ROZDZIAŁ I

Uveigil as lok at mennet, homennet thorpar ey wat marta ok etin.

Choć rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze spływa jej nurtem coś mrocznego ku tobie.

PRZYSŁOWIE TANU


Było cicho i spokojnie.

Dobiegł końca ciepły dzień, zresztą wszystkie były tu upalne. Wieczorem jednak lekka bryza wiejąca nad wodą chłodziła nieco powietrze. Kerrick zerkał na słońce, ocierając pot z twarzy. Tak daleko na południu łatwo zapominało się o zmianach pór roku. Słońce jak zawsze zapadało za jezioro, śląc ostatnie blaski na nieruchome wody i czerwone niebo. Ryba musnęła powierzchnię jeziora i we wszystkie strony rozeszły się barwne fale. Zawsze tak było, nieodmiennie. Zdarzały się czasem chmury czy deszcze, ale nigdy nie bywało naprawdę zimno, nie czuło się tu powolnych przemian pór roku. Zimę poznać można było po opadach i mgłach. Nocami chłodniało powietrze. Nigdy jednak wiosenna trawa nie oblekała się świeżą zielenią, a liście jesienią nie rudziały.

Zimą nigdy nie leżały śniegi. Za niektórymi rzeczami Kerrick wcale nie tęsknił. Przy wilgotnej pogodzie bolały go odmrożone palce. Wolał upały niż śnieg. Wysoki wyprostowany mężczyzna zerkał na znikające słońce. Długie jasne włosy, przewiązane na czole cienkim rzemykiem, sięgały mu do ramion. W kącikach oczu pojawiły się już zmarszczki; widać też było na opalonej skórze blade blizny po starych ranach. Zwrócił wzrok na większe fale, wywołane przez jakiś ciemny kształt poruszający się w wodzie, tuż przy brzegu. Do jego uszu dobiegło znajome prychanie. O zmroku ławice hardaltów podpływały do brzegu, a Imehei nabierał wprawy w łowieniu ich siecią. Stękając i dysząc wychodził teraz z wody z obfitą zdobyczą. Zachodzące słońce odbijało się czerwienią od muszel hardaltów, ich macki zwisały bezwładnie. Imehei zrzucił je przed szałasem, w którym spały samce Yilanè, i zawołał mocnym, zdecydowanym głosem. Nadaske wyszedł na dwór i zaglądając do sieci, pochwalił połów. W sammadzie Kerricka panował spokój — ale też czuło się pewien dystans. Yilanè trzymali się swojej strony trawiastej polany. Tanu swojej. Tylko Kerrick i Arnwheet czuli się wszędzie u siebie.

Na tę myśl Kerrick skrzywił się i pogrzebał palcami w brodzie, sięgając do metalowego pierścienia otaczającego mu szyję. Wiedział, że Armun nie pochwala wizyt Arnwheeta u Yilanè. Dla niej samce były po prostu murgu, stworzeniami, które należy zabijać i zapominać, a nie odwiedzać; niewłaściwym towarzystwem dla ich syna. Była jednak na tyle mądra, by o tym nie mówić. W sammadzie przynajmniej pozornie panował spokój. Wyszła właśnie z namiotu schowanego pod drzewami, ujrzała Kerricka siedzącego na brzegu i podeszła do niego.

— Nie powinieneś wychodzić na otwartą przestrzeń — powiedziała. — Czy nie powtarzasz ciągle, żebyśmy nie zapominali o ptakach szukających w dzień, a sowach w nocy?

— Powtarzam, ale chyba już nie musimy się ich bać. Minęły dwa lata, odkąd przybyłem tu z Ortnarem i tymi dwoma. Ani razu nic nas nie zaniepokoiło. Lanefenuu posłuchała mnie i zakończyła wojnę. Obiecała to i dotrzymała słowa. Murgu nie mogą kłamać. Napastniczki wróciły do miasta, nigdy go odtąd nie opuściły.

— Muszą jednak wyprawiać się na polowania.

— Jesteśmy od nich daleko i stale się pilnujemy.

