ROZDZIAŁ XXVI

Kerrick nie chciał powiedzieć, co zobaczył, jakby plamka mogła zniknąć od przemilczenia, nigdy się nie pojawić, Arnwheet podzielał to milczenie w czasie drogi. Strzelił z łuku do wygrzewającej się na słońcu jaszczurki, niemal ją trafił, gdy uciekała w trawę. Potem usiadł na dziobie łódki i pozostał tam cały czas, mocząc palce w wodzie. Kerrick chciał go przed tym ostrzec, nagle przypomniał sobie, jak robił to samo, będąc chłopcem, i jak bardzo się przeraził wynurzającego się z morza maraga. Ale to było dawno temu, w płytkich, przybrzeżnych wodach nie ma się czego bać. Wysiedli z łódki, przewrócili ją do góry dnem i Arnwheet pobiegł do namiotu. Kerrick znów spojrzał na swój hèsotsan. Plamka nie zniknęła.

Przy ich ognisku panowało milczenie. Armun wiedziała, dokąd poszli, i swe niezadowolenie wyrażała każdym ruchem. Tym razem Kerrick nie próbował z nią rozmawiać, był również milczący jak ona, mając nadzieję, że w końcu wybaczy im wizytę na wysepce. Zmęczony Arnwheet zasnął jeszcze przed ukazaniem się pierwszych gwiazd. Kerrick zasypał piaskiem przygasające ognisko i poszedł do strumyka umyć ręce. Tarł je starannie, potem umył jeszcze raz. Pomyślał przy tym, że jeśli zaraził hèsotsan, to już za późno na czystość. Otrząsnął race z wody i poszedł do namiotu Herilaka.

Po wejściu na polanę ujrzał, że Merrith przeniosła swój namiot tuż obok sammadara. W otwartym wejściu siedziała Darras, trzymając słomianą lalkę. Nadal była milczącą dziewczynką, lecz uśmiechnęła się na jego widok. Poły namiotu Herilaka były zamknięte, z wnątrza dobiegał śmiech. Miał już zawołać, gdy poznał, że to głos kobiety. Nic o tym nie wiedział, lecz był zadowolony. Usiadł na futrze obok Darras.

— Nigdy nie widziałem tej lalki.

— Zrobiła ją babcia. Patrzyłam na to. Czy nie jest ładna? Ma na imię Melde. Tak nazywała się moja matka.

— To bardzo ładna lalka.

Dorzucił suchych gałęzi do ognia i podsycał go, aż drewno zaczęło trzaskać i płomienie buchnęły w górę. Uniosła się klapa drugiego namiotu, wyszła z niego Merrith i usiadła obok.

— Darras powiedziała mi o nowej lalce. Jest z niej bardzo zadowolona.

Merrith uśmiechnęła się i skinęła głową.

— Nie tylko ona się cieszy.

Herilak zawołał na powitanie i Kerrick poszedł do niego. Usiedli w ciemności przed namiotem, patrząc przez migające ognie na kobietę i dziewczynkę. Herilak wyglądał na równie szczęśliwego jak Merrith. Kerrick nie chciał tego psuć, sammadar zbyt długo był ponury i smutny. Rozmawiali o polowaniu, innych sammadach, dolinie Sasku. Wreszcie Merrith zabrała dziewczynkę do namiotu i zamknęła połę.

— W lecie może tu być bardzo gorąco — powiedział Herilak — ale zimą nigdy nie ma mrozu. Ta wyspa to bardzo dobre miejsce dla sammadów.

— Czy kiedyś wrócimy w góry? Tak powiedział przed śmiercią stary Fraken.

— Stary Fraken był starym głupcem. Wiele razy tak mówiłeś. Na pomocy ciągłe trwa zima.

— Mój śmiercio-kij chyba zachorował. Herilak zamilkł na bardzo długo. Gdy wreszcie się odezwał, w jego głosie powrócił ponury smutek.

— Musiało się to kiedyś zdarzyć. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Tym razem musimy zdobyć nowe śmiercio-kije przed stratą starych, trzymać je osobno.

— Chcesz znów iść do miasta murgu? Ukraść następne? Zabić dalsze murgu?

