaske, wyrażając natychmiastową-śmierć. — Żegnam na zawsze. Ostry kamienny-ząb przeszyje Nadaske, gdy tylko znikniesz z oczu.
— Wrócę, już wkrótce. Idziemy na północ na wymianę, to wszystko.
— To wszystko? Rzeczywiście. Nasze efenburu ciągle maleje. Imehei odszedł. Rozglądam się wokół i nie widzę młodego mokrego-miękkiego. Już nie przyjdzie, gdy ty odejdziesz. Jest tu tylko samotność.
— Żyjesz tu, nikt nie zabiera cię na plaże.
Nadaske nie rozgniewał się na te słowa, odwrócił się tylko i popatrzył na pusty ocean, wskazał na leżący wzdłuż niego dziewiczy piasek. — To plaże samotności. Może powinienem był pójść z resztą hanalè na plaże śmierci.
Kerrick nie mógł nic powiedzieć, zbyt wielka była rozpacz jego przyjaciela. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem Kerrick wstał, by odejść. Nadaske patrzył za nim jednym okiem, lecz nie odpowiadał na pytania. W końcu Kerrick poszedł, zostawiając na plaży samotną, wpatrującą się w puste morze postać.
Ale to już minęło, zostało zapomniane wśród przyjemności wędrowania. Szli już kilka dni, więcej niż połowę liczby łowców, gdy Hanath znalazł na szlaku ślady innych.
— Patrzcie — tu i tu, przygięli gałązki na znak dla idących za nimi. To może być ścieżka.
— Też, ale szli tędy i Tanu. — Morgil pochylił się, wąchając ziemię. — Musieli iść tędy po wodę.
Szlak mijał wielką zatokę, potem przechodził rzekę. Zamiast trzymać się go, ruszyli wzdłuż nurtu, aż Morgil poczuł coś w powietrzu.
— Dym! — zawołał. — Są tu Tanu.
Już o zmierzchu doszli do innych sammadów, tych samych, od których odłączył się Herilak, skręcając na południe. Na ich krzyki przybiegli łowcy, prowadzeni przez sammadara Har-Havolę.
— Szukaliśmy was, ale nie znaleźliśmy — powiedział.
— Nie poszliście dostatecznie daleko na południe — odparł Kerrick.
— Doszliśmy dotąd. W zimie nie ma tu śniegu, dużo jest zwierzyny i ryb.
— A wasze śmiercio-kije — czy żyją?
— Oczywiście. Jeden zdechł, inne są takie jak zawsze.
— Mamy wam wiele do przekazania. Nasze śmiercio-kije zdechły, lecz mamy już inne.
Har-Havola zmartwił się. — Musicie nam o tym opowiedzieć. Chodźcie, najemy się, zrobimy ucztę. Mamy tu wiele smacznych rzeczy, musicie spróbować wszystkich.
Pozostali z sammadami jeden i drugi dzień, potem stwierdzili, że muszą iść dalej.
— Szlak jest długi — powiedział Kerrick. — Musimy dojść na pomoc i wrócić.
— Przy następnym polowaniu pójdziemy na południe — stwierdził Har-Havola. — Znajdziemy wasze sammady na wyspie, o której mówiłeś, powiemy im, że was spotkaliśmy. Będziemy jednak trzymać śmiercio-kije z dala od waszych, tak jak nas ostrzegłeś. Oby wasza wyprawa potrwała krótko, obyście wrócili bezpiecznie.
Szli dalej w upale lata, z każdym jednak dniem nadciągała jesień i ciągle zbliżali się ku północy. Przed świtem bywało chłodno, na skórach do spania leżała gruba rosa. Gdy głębokie koleiny szlaku zaczęły skręcać ku brzegowi, ujrzeli przed sobą ocean, jego szare wody pod szarym niebem. Poczuli słoną mgiełkę porywaną przez wiatr z załamujących się fal i Armun wybuchnęła śmiechem.
— Jest tu zimno i mokro — ale się cieszę.
Hanath krzyczał radośnie i rzucił włócznię wysokim łukiem, wbiła się w plażę daleko od nich. Cisnął pakunki i pobiegł po nią. Morgil za nim. Wrócili zdyszani i szczęśliwi.
— Rad jestem, że poszliśmy — powiedział Kerrick. — Warto było tu przyjść, choćbyśmy nawet nie spotkali Paramutan.
— Będą tam. Czyż Kalaleq nie powiedział, że wrócą, że żaden ocean nie jest dla nich zbyt szeroki?
— Tak, lecz powiedział także, że przy braku łodzi przepłynie ocean. To wielkie samochwały.
— Mam nadzieję, że przybędą.