— Niebezpieczeństwo nie minęło.

Wstał i objął ją, wdychając słodki zapach jej włosów. Starał się nie przyciskać jej zbyt mocno, ze wzglądu na okrągły brzuch.

— Trudno by ci było teraz wędrować — powiedział. — Po narodzinach dziecka wyruszę z Harlem na pomoc. Dorósł na tyle, by zostać łowcą. Ortnar dobrze go wyuczył. Nie jest już dzieckiem, to jego szesnaste lato. Ma dobrą włócznię. Przeszukamy północ. Wiem od Ortnara, że są tam inne jeziora.

— Nie chcę tu zostać. Pójdę z tobą.

— Porozmawiamy o tym później.

— Już postanowiliśmy. Chciałabym pójść nad inne jeziora. Czy wtedy zostawimy tu murgu?

Kerrick nie odpowiedział, lecz ciągle ją obejmując skierował się do namiotu. Dziecko powinno się niedługo pojawiać, może nawet się spóźniało, wiedział też, choć się nie skarżyła, że musi odczuwać bóle. To nieodpowiednia pora na rozmowy o samcach Yilanè. Poły namiotu były podwinięte, jak zwykle w bardzo ciepłe dni, i widział Arnwheeta śpiącego w skórach. Miał już sześć lat i wyrastał na silnego, szczęśliwego chłopca. Dużo starsza Darras leżała, przyglądając się im w milczeniu. Zachowywała się zawsze bardzo spokojnie i nie odzywała się nie pytana. Jeśli nawet wspominała swych zmarłych rodziców, to nigdy o nich nie mówiła. Uważali ją teraz za swoją córkę.

Noc była tak cicha, że szepty z namiotów łowców rozchodziły się daleko. Ku swemu zadowoleniu Kerrick usłyszał śmiech jednego z nich. Kulawy Ortnar miał tu swe miejsce pomimo kalectwa. Dopóki miał czego uczyć obu chłopców, nie wspominał już o pójściu do lasu i zostaniu tam.

W oddali zawołał jakiś nocny ptak, pojedynczy krzyk podkreślający ciszę. W sammadzie było spokojnie, syto i rodzinnie. Kerrickowi to wystarczyło. Uśmiechnął się w mroku. Usłyszał szept Armun.

— Chciałabym, żeby dziecko już się urodziło. To już tyle trwa.

— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

— Nie! Nie powinieneś tak mówić — wspominanie rzeczy, które się jeszcze nie zdarzyły, przynosi nieszczęście. Tak mówiła moja matka. Choć rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze spływa jej nurtem coś mrocznego ku tobie.

— Odpocznij teraz — powiedział, sięgając w ciemności do jej twarzy i kładąc łagodnie palec na rozszczepionej wardze. Coś wymruczała, lecz właśnie zasypiał i nie zrozumiał jej słów.

Kerrick obudził się szarym, mglistym świtem. Gorejący blask letniego słońca wkrótce rozproszy opary.

Armun westchnęła przez sen, gdy łagodnie wysuwał rękę spod jej głowy. Wstał, ziewnął i cichutko wyszedł z namiotu. Arnwheet musiał wyślizgnąć się jeszcze wcześniej, bo właśnie wracał znad jeziora, żując tłusty kawałek surowej ryby.

— Nadaske i Imehei wybiorą się dziś daleko-wokół-jeziora — powiedział. — Do miejsca, gdzie ryby żyją-rosną-roją się obficie.

Potrząsnął przy tym rybami, bo wobec braku ogona nie mógł właściwie wyrazić kontrolera wielości. Zawsze wracając od samców, rozmawiał z Kerrickiem w yilanè. Gdy przez ponad pół roku żył bez ojca i matki, nauczył się dobrze nim mówić. Nim Kerrick odpowiedział, zerknął na namiot. Przy Armun rozmawiali wyłącznie w marbaku.

— Dobre ćwiczenie-marsz dla samczych-tłustych Yilanè. Aie młode ustuzou zapoluje dziś ze mną w lesie.