— Czy możemy zrobić coś innego?

Kerrick nie miał na to gotowej odpowiedzi. Siedział w milczeniu ze złożonymi dłońmi, tak mocno splatając palce, że aż trzaskały mu kostki. Nad drzewa wychynął księżyc, zalewając polanę zimnym światłem. Nad ich głowami cicho przeleciała sowa, w lesie zawołało jakieś nocne zwierzę.

— Nie — odpowiedział Kerrick z wielką niechęcią. — Nie mogę nic innego wymyślić. Wiemy, gdzie są śmiercio-kije. Jeśli jednak zostaniemy znów dostrzeżeni…

— Nie musisz teraz iść. Wiem, gdzie jest staw.

— Nie boję się tam pójść!

— Tego nie powiedziałem. Chodziło mi o to, że teraz mogą zaryzykować inni. Zrobiłeś już swoje, nawet więcej, i to po wielokroć.

— To nieważne. Najbardziej się boję naszej zależności od murgu i miasta. Pójdziemy tam, bo musimy, potem któregoś dnia będziemy musieli pójść jeszcze raz. Ale za którymś razem to się stanie, zostaniemy w mieście dostrzeżeni przez murgu. Co wtedy?

— Za dużo się martwisz. Należy żyć z dnia na dzień.

— To już nie jest prawdą. Mogłeś tak mówić, gdy byliśmy w górach i tropiliśmy sarny. Teraz już nie. Jesteśmy w pułapce, z której nie ma wyjścia.

— Tym razem będzie nas więcej. Weźmiemy mnóstwo śmiercio-kijów.

— Nie. To niemożliwe. Ryzyko jest zbyt wielkie. Najwyżej dwóch łowców. I zostawimy tu nasze śmiercio-kije. Potem, po opuszczeniu sammadów, będziemy musieli wiele razy umyć siebie i skóry, które nosimy. Choroba nie może się przenieść na przyniesione przez nas śmiercio-kije.

— Nie zrozumiałem tego, co mówiłeś o myciu i chorobie.

— Ani ja — odparł Kerrick z krzywym uśmiechem. — Ale tak słyszałem od kogoś, kto się zna. Było to przed naszym spotkaniem, gdy bardzo chorowałem…

— Więc usłyszałeś to od maraga?

— Tak. A przekonałeś się po ataku na miasto, potem w dolinie, gdzie wyhodowały specjalne rośliny mające nas zabić, jak dużo wiedzą one o żywych stworzeniach. Ten marag o wielkiej wiedzy powiedział mi, że choroby, zakażenia, są przenoszone przez małe żyjątka.

— Widziałem robaki w ranach.

— Żyjątka mniejsze jeszcze od nich, takie małe, że trudno w to uwierzyć, ale powtarzam ci to, co sam słyszałem. Może więc to, co zabija śmiercio-kije przechodzi od jednego do drugiego. Nie wiem. Jeśli jednak można to powstrzymać przez mycie, musimy się szorować.

— Na pewno. Ponadto po dobrym myciu każdy łowca lepiej pachnie. Pójdziemy we dwóch. Ty i ja.

— Nie — powiedział Kerrick z nagłą stanowczością. — Jesteś sammadarem i nie mogę ci mówić, co masz robić. Wezmę kogoś, kto zrobi to, co mu każą. Pójdziemy cicho, unikając murgu. Unikając zabijania, jeśli któregoś spotkamy. Gdybyś tam wtedy był, czy posłuchałbyś zakazu zabijania?

— Nie posłuchałbym. Mówisz prawdę. Ale kogo weźmiesz? Twój sammad jest mały, jedynym w nim łowcą jest chłopak, Harl.

— Jest sprawny i milczący w lesie. Pójdzie ze mną. Tak musi być.

— Popełniasz błąd.

— Być może — ale to mój błąd.

Herilak skrzywił się gniewnie, ale nie potrafił nic wymyślić. Decyzja została podjęta.

— Kiedy pójdziesz?

— Bardzo prędko. Tym razem musimy pójść tam i zabrać śmiercio-kije, nim zdechną inne. Muszą być zawsze gotowe do użytku.

