ROZDZIAŁ XXXII

Wymiana zajęła większą część pierwszego dnia, ciągnęła się też przez następny. Zbyt radowała Paramutan, bo szybko ją zakończyli. Hanatha i Morgila wkrótce opanował taki sam entuzjazm, żałowali bardzo, że przynieśli tak mało na wymianę. Potem ktoś podsunął myśl o świeżym mięsie. Wszystko inne zawieszono, a obaj łowcy chwycili łuki i pobiegli w puszczę. Paramutanie byli najlepszymi łowcami na oceanie, lecz na lądzie ustępowali Tanu. Powitali cztery świeżo upolowane sarny piskliwymi, głośnymi pochwałami.

Nastąpiła uczta, a po niej znów zaczęto wymianę. Jej zadowalający wszystkich wynik uczczono następnym obżarstwem. Kerrick siedział na jednej z wydm z dala od innych, pogrążony w głębokich myślach. Armun przyszła do niego, wziął ją za rękę i usadził przy sobie.

— Uczą się teraz nawzajem swych pieśni — powiedziała — choć nie mają pojęcia, o czym one mówią.

— Przydałoby się trochę porro, wtedy naprawdę mielibyśmy święto.

— Nawet o tym nie wspominaj! — Roześmiała się, bo obaj łowcy pokazywali teraz, jak wyglądają zapasy Tanu. — Zrywam się do ucieczki na samą myśl o Paramutanach pijących porro.

Rozległy się nowe krzyki i uderzenia, gdy Kalaleq pokazał, że mimo swego wzrostu Paramutanie są także dobrymi zapaśnikami.

— Odkąd tu jesteśmy, rozmyślam o wielu rzeczach — powiedział Kerrick. — Podjąłem ważne decyzje. Po pierwsze, chcę cię uszczęśliwić.

Chwyciła go ze śmiechem za ramię.

— Nie mogę być szczęśliwsza niż teraz, gdy jesteśmy razem.

— Niezupełnie. Wiem, że coś cię trapi, mówię ci więc, że z tym już koniec. Arnwheet ma wielu przyjaciół, lecz zmusiłem go do chodzenia ze mną na rozmowę z tym na wyspie. Nie znosisz tego. Już się nie uśmiechała.

— Tak. Jesteś jednak łowcą i nie mogę ci kazać robić to, nie robić tamtego. Postępujesz, jak musisz.

— Myliłem się. Po powrocie dopilnuję, by chłopak trzymał się z dala od tego, którego nazywasz maragiem. Jest on moim przyjacielem i lubię z nim rozmawiać, ale Arnwheet zrobi, co zechce. Jeśli zapragnie zapomnieć jak mówią murgu — wówczas zapomni.

— Ale przecież wiele razy mówiłeś, jak ważne jest, by to znał.

— Już tak nie myślę. Murgu się nie liczą. Byłem ślepy na prawdziwy wygląd świata. Wyglądam jak Tanu, lecz myślę jak murgu. Koniec z tym. Świat się nie zmienił, lecz patrzę teraz na niego inaczej.

Armun słuchała go w milczeniu, niczego nie rozumiejąc, lecz wiedząc, że mówi o sprawach niesłychanie dla siebie ważnych. Uśmiechnął się, widząc jej baczny, milczący wzrok, przyłożył palec do jej ust.

— Chyba źle tłumaczę. W myślach widzę wszystko wyraźnie, lecz nie potrafię dobrze tego przekazać. Rozejrzyj się, spójrz na Paramutanów, na ich wspaniałe rzeczy: ikkergak, poruszające nim żagle, pompę do wody, rzeźby — wszystko.

— Są bardzo dobrzy w ich robieniu.

— Tak, ale my też. Robimy krzemienne noże, łuki, włócznie, namioty, w których śpimy. Pomyśl także o Sasku z ich naczyniami i krosnami, zbiorami…

— I porro — nie można o nim zapomnieć!