— Tak, tak! — Arnwheet zaczął klaskać i przeszedł na marbak. — Harl też?

— I Ortnar. Znaleźli drzewo, w którym kryją się bansemnille, i potrzebują pomocy, by je wykurzyć. Leć po swoją włócznię. Ortnar chciał, byśmy wyruszyli, póki jest chłodno.

Armun usłyszała ich rozmowę i wyszła z namiotu.

— Czy to będzie długie polowanie? — spytała zmartwiona, nieświadomie kładąc ręce na okrągłym brzuchu. Zaprzeczył ruchem głowy.

— To bardzo blisko stąd. Nie zostawię cię samej przed urodzeniem się dziecka, nie dłużej niż na chwilę. Nie bój się. Pokręciła głową i usiadła ciężko.

— Wracaj szybko. Darras zostanie ze mną — dodała, gdy dziewczyna dołączyła do nich w milczeniu. — To może być dzisiaj.

— Nie muszę iść…

Jest jeszcze trochę czasu.

— Wieczorem zjemy bansemnille. Upieczone w glinie na węglach.

— Z wielką chęcią.

Nim wyruszyli, Kerrick poszedł wzdłuż jeziora do porosłego bluszczem szałasu, wyhodowanego przez samców nad samym brzegiem. Jeden z nich wyszedł i Kerrick przywitał go po imieniu.

— Imehei.

Kerrick uśmiechnął się w duchu, gdy pomyślał o znaczeniu tego imienia — miękki-w-dotyku. Zupełnie nie pasowało ono do tego krępego, ponurego Yilanè, który teraz ustawił ręce w pełnym szacunku geście przywitania. Przyglądał się Kerrickowi okrągłymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. Rozchylił jednak z zadowoleniem wielkie szczęki, ukazując rząd białych, spiczastych zębów.

— Zjedz z nami-bądź z nami — powiedział Imehei.

— Już jadłem, dziękuję z żalem. Arnwheet powiedział, że dziś badacie świat?

— Dla małego mokrego-prosto-z-morza nasza krótka wycieczka wydaje się wielką przygodą-wyprawą. Dalej wzdłuż brzegu jest miejsce, gdzie trochę głęboko-źródła świeżej wody. Pełno tam dużych ryb. Chcemy łapać-jeść. Czy mały-miękki pójdzie z nami?

— Nie dzisiaj. W lesie znaleźliśmy bansemnille i chcemy na nie zapolować.

— Brak wiedzy o stworzeniu, nazwa nieznana.

— Małe, futrzaste, długie ogony, torby; smaczne.

— Proszę rozważyć zostawienie części! Przyniesiemy w zamian ładną rybę.

— Oby wasza sieć się wypełniła, haczyki wbiły głęboko.

Nadaske, który właśnie wyszedł, usłyszał to i wyraził wdzięczność. Kerrick patrzył, jak zarzucali na ramiona zwinięte sieci, umieszczali na nich hèsotsany i wchodzili do wody, by popłynąć lekko wzdłuż porośniętego trzciną brzegu. Przebyli długą drogę od życia pod nadzorem w hanalè, w mieście. Byli teraz silni i samodzielni. Za Kerrickiem rozległ się ostry krzyk, gdy się odwrócił, ujrzał wołającego go i przyzywającego gestami Arnwheeta.

— Jesteśmy tutaj, atta.

Kerrick podszedł bliżej i zobaczył stojącego w cieniu Ortnara. Jak zawsze opierał się na trzymanej pod lewą pachą drewnianej kuli. Choroba nie zabiła go, lecz nigdy nie odzyskał pełni sił w lewej stronie ciała. Powłóczył nogą, a ręce miały tylko tyle siły, by trzymać drewnianą podporę. Mógł się tak z trudem posuwać, powoli, lecz stale. Choć nigdy się nie skarżył, musiał cierpieć — pod oczyma zrobiły mu się głębokie zmarszczki, nigdy też się nie uśmiechał. Pozostała mu jednak siła w prawym ramieniu i włócznią władał nim z dawną mocą. Skinął nią Kerrickowi w milczącym powitaniu.

