ROZDZIAŁ IX

Enge hantèhei, aie embokèka iïrubushei kaksheise, hèawahei hèvai ihei, kaksheintè, enpeleiuu asahen enge.

Pierwszym cierpieniem w życiu jest opuszczenie miłości ojca i wejście w morze — pierwszą radością — towarzysze, z którymi się tam spotykamy.

PRZYSŁOWIE YILANÈ


Tuż za przybojem było bardzo dobre miejsce. Vaintè unosiła się tam, trzymając nad powierzchnią jedynie głowę. Nadbiegające od oceanu fale kołysały się łagodnie. Podtrzymywały ją, mijały, by załamać się i wpaść na piasek w kotłowaninie białej piany. Gdy fale urosły, zerknęła w stronę brzegu i dostrzegła za zieloną ścianą dżungli leżące w dali szare pasmo gór. Czy widziała je przedtem? Nie mogła sobie przypomnieć, ale to nieważne. Otworzyła klapki nosa, wydmuchała z nich wodę i kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Następnie zasunęła na oczy przezroczyste błony i zanurkowała głęboko.

Opadała coraz niżej, aż woda pociemniała, a powierzchnia zmieniła się w odległy blask. Była teraz dobrą pływaczką, niemal cząstką podwodnego świata. Tuż pod sobą miała porastające dno wodorosty, chwiały się i pochylały pod wpływem powracających fal. Kryły się w nich drobne rybki, uciekające na jej widok. Nie warto ich gonić. Dostrzegła przed sobą lepszy łup, dużą ławicę płaskich, wielobarwnych ryb, migoczących niby podwodna tęcza. Vaintè ruszyła ku nim z wyciągniętymi ramionami, popychana uderzeniami ogona i nóg.

Z góry spływały jakieś ciemne kształty, skręciła w bok; nie tylko ona dostrzegła ryby. Nieraz ścigały ją duże drapieżniki i musiała chronić się przed nimi na brzegu. Czy i tym razem? Nie, były mniejsze, liczniejsze i jakby znajome, lak długo trwała w oderwaniu od czasu patrząc, lecz nie myśląc, nie zastanawiając się, co ma przed oczyma, że początkowo nie rozpoznała tych kształtów. Zawieszona bez ruchu w głębinie, wypuszczając z nozdrzy cienki strumyczek baniek, obserwowała, jak się zbliżają. Dopiero gdy znalazły się bardzo blisko, zrozumiała, że patrzy na inne Yilanè. Ból w piersiach i rosnący przed oczyma mrok przypomniały jej, że za długo przebywa pod wodą, pchnęły do wynurzenia i zaczerpnięcia powietrza. Widok Yilanè w tym pustym miejscu rozproszył mgłę, od tak dawna otulającą jej umysł. Musi to być efenburu młodych, przybyłe tu z jakiegoś odległego miasta. Ale przecież elininyil nigdy nie oddalały się zbytnio od plaż narodzin. Nie zgadzało się tu coś jeszcze. Te stworzenia były zbyt duże, o wiele za duże jak na przebywające jeszcze w morzu efenburu. Są już dorosłe, ale co w takim razie tu robią.

Niedaleko pojawiła się głowa, potem następna. Skoro je widzi, to i sama musiała zostać dostrzeżona. Vaintè bez zastanowienia odwróciła się, popłynęła w stronę brzegu, z dala od nich. Na fali przyboju dotarła do piasku, dostała się na znajomą plażę.

Zatrzymała się, gdy przebyła piasek, i poczuła pod nogami błoto. Spojrzała na drzewa i mokradła. Co robi? Co jej wpadło do głowy? Czy uciekała przed nimi?

