ROZDZIAł 12

Niebo nad całą okolicą zasnuło się grubą powłoką stalowych chmur, które wydawały sie tak realne, że można ich było niemal dotknąć, Aaron manewrował między nimi, pozwalając, żeby lejący się z chmur deszcz nawilżał jego wysuszoną skórę, ożywiał go i zachęcał do kolejnego ataku. Nagle Strażnicy zniknęli, kryjąc się w chmurach, zapewne po to, by pod ich osłoną się przegrupować. Aaron wiedział, że chcą go zaskoczyć, i w każdej chwili spodziewał się natarcia.

Przenikając wzrokiem grube, burzowe obłoki, rozejrzał się po Baker Street, starając się ogarnąć to wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku minut. Miał skrzydła. Unosił się w powietrzu. I walczył o życie dziesiątki metrów nad ziemią. To było jakieś szaleństwo, senny koszmar. A jednak wiedział, że to wszystko jest niestety prawdą.

Żołnierze Werchiela nie poddawali się i atakowali go ze wszystkich stron. A on bronił się, jak mógł. Mając do dyspozycji ognisty miecz, wywijał nim, jakby to było boś, co robił codziennie i do czego został stworzony.

Kiedy zaakceptował już przemianę, która się w nim dokonała, istota żyjąca w jego wnętrzu napełniła umysł Aarona głęboką wiedzą. Zobaczył nagle w Strażnikach nie bezwzględnych morderców, przysłanych z nieba, by siać grozę i śmierć, ale wojowników, którzy służyli niegdyś szlachetnej sprawie.

Po raz kolejny rozległ się grzmot i zasnute chmurami niebo rozświetliła błyskawica. Aaron przyjrzał się pędzącym chmurom.

Czy to kolejna sztuczka Werchiela i jego żołnierzy? – pomyślał, oczekując jakiegoś sygnału, który zwiastowałby rychły atak.

Wiatr wzmagał się. Aaron walczył z jego naporem, rozglądając się w poszukiwaniu wrogów. Niebo przecięła jeszcze jedna błyskawica, a zaraz po niej rozległ się głuchy grzmot. Nad nimi szalała już dzika burza, z potężnym wiatrem, błyskawicami, grzmotami i deszczem. Nigdzie wokół nie było za to widać gwardzistów Werchiela.

Aaron przyglądał się przez chwilę kłębiącym się nad jego głową chmurom, a potem wzbił się w górę kilkoma potężnymi machnięciami skrzydeł. Przebił się przez pułap chmur i rozejrzał po okolicy. Nie był wcale zaskoczony, gdy zobaczył nad miastem spokojne, rozgwieżdżone niebo – wszędzie, tylko nie nad Baker Street.

Wtem coś ukrytego w chmurach poniżej schwyciło go za kostkę i pociągnęło w dół. Aaron szarpnął się, tnąc mieczem na oślep i udało mu się uwolnić, ale zaraz potem znalazł się znów w samym sercu rozszalałej burzy.

Wiatr wył jak opętany, a z nieba lały się strumienie wody.

Niebo płacze – nieprzytomnie pomyślał Aaron, nie wiedząc za bardzo, skąd naszła go ta myśl. Ale zanim zdążył się nad nią głębiej zastanowić, przez gwizd wiatru i syk ulewnego deszczu usłyszał wzywający go potężny głos.

– Nefilimie!

Aaron zakręcił się w powietrzu, szukając źródła głosu, chociaż doskonale wiedział, do kogo on należy.

Werchiel wyłonił się zza burzowych chmur. Trzeba przyznać, że stanowił naprawdę imponujący widok. Białe skrzydła niosły go z łatwością przez wzburzone powietrze. W ręce ściskał olbrzymi miecz, który skwierczał i strzelał iskrami za każdym razem, gdy spadła na niego kropla deszczu.

Aaron popatrzył z niepokojem na własną broń i zastanowił się, czy nie należałoby wymyślić czegoś większego i równie potężnego.

– Twój czas dobiegł końca – ryknął dowódca niebiańskiej gwardii.

Jego słowa jeszcze dobrze nie wybrzmiały, a żywioł przybrał na sile. Aaron z trudem utrzymywał się w powietrzu.

