ROZDZIAŁ 7

Wewnątrz nieużywanej dzwonnicy kościoła pod wezwaniem Świętego Sakramentu Werchiel wpatrywał się w znajomą twarz pewnego śmiertelnika. Po powrocie Werchiela i jego świty z Czarnobyla ich pies gończy poważnie zachorował. Biedne stworzenie leżało na kawałku brezentu w zaciemnionej części wieży, gdzie kiedyś wisiał dzwon. Dygotało w gorączce, mamrocząc przy tym coś niezrozumiale, i umierało powoli na skutek napromieniowania, któremu zostało poddane w trakcie ostatniego polowania.

– Nic więcej nie da się zrobić? – Werchiel spytał lekarza, który zajmował się rannym Kasjelem.

Medyk imieniem Kraus podniósł niewidzące oczy w stronę, z której dobiegał go głos Werchiela.

– Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, panie – powiedział, zręcznie wyjmując ze znoszonej, skórzanej torby złotą igłę. Fakt, że był niewidomy, nie przekreślał jego leczniczych umiejętności. – Już niedługo odejdzie do…

– Dobrze mi służył przez te wszystkie lata – przerwał mu Werchiel, odwracając wzrok od umierającego chłopca, pokrytego ciemnymi, ropiejącymi ranami. – Trudno mi będzie znaleźć następnego, równie zdolnego.

Werchiel przeszedł na drugi koniec dzwonnicy, która obecnie służyła za graciarnię, i nachylił się nad lekarzem i jego aktualnym pacjentem.

– A ty, Kasjelu, dobrze mi służyłeś? – spytał łagodnym tonem.

– Tak, mój panie – odparł jednym tchem Kasjel, który leżał na zakurzonej podłodze, podczas gdy niewidomy medyk zaszywał jego ranę.

– Mówisz, że Kamael był tam przed wami? – spytał, przyglądając się, jak starzec, którego zadaniem było dbanie o stan zdrowia służących mu aniołów, zgrabnie zszywa ranę w klatce piersiowej jego rannego żołnierza. Mimo iż ludzkie małpy były bardzo prymitywne, jak na standardy niebiańskie, od czasu do czasu nawet one zaskakiwały go swoją zręcznością. Werchiel kucnął przy lekarzu, który kończył właśnie swoją robotę.

– Wyzdrowieje? – spytał. – Czy ta rana go nie zabije?

Kraus zadrżał na dźwięk potężnego głosu Werchiela. – Nie… nie zabije – wymamrotał, wbijając ślepy wzrok w oblicze swojego pana. – Rana potrzebuje trochę czasu, żeby się zagoić, ale on wyzdrowieje. Co jest takiego w ludziach niedorozwiniętych, ślepych, upośledzonych umysłowo, co czyni z nich tak wyjątkowych służących? - zastanowił się Werchiel, myśląc o ludziach pełni władz fizycznych i umysłowych, którym wystarczała sama obecność anioła, by dostali szału.

– Już wystarczy, możesz odejść – oświadczył We-chiel i delikatnie przejechał palcami po czubku głowy niewidomego starca. – Zajrzyj jeszcze do mojego psa gończego i jeśli trzeba, ulżyj mu w cierpieniu. Medyk wydał stłumiony, choć wyraźnie słyszalny okrzyk i wzdrygnął się z zachwytu, jakby dotknął go sam Bóg – czy też spotkało go coś równie wyjątkowego. Kraus zamknął torbę z instrumentami medycznymi i czmychnął w najdalszy i najciemniejszy kąt dzwonnicy, by pomóc umierającemu przedstawicielowi własnego gatunku.

Być może właśnie dzięki tej niedoskonałości ludzie upośledzeni są bardziej podatni na to, co niezwykłe. Werchel postanowił, że gdy ich misja zostanie zakończona, poświęci tej hipotezie nieco więcej uwagi. Otrząsnął się z zamyślenia. Było jeszcze wiele do zrobienia.