Odwykła od takich pytań, takich myśli. Czuła się nieswojo, gnębiła ją chęć ucieczki. Nigdy dotąd się nie cofała, zawsze stawiała czoła wszystkim trudnościom. Czemu więc uczyniła to teraz? Stała z opuszczoną głową, zwisającymi bezwładnie rękoma, lecz gdy odwróciła się w stronę oceanu, wyprostowała się i uniosła czoło wysoko. Ruszyła ku ciemnym postaciom wynurzającym się z przyboju, stanęła na skraju piasku.

Najbliższe Yilanè zatrzymały się przed nią, tkwiąc po kolana w wodzie, przyglądały się z niepewną miną częściowo otwartych ust. Teraz widziła je dobrze. Całkowicie wyrosłe fargi. Ich bezruch niczego nie przekazywał.

— Kim jesteście? Co tu robicie? — spytała Vaintè.

Najbliższa fargi cofnęła się kilka kroków i uniosła otwarte dłonie. Ich barwy zmieniały się w najprostszych wzorach, nie towarzyszył im żaden dźwięk.

Razem, mówiła. Razem.

Vaintè odpowiedziała tym samym, ledwo to zauważając. Nie robiła tego, odkąd bardzo dawno temu po raz pierwszy wynurzyła się z morza. Ledwo pamiętała mowę barw. Tak, oczywiście, tak rozpoznają się efenselè. Razem.

Fargi, z którą rozmawiała, została odsunięta tak brutalnie, że zachwiała się i upadła. Większa postać ruszyła w stronę piasku, lecz zatrzymała się na skraju wody.

— Rób… co mówię… ty rób.

Jej ruchy były niezdarne, słowa niewyraźne i trudne do zrozumienia. Kto to jest? Co one wszystkie tu robią?

Rozważania te zostały usunięte w cień przez napływ gniewu, uczucie, jakiego nie zaznała od przybycia na tą plażę. Rozdęła nozdrza i rozpaliła pierś.

— Jakaż to fargi, wielki robak, stoi tu przede mną i wydaje rozkazy?

Automatycznie przybrała władczy ton. Fargi gapiła się na nią nic nie rozumiejąc, nie pojmując padających zbyt szybko słów. Vaintè dostrzegła to i przemówiła znowu, tym razem wolniej i prościej.

— Cicho. Jesteś niższa przed wyższą. Rozkazuję ci. Podaj imię. — By zostać zrozumianą, musiała to powtórzyć w jeszcze prostszej formie, posługując się głównie ruchami rąk i zmianami barw.

— Velikrei. — Vaintè zauważyła z zadowoleniem, że fargi opuściła ręce i pochyliła ciało w geście niższości. Tak należy.

— Na piasek. Siadaj. Mów — rozkazała Vaintè, siadając na ogonie. Fargi wyszła na plażę i również usiadła, ustawiając ręce w geście wdzięczności. To grożące jej przedtem stworzenie dziękuje teraz za otrzymywanie rozkazów. Na ten widok inne fargi wynurzyły się powoli z morza, stanęły w półkolu, gapiąc się z otwartymi ustami. Poznała to ustawienie i zaczęła rozumieć, kim są i co tu robią.

Dobrze, że się tak stało, bo od Velikrei niewiele mogła się dowiedzieć. Vaintè musiała z nią rozmawiać, bo jako jedyna potrafiła choć trochę porozumiewać się w yilanè. Pozostałe to tylko duże elininyil, niedojrzałe młode. Żadna z nich nie miała imienia. Porozumiewały się jedynie najprostszymi ruchami i barwami, których wyuczyły się w morzu, czasem tylko wzmacniając to jakimś niewyraźnym dźwiękiem.