Nic już nie było do dodania i rozstali się w milczeniu.

Kerrick obudził się rano o pierwszym brzasku, mało spał tej nocy. Leżał nieruchomo, słuchając spokojnego oddechu Armun, aż promienie słońca padły na skórę namiotu. Wtedy wyszedł cicho i poszedł do kryjówki, w której trzymał hesotsan, odwinął go starannie i uniósł do światła. Martwy obszar powiększył się.

Poła namiotu łowców została odrzucona i Ortnar usiadł w porannym słońcu. Wyciągnął przed siebie sztywną nogę, ciągły ból wyżłobił na jego twarzy głębokie zmarszczki.

— Chcę pomówić z Harlem — powiedział Kerrick.

— Jeszcze spałem, gdy wyszedł, dobrze przed świtem. Zna miejsce nad strumieniem, gdzie rano przychodzą sarny. Któregoś dnia zostanie dobrym łowcą.

— Porozmawiam z nim, gdy wróci. — Nie było nic do dodania, Ortnar nigdy nie był dobrym partnerem do pogaduszek. Kerrick odwrócił się i poszedł do swego namiotu. Armun już wstała i rozniecała ogień.

— Widziałam, jak oglądałeś śmiercio-kij. Za bardzo się nim martwisz.

— To więcej niż zmartwienie. Zachorował.

— Znowu! — powiedziała to z wielkim bólem.

— Tak. Muszę iść do murgu. Znów.

— Nie, nie ty. Mogą pójść inni.

— Na pewno mogą — ale nigdy by nie wrócili. Tylko Tanu będący na wpół maragiem może zrozumieć miasto murgu. Teraz najem się i odpocznę. Mało spałem w nocy.

Gdy się obudził, słońce stało wysoko na jasnym niebie. Na dworze siedział Harl, czekając cierpliwie. Patrząc na niego oczyma jeszcze zamglonymi snem, Kerrick widział go jak obcego. To już nie jest mały chłopiec, lecz dorosły łowca. Wstał i podszedł do namiotu, gdy tylko ujrzał, że Kerrick się obudził.

— Ortnar powiedział, że mnie szukałeś, że chcesz ze mną pomówić.

— Byłeś na polowaniu. Czy sarny przyszły?

— Prosto na mnie. Dwie zabiłem. Czego ode mnie chcesz? Jak Ortnar nie miał czasu na pogawędki. Używał słów jak strzał, były ostre i szybkie.

— Chcę ciebie. Czy pójdziesz ze mną do miasta murgu? Zachorował mój śmiercio-kij.

— Ilu pójdzie.

— Tylko ty i ja.

Oczy Harla się rozszerzyły.

— Ostatnim razem poszedłeś z sammadarem Herilakiem.

— Tak. I zabił spotkane przez nas murgu. Tym razem zależy mi tylko na umiejętnościach tropienia, a nie zabijania. Chcę widzieć i nie być widzianym. Pójdziesz ze mną?

Harl uśmiechnął się i wyciągnął zaciśnięte pięści, jedną nad drugą.

— Pójdę. Przyniesiemy śmiercio-kije?

— Tak. Musisz mi jednak coś powiedzieć. Czy będziesz robił to, co ci każę? Jeśli zobaczymy murgu z miasta, nie będzie wolno ich zabijać. Czy się powstrzymasz?

— Prosisz o trudną rzecz.

— Wiem. Ale jeśli nie zrobisz tego ty, znajdę kogoś innego. Jesteś z mojego sammadu. Jeśli zrobisz to, o co cię poproszę, nie będze innego łowcy. Możesz wybierać.

— Wybieram pójście z tobą. Zrobię, co każesz, sammadarze. Kiedy wyruszamy?

— Rano. Weźmiemy tylko włócznie i łuki. Śmiercio-kije zostaną tutaj.

— A jeśli spotkamy wielkiego maraga, którego nie będzie można zabić włócznią czy strzałą?

— Zginiemy. Uchronią nas przed tym tylko twoje umiejętności poruszania się w lesie. Czy to potrafisz?

— Tak. Zrobimy, jak powiedział sammadar.