– Ten Nefilim, który rozsiewa wokół tak intensywny zapach – jakie informacje masz na jego temat? – Werchiel spytał Kasjela, który wciąż leżał na drewnianej podłodze.

– Mam informacje dotyczące Kamaela – odparł skwapliwie Kasjel. – Żyjąc wśród małp, stał się słaby i delikatny. To… to tylko kwestia czasu, zanim zniszczymy tego zdrajcę i…

– Słaby i delikatny, powiadasz? – skrzywił się Werchiel. W kościele poniżej zaczynała się msza, słychać było dźwięk organów. Chóralny śpiew psalmów wzlatywał w powietrze, docierając aż na dzwonnicę. Muzyka drażniła go. – Jak na tak słabego i delikatnego, całkiem nieźle sobie poradził. Zatłukł Hadriela, a tobie zadał ranę niemal śmiertelną.

Kasjel zwinął się z bólu, próbując usiąść.

– To… miejsce było bardzo ciasne i wszędzie było pełno dymu. Proszę…

Muzyka dobiegająca z kościoła na dole ucichła, a w jej miejsce pojawiła się zbiorowa modlitwa.

– A więc nie masz dla mnie nic na temat tego mieszańca?

Kasjelowi udało się w końcu jakoś usiąść. Z każdym ruchem z rany na piersi sączyła się ciemna ciecz. – Ogień… wszystko wymknęło się spod kontroli, a Kamael był przygotowany. Nie mogliśmy wiele zrobić…

Żałosne tłumaczenie żołnierza rozwścieczyło Werchiela prawie tak samo jak modlitwy małp w kościele na dole, którym wydawało się, że w ten sposób porozumieją się z Bogiem. Werchiel nachylił się i wsadził palec w ranę Kasjela.

Anioł wrzasnął jak obdzierany ze skóry.

– Cisza! – syknął Werchiel, wyrywając z ciała Kasjela grubą, czarną nić, którą starzec zszył jego ranę.

Jak oni śmieją w ogóle sądzić, że rozmawiają z Panem -pomyślał, rozsierdzony rozmodlonymi głosami, dębiejącymi ze świątyni. Jeżeli Bóg nie chce rozmawiać ze mną, skąd w nich taka zuchwałość, żeby wierzyć, iż wysłucha ich żałosnych zawodzeń? – ta myśl nie dawała mu spokoju. Odrzucil na bok nić chirurgiczną razem ze zwisającymi z niej kawałkami ciała. Kasjel leżał na podłodze, zwijając się z bólu i cicho łkając. Z otwartej rany płynęła strużka krwi.

– Zawiodłeś mnie – warknął Werchiel, podnosząc Kasjela z ziemi i przytrzymując w powietrzu. – A ja kiepsko znoszę, kiedy ktoś mnie zawodzi.

W kościele ponownie zagrały organy i rozległ się małpi śpiew.

Dlaczego tak się przy tym upierają? – zastanowił się Wer chiel. Czy ludzie naprawdę sądzą, że fałszywie brzmiące dźwięki, wydobywające się z ich prymitywnych ust, zadowolą Stwórcę? Tego, który dyrygował symfonią stworzenia?

Kasjel zatrzepotał skrzydłami, wijąc się w uścisku swojego dowódcy.

– Werchielu… panie… litości! – wyrzęził.

Werchiel chciał usłyszeć coś więcej niż tylko zwierzęcy skowyt dobiegający z dołu. Coś, co uspokoi jego skołatane nerwy.

Trzymając Kasjela za gardło, wyciągnął rękę i złapał go za jedno ze skrzydeł.

– Proszę… nie – zawył z bólu Kasjel.

Werchiel ścisnął delikatne skrzydło, po czym zaczął je łamać i wykręcać. Rozległ się potworny, ostry dźwięk pękających chrząstek. Anioł krzyczał wniebogłosy, błagając o wybaczenie.

W końcu Werchiel rozluźnił stalowy chwyt. Anioł zaszlochał, jego skrzydła pozostały wygięte pod nienaturalnym kątem.