Dowiedziała się tylko tego, że w ciągu dnia łapały ryby. Nocą spały na brzegu. Skąd przybyły? Z jakiego miejsca, wiedziała bez pytania — z miasta. Gdzie ono leży? Gdy Velikrei w końcu zrozumiała pytanie, spojrzała na pusty ocean i wskazała na północ. Nie potrafiła nic dodać, dalsze wypytywanie niczego nie dało. Vaintè zrozumiała, że to wszystko, co może wydobyć z Velikrei. Nie potrzebowała jednak dalszych danych, wiedziała już, kim są. To odrzucone. Opuściwszy plaże narodzin, weszły do oceanu. Żyły w nim i dorastały, aż wreszcie dojrzałe wynurzyły się z wody, zdolne fizycznie do przebywania na lądzie. Poszły plażą do leżącego za nią miasta, które miało je przyjąć, nakarmić i wchłonąć. Ewentualnie. W każdym mieście Yilanè żyje się tak samo. Zauważyła to sama we wszystkich miastach odwiedzanych przez siebie. Są w nich Yilanè krzątające się przy rozlicznych zajęciach i pomagające im fargi. Na górze tkwi eistaa, doły tworzą niezliczone fargi. Bezimienne, jednakowe, nie od odróżnienia, są wszędzie, snują się grupami po ulicach, przyglądają się wszystkiemu, co ciekawe.

Niektóre się jednak wyróżniały. Inteligentniejsze, zdolne do nauki języka, stopniowo mówiły coraz lepiej, aż stawały się Yilanè. Dzięki umiejętności porozumiewania się powoli wydostawały się z masy lepszych fargi, uzyskiwały pozycję Yilanè, mówiących. Włączały się w funkcjonowanie miasta. Najzdolniejsze mogły wznieść się jeszcze wyżej, zostać pomocnicami uczonych, od których czerpały wiedzę, rozwijając swe talenty i poprawiając położenie. Każda eistaa była kiedyś fargi na plaży; nie było żadnych stanowisk dla nich niedostępnych.

Co jednak z mniej zdolnymi, nie potrafiącymi pojąć szybkiej mowy rozkazujących im Yilanè? Pozostawały yiliebe, nie mówiącymi. Trzymały się w milczeniu z boku, coraz bardziej oddalając od rozumu i języka. Jednakowe, nie do odróżnienia. Skazane na wieczne pozostawanie na obrzeżach życia Yilanè. Mogły jeść, pić i żyć swobodnie, bo miasto tego im nie odmawiało.

Tak jednak jak wchłaniało zdolne, musiało odrzucać niezdolne. Było to nieuniknione. Nigdy nie brakowało trzymających się zawsze na skraju tłumów, jedzących na ostatku, dostających najmniejsze, najgorsze kawałki. Spędzających czas na przyglądaniu się niepojętym dla nich wydarzeniom. Stały najniżej, tyle przynajmniej rozumiały. Z dnia na dzień odstawały coraz bardziej, odsuwały od innych, spędzały coraz więcej czasu na pustych plażach, wolne tam od niepokojącego poczucia odrzucenia, wracały do miasta tylko na posiłki. W końcu zaczynały znowu łapać ryby w morzu, tylko to potrafiły. Wchodząc do miasta, stykały się znowu z upokorzeniami, nie rozumiejąc ich przyczyny. Zachodziły do niego coraz rzadziej, aż wreszcie któregoś dnia opuszczały je na zawsze. Nie można było tego nazwać okrucieństwem. Był to po prostu ciągły proces doboru naturalnego, nie podlegający potępieniu czy pochwale. Po prostu tak było.

Vaintè spojrzała na nierówne rzędy niczego nie rozumiejących ciał i twarzy. Pragnących pojmować, co nigdy nie będzie im dane. To nie miasto ich odrzuciło, bo nie było do tego zdolne. Odrzuciły się same. Wiele, niewątpliwie większość, zginie zaraz po opuszczeniu bronionych wybrzeży miasta. Pożrą je w czasie snu zwierzęta nocy. Nie były to więc najniższe z niskich; tamte już nie żyją. Ma przed sobą żyjące jeszcze odrzucone. Vaintè poczuła nagle łączące ich pobratymstwo, sama była odrzucona i żywa. Przyjrzała się ich prostym twarzom i wyraziła ciepło, pokój. Potem wykonała najprostszy ze znaków.