– Zmiotę cię z powierzchni świata, tak jak ten pył niesiony wiatrem – zawył Werchiel, po czym wzniósł do góry ciemne oczy i rozłożył szeroko ramiona.

Niebo przeciął potężny piorun, uderzając w ścianę domu Aarona, który przyglądał się tej scenie w niemym przerażeniu.

– Nie! – krzyknął Aaron, z najwyższym trudem łapiąc równowagę i starając się nie upaść na przekór rozszalałym wichrom. Gabriel! Zeke! – przemknęło mu przez głowę.

Nagle rozległ się odgłos przypominający strzał z gigantycznego bata i kolejny piorun uderzył tym razem w dach domu, który eksplodował tysiącami iskier i zaczął płonąć.

Aaron był tak zaabsorbowany tym widokiem, że na chwilę stracił kontrolę nad sobą. Nowy instynkt ostrzegał go, żeby nie odwracać się plecami do Werchiela, ale Aaron nie zwracał na niego uwagi. Musiał ratować przyjaciół; jeśli coś jeszcze dało się zrobić, to tylko teraz.

Wtedy poczuł, jak ktoś łapie go od tyłu, przyciskając mu ręce i skrzydła do tułowia. Bezradnie patrzył, jak miecz wypada mu z dłoni i rozpływa się w powietrzu pod jego stopami.

– To dopiero początek – anioł wyszeptał mu do ucha z dziką rozkoszą.

Oddech Werchiela cuchnął jakimiś przyprawami i zgnilizną. Gdy Aaron go poczuł, o mało nie zwymiotował. Naprężył wszystkie mięśnie, ale na próżno. Dowódca Straży Anielskiej był niewiarygodnie silny. Wokół szalał potężny żywioł, rzucając nimi jak korkiem unoszącym się na wzburzonej powierzchni wody. A mimo to Werchiel nie rozluźnił swojego uchwytu ani na chwilę.

Aaron wrzasnął z wściekłością, ulegając najbardziej prymitywnym instynktom, które w nim aż kipiały. A potem wierzgnął do tyłu i uderzył potężnym ciosem głowy prosto w twarz zaskoczonego Werchiela.

To wystarczyło, żeby anioł na chwilę rozluźnił uchwyt. Aaron, korzystając z okazji, zdołał obrócić się i spojrzeć swojemu śmiertelnemu wrogowi w twarz, prosto w mroczne jak noc oczy, w których ujrzał śmierć tysięcy niewinnych istot.

Wszyscy byli tacy jak on. Jeszcze dzieci, nieświadome ciążącego na nich dziedzictwa, które było dla nich równoznaczne z wyrokiem śmierci. Aaron czul wyraźnie ich desperację, ból i strach przed tym, co ich czekało.

Co ich spotkało? Jaką pomoc uzyskały nieszczęsne istoty z pogranicza Nieba i Ziemi, by poznać swoje prawdziwe pochodzenie? Odpowiedzią był Werchiel i jego siepacze, którzy po nich przyszli. Wszyscy zginęli. W okrutny sposób, jeden po drugim zostali wymordowani w imię Boga.

Rozległ się kolejny grzmot. Aaron uwolnił jedną rękę z uścisku Werchiela i wbił mu paznokcie w twarz, kalecząc jedno z upiornie bezdennych, czarnych oczu. Skowyt Werchiela, przypominający pełen bólu i rozpaczy krzyk mewy, był tak głośny, że zagłuszył na moment szalejącą burzę. Anioł zachwiał się, chwytając się za zranioną twarz.

Aaron odepchnął go i odskoczył na bezpieczną odległość. Czuł, jak w jego żyłach buzuje czysta adrenalina – i coś jeszcze. Rzucił spojrzenie za siebie i zobaczył, że jego dom płonie, a część dachu zapadła się do środka. Wydał z siebie przeraźliwy wrzask, który nie byłby w stanie powstać w zwykłych ludzkich strunach głosowych.

Werchiel, pomimo bólu, nie poniechał drwin.

– A kiedy będziesz już martwy, przelecimy nad miastem niby ognista burza wszędzie tam, gdzie postawiłeś swoją stopę, i każdy człowiek, z którym miałeś choćby przelotny kontakt, zginie pochłonięty w morzu ognia.