Szli na północ plażą, wieczorem rozniecili ognisko w zagłębieniu piaszczystych wydm. Po zmroku zaczęło padać, znad morza przypełzła bardziej jeszcze mokra i zimna mgła. Do jesieni mieli już blisko.
Rankiem Kerrick rozpalił ogień i dołożył do niego resztki drew. Przesycone solą, wyrzucone przez fale gałęzie skwierczały w żółtych i niebieskich płomieniach. Armun rozłożyła skóry, by mogły wyschnąć. Dwaj łowcy nadal leżeli zawinięci w swoje, nie chcieli jeszcze wstawać. Kerrick szturchnął ich końcem włóczni, słysząc w odpowiedzi tylko jęki.
— Wstawać! — zawołał. — Potrzebujemy więcej drzewa na ognisko. Wyłaźcie, wielkie leniuchy!
— Lepiej nazbieraj go sam — powiedziała Armun.
Kiwnął głową i wciągnął na nogi mokre madrapy, potem wszedł na szczyt wydmy. Deszcz ustał, a mgła opadła, jaskrawe promienie słońca barwiły morze. Na granicy największego przypływu zobaczył świeże wodorosty, muszle i błyszczące kamyki. Drewno będzie tam za mokre, dalej jednak leżało całe uschnięte drzewo. Może odłamać od niego kilka gałęzi. Kerrick wciągnął morskie powietrze i spojrzał poza przybój. Coś ciemnego uniosło się na fali i zniknęło. Opadł na piasek. Czy to uruketo? Co robią Yilanè tak daleko na północy? Osłonił oczy ł starał się dojrzeć coś wśród spienionych fal.
Było tam coś — ale nie uruketo.
— Żagiel! — krzyknął. — Żagiel — są tam Paramutanie. Armun przybiegła do niego, za nią wgramolili się obaj łowcy.
— To żagiel — powiedziała — ale płyną na południe. Co tam robią?
— Wodorosty — zawołał Kerrick. — Hanath, przynieś je, i drewno, nawet mokre. Rozpalcie ognisko, by dojrzeli dym!
Kerrick wzniecał ognisko, aż buchnęło jasno na powitanie objuczonych łowców. Nałożył na nie grubą warstwę wodorostów, tak jednak, by dymiły, nie tłumiąc ognia. W niebo wzbiły się białe obłoki.
— Dalej płyną na południe — zawołała Armun. — Nie widzą nas.
— Przynieście więcej!
Ogień szalał, słup dymu pęczniał i rósł, aż wreszcie Hanath zawołał z plaży: — Zatrzymali się, zawracają, zobaczyli nas.
Patrzyli ze szczytu wydmy, jak ikkergak buja się na wodzie z łopoczącym żaglem, potem skręca i nabiera wiatru w wielką płachtę. Pędził do brzegu, wznosząc się na falach, potem wpadł na piasek w chmurze piany. Ciemne postacie machały im i krzyczały, jedna wychyliła się przed dziób, wpadła do morza i ruszyła na brzeg. Obaj łowcy zostali na miejscu, lecz Kerrick i Armun pobiegli przez piasek w stronę statku.
Fala opadła z Paramutanina, stał na brzegu, ociekając wodą i krzycząc radośnie.
— Nie do wiary, włosy słońca, przyjaciele lat.
— Kalaleq! — zawołał Kerrick, gdy Paramutanin wyszedł ze śmiechem z morza. Chwycił i potrząsnął ręką Kerricka, potem odwrócił się do Armun i krzycząc radośnie, obejmował ją ramionami, aż musiała go odepchnąć, gdy sięgnął silnymi palcami do jej pośladków.
— Dokąd płyniecie? — zapytała.
— Na południe, ale jest za gorąco, jak widzicie mam na sobie tylko własne futro. — Gdy spojrzała na niego, opuścił ogon odstający co nieco, lecz podniósł go uderzony przez nią w ramię. Paramutanina nic nie zmieni.
— Dlaczego południe? — spytał niezdarnie Kerrick, starając się przypomnieć sobie ten trudny język.
— Szukamy łowców. Czekaliśmy na plaży na północy, ale nie przyszli. Mamy skóry i wiele dobrych rzeczy. Potem postanowiliśmy poszukać bardziej na południe, znaleźć łowców. Nie domyślaliśmy się, że czekają tu na nas przyjaciele.