— Czy łowy się udadzą? — spytał Kerrick.

— Tak — będzie uczta. Jest ich tam wiele, ale musimy upolować najtłustszą, żyjącą w drzewie. Obserwowałem je.

— Wskaż nam drogę.

Obaj chłopcy oprócz włóczni wzięli kije, lecz Kerrick zabrał tylko hèsotsan. Idąc na końcu, czuł w dłoniach drgania chłodnej żywej broni. Wypluwane przez nią strzałki niosły natychmiastową śmierć dla każdego stworzenia, nawet największego. Bez tego oręża Yilanè, nazywanego przez Tanu śmiercio-kijami, nie zdołaliby przeżyć w lesie. Włócznie i strzały nie były w stanie zabić występujących w nim wielkich murgu. Mogła to uczynić jedynie trucizna Yilanè. Zostały im tylko trzy hèsotsany, jeden zginął, utopiony przypadkowo. Nie mogli zapewnić sobie nowych. Co się stanie, gdy utracą pozostałe? Za wcześnie, by się tym martwić, na razie żyją. Kerrick odsunął od siebie ponurą myśl. Lepiej cieszyć się na polowanie i piekące się w ognisku smaczne mięso.

Szli w milczeniu leśną ścieżką — jeszcze ciszej, gdy Ortnar dotknął ustami drzewca włóczni. Pod drzewami, gdzie nie docierał wiatr, było gorąco; ociekali potem. Ortnar wskazał na drzewo z wielką dziuplą, zwieńczone grubymi konarami.

— Tam — szepnął — widać otwór nory. — Pękaty kształt przemknął pod gałęziami, a Arnwheet chichotał z podniecenia, nim nie uciszył go ostry gest Ortnara.

Niełatwo jednak było upolować któreś z tych stworzeń. Pędziły szybko po konarach i znikały wśród liści, czepiając się zręcznie pazurami i ruchliwymi ogonami. Wystrzelone strzały chybiły. Ortnar ostro ocenił ich celność. Kerrick stał z boku, zerkając czasem na polowanie, lecz bardziej zważając na okoliczną puszczę i niebezpieczeństwa mogące się w niej kryć.

Wreszcie obaj chłopcy wspięli się na drzewo i zaczęli łukami walić w pień. Gdy po konarze ruszyła ciemna postać, groźna włócznia Ortnara szybko ją ubiła. Przebita bansemnilla skrzeknęła krótko i spadła w krzewy, skąd wyciągnęli ją krzyczący radośnie chłopcy. Kerrick podziwiał tłustość martwego ciała, a Ortnar mruczał o niepotrzebnym hałasie. Do obozu nad jeziorem wracali gęsiego, chłopcy nieśli zwierzynę przywiązaną do kija.

Gdy wynurzali się spośród drzew, Ortnar w nagłym ostrzeżeniu pchnął włócznię w niebo. Stanęli jak wryci. Przez szum liści nad głowami dobiegł ich stłumiony krzyk.

— Armun! — krzyknął Kerrick, ruszając biegiem. Wzywana wyszła z namiotu, trzymając włócznię w jednej ręce, a drugą otaczając obronnym ruchem łkającą dziewczynę.

— Co się stało?

— Ten stwór, marag, przyszedł tu, krzycząc i machając rękoma, zaatakował nas. Broniłam się włócznią. Odpędziłam go.

— Marag? Gdzie poszedł?

— Ach ty! — krzyknęła, gniew zmienił jej twarz w maskę. — Nad wodę. Te stwory, którym pozwalasz przebywać w pobliżu, zabiją nas wszystkich…

— Uspokój się. Samce są niegroźne. Coś się stało. Zostań tutaj.

Gdy Kerrick biegł po trawie do brzegu, Nadaske wyszedł z kryjówki, otulając się ramionami, drżąc i dygocąc. Na wargach miał pianę, z ust wystawał mu koniuszek języka.