Śmiali się razem, a walka na plaży stała się jeszcze bardziej zażarta. Dwaj Paramutanie tak się w niej zapamiętali, że wpadli do wody, co wszyscy uznali za bardzo zabawne.

— To co mówiłem o robieniu rzeczy, jest bardzo ważne — powiedział Kerrick. — Nawet porro jest ważne. Bo to nasze dzieło. Robimy rzeczy swoimi rękami. Uczynione przez nas nie mogą umrzeć, bo nigdy nie żyły. Włócznia równie dobrze służy na śniegu, jak i w dżungli.

— To prawda. Ale co w tym ważnego?

— Dla mnie to najważniejsze odkrycie. Zbyt długo myślałem jak murgu. One nie robią niczego. Większość w ogóle nic nie robi, jedynie żyje i umiera. Mają jednak kilka posiadających wiedzę i potrafiących kierować żywymi istotami. Nie wiem, jak to robią, chyba nigdy się nie dowiem. Byłem jednak tak głupi, że myślałem jedynie o wyhodowanych przez nie rzeczach. O tym, jak i dlaczego to robią. Wszystko co planowałem, wszystko czego dokonałem, było robione na sposób murgu. To był błąd, odstępuję teraz od niego. Jestem w pełni Tanu, a nie na wpół maragiem. Zrozumiawszy to, pojąłem prawdę. Śmiercio-kije mogą sobie zdechnąć. Nie mają znaczenia. To ja je im przydałem, a inni uwierzyli. Nigdy więcej.

Przestraszyła się.

— Nie mów tak. Na południu bez śmiercio-kijów czeka nas śmierć, a na pomocy jest tylko zima. Nie możesz tak mówić.

— Słuchaj i myśl. Jestem jedynym łowcą znającym murgu. Mogę umrzeć jutro, mogłem zginąć wczoraj. Przeze mnie używamy śmiercio-kijów. Żyjąc wśród murgu, widziałem, jak używali ich do zabijania wszystkiego, co je zalakowało, bez względu na wielkość. Widziałem to i zrozumiałem, że mając śmiercio-kije moglibyśmy również żyć na południu. I dokonaliśmy tego, lecz nasze życie zależy teraz od śmiercio-kijów, a to źle. Musimy znaleźć sposób na życie bez nich, zgodne z naszymi zwyczajami. Skoro uzależnimy od nich nasze życie, stajemy się na wpół murgu, wszyscy są tacy jak ja. Ale z tym koniec. Ja i wszyscy inni muszą być wyłącznie Tanu. Wyjście jest proste.

— Nie widzę go — powiedziała zmieszana.

— Czy pamiętasz wyspę murgu? Jak zapaliłaś ognisko, a Kalaleq zabił w morzu statki-stworzenia?

— Tak, uczyniliśmy to.

— Teraz pokaże nam, jak w ten sam sposób zabijać murgu. Nauczymy się robić takkuuk. To ta czarna trucizna w pęcherzach, taka silna, że wystarczy powąchać odrobinę, by się pochorować. Na włóczni zabije największego maraga. Nie widzisz różnicy? Rzeczy, które umiemy robić, nigdy nie umierają, w przeciwieństwie do chorujących i zdychających śmiercio-kijów. Nie może też zginąć wiedza i umiejętność robienia ich, bo wielu ją zna. Będziemy robić takkuuk i żyć, gdzie zechcemy.

— Chyba cię rozumiem, widzę, że to dla ciebie bardzo ważne. Może jednak nie zdołamy zrobić takkuuku. Co wtedy? Przyciągnął ją do siebie.

— Zdołamy zrozumieć, jak się go robi. Zaraz o to zapytamy. Co może zrobić jeden, może i drugi. Pamiętaj, że nie jesteśmy murgu. I nie wolno nam starać się być nimi. Może kiedyś zdobędziemy ich wiedzę o żywych stworzeniach. Kiedyś. Teraz jednak wiedza ta nie jest nam potrzebna. Wypytajmy Kalaleqa.