– Zajmij się nim – rzucił Werchiel, wiedząc, że nie-widomy lekarz słyszy go, czekając w cieniu. – Jeśli jeszcze raz mnie rozczarujesz, oderwę ci obydwa skrzydła ostrzegł Kasjela i odwrócił się do niego plecami, Postanowił, że da mu jeszcze jedną szansę. Tak właśnie zachowałby się Stwórca.


*

Aaron znowu śnił.

Stary mężczyzna o przesłonionym bielmem oku kreśli coś zaostrzonym patykiem na tabliczce z czerwonej gliny. Aaron rozgląda się wokół. Gdzie ja jestem? Znajduje się w jednoizbowym budynku, w chacie skleconej ze słomy i cegieł uformowanych z błota. Prymitywne lampy oliwne stanowią jedyne źródło światła. W powietrzu cuchnie potem i uryną.

Starzec jest potwornie chudy, ma niewiarygodnie długą brodę i włosy. W tych włosach musi mieszkać niezły inwentarz. Mężczyzna kończy kreślić jakiś symbol na tabliczce, powoli podnosi głowę i spogląda na Aarona.

Wskazuje mu swoje dzieło i przemawia gardłowym głosem: To ciebie widzę w snach – i o tobie teraz piszę. Po tych słowach upiornie przewraca zasłoniętym bielmem okiem, które przypomina Aaronowi księżyc w pełni.

Starzec sięga przeraźliwie wychudzoną, kościstą ręką, porytą cienką, prawie przezroczystą warstwą poplamionej skóry i odwraca tabliczkę – tak, żeby Aaron mógł ją zobaczyć i przeczytać.

Aaron spogląda na prymitywny manuskrypt i wie już o czym pisze starzec. To jakaś przepowiednia, mówi o związku anioła i śmiertelnej kobiety, o związku, który buduje pomost dla tych, którzy upadli.

Co to, do licha, może znaczyć? – zastanawia się Aaron, Otwiera usta, żeby przemówić, ale przerywają mu dobiegające z zewnątrz krzyki i coś jeszcze.

Starzec patrzy na niego i zasłania dłonią chore oko.

– Idź – szepcze. – Widziałeś już swoje przeznaczenie. Teraz musisz je wypełnić.

Krzyki przerażenia zbliżają się, w powietrzu słychać jeszcze inny dźwięk – Aaron zdaje sobie sprawę, co to takiego, i przeszywa go dreszcz strachu.

Ten dźwięk to łopot potężnych skrzydeł.

Aaron obudził się zlany potem, gwałtownie łapiąc powietrze. Serce waliło mu jak opętane.

Jeszcze przez chwilę słyszał łopot skrzydeł, a potem wszystko ucichło.

Gabriel, który spał na pościeli, też podniósł łeb.

– Obudziłem cię, piesku? – spytał nieprzytomnym głosem, wyjmując rękę spod kołdry i drapiąc Gabriela za uchem. – Przepraszam, znów miałem zły sen.

Pieszcząc psa, poczuł, jak się uspokaja, a jego puls stopniowo zwalnia. Gabriel stanowił niezwykle skuteczny środek uspokajający.

Labrador z czułością polizał jego dłoń.

Ten starzec był przerażający, prawda? – powiedział, przysuwając się bliżej.

– Starzec? Masz na myśli Ezekiela? – Aaron poczuł, jak znów zamykają mu się oczy. Wciąż gładził ręką aksamitne futro, które pokrywało twardy łeb psa. Gabriel popatrzył mu w oczy.

– Nie, nie Zeke. Ten stary mężczyzna ze snu. Mnie też wystraszył.

Aaron poczuł cios o sile młota pneumatycznego. Wydostał się spod kołdry, usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę.

– Skąd wiesz, że śnił mi się jakiś starzec, Gabrielu? spytał, bojąc się odpowiedzi.

