ROZDZIAŁ XXV

— Już tu byłam — powiedziała Vaintè. — Bardzo dawno temu. A może w poprzednim życiu. Stałam tu, gdzie teraz. Na twoim miejscu, Fafnepto, znajdowała się dowodząca uruketo. Już nie żyje. Nazywała się Erafnaiś. Od dawna o niej nie myślałam. Jej uruketo zginęło razem z nią.

To był łatwy rejs. Trochę padało, ale obeszło się bez sztormu. Inne stale spały, lecz Vaintè przebywała przeważnie tutaj, na wierzchołku płetwy. Jej kciuki, zaciśniąte kurczowo na pomarszczonej skórze, czuły faliste ruchy zwierzęcia prującego morze, popychanego mięśniami potężnego ogona. Każdy ruch zbliżał je do Gendasi*, z którego dwukrotnie została wygnana. Trzeciego razu nie będzie. Z mrocznego wnętrza wynurzyła się Fafnepto i stanęła obok, ciesząc się gorącym słońcem. Nie mówiła dużo, ale była dobrą słuchaczką. Pragnęła dowiedzieć się wszystkiego o nowym kontynencie i szanowała wiedzę Vaintè, którą ta chętnie się dzieliła.

Zmrużonymi do wąskich szparek oczyma wpatrywała się Fafnepto w jaskrawe słońce, osłoniła je jeszcze dłonią, wskazując na horyzont.

— Coś tam widzę, daleko na wodzie. Kilka zarysów. Czy to wyspa?

— Tak. Wczoraj, gdy byłaś w środku, minęliśmy dużą wyspę. Ją pierwszą się widzi po pokonaniu oceanu. Teraz zbliżamy się do łańcucha wysepek. Nazywają się zgodnie ze swoją naturą. Alakas-aksehent, ciąg złotych, rozsypanych kamieni. Ich piaski i okoliczne wody są ciepłe przez okrągły rok. Wysepki te ciągną się w jednej linii aż do lądu. Tam znajdziemy miasto Alpèasak. To miejsce musimy ominąć, tam na pewno nie zawinęło poszukiwane przez nas uruketo.

— Czy one mogą być na tych wysepkach?

— Nie sądzę. Słyszałam, że mało co tam rośnie, brakuje wody. Uciekinierki szukały brzegu ze zwierzyną, na którą można polować.

— Rozumiem. Czy wiesz, żeby polować na jakieś zwierzę, trzeba myśleć tak jak ono?

— Nigdy przedtem o tym nie słyszałam, ale teraz ci wierzę. I dziękuję. Polując na zbiegłe Yilanè, musimy myśleć jak one.

— Musisz spróbować myśleć jak te, na które polujesz. Wiele razy rozmawiałam z uczoną imieniem Ambalasei. Rozumiem tę część jej myśli, która czuje to co ja, chęć poznania wszystkich żywych stworzeń. Przynosiłam jej okazy, odpowiadałam na pytania. Nie rozumiem jednak, dlaczego uwolniła więźniarki, pomogła im w ucieczce.

— Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Jest dla mnie niepojęte, by jakakolwiek rozumna Yilanè pomogła z własnej woli Córom Śmierci. Mogę ci jednak opowiedzieć o Enge, ich przywódczyni. Ma potężną inteligencję, choć teraz bardzo wypaczoną.

— Skoro przewodzi — dokąd by je zaprowadziła?

— To bardzo ważne pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź. Mając ją, trafimy na nasz łup.

— Czy popłynęłaby na wspomnianą przez ciebie wielką wyspę, którą minęłyśmy wczoraj?

— Maninlè? Nic o niej nie wiem, znam tylko nazwę, ona wiedziałaby jeszcze mniej…

Vaintè zamilkła nagle, odwróciła się i spojrzała na spienione wody za uruketo, potem w dal. Wreszcie odwróciła się do Fafnepto ze znakiem szacunku i wdzięczności.