Zdyszany Paramutanin leżał na piasku. Ręce i twarz miał powalane krwią z jedzonej właśnie surowej wątroby. Brzuch mu pękał od obżarstwa, lecz jeszcze się nie poddał.

— Największy żarłok wśród Paramutan! — zawołał Kerrick.

— To prawda! Sam tak powiedziałeś. Jestem też największym łowcą…

— Potrafisz więc wszystko robić?

— Wszystko!

— Czy wiesz, jak robić takkuuk?

— Kalaleq wie wszystko, co potrzebne do robienia takkuuku, który zabija największe ulauraqi.

— Czy kosmaty Paramutanin, pełen mądrości, powie prostemu Tanu, jak się go robi?

— Nigdy! — zawołał, potem ryknął śmiechem i opadł słabo na piasek. Ani Kerrick, ani Armun nie widzieli w tym nic zabawnego. Paramutanin zaczął tłumaczyć dopiero wtedy, gdy skończył się śmiać i przełknął resztki wątroby.

— To ważne i bardzo trudne. Nauczył mnie tego ojciec, przekażę to memu synowi, Kukujukowi, gdy tylko dorośnie. Wy jesteście dorośli, możecie dowiedzieć się teraz. Musicie jednak zapłacić za tajemną wiedzę.

— To uczciwe. Co chcesz?

— Cena jest wysoka. Jest nią… kamienny nóż o najostrzejszym ostrzu.

Kerrick wyjął swój nóż i dał go Kalaleqowi, który przeciągnął kciukiem po jego ostrzu i zamruczał radośnie.

— Teraz wam powiem i pokażę. Musicie zmieszać krew i wnętrzności pewnej ryby, a potem schować w ciepłym miejscu, by tam zgniły. Potem trzeba je wykopać i znów zostawić do zgnicia, lecz wraz z sokiem wyciśniętym z korzeni wysokich kwiatów, kwitnących jedynie na tym brzegu. To jeden z powodów naszego tu przybycia. Wymiana i kopanie tych korzeni. Muszą być w tak-kuuku, zawsze w nim były. Pomagają mu zabijać. Czy chcecie także takkuuku do łowienia ryb?

— Jesteśmy łowcami. Potrzebny jest nam na groty do włóczni, by móc zabijać największe murgu puszczy.

— Łatwo je zabije, bez obaw.

— Mieliśmy ich bardzo wiele — powiedziała Armun i dodała z uśmiechem — ale już nie teraz.

Opuściły ją także własne lęki. Że Arnwheet stanie się bardziej murgu niż Tanu. Pozbyła się tego strachu. Kerrick będzie sam odwiedzał maraga na wyspie. Porozmawia z tym stworem tak, jak rozmawia z Paramutaninem. To wszystko. A kiedyś tamto zdechnie, i to wszystko się skończy. Może już przestać się bać.


— Boisz się iść na wyspę — powiedział Dali, plując na ziemię, by pokazać siłę swych uczuć.

— Nie boję się — odpowiedział Arnwheet. — Po prostu nie chcę iść. To ty powinieneś się bać — ojciec zbił cię, gdy poszedłeś. Widziałem, jak płakałeś.

— Nie płakałem!

— Ja też widziałem! — zawołał inny chłopiec i odskoczył, gdy Dali próbował go uderzyć.

Arnwheet zaczął się wycofywać. Był mniejszy od Dalia i wiedział, że nie pokona go w walce. Miał nadzieję, że tamten już o wszystkim zapomniał. Tak jednak nie było. Dali dogonił tamtego chłopca, a gdy wrócił, dysząc dźgnął boleśnie palcem w pierś Arnwheeta.

— Widziałem, jak poszedłeś z ojcem na wyspę. Ukryłem się i widziałem, jak poszliście prosto do maraga.

— Nie mów o tym ani o moim ojcu.