Mnie też się śnił – odparł z dumą pies, wesoło ma-ając ogonem. – Mam teraz inne sny, w których nie tylko biegam, skaczę i gonię króliki. Aaron oparł się głową o drewniane wezgłowie łóżka.

– Nie mogę w to uwierzyć. Masz te same sny, co ja?

Tak – potwierdził Gabriel. – Dlaczego jedno z jego oczu wyglądało jak księżyc w pełni?

Aaron poczuł się, jak na kolejce górskiej w wesołym miasteczku – zjeżdżał w dół, w ciemność, nabierając coraz większej szybkości, i nie widział końca tej jazdy,

Niczego w tej chwili nie pragnął bardziej, jak tylko wysiąść z tej kolejki.

– Proszę, niech to się wreszcie skończy. Gabriel podpełzł bliżej i położył pysk na jego nodze.

W porządku, Aaronie – powiedział z oddaniem. Nie smuć się.

Aaron otworzył oczy i zaczął znowu głaskać psa.

– Nic nie jest w porządku, Gabe. Wszystko wymyka się spod kontroli. To, co dzieje się ze mną – i to, co przydarzyło się tobie… To nie jest normalne.

Gabriel usiadł na łóżku, tuż obok swojego pana.

Byłem ciężko ranny, a ty mi pomogłeś. – Przekrzywił łeb. – Czy to cię martwi, że… jestem teraz inny?

Aaron spojrzał swojemu najlepszemu przyjacielowi w oczy i potrząsnął głową.

– Nie, nie to mnie martwi. Co więcej, to chyba jedynaa rzecz w tym całym bałaganie, do której jestem w stanie się przyzwyczaić. – Podrapał psa za uchem. – Chodzi o wszystkie pozostałe sprawy – te dziwne sny i opowieści Zeke'a…

Po raz kolejny oparł się o ramę łóżka i westchnij z irytacją.

Ale ja tego wszystkiego nie chcę, Gabrielu. Mam wystarczająco dużo zmartwień. Muszę skończyć szkołę z na tyle dobrą średnią, żeby przyjęli mnie na studia.

Średnia – zdziwił się pies. – A co to takiego?

– Średnia ocen – wyjaśnił mu Aaron. – To pokazuje, jak dobrze uczysz się w szkole.

Gabriel pokiwał głową ze zrozumieniem. – Te wszystkie bzdury o aniołach i Nefilimach – nie obchodzi mnie, czy to prawda. Ja po prostu sobie z tym nie radzę. – W tym momencie Aaron podjął decyzję. -Powiem Ezekielowi, że mam już tego dość. Nie chcę nic więcej wiedzieć. Wszystko ma być tak, jak przed moimi urodzinami.

Aaron spojrzał na zegarek stojący na nocnym stoliku, chodziła czwarta rano i chciał z powrotem zasnąć. Był wyczerpany fizycznie i psychicznie. Ale z drugiej strony, bał się snów.

– No dobrze, dam sobie jeszcze jedną szansę – po-wiedział w końcu, do czym wyłączvł światło. Położył głowę na poduszce i przytulił do siebie psa.

Dobranoc, Aaronie – mruknął Gabriel, przysuwając się bliżej, żeby także skorzystać z poduszki. – Spróbuj śnić wyłącznie dobre sny.

Postaram się, przyjacielu – odpowiedział Aaron niedługo potem zapadł w głęboki sen. Tym razem na szczęście nie śnił o starcach, pradawnych przepowiedniach i aniołach, lecz o beztroskim bieganiu w słońcu i pogoniach za królikiem.


*

Werchiel bezszelestnie schodził po krętych, drewnianych schodach z dzwonnicy kościoła pod wezwaniem Świętego Sakramentu. Klatka schodowa była pogrążona w całkowitej ciemności, ale nie stanowiło to najmniejszego problemu dla istoty, która potrafiła poruszać się w mroku na długo, zanim Bóg rozpalił światło stworzenia.