— Co się stało? — zawołał Kerrick, a nie otrzymując odpowiedzi, chwycił Yilanè za grube, twarde ręce i potrząsnął. — Gdzie jest Imehei? Imehei. Powiedz.

Kerrick poczuł, jak ciałem Nadaske wstrząsnął dreszcz po usłyszeniu tego imienia. Przezroczysta błona uniosła się, a czerwone oko spojrzało na Kerricka.

— Martwy, gorzej, nieznany-kres życia…

Wymawiał te słowa niewyraźnie, poruszał się opornie i powoli. Jego pierś płonęła czerwienią, skręcał się w męce. Minęło sporo czasu, nim Kerrick zdołał zrozumieć, co się stało. Dopiero wtedy pozwolił oszołomionemu Yilanè osunąć się na trawę, a sam wrócił do pozostałych.

— Imehei chyba nie żyje, nie jestem pewny.

— Zabili się nawzajem, a potem napadli na mnie! — wrzasnęła Armun. — Zabij go teraz, skończ z tym!

Kerrick starał się zapanować nad sobą, wiedział, że zachowywała się tak nie bez powodu. Oddał broń Harlowi i objął Armun ramionami.

— Nic podobnego. Chciał ci tylko coś powiedzieć, zapytać, gdzie jesteśmy. Byli po drugiej stronie jeziora i łowili ryby, gdy na nich napadnięto.

— Murgu? — zapytał Ortnar.

— Tak, murgu — odparł Kerrick głosem zimnym jak śmierć. — Ich rodzaj murgu. Yilanè, samice. Łowczynie.

— Znalazły nas?

— Nie wiem — łagodnie odsunął od siebie Armun, ujrzał strach w jej oczach. — Chciał tylko z tobą porozmawiać. Jego przyjaciel został schwytany, może zabity. Sam zdołał uciec i nie wie, co stało się dalej.

— Musimy się dowiedzieć, co tamte robią nad jeziorem, co wiedzą o nas — powiedział Ortnar, potrząsając włócznią w bezsilnym gniewie. — Zabić je. — Powlókł się do jeziora, potknął i o mało co nie upadł.

— Zostań i pilnuj — nakazał Kerrick. — Zostawiam sammad pod twoją opieką. Pójdę z Nadaske i zobaczę, co się stało. Będziemy bardzo ostrożni. Pamiętajcie, że łowczynie widziały tylko Yilanè, nie mogą o nas wiedzieć.

„Chyba ze Imehei nadal żyje, bo wtedy o nas powie” — pomyślał, nie wypowiadając swych obaw głośno.

— Już wyruszamy — zawahał się chwilę, potem wziął drugi hèsotsan. Ortnar patrzył na to ponuro.

— Śmiercio-kije są nasze, potrzebujemy ich, by przeżyć.

— Przyniosę je z powrotem.

Zmęczony, milczący Nadaske siedział na ogonie i poruszył się dopiero wtedy, gdy Kerrick podszedł bliżej.

— Straciłem całe opanowanie — powiedział z ostrymi ruchami samoponiżenia. — Byłem głupi jak fargi na brzegu. Rzuciłem nawet hèsotsan, został tam. To przez ich głosy, usłyszałem, jak mówiły o złapaniu Imehei. Opuścił mnie rozum. Uciekłem. Powinienem był tam zostać.

— Postąpiłeś słusznie. Chodź tutaj. Weź broń. Nie zostaw jej tym razem. — Wyciągnął hèsotsan, a Nadaske wziął go bez podziękowania, umieszczając przy tym kciuk zbyt blisko pyska stworzenia. Ledwo zauważył, gdy ugryzło go ostrymi ząbkami. Dopiero wtedy powoli odsunął palec i spojrzał na kropelki krwi.

— Mam już broń — powiedział i ciężko wstał. — Mamy broń, możemy iść.

— Nie umiem tak pływać jak ty.

— Nie musisz. Jest ścieżka wzdłuż brzegu. Wróciłem nią. Ruszył zdecydowanie naprzód, a Kerrick szedł tuż za nim.

