ROZDZIAŁ XVII

Es mo tarril drepastar, er em so man drija.

Jeśli ranny jest mój brat, krwawię i ja.

POWIEDZENIE TANU


Idący szlakiem przed sammadami Herilak bez przerwy się rozglądał. Przepatrywał nie tylko puszczę, lecz również korony drzew. Zatrzymał się przy przegradzającym drogę zwalonym pniu; dawno nie przechodził tędy żaden sammad. Coś zaszeleściło w poszyciu, lecz niczego nie dojrzał. Wśród liści krzyczały ptaki — nagle rozległ się odległy odgłos śmiercio-kija.

Odwrócił się nasłuchując krzyków i ryków mastodontów. Z przygotowanym śmiercio-kijem pobiegł do sammadów. Nadris stał jedną nogą na wielkim, nieruchomym cielsku maraga, którego nazywali kolcogrzbietem.

— Co się stało?! — zawołał Herilak.

— To wyszło zza drzew, popędziło na mastodonty. Musiałem je zabić.

Małe oczka zasnuła śmierć. Zwierzę pokrywały płyty pancerza i rzędy kolców tkwiących wzdłuż boków oraz na długim ogonie. Strzał był celny, trująca strzałka trafiła stworzenie w pysk.

— Są dobre do jedzenia — powiedział Nadris.

— Ale trudno je poćwiartować — odparł Herilak. — Jeśli je przewrócimy, można będzie odciąć tylne łapy. Niedługo musimy się rozłożyć na noc, nie mamy więc zbyt dużo czasu. Zostań tutaj i zacznij ćwiartować — przyślę ci na pomoc Newasfara. Niech jego mastodont zabierze mięso, odejdźcie stąd przed zmrokiem.

Ruszyli naprzód, mastodonty przewracały oczyma i trąbity ze strachu przy mijaniu wielkiego cielska. Herilak ponownie szedł pierwszy, szukając polany, na której mogliby się zatrzymać i rozniecić ogniska. Będą potrzebować dużo chrustu, bardzo dużo, by upiec wszystko mięso, bo co zostanie, zepsuje się w cieple, a szkoda.

Od szlaku odchodziła w dżunglę ścieżka wydeptana przez zwierzęta. Stanął, sprawdzając, czy drzewa nie rosną tam rzadziej, i coś przyciągnęło jego uwagę. Herilak pochylił się i przyjrzał uważniej. Na pniu coś błyszczało, odłupany kawałek kory. Ślad częściowo zarósł, lecz został zrobiony w tym roku. A wyżej zobaczył złamaną, zwisającą gałąź. Tanu oznakowali tę ścieżkę.

Prowadząca mastodonta Merrith doszła do stojącego na szlaku Herilaka. Uśmiechnął się do niej i wskazał na dżunglę na wschodzie.

— Coś znalazłem, oznakowaną ścieżkę prowadzącą w stronę wybrzeża. Oznakowaną więcej niż raz.

— Czy to może być Kerrick?

— Nie wiem, ale coś tam jest, może inny sammad. Jeśli nawet nie znajdę Kerricka, to może się dowiemy, czy czegoś o nim nie wiedzą. Zatrzymamy się tutaj. Zawiadom innych — chcę zobaczyć, dokąd prowadzi ta ścieżka.

Ściemniało się już, gdy Herilak doszedł do wody i spojrzał na wyspę. Za ciemno, by iść dalej. Wyciągnął powietrze, sprawdzając, czy nie pachnie dymem. Nie był pewien. Przekona się rano.

Tego wieczoru najedli się do syta, przejedli się nawet, bo mięsa było o wiele za dużo, niż mogli zjeść lub zakonserwować. Tylko Fraken skarżył się na twardość kęsów, ale zostało mu tylko kilka zębów. Chłopiec-bez-imienia musiał pokroić jego porcję na małe kawałki, nim sam mógł przystąpić do posiłku. Zdołał ukradkiem porwać dla siebie kilka skrawków. Herilak żuł mięso, nie myśląc o nim, zastanawiał się, co znajdzie rano na wyspie. Długo nie mógł zasnąć, a potem spał niespokojnie, obudził się, gdy gwiazdy jeszcze nie zniknęły z nieba. Z popiołów ogniska wyjął zimny kawałek mięsa, ugryzł kęs i poszedł obudzić Hanatha.

— Chcę byś poszedł ze mną. Potrzebuję pomocy, by przedostać się na wyspę.