U podnóża schodów znajdowały się zamknięte drzwi. Werchiel otworzył prosty mechanizm siłą woli i drzwi stanęły otworem, wpuszczając go do miejsca kultu. Skierował kroki w stronę pomieszczenia, gdzie księża przygotowywali się do odprawienia nabożeństwa dla swojego prymitywnego plemienia, a stamtąd wyszedł wprost na ołtarz. Popatrzył w górę na zwieńczone iglicą sklepienie oraz wiszący tam olbrzymi krzyż, symbol ich wiary. Ze swojego miejsca na ołtarzu widział jak na dłoni cały kościół, wschodzące słońce odbijało się w witrażach. Miejsce było przesycone spokojem, którego nie spodziewał się po tych zwierzętach.

Werchiel zszedł z ołtarza i ruszył przed siebie główną nawą. W połowie drogi odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na wielki wiszący krzyż. Tak właśnie robiły prymitywne małpy, którymi pogardzał. W ten sposób próbowali kontaktować się z Bogiem. Przypomniał sobie, ile razy drwił z ich ordynarnych praktyk – kiedy z kamienia i drewna budowali ołtarze, przed którymi próbowali porozumieć się z jedynym Bogiem poprzez akt modlitwy. Ta myśl napawała go niepokojem, ale być może właśnie w tym miejscu uda mu się nawiązać z powrotem łączność z Niebem i porozmawiać z Bogiem o wszystkich sprawach, które nie dawały mu spokoju.

Przypomniał też sobie, w jaki sposób ludzie modlili się i wszedł do jednej z ławek. Niezgrabnie ukląkł i zło-żył dłonie przed sobą, kierując ciemne oczy na ołtarz. – To ja, Panie – zaczął w języku ludzi. – Minęło wiele czasu, odkąd rozmawialiśmy po raz ostatni, a ja potrzebuję teraz Twojej rady.

Anioł rozejrzał się wokół, szukając jakiegokolwiek znaku świadczącego o tym, że został wysłuchany. Ale jedyne, co usłyszał, to zanikające echo własnego głosu.

Może powinien podejść bliżej. Opuścił ławkę i podszedł do ołtarza.

– Misja, która jest podstawą mojej egzystencji, w ostatnich dniach stała się mroczna.

Przyjrzał się uważnie złotemu krzyżowi, który zwisał u nad głową.

– Istnieje pewna przepowiednia, którą zapewne znasz Panie. Mówi o przebaczeniu i łasce dla tych, którzy upadli i odwrócili się do Ciebie plecami, Niebieski Ojcze.

Werchiel zaczął przemierzać kościół z jednej strony ołtarza na drugą.

– Zgodnie z tą przepowiednią, wybaczysz im, Panie wszelkie ich występki i zjawi się prorok, który dokona rozgrzeszenia.

Z każdą chwilą Werchiel stawał się coraz bardziej pobudzony i zły. Powietrze wokół niego zionęło tłumioną agresją.

– Tym prorokiem będzie Nefilim – wyrzucił z siebie wymawiając to słowo z odrazą. – Nefilim, istota niegodna, by oglądać Twoje oblicze. Kpina z życia, którą starałem się za wszelką cenę wymazać z Twojego świata za pomocą ognia i wody.

Anioł stanął w miejscu.

– Szaleńcy twierdzą, że przepowiednia spełni się niebawem i powstanie most między upadłymi aniołami i Niebem. – Werchiel wspiął się z powrotem na ołtarz nie spuszczając oczu ze złotego krucyfiksu. – Powiedz mi, Panie. Czy mam pójść za głosem swego instynktu i zignorować bluźniercze zapiski tych, których od małp dzieli jedynie cienka granica? Czy też powinienem porzucić misję, którą wyznaczyłeś mi po zakończeniu Wielkiej Niebiańskiej Wojny? Muszę to wiedzieć, Ojcze.

Czy mam nadal wypełniać swój święty obowiązek i piętnować wszystko, co Cię obraża, czy raczej odpuścić i pozwolić, by przepowiednia się spełniła? Werchiel czekał na jakiś znak, ale nie doczekał się. Pytania, które zadał, pozostały bez odpowiedzi.