— Jesteś rzeczywiście łowczynią, wypowiedziałaś naprawdę ważną myśl. Musimy posłać po dowódczynię. Nie słyszałam, by ktokowiek odwiedził tę wyspę, ale to o niczym nie świadczy. Musimy przeszukać jej wybrzeża. Jeśli będzie tam uruketo, to je znajdziemy.

Gungul zgodziła się natychmiast. Towarzyszące i karmiące uruketo enteesenaty zawróciły bardzo szybko, ono natomiast musiało dokonać długiego, powolnego zwrotu. Enteesenaty wyskakiwały nad wodę, wpadały w nią z pluskiem, płynęły aż do zmroku. W nocy unosiły się na fali, jak i ich ogromny towarzysz, a rankiem razem podpłynęły do piaszczystych brzegów wyspy.

— Góry i dżungle — powiedziała Vaintè. — Świeża woda i dobre łowy. To może być schronienie. Musimy przeszukać całe wybrzeże.

— Ile czasu potrwa okrążenie wyspy? — spytała Fafnepto. Gunugul okazała brak wiedzy-zależność od wielkości.

— Co najmniej kilka dni.

— W takim razie wysiądę na brzeg, na tym przylądku — powiedziała Fafnepto. — Zbyt długo już jestem na oceanie, poza lasem. Bardzo pragnę ujrzeć zwierzęta tej strony Ziemi. Będę tutaj, gdy wrócicie.

— Zabierzesz ze sobą żywność? — spytała Gunugul.

— Tylko hèsotsan. Przed waszym powrotem przygotuję świeże mięso.

Trzymając wysoko broń łowczyni ześlizgnęła się do wody i bez trudu dotarła na brzeg. Uruketo płynęło wzdłuż brzegu, przebywające stale na płetwie Vaintè i dowódczyni przyglądały się uważnie mijanym plażom i zboczom. Trudno się było spodziewać, że tak łatwo i szybko odnajdą swój łup. Mimo wszystko łowy rozpoczęty się. Vaintè nie czuła się już pasażerką.

Napotykały zatoczki i naturalne porty; badały wszystkie. Gdy po dwóch dniach okrążyły kraniec wyspy, uruketo musiało porzucić prąd, w którym dotychczas płynęło.

— Z południa płynie tu ciepła woda — powiedziała Gungul. — Stworzenia lubią ciepło. Patrz tam, na skraju nurtu ma inny kolor. Przypomina rzekę na oceanie. Płynąc wzdłuż prądów, znajdujemy nasz kurs.

Vaintè patrzyła na brzeg, ledwo słysząc słowa dowódczyni.

— Czy na południe od tej są inne wyspy? — spytała Gunugul. — Na mojej mapie nie są zaznaczone. Czy te tereny były badane?

— Nic nie wiem o dalszych wyspach. Na pewno ich nie widziałam, gdy tędy przepływałam.

— Może powinniśmy poszukać dalej na południe — stwierdziła Gunugul, patrząc na pusty ocean. Vaintè wraz z nią spoglądała na błękitne wody i wał białych chmur na horyzoncie. Dalej na południe? Mogą tam być inne wyspy. Zawahała się przez chwilę, potem okazała stanowczość postanowienia.

— Tam nic nie ma. Przewodząca im Enge zna wybrzeże na pomocy i w tym kierunku by uciekła. Wpierw jednak musimy okrążyć wyspę. Jeśli ich tu nie znajdziemy, popłyniemy na północ. Tam odnajdziemy te, których szukamy.

„I tych, których ja szukam.” Jej ciało zesztywniało, myśli płynęły swobodnie. Była tu na rozkaz Saagakel, ma odszukać Enge, uczoną Ambalasei i uruketo. W tej pogoni działała zgodnie z wolą eistai. Ale jest tam i Kerrick, znajdzie go. Nienawidziła go równie mocno co i Córy. Może jeszcze silniej, bo dwukrotnie zdołał ją pokonać. Nie będzie trzeciego razu. Gdy go znajdzie, to będzie koniec.