Aaron natarł na Werchiela, w jego dłoni pojawił się znowu ognisty miecz, gotowy do ataku.

– Zabiłeś ich! – wrzasnął, przypominając sobie twarze tych wszystkich, których anioł kiedykolwiek pozbawił życia, w tym także jego najbliższych.

Werchiel blokował ataki przeciwnika z godną podziwu szybkością. Na jego bladą twarz powracał powoli drapieżny uśmiech, a cztery krwawe szramy, które przecina ły ją jeszcze przed chwilą, stopniowo się zabliźniały.

– To prawda, zabiłem… ale dopiero teraz zaczynam się rozkręcać! – Werchiel przemówił z pozbawionym emocji uśmiechem, walcząc cały czas z tą samą brutalną siłą. – Jesteś zarazą, Aaronie Corbet. – Anioł wypluł z siebie imię i nazwisko chłopca, jakby było trucizną. – A ja mam zamiar wyciąć tę zarazę ze zdrowej tkanki świata, razem ze wszystkimi, których zainfekowałeś.

Aaron zanurkował pod nim i wynurzył się za plecami Werchiela.

– Te wszystkie morderstwa… – zaczął.

Werchiel odwrócił się w mgnieniu oka. Aaron w ostatniej chwili schylił się, unikając uderzenia miecza, które rozpłatałoby mu czaszkę. Poczuł bijące od ostrza ciepło na swoich mokrych od potu włosach.

– …dokonujesz ich za przyzwoleniem i w imię Boga? – Aaron dokończył pytanie.

– Wszystko, co robię, robię dla Niego – syknął Werchiel z furią wyrytą na okaleczonej twarzy.

– Jakiemu Bogu służysz? – Aaron starał się uniknąć ciosów anioła, w nadziei, że gniew osłabi jego zmysły i wytrąci go z równowagi. – Który Bóg pozwoliłby na to, żeby mordować w jego imieniu niewinnych ludzi?

Udało mu się wyprowadzić potężny cios pięścią. Trafił Werchiela w twarz z taką siłą, że głowa odskoczyła mu do tyłu i na bok jak piłka. Przeszył go niezwykły dreszcz, gdy zobaczył, jak anioł się zachwiał. Przed przemianą Aaron nie przeżyłby nawet kilku sekund w walce z takim rozszalałym monstrum, ale teraz wierzył, że może przynajmniej sprawić, aby Werchiel długo pamiętał ten pojedynek.

Werchiel wypluł krew ze zranionych ust i skoczył, tnąc mieczem z jeszcze większą siłą. Jego ataki były nie do powstrzymania, Aaron cofał się już tylko, parując kolejne straszliwe ciosy. W końcu jego miecz zaczął pękać, aż wreszcie rozpadł się na drobne kawałki i rozpłynął w powietrzu.

– Poddaj się, bestio – zażądał Werchiel, głosem miękkim jak aksamit. – Taka jest wola Boga. – To mówiąc, anioł wzniósł miecz, by rozpłatać przeciwnika na pól.

Aaron zdążył jednak rozłożyć skrzydła. Doskoczyl do dowódcy gwardzistów, wbijając mu bark w żołądek, silnym chwytem unieruchomił nadgarstek, nie pozwalając opuścić miecza.

– Czy aby na pewno wykonujesz Jego rozkazy, Werchielu? – zapytał, kiedy starli się znów pośród szalejącej wokół burzy. – A może swoje własne?

Werchiel uniósł kolano. Silny cios w bok sprawił, że Aaron poczuł, jak jego płuca eksplodują. Odruchowo rozluźnił uchwyt.

– Jestem dowódcą Potęg – usłyszał głos przeciwnika przekrzykujący świst wiatru. – Pierwszym spośród tych, których stworzył Ojciec.

Aaron chciał wymyślić kolejną broń, ale przeszywający ból w boku i płucach sprawiał, że ledwo utrzymywał się w powietrzu. Nie chciał umierać, nie chciał być kolejną biedną duszyczką, która poległa z ręki Werchiela.

Anioł ruszył z mieczem w dłoni, wznosząc potężne ostrze nad głową.

– Jego życzenie jest dla mnie rozkazem! – syknął, błyskając oczami, w których malowała się jedynie żądza mordu.