Hanath i Morgil podeszli bliżej, mrucząc na powitanie coś niezrozumiałego. Przyłączyli się też inni Paramutanie, krzycząc z radości i przynosząc w podarunku surową, zgniłą rybę. Morgil wybałuszył oczy i niemal zapłakał, gdy zmusił się do jej przełknięcia. Potem wszyscy poszli do ogniska na świeże mięso. Odcinane przez Kerricka surowe kęsy z tułowia wczorajszej zdobyczy przyjmowane były z ogromnym zadowoleniem. Kalaleq zajadał chciwie, brudząc się krwią i opowiadając Armun o wszystkim, co zaszło po ich rozstaniu.
— Zabijanie jest dobre, ularuaqi wypełniają morze tak bardzo, że można przejść przez nie po ich grzbietach. Wszystkie kobiety mają dzieci, czasem trzy lub cztery naraz. Nauczyliśmy się łapać i zabijać wielkie ptaki. A co u was? Musisz mi opowiedzieć, bym mógł powtórzyć Angajorqaq, bo mnie pobije, jeśli o czymś zapomnę.
— Jesteśmy wszyscy razem, żyjemy spokojnie. Mamy dzieci, ale nie tyle co Paramutanie, bo śpimy inaczej niż oni. Wszystko jest dobrze.
Po zjedzeniu mięsa Paramutanie pobiegli do ikkergaka, zostawionego na piasku przez odpływ, i wrócili z pakunkami skór. Hanath z Morgilem przynieśli noże i groty włóczni. Wśród wielu krzyków i zamieszania zaczęła się wymiana. Armun miała wiele roboty z tłumaczeniem. Kerrick siedział na wydmie z dala od całej wrzawy, wkrótce dołączył do niego Kalaleq. Wróciła pamięć i Kerrick mówił już znacznie swobodniej.
— Przepełnił nas lęk, gdy zobaczyliśmy, że wszyscy łowcy zniknęli — powiedział Kalaleq.
— Uciekli przed północą i śniegiem. Mamy obóz daleko stąd, na południu. Poluje się tam łatwo i zawsze jest ciepło.
— Umarłbym! Nawet tutaj żar aż pali. — Kerrick uśmiechnął się na to i szczelniej otulił w skóry, chroniąc przed zimnym wiatrem od morza. — Złapaliśmy mnóstwo ryb, znaleźliśmy niektóre rośliny niezbędne na takkuuk, liście i wnętrza kory pewnych drzew, z których warzymy wodę do picia. Potrzebujemy jednak bardzo noży i płakaliśmy ze strachu, że wrócimy bez nich. Teraz płaczemy z radości, że trafiliśmy na ciebie — i na groty włóczni.
Armun przyszła do nich, wręczyła Kalaleqowi zwinięty kawałek ubrania utkanego z charadisu. Kalaleq rozwinął go i wzniósł do nieba.
— Niewiarygodne! Miękkie jak futro na pupie niemowlęcia. I dobrze pachnie.
— To dla Angajorqaq — powiedziała Armun. — Można to nosić wokół głowy, pokażę ci jak. Jest utkane z włókien pewnej rośliny.
Robią je Sasku. To łowcy mieszkający w głębi lądu, daleko od morza.
— Och, co też potrafią, choć muszą codziennie płakać z tęsknoty za oceanem. Tyle tu cudów, charadis, wasze włócznie, łuki, groty, noże, ekkotaz — muszę go jeszcze spróbować!
— Wy też macie wiele cudów — powiedziała, śmiejąc się i odpychając jego dłonie. Jedzenie i seks, to obyczaje Paramutan. — Ikkergak, którym płyniecie, harpuny do zabijania, łódki z żaglami, pompy i gwizdki.
— Masz rację — jesteśmy tacy dobrzy! Robimy tyle rzeczy, że aż kręci mi się w głowie od myślenia o nich.
Kerrick uśmiechnął się, słysząc przechwałki i opisy wszystkich rzeczy, jakie robili Tanu, Paramutanie, a nawet Sasku. Są takie inne, a mimo to jednakowe. Wszyscy robią rzeczy. Tym różnią się do Yilanè, które nie wykonują niczego. Twórcze były jedynie samce Yilanè. To artyści, robią rzeźby z metalu, ci dwaj, którzy uciekli z hanalè, nauczyli się nawet łowić ryby i polować. Samice jednak nie tworzyły niczego. Hodowały wszystko, co potrzebowały. Były w tym dobre, zwłaszcza uczone, nie potrafiłby jednak zrobić czegoś nawet tak prostego jak włócznia.
Kerrick pogrążył się w myślach. Zrozumiał, że świat nie jest taki, jak to sobie zawsze wyobrażał. Urodził się jako Tanu, lecz wyrósł wśród Yilanè i nadal zbyt wiele myślał jak one.
Ale już nigdy więcej! Bardzo wyraźnie widział teraz przyszłość. Wiedział, co musi robić.