Mały roślinożerny marag wisiał na drzewie zaczepiony za zadnią łapę. Kerrick wypatroszył go do końca, potem odciął luźną tylną łapę. Była dobrze umięśniona i na pewno smaczna. Owinął ją w wielki liść, który spiął cierniami. Potem wytarł o trawę krzemienny nóż, zebrał zakrwawione kawałki skóry i zaniósł je do jamy pod drzewami. Muchy wzbiły się chmarą, gdy dorzucił skóry do kości i innych odpadków. Odpędził owady i poszedł wymyć ręce w pobliskim strumieniu.

Gdy doszedł do namiotu, zobaczył, że jest nadal pusty. Armun nie wróciła jeszcze z dzieckiem. Zaniepokoiło go, że przyjął to z ulgą. Jeśli chce odwiedzić Nadaske, to innym nic do tego. Oczywiście, tak nie było. Armun nie sprzeciwiała się już głośno tym wizytom, ale jej milczenie było równie wymowne, jak słowa. Bardziej wymowne i dłuższe, gdy zabierał z sobą Arnwheeta. Nie robił tego od bardzo dawna, może ze względu na to, co to ze sobą pociągało. Dzisiaj go weźmie. Chłopiec bardzo dobrze strzelał z łuku; może coś upoluje. Sam weźmie jedynie hèsotsan dla obrony przed drapieżnikami i zostawi całe łowy Arnwheetowi. To ósme lato chłopca; wkrótce dostanie większy łuk.

Biorąc hèsotsan z jego futrzanego gniazdka, poczuł jak zawsze drobny lęk. Nieruchomy i żywy — czy też milczący i martwy? Pyszczek otworzył się, gdy go potarł, zęby chwyciły powoli kawałek mięsa. Kerrick chwyciwszy związane mięso, poszedł szukać swego syna.

Chłopców zawsze było łatwo znaleźć, wystarczyło posłuchać ich piskliwych krzyków. Byli teraz na brzegu niedaleko bagna, wrzeszczeli z radości. W jedną z ich pułapek złapał się duży ptak. Nie mógł uciec, bo do linki przywiązany był ciężki kloc, lecz ciągle syczał i bił wściekle skrzydłami. Dwaj chłopcy siedzieli na przewróconej do góry dnem łodzi, ssąc palce pokaleczone ząbkowanymi krawędziami dziobu ptaka. Arnwheet przywitał ojca krzykiem radości.

— Złapaliśmy go, atta, sami, gdy przyszedł paść się na trawie. Czy nie jest tłusty?

— Bardzo. Ale czy na pewno nie on was złapał? Wydaje się bardzo żywy.

— Zabij go, sammadarze — zawołał jeden z chłopców, a inni się przyłączyli. Ptak spojrzał na niego czerwonym okiem i znów syknął. Kerrick uniósł hèsotsan, ale używał go teraz wyłącznie do zabijania drapieżnych murgu. Wręczył broń Arnwheetowi, który wziął ją z dumą.

— Trzymaj tak, jak ci pokazałem, i nie dotykaj tego miejsca.

— Wiem, wiem.

Chłopiec wypiął pierś, inni przyglądali mu się z radością, podczas gdy Kerrick wyciągnął nóż i ostrożnie okrążył ptaka. Ten zwrócił się ku niemu z szeroko otwartym dziobem. Jeden z chłopców rzucił w niego kamieniem. Ptak odwrócił głowę, a Kerrick chwycił go za szyję i szybko podciął gardło. Zwierzę opadło, tworząc kupkę zakrwawionych piór. Chłopcy krzyknęli jeszcze głośniej i podbiegli do niego. Kerrick wziął hèsotsan od syna.

— Niosę to mięso dla Nadaske. Pójdziesz ze mną? Arnwheet skrzywił się i rozejrzał. Dobrze się tu bawił. Kerrick spojrzał na łódź chłopców.

— Pływałeś już w niej?