— Czemu? — Dali kpił teraz, a wszyscy byli po jego stronie.

— Chcesz mnie powstrzymać? Spróbuj. Twój ojciec to na wpół marag. Widziałem go, jak się tak trząsł.

Okręcił się i zaczął tańczyć machając ramionami, a wszyscy chłopcy roześmieli się, bo było to bardzo śmieszne.

— Zamknij się — tylko tyle zdołał wymyślić Arnwheet.

— Widziałem też Arnwheeta, jak to robił, trząsł się, trząsł się, i trząsł!

Pokaz spotkał się z wielkim uznaniem i Dali zaczął się obracać, by wszyscy mogli go zobaczyć. Arnwheet rozzłościł się i pchnął większego chłopca w plecy, a gdy ten się przewrócił, kopnął go mocno. Dali krzyczał wściekle, lecz Arnwheet już uciekł. Arnwheet był szybki i wrzeszczący Dali nie zdołał go złapać. Gonili także inni chłopcy. Wszyscy razem wpadli między namioty. Arnwheet kluczył między nimi, potem przeskoczył ognisko, lecz Dali zaszedł go od przodu i chwycił za ramię. Powalił chłopca na ziemię i zaczął go okładać. Trafił pięścią w nos Arnwheeta, tryskająca wysoko krew rozjuszyła widzów. Dali wstał i zaczął kopać mniejszego chłopca. Nagle krzyknął, gdy twarda dłoń uderzyła go t w ucho.

— Bić mniejszego! Kopać mniejszego! — krzyczała w gniewie Merrith. — Czemu nie kopniesz mnie, może chcesz spróbować? — Uderzyła go jeszcze raz, nim zdążył się wykręcić i uciec. — Ktoś jeszcze chce? — rzuciła za chłopcami, którzy zniknęli równie szybko co Dali. Arnwheet usiadł, łzy mieszały mu się z płynącą z nosa krwią.

— Chłopcy — mruknęła do siebie, wycierając chłopcu łzy. Potem umoczyła szmatkę w zimnej wodzie i obmyła twarz Arnwheeta, trzymając ją do góry, aż ustało krwawienie i chlipanie.

— Idź do swojego namiotu, połóż się i nie ruszaj, bo znów zaczniesz krwawić — powiedziała. — Trzymaj się też z dala od kłopotów.

Arnwheet czuł się podle. Wlókł się przez kurz, kopiąc wszystkie kije. Chłopcy wyśmiewają się z niego i słusznie. Wygląda śmiesznie, gdy mówi w yilanè. Nigdy już tego nie zrobi. A może zrobi. Potrafi tak mówić, a oni nie. Wszyscy są głupi. Może iść na wyspę, a oni nie. Co znaczy, że jest od nich lepszy. Pójdzie tam teraz, a oni zostaną tutaj.

Namiot był pusty. Malagen wyszła z jego siostrą. Nie ma też ojca i matki, i to od tak dawna. Nikt o niego nie dba, nikt. Może tylko Nadaske. Wziął swój łuk i kołczan ze strzałami, potem zobaczył przy drzwiach oścień na ryby. Jego też weźmie, pokaże Nadaske, jak łapać nim ryby.

Przedostając się na wyspę, nie zauważył nikogo. Dzień był gorący, chłopca pokrywał kurz i brud. Ulżyło mu, gdy przepłynął kanał oddzielający ich od mniejszej wyspy. Usiadł na brzegu i przyjrzał się uważnie krzakom, lecz nikt go nie śledził. Potem poszedł wzdłuż brzegu, a na widok szałasu zawołał głośno prośbę o uwagę. Nadaske wystawił głowę, następnie wyszedł cały, wyrażając radość-z-odwiedzin.

— I z jedzenia — powiedział Arnwheet, wyciągając oścień. — Do dźgania-łapania ryb. Pokażę ci, jak.

— Mały ma niepojętą dla mnie mądrość. Będziemy dźgali ryby.

Загрузка...