W ostatniej chwili, gdy Werchiel miał już ugodzić Aarona mieczem, ten machnął znów skrzydłami, odrzucając przeciwnika daleko w tył.

– Ja i mój Bóg stanowimy jedność! – krzyknął Werchiel, walcząc z siłami natury, które jednak okazały się silniejsze.

Ledwie przebrzmiały te słowa, niebieskie sklepienie rozdarła gigantyczna błyskawica. Werchiel zasłonił oczy dłonią, oślepiony blaskiem. Jak za dotknięciem niewidzialnego palca jakiejś boskiej istoty złożonej wyłącznie z energii, błyskawica ugodziła wprost w głowę anioła, karząc go za jego pychę.

Werchiel wrzasnął z bólu, gdy ładunek elektryczny przepłynął przez jego ciało i wydostał się na wolność czubkami palców stóp. Anioł sprawiał wrażenie, jakby cały świecił się od wewnątrz. Usta otworzył szeroko w niemym krzyku, który zagłuszyła szalejąca wokół burza. Chwilę później Werchiel eksplodował płomieniami. Jego ciało nie było już w stanie utrzymać energii krążącej w żyłach. A potem, niczym mityczny Ikar, który podleciał za blisko słońca, runął w dół.

– Stanowicie jedność? Jesteś tego pewien? – spytał Aaron, patrząc, jak jego przeciwnik spada, wirując, w stronę ziemi. A potem podniósł wzrok i spojrzał w niebo. -Naprawdę jesteś tego pewien? – powtórzył.

Werchiel leżał na boku na zimnej, wilgotnej ziemi, pogrążony w potwornym bólu, bólu, jakiego nie zaznał nigdy wcześniej. Jego ciało, poczerniałe od uderzenia błyskawicy, tliło się nadal, stygnąc powoli w chłodnym, nocnym powietrzu.

Przewrócił się na plecy i spojrzał w niebo – tam, gdzłi mieszkał jego Pan.

Burzowe chmury rozstępowały się. Anielskie czary, które przyniosły nagłe załamanie pogody, rozpływały się niczym obłoki dymu rozwiewane przez wiatr.

– Dlaczego? – wychrypiał Werchiel, powoli podnosząc spalone ramię i celując ręką w rozgwieżdżone niebo.

Ale Stwórca milczał.

Wtedy zjawili się oni – najwierniejsi z jego żołnierzy. Ci, którzy przeżyli i spoglądali na swego dowódcę z wysokości oczami pozbawionymi wyrazu, sfrunęli na dól, podnieśli go i na własnych ramionach unieśli w górę, z dala od miejsca bitwy, które okazało się sceną jego największej porażki.

– Dlaczego? – spytał ponownie Werchiel, kiedy zbliżali się już do miejsca, w którym mieszkał jego niebieski Ojciec, ale i tym razem nie uzyskał odpowiedzi. – Dlaczego mnie opuściłeś?

Ziemia zbliżała się coraz szybciej i Aaron naprężył mięśnie, a potem zamachał kilka razy skrzydłami, żeby spowolnić opadanie.

Wylądował na niewielkim trawniku przed swoim domem i natychmiast pobiegł w kierunku spalonego budynku, w którym jeszcze niedawno mieszkała cała jego rodzina.

– Stevie? – zawołał, biegnąc po ścieżce zasypanej odłamkami dachówek i płonącymi kawałkami drewna. Może zostawili go. Być może zdecydowali, że nie będzie im potrzebny. – Stevie… Gabriel? – krzyczał rozpaczliwie w ruinach. – Gabriel? – zawołał znowu, osłaniając usta dłońmi, w nadziei, że ktokolwiek przeżył. – Gabriel, Zeke – jesteście tam?

Nagle wyczuł w pobliżu obecność anioła. Odwrócił się błyskawicznie, dobywając nowej broni. Zabił już dzisiaj wiele istot nie z tej ziemi i był dostatecznie zdeterminowany, żeby wydłużyć tę listę.

– Trzymaj się ode mnie z daleka – ostrzegł. Kamael podszedł bliżej, nie zwracając uwagi na jego groźby.

– Dziecka nie ma.

Anioł wyglądał straszliwie, jego twarz i ubranie pokrywały plamy zaschniętej krwi. Jedną z dłoni przyciskał do piersi, próbując zatamować krwotok.