— Tylko po bagnie. Sammadarzy powiedzieli, że nie wolno nam wypływać dalej. Dwaj chłopcy nie posłuchali. Zostali tak zbici, że aż ryczeli.

— To bardzo dobrze, że twój ojciec jest sammadarem i nie musisz się martwić o lanie. Biegnij po swój łuk, popłyniemy łodzią na wyspę. Zapolujemy tam.

Teraz nie było już sprzeciwów. Kerrick położył ostrożnie hèsotsan na trawie, potem przewrócił łódkę. W środku była nierówna i siedziała na wodzie dziwnie skrzywiona. Najważniejsze, że pływała. Obok leżały dwa wiosełka, a raczej ledwo spłaszczone kawałki gałęzi, ale wystarczą im. Były tam też puste tykwy do wylewania wody, na pewno się przydadzą. Lepiej zrobią, jak będę się trzymać blisko brzegu. Zepchnął łódkę na głębszą wodę, wziął hèsotsan i wsiadł ostrożnie. Przesuwał się w niej tak długo, aż łódka unosiła się mniej więcej prosto.

— Czyż to nie wspaniała łódź? — zawołał nadbiegający Arnwheet. Wpadł do wody i omal nie spowodował wywrotki przy wsiadaniu. Kerrick szybko opanował sytuację i wskazał na tykwy.

— Nabrała wody. Wylej ją i staraj się zbytnio nie wiercić.

Musiał ostrożnie zanurzac wiosła, bo łódka była bardzo wywrotna. Arnwheet siedział dumnie na dziobie i wykrzykiwał niepotrzebne rady, gdy płynęli wzdłuż brzegu. Trzymał łuk w pogotowiu, lecz zwierzyna dawno już przed nim umknęła. Kerrick okrążył wyspę i przebył wąski kanał do mniejszej wysepki na oceanie. Arnwheet niemal ich wywrócił przy wyskakiwaniu na brzeg i Kerrick z wielką ulgą wślizgnął się do sięgającej pasa wody, trzymając hèsotsan wysoko nad głową. Wciągnęli łódkę na piach.

— Czy to nie dobra łódź? — spytał Arnwheet w marbaku. Kerrick odpowiedział mu w yilanè.

— Znakomicie wyrosłe-najmocniejsze drewno do jazdy na wodzie.

— Nie wyrosło. Wydrążyliśmy je ogniem.

— Wiem. Ale tak się mówi w yilanè.

— Nie lubię tak mówić.

Chłopiec lubił się sprzeczać, a Kerrick nie chciał go zmuszać. To dobrze, że ma silną wolę. Gdy dorośnie, będzie wydawał rozkazy, a nie wykonywał. Prowadził, a nie słuchał.

— Yilanè to dobra mowa. Możesz w nim rozmawiać z Nadaske, bo on w ogóle nie zna marbaku.

— Chłopcy się wyśmiewają. Widzieli, jak rozmawiałem z tobą, i mówią, że trząsłem się jak przestraszona dziewczynka.

— Nigdy nie słuchaj tych, którzy nie potrafią tego co ty. Nigdy nie będą tak mówić jak ty. To ważne, byś tego nie zapomniał.

— Dlaczego?

— Dlaczego? — Rzeczywiście, dlaczego? Jak odpowiedzieć na to proste pytanie? Kerrick usiadł na piasku i zaczął się zastanawiać.

— Usiądź obok. Odpoczniemy chwilę i powiem ci o wielu ważnych sprawach. Ważnych nie teraz, lecz kiedyś najważniejszych. Czy pamiętasz, jak marzłeś, gdy byliśmy w śniegach u Paramutanów?

— Lepiej jest w cieple.