— Razem.

— Czy twoje Córy nauczyły się wreszcie pracować w harmonii i współpracy, zgodnie z naukami Ugunenapsy? — zapytała niedowierzająco Ambalasei. Enge potwierdziła.

— Ugunenapsa nie wyraziła tego dokładnie w ten sam sposób, ale rzeczywiście uczymy się rozumieć jej wskazówki i stosować je w życiu codziennym.

— Pragnienie-ujrzenia-rezultatów.

— Możliwe do natychmiastowego spełnienia. Najbardziej się chyba nada przygotowywanie żywności. Konieczne dla życia, wymaga też współpracy.

— Nieużywanie-więcej Sorogetso do tej pracy? — Zapytała uczona z gestami ponurej podejrzliwości. Enge ostro ją odrzuciła.

— Sorogetso nie przychodzą już do miasta.

— To dopiero połowa problemu. Czy ktoś z miasta je odwiedza?

— Twoje polecenia są jasne.

— Moje polecenia są zawsze jasne — a jednak nędzna Ninperedapsa, którą nadal nazywasz Far‹, poszła do nich ze swymi zwolenniczkami i chęcią nawracania.

— I została ugryziona, wiesz o tym dobrze, bo sama opatrzyłaś jej rany. Odpoczywa teraz, jeszcze nie wyzdrowiała. Otaczają ją towarzyszki.

— Oby wolno zdrowiała — powiedziała Ambalasei z gorącą niechęcią, a potem wskazała na gigantycznego węgorza rzucającego się słabo na brzegu. — Nie brakuje ich jeszcze?

— Ani trochę. Rzeka roi się od nich. Spójrz tam, a zobaczysz doskonały przykład działania ducha Ugunenapsy.

— Widzę Córy Opieszałości przy ciężkiej pracy. Jestem oszołomiona.

— Jak widzisz kieruje nimi Satsat, moja towarzyszka z Alpèasaku. Pracujące wybrały ją ze względu na kary, jakie cierpiała za swą wiarę, oraz za przetrwanie wszelkich przeciwności.

— Nie nazwałbym tego najlepszymi kwalifikacjami do kierowania rzeźniczkami ryb.

— Jak mądra Ambalasei na pewno wie, jest to proste zajęcie, może je wykonywać każda rozumna Yilanè. Ponieważ wszystkie pracujemy wspólnie w jednoczącym duchu Ugunenapsy, wybór na kierującą pracą innych jest wielkim zaszczytem. Satsat jest dodatkowo ceniona, ponieważ tak dobrze zorganizowała pracę, że przy wspólnym wysiłku i zapale możliwe jest wcześniejsze zakończenie zajęć. Opowiada im wówczas szczegółowo o zasadach Ugunenapsy. Dziś będzie mówiła o ósmej zasadzie — której, o ile wiem, jeszcze nie znasz. Widzisz, przerwały teraz i słuchają. Masz wielkie szczęście.

Ambalasei uniosła oczy ku niebu w geście dostrzeżenia-okazji.

— Czy nie zorganizowałaś tego szczęścia?

— Ambalasei widzi wszystko, wie wszystko. Miałam na myśli twoje znalezienie się tutaj i sposobności poznania ósmej zasady. Nie miałam okazji, aby objawić ją tobie.

Ambalasei nie dostrzegła drogi wyjścia z dobrze zastawionej pułapki. Chrząknęła i usiadła na ogonie.

— Pora czegoś posłuchać, bo trochę się zmęczyłam. Krótko. Satsat wspięła się na jeden z pojemników z enzymem, skąd mogła być dobrze widziana, i zaczęła mówić na znak Enge.