– Gdzie on jest? – spytał Aaron, targany różnymi emocjami. Z jednej strony cieszył się, że jego młodszy brat żyje, ale z drugiej czuł dreszcz przerażenia, gdy tylko przypomniał sobie, kto go uprowadził.

Kamael podszedł chwiejnym krokiem jeszcze bliżej,

– Strażnicy… zabrali go. Próbowałem ich powstrzymać, ale… – Odsłonił ranę na piersi i zbadał ją uważnie.

– Sam miałem trochę kłopotów.

Z kieszeni wydobył białą chusteczkę i przyłożył do krwawiącej rany.

– Nie wiem też, dokąd go zabrali – dodał na wszelki wypadek.

Anioł wyglądał tak, jakby za chwilę miał upaść. Aaron chciał podać mu rękę, ale Kamael przytrzymał się skręconego pod wpływem gorąca metalowego ogrodzenia.

– Wszystko w porządku? – spytał Aaron.

Kamael pokiwał ostrożnie głową, przyglądając mu się z uwagą.

– Obserwowałem cię z autentycznym podziwem – powiedział, a na jego twarzy zagościł rozmarzony uśmiech.

– Nie widziałem czegoś takiego, od kiedy…

Aaron położył palec na ustach. Nie chciał nic więcej słyszeć, zwłaszcza teraz.

Wtedy zza ruin domu wyskoczył Gabriel, z radością wołając go po imieniu. Aaron rozchmurzył się na widok swojego czworonożnego przyjaciela i ukląkł, by go uściskać.

– Nic ci nie jest – ucieszył się, głaszcząc go po głowie i całując w pysk. – Grzeczny, dobry piesek.

– Ja też się cieszę, że cię widzę – rzucił Gabriel – ale musisz pójść ze mną, szybko.

Pies wyrwał się z jego objęć i pobiegł za róg domu.

– Gabe? – Aaron podążył za nim.

– Nie zostało mu już wiele czasu – powiedział Gabriel, znikając na podwórku na tyłach domu.

Zeke leżał nieruchomo na trawniku, obok huśtawki. Gabriel warował przy nim.

– Wyciągnąłem go z domu po tym, jak uderzyła w niego błyskawica – ale myślę, że on umiera. – Pies spojrzał na Aarona karmelowymi oczami, wypełnionymi smutkiem. – Czy jego czas dobiegł już końca, Aaronie?

Aaron ukląkł na trawie obok upadłego anioła i delikatnie ujął jego rękę.

– Nie wiem, Gabe – powiedział. Dłoń Ezekiela była zimna jak kamień wyciągnięty z górskiego strumienia. – Być… być może.

– Och – pies westchnął żałośnie, kładąc się przy Grigori. – Miałem nadzieję, że może jesteś w stanie jakoś mu pomóc.

Zeke powoli otworzył oczy.

– Spójrz na siebie – wyszeptał, a na jego ogorzalej twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech. Zeke ścisnął słabo dłoń Aarona. – Dojrzałeś i w ogóle… – Zaniósł się gwałtownym kaszlem, a w kącikach jego ust pojawiła się ciemna krew. – Cholera! – Z najwyższym trudem sięgnął ręką i otarł krew. – Nietęgo się czuję.

Aaron wpadł w panikę.

– Co mam robić? – spytał Ezekiela, ściskając mocno jego dłoń. – Mam wezwać karetkę czy…

Zeke potrząsnął głową, a z ust znowu pociekła mu krew. Nie zauważył tego jednak – a może nie dbał o to.

– Nie – machnął ręką. Jego głos zabrzmiał raczej jak bulgotanie. – Już za późno.

Kamael dołączył do nich. Aaron spojrzał na niego py tająco, oczekując jakiejś rady.

– Czy jest coś, co możemy… co ja mogę zrobić, by mu pomóc?

Anioł pokręcił siwą głową i zamknął oczy.

– Grigori umiera. Ostrze Werchiela musiało uszkodzić jakiś żywotny organ.

Ezekiel jęknął, a jego ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne konwulsje.

Aaron ścisnął jego dłoń jeszcze mocniej i nachylił się bliżej.

– Zeke, czy… czy to cię boli?