— Lepiej — dlatego tu jesteśmy. Nie możemy już żyć na północy, bo śnieg tam nigdy nie topnieje. Ale na południu są murgu. Możemy je zabijać i jeść, zabijać, nim zdążą zjeść nas. — Arnwheet nie zauważył nawet, jak Kerrick przeszedł na yilanè. — Są tu też Yilanè, tacy jak Nadaske. Inaczej niż on, nie są efenselè, lecz starają się nas zabić. Z tego powodu musimy je poznawać, musimy się ich strzec. Kiedyś jako jedyny Tanu potrafiłem z nimi rozmawiać. Teraz jesteśmy dwaj. Któregoś dnia zostaniesz sammadarem i będziesz robił to, co ja teraz. Musimy znać Yilanè. Żeby żyć tutaj, potrzebujemy ich hesotsanów. To bardzo ważna rzecz, którą kiedyś będziesz musiał zrobić. Tylko ty będziesz do tego zdolny.

Arnwheet wiercił się niespokojnie i kopał stopą w piasku. Słyszał, co ojciec do niego mówi, lecz nie mógł w pełni pojąć znaczenia tych słów. Był jeszcze małym chłopcem.

Kerrick wstał i otrzepał nogi.

— Teraz odwiedzimy naszego przyjaciela Nadaske, zaniesiemy mu mięso, a on nam zaśpiewa. Po drodze silny łowca będzie szedł z naciągniątym łukiem i może coś upoluje.

Z okrzykiem zadowolenia Arnwheet chwycił za łuk i nałożył strzałę. Potem zmrużył oczy i naśladując łowców na szlaku, skulił się, by zniknąć cicho za porośniętym trawą wzgórkiem.

Kerrick poszedł za nim, zastanawiając się, czy chłopiec coś zrozumiał z jego słów. Jeśli nawet nie teraz, pojmie je któregoś dnia. Kiedyś Kerrick umrze i Arnwheet zostanie łowcą, sammadarem. Przejmie wtedy całą odpowiedzialność.

Nadaske stał na brzegu, wpatrując się w morze. Odwrócił się z gestami zadowolenia na krzyki Kerricka. Jeszcze większą radość okazał, gdy otrzymał mięso. Powąchał pakunek i dodał inny kontroler większego zakresu.

— Mały-mokry nie jest już mały ani mokry, efenselè Kerrick, mięso bardzo dobre. Zbyt długo już nie rozmawialiśmy.

— Jesteśmy teraz — odparł Kerrick, wiedząc, że minęło wiele czasu, i chcąc o tym rozmawiać. Odwrócił się, szukając krzewu na tyle gęstego, by rzucał duży cień. Piasek był bardzo ciepły i odgarnął górną warstwą, dokopując się do zimniejszej, potem wsadził tam hèsotsan. Nikt nie wiedział, jak choroba przenosi się z jednego stworzenia na drugie ani czy w ogóle się przenosi. Jednak na wszelki wypadek przestrzegali wszelkich środków ostrożności i nie pozwalali innym łowcom dotykać swych hesotsanów, nigdy też nie kładli jednej broni obok drugiej.

Arnwheet opowiadał Nadaske o udanych łowach na ptaka, a samiec bardzo zainteresował się pomysłem łapania zwierząt w pętlę. Kerrick nie wtrącał się, ani nie próbował pomagać chłopcu, gdy miał trudności z wyjaśnieniem w yilanè budowy i działania sideł. To Nadaske zadawał właściwe pytania, pomagał znaleźć prawidłowe odpowiedzi. Kerrick przyglądał się temu z zadowoleniem. Nadaske naprawdę ciekawiły wyniki, chciał wiedzieć, jak się je robi.

— Jeśli dobrze zrozumiem ich budowę, to łatwo je zrobię. Wszyscy wiedzą, że samice są brutalne. Wiadomo też, że całe umiejętności Yilanè i ich sztuka pochodzi wyłącznie od samców. Widziałeś zrobionego-błyszczącego drucianego-kamiennego neniteska.

— Czy mogę zobaczyć go teraz?

— Innym razem. Teraz pokażę ci coś bardziej ciekawego-jadalnego.