Gniew, który od tysięcy lat towarzyszył mu w walce, eksplodował ze zdwojoną siłą. Zatrzepotał wściekle skrzydłami, a w jego dłoni pojawił się ognisty miecz.

Pomachał nim w stronę niemego krzyża i dał upust swojej złości.

– Powiedz mi, mój Boże, ponieważ zbłądziłem. Daj mi znak swojej woli.

Zza ołtarza dobiegł go jakiś dźwięk. Werchiel stanął oczarowany.

Czyżby Stwórca wysłuchał moich próśb? – pomyślał anioł. Czy Najwyższy obdarzy go swoją łaską i rozwieje jego wątpliwości?

Z zakrystii wyszła stara kobieta. W jednej ręce niosła plastikowe wiadro z wodą, a w drugiej mopa. Z pewnością usłyszała jego błagania i wyszła, żeby zobaczyć, kto modli się tak gorliwie.

Na widok Werchiela wytrzeszczyła oczy. Wiadro z mydlinami wysunęło się z jej dłoni, a jego zawartość rozlała się po stopniach ołtarza.

Werchiel pomyślał, że jego postać musiała rzeczywiście budzić grozę, kiedy rozwinął w pełni skrzydła, skupiając na nich promienie wschodzącego słońca.

Kobieta próbowała uciekać, wykonała kilka niezdarnych, spazmatycznych ruchów, ale skutecznie sparaliżował ją strach. Starą, wychudzoną rękę przycisnęła rozpaczliwie do piersi, otwierając usta w niemym krzyku. A potem padła na posadzkę; jej gasnący wzrok zatrzymał się na złotym krzyżu, symbolu jej wiary.

Werchiel uśmiechnął się.

– Miło było znów Cię usłyszeć – wycedził przez zęby, biorąc to, co się przed chwilą stało, za znak dany mu przez Boga. – A więc niech tak będzie.


*

W spodniach od piżamy i T-shircie Aaron zszedł powoli po schodach. Na dole czekał już na niego z niecierpliwością Gabriel. Aaron ziewnął i przysłonił sobie dłonią usta. Poczuł nieprzyjemny zapach snu. Na szczęście mógł wziąć z lodówki trochę soku, wrócić na górę i umyć zęby, zanim będzie musiał otworzyć usta do króregoś z domowników.

Spał dłużej, niż planował, ale biorąc pod uwagę problemy z zaśnięciem w nocy oraz to, że była niedziela, zupełnie się tym nie przejął. Po prostu chciało mu się pić, nic więcej.

– Mogę teraz coś zjeść? - spytał Gabriel, który nie od-stępował go na krok w drodze do kuchni.

– Jak tylko naleję sobie soku – odpowiedział Aaron. Linoleum pod stopami było zimne. Dzięki temu łatwiej mógł zrzucić z siebie resztki snu. Lori siedziała przy kuchennym stole pod oknem, karmiąc Steviego płatkami.

– Cześć – Aaron przywitał się, otwierając drzwi lodówki.

– Dzień dobry – odpowiedziała matka. Gabriel na chwilę zostawił Aarona, żeby przywitać się z Lori i Stevenem. Aaron chciał napić się soku prosto z kartonu, ale pomyślał, że lepiej będzie sięgnąć do szafki po szklankę. Napełnił ją do połowy, oparł się o blat i spróbował ugasić ogromne pragnienie, które tak mu dokuczało.

Wtedy zauważył, że Lori przygląda mu się. Miała ten wyraz twarzy, który mówił, że coś jest nie w porządku. Na pewno zaraz przekaże mu jakieś złe wieści. Aaron aż za dobrze znał to spojrzenie – dokładnie tak samo wyglądała, kiedy musieli odwołać rodzinny wyjazd do Disneylandu, ponieważ organizujące go biuro podróży niespodziewanie splajtowało. Potem już nigdy nie pojechali do parku Disneya. – O co chodzi? – spytał.