Wyszli o świcie i do nastania upału zrobili spory kawał drogi na południe. Po dojściu do brodu na wąskiej rzeczce wymyli się w czystej wodzie, jeden siedział w niej, a drugi go pilnował. Harl nie rozumiał przyczyn mycia, ale zrobił, jak mu kazano. Mrucząc o zamoknięciu łuku i cięciwy, rozłożył strzały na trawie, by wyschły. Kerrick spojrzał na pakunki suszonego mięsa i ekkotazu.

— Nie można myć mięsa — powiedział Harl. Kerrick się uśmiechnął.

— To prawda. Ale możemy je zjeść. Przed wejściem do miasta wyrzucimy to, co nam zostanie, razem z torbą. Ostatnim razem pociąłem skórę, by związać śmiercio-kije. Choroba mogła się tak przenieść. Teraz owiniemy je rozszczepioną korą i pnączami. Nie mogą złapać choroby.

Drugiego dnia Harl zatrzymał ich, unosząc rękę, i wsłuchał się w puszczę. Znajdowało się w niej coś wielkiego. Obeszli zwierzę wielkim łukiem, aż wyszli na brzeg. Do wieczora szli piaskiem. Wrócili na ląd dopiero wtedy, gdy wybrzeże stało się bagniste i nieprzebyte. Więcej nic im nie przeszkadzało i szli szybko. Po osiągnięciu znanych mu już zewnętrznych krańców miasta Kerrick zatrzymał się.

— Wrócimy do strumienia, przez który ostatnio przechodziliśmy. Wyrzucimy torbę z mięsem i znów się umyjemy.

— Wpierw zjemy jak najwięcej.

— Oczywiście. Ruszamy dalej po południu. — Harl skrzywił się na to niezadowolony. — Mamy ważny powód do zaczekania. Murgu miasta nie chodzą po nocy. Jeśli będą jakieś przy stawach ze śmiercio-kijami, opuszczą je wtedy, by jeszcze przed zmrokiem znaleźć się w mieście. Wróciwszy tu o szarówce, zdołamy zabrać śmiercio-kije i wycofać się, choćby było już po zmierzchu. Czy to możliwe?

— Jeśli zobaczę szlak za dnia, odnajdę go i w nocy. Będzie tak, jak powiedziałeś, sammadarze.

Przed wieczorem, w mokrych i zimnych strojach ze skóry, znaleźli się przy zewnętrznej granicy miasta. Kerrick szedł pierwszy, ścinając i odsuwając trujące rośliny i ciernie. Po minięciu zapory powiedział szeptem Hartowi, co ma robić dalej. Szli coraz wolniej, ostatni odcinek do ziemnego wału wokół stawu pokonali pełzając. Harl wszedł pierwszy i skinął na Kerricka.

— Nikogo tu nie ma, od ostatniego deszczu nie widać żadnych śladów.

— Chcę pozostać w ukryciu, aż się ściemni. Możemy z tych pnączy spleść sieci do niesienia śmiercio-kijów.

Przed samym zmierzchem Harl wszedł na ziemny wał, rozejrzał się i skinął na Kerricka. Pod nimi, w płytkiej wodzie i na piaszczystym brzegu roiło się od hesotsanów. Kerrick wrzucił pecyny ziemi, by odpędzić te mogące chodzić i wskoczył do wody. Blisko niego na piasku hèsotsany słabo poruszały nogami, niezdolne do ucieczki.

— Takich nam trzeba — powiedział. — Dam je tobie.

Wziął tyle, ile mogli łatwo unieść, potem wyciągnął rękę do Harla i wyszedł ze stawu. Hesotsany syczały cicho przy wiązaniu, próbowały kąsać ich w palce. Robota poszła szybko. Zarzucili na ramiona pakunki owiniętych stworzeń i chwycili za broń.

— Udało się nam! — powiedział Kerrick, czując, jak opuszcza go napięcie. — Teraz chodźmy stąd.

Harl szedł pierwszy po łagodnym stoku, wracając na drogę, którą przyszli do miasta.

Gdy minął szczyt wału, rozległ się ostry trzask hèsotsanu i chłopiec upadł. Zmarł, nim jeszcze dosięgnął ziemi.

Загрузка...