Poszli za Nadaske na leżący od strony lądu brzeg wyspy, gdzie ten wykopał dół na poziomie przypływu. Samiec odsunął przykrywający go płaski kamień, pokazując wyłożone wodorostami wnętrze. Leżały tam świeże małże. Wybrał dla gości duży, soczysty okaz, a drugi wsadził do ust i mocno ugryzł miażdżąc skorupę.

— Zęby Nadaske są mocne-liczne — powiedział Kerrick, otwierając muszlę krzemiennym nożem. — Zęby ustuzou się do tego nie nadają, muszą korzystać z kamiennego zęba.

— Albo z metalowego — dodał Arnwheet, ściągając rzemyk przez szyję i dobierając sią do małża nożem z gwiezdnego metalu.

— Nie — powiedział Kerrick — nie nim. — Arnwheet spojrzał na niego zdumiony siłą zakazu. Kerricka zdziwiła moc własnych uczuć. Podał swój nóż z krzemienia, zabrał metalowy i potarł go palcami. Był porysowany i wyszczerbiony, ale miał dobre ostrze i spiczasty czubek, szlifowany przez Arnwheeta na kamieniu.

— Był mój — powiedział. — Wisiał mi zawsze na szyi, najpierw na rzemyku, potem na metalowej obroży, tak jak ten.

— Jeden większy, jeden mniejszy, prawie takie same — powiedział Nadaske. — Wyjaśnienie istnienia-powiązania.

— Herilak powiedział mi, że został wycięty z gwiezdnego metalu. Był przy jego upadku, widział, jak z nieba spadła płonąca skała, która nie była z kamienia, lecz z metalu. Gwiezdnego metalu. Odszukał go raz z innymi łowcami. Znalazł go sammadar imieniem Amahast. Jak widzicie, gwiezdny metal jest twardy, lecz można go rozszczepić ostrymi kawałkami kamienia. Tak zrobiono te noże, duży i mały. Amahast nosił duży, a mniejszy dał synowi. Był moim ojcem. Teraz mój syn go nosi, tak jak ja kiedyś.

— Co to znaczy ojciec, co syn? — zapytał Nadaske, gładząc kciukiem błyszczącą powierzchnię noża.

— Trudno ci to będzie zrozumieć.

— Czy uważasz mnie za fargi o niskiej inteligencji, niezdolnej do zrozumienia-pojęcia?

Kerrick wyraził przeprosiny za nieporozumienie.

— Nie, po prostu wiąże się to ze sposobem narodzin ustuzou. Nie ma u nich jaj ani efenburu w morzu. Dzieci rodzą matki, które znają przeto ich ojców.

Nadaske okazał zmieszanie i niedowierzanie.

— Kerrick miał rację. Niektórych rzeczy o ustuzou nie sposób zrozumieć.

— Powinieneś myśleć o Arnwheecie i o mnie jako o najmniejszym efenburu. Bliższym-niż-bliski.

— Zrozumienie-częściowe, przyjęcie-całkowite. Zjedzcie jesz çze małży.

Przed wieczorem Arnwheet zaczął się nudzić rozmową i rozglądać na boki. Kerrick dostrzegł to i zrozumiał, że chłopiec nie powinien być znużony wizytami u Nadaske. Muszą zawsze być dla niego czymś ciekawym, wyczekiwanym.

— Pora odejścia — powiedział Kerrick. — Może ptaki wrócą na bagna i zdołasz któregoś ustrzelić.

— Krótkość wizyty-krótkość życia — stwierdził Nadaske w ponurej próbie zatrzymania ich dłużej.

— Już wkrótce-ze świeżym mięsem — odparł Kerrick odwracając się. Wziął hèsotsan i starł z niego kilka ziaren piasku. Stanął nagle zupełnie nieruchomo.

— Dostrzegłeś coś, czego nie widzę — stwierdził Nadaske, odczytując przestrach z postawy ciała.

— Nic nie dostrzegłem. To tylko piasek na głupim hèsotsanie. — Kerrick zmiótł go palcami, potem jeszcze raz. Mała szara plamka nie znikała.

Загрузка...