Stevie postanowił, że zje śniadanie samodzielnie i wyjął łyżkę z dłoni matki. Nabrał stertę płatków i przysunął sobie miskę.

– Mam dla ciebie bardzo złą wiadomość – powiedziała Lori, odkładając na stół mokrą od łez chusteczkę.

– Co się stało?

Na stole leżała lokalna gazeta i Lori obróciła ją tak żeby Aaron mógł przeczytać nagłówek na pierwszej stronie.


PSYCHIATRA ZGINĄŁ W POŻARZE.


Aaron nie zorientował się, dlaczego powinno go to zmartwić, dopóki nie zobaczył zdjęcia pod tekstem. Na czarno-białej fotografii strażacy z Lynn walczyli z ogniem trawiącym jakiś budynek biurowy. Pod zdjęciem znajdował się podpis: „Doktor Jonas zginął wczoraj w swoim biurze przy Boston Street 257 w którym wybuchł gwałtowny pożar. Dokładne przyczyny wypadku nie są jeszcze znane, mówi się jednak o możliwej eksplozji na skutek wadliwej instalacji gazowej".

Aaron oderwał wzrok od gazety i spojrzał na matkę,

– O mój Boże! – wykrztusił tylko.

Lori podeszła do młodzieńca i ścisnęła go za ramię.

– Tak mi przykro – powiedziała współczującym tonem. – Dodzwoniłeś się do niego wczoraj?

Aaron usłyszał to pytanie jak przez mgłę. Doktor Jonas nie żył. Mieli się spotkać wczoraj, ale po tym wszystkim, co się zdarzyło, i po rozmowie z Ezekielem kompletnie o tym zapomniał. Postanowił więc, że zadzwoni do psychiatry w poniedziałek i przeprosi za swoją nieobecność.

Lori ścisnęła go znowu za rękę.

– Aaronie?

– Przepraszam, wyłączyłem się na moment. Co mówiłaś?

– Doktor Jonas dzwonił tu wczoraj, kiedy cię nie było. Oddzwoniłeś do niego?

Aaron wolno pokręcił głową. – Dzwonił? Ja nie… nie widziałem żadnej wiadomości.

Kiedy wrócił wieczorem do domu, był skonany. Rodzina poszła gdzieś na kolację, w domu panowała błoga cisza. Aaron nakarmił Gabriela, wyprowadził go, a potem poszedł na górę do łóżka, żeby pooglądać telewizję.

– Nie wiedziałem, że dzwonił – powtórzył zamyślony, wyobrażając sobie lekarza, którego widział zaledwie dwa dni temu, pełnego życia i chętnego do pomocy. 'Jak mogło do tego dojść? – zadał pytanie, nie spodziewając się odpowiedzi.

– W gazecie napisali, że to prawdopodobnie wybuch gazu – wyjaśniła Lori, zabierając pustą miskę po płatkach i wstawiając ją do zlewu.

Stevie wstał od stołu i podreptał do salonu, nie zważając na nic, co mogło stanąć mu na drodze.

Aaron zorientował się, że krążący po kuchni Gabriel nic jeszcze nie jadł.

– Przepraszam, kolego – powiedział, podchodząc do suszarki i zdejmując z niej psią miskę.

Lori zabrała się za zmywanie naczyń po śniadaniu.

– Jeśli to rzeczywiście gaz, to wystarczyła jedna iskra…

Aaron nasypał Gabrielowi karmę do miski i postawił ją na macie, obok miski z wodą. Jego matka wciąż mówiła, ale uwagę Aarona zwróciło tylko to jedno zdanie.

W myślach zobaczył, jak Zeke zapala papierosa.

– Jeśli to był gaz…

Słowa matki odbijały się echem w jego głowie. Zeke zapalił papierosa opuszkami palców. Z jego palców wystrzelił płomień.

…wystarczyła jedna iskra.

Загрузка...