Rozmowa obudziła Morgila.

— Co ze mną? — zapytał.

— Zostań w sammadzie. Uwędźcie jak najwięcej mięsa. Wrócimy, gdy tylko sprawdzimy, czy są tam Tanu. Hanath cię zawiadomi, jeśli trafimy na sammad.

Ranek był chłodny, szybko dotarli do morza. Hanath uniósł głowę i wciągnął powietrze.

— Dym. — Wskazał na wyspę. — Dochodzi stamtąd.

— Wydawało mi się wczoraj wieczorem, że go czuję, a spójrz na te znaki. Przez błoto przeciągnięto tratwę lub łódkę. Ktoś jest na wyspie, musi być.

— Jak się tam dostać?

— Tak samo…

— Patrz. Coś się tam rusza, pod drzwiami.

Obaj łowcy stali nieruchomo i cicho, wpatrując się w cienie pod dalekim lasem. Z krzaków na słońce wyszedł ktoś, potem jeszcze ktoś.

— Łowca z chłopcem — powiedział Hanath.

— Dwaj chłopcy, jeden duży jak łowca.

Herilak zwinął dłonie przy ustach i wydał przeciągły okrzyk. Obaj chłopcy stanęli, odwrócili się i pomachali dojrzanym łowcom. Potem zniknęli wśród drzew.

Kerrick spojrzał na chłopców zbiegających stokiem, byli tak zadyszani, że ledwo mogli krzyczeć.

— Łowcy, dwaj nad wodą.

— Czy to Tanu? — zapytał Ortnar, dźwigając się z trudem.

— Mieli włosy jak my i włócznie — powiedział Harl. — To łowcy Tanu.

— Muszę ich zobaczyć — stwierdził Kerrick, siągając po hèsotsan.

— Pokażę ci, gdzie są! — Podniecony Arnwheet aż podskakiwał.

— Dobrze.

Armun usłyszała rozmowę i wyszła przed namiot z dzieckiem na rękach.

— Zostaw tu chłopca — powiedziała.

— Nie ma się czego bać. To Tanu. Ortnar zostanie z tobą. Arnwheet zobaczył ich pierwszy, zasłużył na spotkanie. Może opowiedzą nam, co się stało w dolinie.

— Przyprowadź ich tutaj.

Patrzyła, jak odbiegali, chłopcy krzyczeli do siebie. Czyżby inny sammad? Spotkałaby inne kobiety, z którymi mogłaby porozmawiać, inne dzieci. Była niemal tak podniecona, co i chłopcy. Z namiotu wyszła Darras, jak zawsze cicha i bojaźliwa. Przyda się jej spotkanie z innymi dziewczętami. Byłoby cudownie, gdyby naprawdę przechodzi tędy inny sammad.

Chłopcy biegli przodem, krzycząc z podniecenia, i nim Kerrick doszedł do brzegu, zdążyli już z krzaków wyciągnąć tratwę. Mieli rację, po drugiej stronie był łowca. Tylko jeden, wielki i jakby znajomy. Pomachał hèsotsanem i zawołał.

To Herilak, na pewno. Kerrick odmachał mu w milczeniu, przypomniał sobie ostatnie spotkanie w mieście. Sammadar był zły na niego, bo zmusił sammady do pozostania w mieście i uczestnictwa w jego obronie. Potem już nie rozmawiali, następnego ranka Kerrick ruszył z Ortnarem na pomoc. Szli tak, by omijać z dala wszystkich Tanu. Chronili w ten sposób obu samców Yilanè. Co Herilak tu robi i co mu teraz powie? Padło między nimi wiele twardych słów.

Kerrick stał w milczeniu na tratwie kierowanej przez chłopców. Patrzył na wielkiego łowcę, również trwającego w milczeniu. Gdy tratwa stuknęła o brzeg, Herilak odłożył swą broń na trawę i poszedł bliżej.

— Witam cię, Kerricku — powiedział. — Witam. — Dotknął zwisającego mu z szyi noża z gwiezdnego metalu, potem zerwał go i wyciągnął przed siebie. Kerrick wziął go powoli. Wypolerowane piaskiem ostrze błyszczało w słońcu.

— Przyniosły go — powiedział Herilak. — Murgu. Atakowały nas, zwyciężyły. Potem przestały. Zostawiły to nam.

— Miała to być wiadomość dla kogoś innego. Dobrze, że znów go widzę. Zrozumiałeś, co to znaczy?

Ponurą twarz Herilaka rozjaśnił rzadki u niego uśmiech.