— Ósma, ostatnia z zasad wiodących nas w życie, odkąd przyjęłyśmy słowa Ugunenapsy. Mówi ona, że Córy Życia zobowiązane są pomagać innym w poznawaniu ducha życia, odkrywania w ten sposób prawdy o sposobie życia. Pomyślcie o znaczeniu tego bardzo krótkiego, lecz i bardzo jasnego stwierdzenia. Jako znające Drogę, musimy wspierać inne w nauczeniu się jej i zrozumieniu, w świadomym podążaniu śladami ducha życia. Natychmiast jednak po przyjęciu tej prawdy pojawią się dwa ogromnie ważne pytania. Pierwsze — jak można tego dokonać wobec tych, które grożą nam śmiercią za objawiane prawdy? Drugie — jak możemy podtrzymywać czczony przez nas pokój i harmonię, skoro żyjemy tylko dzięki zadawaniu śmierci? Czy mamy przestać jeść, by w ten sposób powstrzymać zabijanie?

Przerwała, gdy Ambalasei wstała, podeszła do wanny i włożyła do ust wyjęty stamtąd kawałek ryby.

— Opróżnijcie ją do zmroku. Wdzięczność za informację o ósmej zasadzie, konieczność odejścia.

— Dziękuję ci za wysłuchanie, Ambalasei. Może pragniesz poznać moje objaśnienia…

— Odpowiem krótko. Nie. Zrozumiałam już wszystkie Osiem Zasad, podziwiam zastosowanie siódmej, teraz odchodzę. — Odwróciła się i kiwnęła na Enge, by poszła z nią.

— Jestem zadowolona. Pomimo swej skłonności do dyskusji twoje Córy wykonują teraz prace fargi. Muszę na kilka dni udać się w górę rzeki i bardzo się cieszę, że podczas mej nieobecności miastu nic nie zagraża.

— To Ambalasokei, miasto Ambalasei. Tchnęłaś w nie życie — i w nas. Radujemy się rozszerzaniem-rozwijaniem tego daru.

— Dobrze powiedziane. Widzę moją asystentkę Setèssei czekającą na uruketo. Odpływamy natychmiast. Już teraz cieszę się na inne cuda organizaji, jakie ujrzę po powrocie.

Setèssei odłożyła duże naczynie, by pomóc Ambalasei wspiąć się na szeroki grzbiet uruketo, potem dała znak stojącej na płetwie Elem.

— Przekazałaś jej wszystko? — spytała uczona.

— Tak jak poleciłaś. Popłyniemy najpierw do plaży blisko jeziora, gdzie jedna z członkiń załogi czeka już w łódce.

— Czy lepiej wyszkolonej niż ta ostatnia?

— Zwierzę jest to samo, lecz teraz znacznie bardzej posłuszne.

Droga była krótka, a przedostanie się łódką na brzeg dużo łatwiejsze, niż przypuszczała Ambalasei. Chrząknęła po zejściu na plażę i przywołała Setèssei.

— Weź to pudełko i chodź ze mną. Załoga poczeka w łodzi na nasz powrót.

Szły znajomą ścieżką w stronę wyspy na dopływie wielkiej rzeki, zamieszkiwanej przez Sorogetso. Gdy podeszły do kładki z pnia, ujrzały, że ktoś się nią zbliża.

— Tu zaczynamy — powiedziała Ambalasei. — Otwórz naczynie.

Z troską i posłuszeństwem w ruchach Setèssei postawiła pojemnik za ziemi i otworzyła. Wręczyła następnie Ambalasei wyjęty ze środka hèsotsan.

— Niepewność i strach — przekazała.

— Ja za to odpowiadam — odparła Ambalasei z ponurym przekonaniem. — Stanie się to. Nie ma innego sposobu.

Mała Sorogetso, Morawees, podeszła ufnie naprzód, nigdy dotąd nie widziała broni.

Zatrzymała się i uczyniła gest przywitania.

Ambalasei uniosła broń i starannie wycelowała. Potem strzeliła.

Sorogetso stanęła i upadła, legła nieruchomo na ziemi.

Загрузка...