– Wszystko w porządku, chłopcze – uspokoił go Zeke. Jego głos brzmiał coraz słabiej, mówił praktycznie szeptem. – I tak już miałem dość tego miejsca.

Upadły anioł na moment zamilkł i wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w rozgwieżdżone niebo.

– Ale muszę ci coś powiedzieć – odezwał się po chwili, odwracając wzrok i patrząc Aaronowi prosto w oczy.

– Co takiego? – spytał chłopak.

Zeke przełknął z trudem i wziął głęboki, drżący oddech. Słychać było, że w płucach ma pełno krwi.

– Chcę cię przeprosić… – wyrzęził. Aaron nie rozumiał.

– Za co? Za co chcesz mnie przeprosić?

Grigori zdawał się zbierać siły, żeby odpowiedzieć.

– Za wszystko – wychrypiał, starając się, żeby jego głos był słyszalny. – Chcę ci powiedzieć, że jest mi przykro z powodu wszystkiego, co zrobiłem.

Z początku Aaron nie wiedział, jak powinien się zachować – ale wtedy przeszyła go błyskawica, podobna do tej, która strąciła z nieba Werchiela, i nagle stało się to dla niego zupełnie oczywiste.

Aaron wiedział już, co powinien zrobić. W całym swoim życiu nie był nigdy o niczym równie przekonany.

Całe ciało zaczęło go swędzieć i łaskotać, a włosy na jego rękach stanęły, jakby za moment miały otrzymać największy na świecie ładunek elektryczny. Aaron wziął Ezekiela za rękę i poczuł, jak energia pochodząca od istoty mieszkającej w jego piersi zaczyna spływać w dół ramienia aż do ciała upadłego anioła.

Zeke nagle zesztywniał, ale Aaron nie puścił jego ręki. Patrzył z niedowierzaniem, jak skóra Ezekiela zaczyna pękać, a z pęknięć wydobywa się olśniewające, białe światło.

Gabriel podskoczył, a potem wycofał się.

– Co się dzieje z jego skórą? – szczeknął. – O co chodzi?

Lecz Aaron nie odpowiedział.

To, co kiedyś było ciałem anioła, teraz odpadało jak płaty złuszczonej farby, zaś to, co znajdowało się pod spodem, pulsowało pięknym blaskiem, który wprawiał w zachwyt wszystkich wokoło.

O to właśnie chodzi – pomyślał Aaron, zerkając na białe światło i nie puszczając ręki przyjaciela.

Przed nim nie leżał już upadły anioł, wygnany z Raju na Ziemię, który umierał na skutek ran odniesionych w walce. Teraz trzymał za rękę istotę niezwykłej urody, której ciało składało się w całości ze światła.

Tak musiał wyglądać przed upadkiem – pomyślał Aaron, wzruszony niemal do łez tym wyjątkowym widokiem. Pieeekne – przypomniał sobie słowa swojego autystycznego brata.

Anioł Ezekiel podniósł wzrok zza mlecznej mgiełki światła, w jego oczach widać było oczekiwanie. Wtedy Aaron zdał sobie sprawę, co jeszcze powinien powiedzieć, żeby jego przyjaciel odzyskał ostatecznie wolność.

– Przebaczono ci – wyszeptał w języku Posłańców i poczuł, jak po twarzy spływają mu gorące łzy.

Puścił rękę przyjaciela i w tej samej chwili otaczająca go aura energii stała się jeszcze bardziej intensywna, jaśniejsza i cieplejsza. Aaron wstał i odsunął się. Był właśnie świadkiem ponownych narodzin anioła Ezekiela.

Zeke uniósł się z ziemi na delikatnych skrzydłach złożonych z promieni słonecznych. A potem uniósł rozanieloną twarz do nieba i uśmiechnął się.

– Dziękuję – powiedział głosem, który Aaronowi wydał się dźwiękami otwierającymi najpiękniejszą symfonię, jaką kiedykolwiek słyszał. A jego słowom towarzyszyły emocje, którymi kipiał jak wulkan.

Chwilę później, w oślepiającym, białym błysku przypominającym narodziny gwiazdy, Ezekiel zniknął. Powrócił do miejsca, które dawno temu się go wyparło.

Uzyskał przebaczenie.

Загрузка...