— Nie rozumiem wszystkiego, co się stało. Wiem jednak, że coś się stało, że ustały zabijające nas ataki, że murgu odeszły. Zdarzyło się to na pewno dzięki tobie. — Twarz Herilaka znów spo-chmurniała, umilkł i założył race. — Gdy spotkaliśmy się ostatnio, Kerricku, powiedziałem ci wiele przykrych słów. Byłeś w moim sammadzie, lecz mimo to mówiłem i robiłem rzeczy, których nie powinienem. Nie uczyniłem tego, co należy, dla twej kobiety, Armun. To dla mnie wielka hańba.

— To przeszłość, Herilaku. Nie będziemy już o tym mówić. Powitaj mego syna, Arnwheeta. To sammadar Herilak, pierwszy między samadarami i łowcami.

— Nie pierwszy, Arnwheecie — zaprzeczył Herilak, spoglądając na chłopca. — Bądź dumny ze swego ojca. Jest wśród nas pierwszy. A tego znam, to syn Nivotha. Odszedł z Armun. Czy i ona tu jest?

— Jest. A także Ortnar z twego sammadu.

— Coś wtedy mroczyło mi głowę. Potraktowałem Ortnara tak jak ciebie. Może i gorzej. Uderzyłem go. Mogę jedynie powiedzieć, że omroczenie minęło. Żałuję tego, co uczyniłem, lecz nie mogę niczego cofnąć.

— Nie musimy teraz o tym mówić. Chłopcy wspomnieli o dwóch łowcach.

— Drugi wrócił do sammadu, przyprowadzi wszystkich nad wodę. Czy przyłączysz się do nas ze swoim sammadem?

— Dokąd ciągnięcie?

— Szukaliśmy ciebie.

Kerrick wybuchnął śmiechem na widok zmieszanej miny Herilaka. Łowca skrzywił się najpierw, potem także zaczął się śmiać.

— Znaleźliście mnie, możecie więc się tu zatrzymać, przyłączyć do nas. Wyspa jest bezpieczna, zwierzyny nie brakuje. Są na niej sarny i małe murgu. To dobre miejsce na obóz.

— Drapieżne murgu?

— Jest ich trochę, ale z lądu przybywa ich niewiele. Szukamy ich śladów w błocie, tropimy i natychmiast zabijamy. — Rozmowa o murgu coś mu przypomniała.

— Chętnie witam cię tutaj z całym sammadem — powiedział i zawahał się chwilę. — Muszę cię jednak uprzedzić, że na drugiej wysepce jest jeden z samców z miasta.

— Jeden z tych, którzy przeżyli pożar? — skrzywił się i nieświadomie uniósł broń.

— Ten sam. Było ich dwóch, lecz jeden… zmarł. Wiem, że według ciebie należy zabijać wszystkie murgu, mówiłeś mi o tym. Ten jeden jest niegroźny.

— Czy to znaczy, że jeśli tu przyjdziemy, to maraga nie wolno będzie niepokoić? To duża prośba.

— Duża, zapewne, ale musi tak być. Rozmawiam z nim. A dzięki temu, że umiem rozmawiać z murgu mogłem ocalić dolinę, przerwać wojnę. Przekazać ci ten nóż.

— Nigdy przedtem tak o tym nie myślałem. Po zagładzie mego sammadu uważałem, że murgu należy nienawidzić i niszczyć. Wszystkie. Mówiłeś, że niektóre są inne, lecz nie mogłem tego pojąć.

— Ten jest nieszkodliwy, jak wszystkie samce przebywał całe życie w zamknięciu. To samice prowadzą wojnę. Chcę, by ten jeden żył nadal.

Herilak skrzywił się, lecz w końcu kiwnął głową.

— Będzie, jak mówisz. Nie zbliżę się do tego zwierzęcia.

— A inni?

— Każdy będzie musiał obiecać to samo, bo inaczej tu nie zostanie. Wstęp na wyspę z maragiem zostanie zakazany, to najlepsze wyjście. Pokaż nam, która to wyspa, a wszyscy Tanu przysięgną, że na nią nie wejdą. Także dzieci. Nie podoba mi się to, ale tobie zawdzięczamy nasze życie, tyle przynajmniej możemy dla ciebie zrobić. Stworzenie będzie bezpieczne.

W puszczy rozległo się trąbienie i ukazał się pierwszy mastodont. Sammady zbliżały się do wyspy.

Загрузка...