Szli długo w słońcu południa. Często stawali i Nadaske dla ochłody wchodził do jeziora. W tym czasie Kerrick chronił się w cieniu drzew. Słońce było w połowie swej drogi, gdy Nadaske zasygnalizował czujność-milczenie i wskazał ręką.

— To tam, za tymi wysokimi trzcinami. Iść-wodą-milcząco-skrycie.

Poprowadził, brnąc w bagnie po kolana i rozchylając przy tym trzciny, tak cicho i ostrożnie, aby nie można było ich dostrzec. Kerrick trzymał się tuż za nim, idąc równie cicho przez ciemną wodę. Trzciny przerzedziły się, ruszyli wolniej, wypatrując, co jest za nimi. Pomimo konieczności zachowania milczenia z głębi gardła Nadaske wydarł się stłumiony jęk.

Dopiero po dłuższej chwili Kerrick zdołał zrozumieć, co się dzieje. Tuż przed nimi siedziała Yilanè, odwrócona do nich plecami, zaciskając dłonie na hèsotsanie. Wokół leżały pakunki i dwa inne okazy broni. Dalej tłoczyła się nieruchoma, wpatrująca się w nią grupa Yilanè. Dwie z nich trzymały jedną w dziwnym uścisku. Po chwili Kerrick zrozumiał wszystko.

Na ziemi leżał rozciągnięty Imehei. Siedziała na nim samica, przytrzymując go wyciągniętymi, nieruchomymi rękoma. Inna, równie nieporuszona, tkwiła na górnej połowie ciała Imehei. Samiec poruszył się lekko i jęknął. Obie samice pozostawały nieruchome, jakby wykute z kamienia.

Przed oczami Kerricka pojawiły się natrętne wspomnienia, zasłaniając widzianą przez niego scenę. Vaintè trzymała go tak, gdy był chłopcem, przyciskała do ziemi, biorąc siłą. Ból i przyjemność, wtedy było to dla niego czymś nowym, strasznym i dziwnym.

Teraz już nie. W ramionach Armun przekonał się, że taki uścisk może dawać ciepło i szczęście. Zapomnienie.

Widok splątanych ciał przypomniał mu wyraźnie dawne przeżycia. Opanowała go nienawiść. Przedarł się przez trzciny, brnąc głośno przez płytką wodę. Nadaske krzyknął ostrzegawczo, gdy wartowniczka, usłyszawszy go, wstała i uniosła hèsotsan.

Upadła, gdy broń Kerricka wypuściła strzałkę śmierci. Przeskoczył jej ciało, słysząc za sobą kroki Nadaske, i pobiegł ku srogiej, milczącej parze.

Samice nie poruszyły się, jakby niczego nie dostrzegły. Inaczej Imehei. Dyszał ciężko pod podwójnym ciężarem, wiercił się i patrzył z boleścią na Kerricka. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

To Nadaske zabił samice. Strzelił raz, potem drugi i podbiegł, by pchnąć padające ciała. Zwaliły się ciężko na ziemię, już martwe.

Po śmierci i upadku mięśnie się rozluźniły, uwalniając Imehei. Wciągnął najpierw jeden, potem drugi członek i zamknął sączek. Był jednak zbyt wyczerpany, aby się ruszyć. Kerrick nie miał pojęcia, co teraz robić.

Nadaske wiedział. Śmierć od milczącej strzałki była dla niego zbyt łagodną karą. Samice nie mogły teraz czuć jego ataku, ale on mógł wyładować na nich swą nienawiść. Upadł na pierwszą, szarpał jej gardło zębami, aż je rozerwał, potem zrobił to samo z drugą. Wytrysnęła krew. Dopiero wtedy Nadaske powlókł się do jeziora, wsadził głowę pod wodę i umył się w czystej wodzie.

Gdy wrócił, Imehei siedział osłabły, bez słowa. Nadaske usiadł powoli przy nim i podtrzymał jego ciało, także milcząc.

Stało się coś strasznego.

Загрузка...