Samuel Chia leżał na łóżku, owinięty prześcieradłem z najlepszego gatunkowo jedwabiu i śnił o lataniu. O tym wszystkim, co stracił i czego tak bardzo mu teraz brakowało.
Nie był to zwyczajny sen, jak na standardy ludzkie, ale dzięki niemu wrócił myślami do tamtego, tak drogiego u czasu, poprzedzającego jego upadek. W końcu Sam otworzył oczy. Nie musiał patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, która jest godzina. Była punktualnie ósma, bo właśnie o tej porze zażyczył sobie wstać.
Leżał w ciszy i wsłuchiwał się w odgłosy Hongkongu, dobiegające gdzieś z oddali, znacznie poniżej poziomu, na którym znajdował się jego luksusowy apartament.
Gdyby tylko chciał, mógłby usłyszeć rozmowy wszystkich mieszkańców miasta, którzy żyli niewiarygodnie przyziemnymi sprawami i problemami. Ale dzisiaj mało go to obchodziło.
Sam podniósł się z łóżka i stąpając po podłodze wyłożonej mahoniowymi deskami, podszedł nago do jednego z olbrzymich, zajmujących całą powierzchnię ściany okien wychodzących na miasto. Jego uwagę przykuła chińska dżonka pod pełnymi żaglami, która z gracją sunęła po szmaragdowych wodach Zatoki Wiktorii. Sam w trakcie swojego długiego życia mieszkał już w wielu miejscach na całym świecie, ale żadne nie sprawiało mu takiej radości jak to. Chiny przemawiały do niego. Zapewniały, że wszystko będzie dobrze i Samuel przeważnie w to wierzył.
Przycisnął czoło do chłodnej tafli grubego szkła i niemal natychmiast poczuł na ciele gęsią skórkę. Mimo że upajał się życiem w ludzkiej skórze, z każdym dniem coraz bardziej brakowało mu tego, co miał kiedyś, a co stracił w momencie, gdy odmówił opowiedzenia się po którejś ze stron w Wielkiej Wojnie.
Z twarzą wciąż przyciśniętą do szyby, otworzył oczy i przesunął wzrokiem po rozpościerającej się przed nim panoramie miasta.
Tak, tęsknił za chwałą, która niegdyś była jego udziałem, ale każdego dnia to miejsce, ten wspaniały widok, uwodził go swoją żywotnością. Dzięki temu czasami łatwiej mu było pogodzić się z losem. Czasami.
Sam zakładał właśnie czarny jedwabny szlafrok, delektując się dotykiem materiału na swoim bladym, wy-rzeźbionym ciele, kiedy rozległ się dźwięk telefonu.
Wiedział, kto dzwoni. Nie dlatego, że posiadał jakąś wrodzoną, nadprzyrodzoną moc, tylko dlatego, że ona dzwoniła do niego co rano o tej samej porze.
Joyce Woo była kobietą, której pozwalał zarządzać swoimi biznesami, między innymi klubami nocnymi, kasynami i restauracjami.
Sam wolnym krokiem wyszedł z sypialni do wyłożonej płytkami i wykończonej chromem kuchni, pozwala-jąc odebrać telefon automatycznej sekretarce. Postanowił zabawić się z Joyce w małą grę – zobaczymy, czy uda mu się odgadnąć wszystkie sprawy, z którymi do niego dzwoni. Zastanawiał się, jaką bzdurę, jaki bezsensowny problem chce mu przekazać tym razem. Czyżby w należącej do niego francuskiej restauracji nieoczekiwanie zabrakło trufli? Albo lokalna policja domagała się wyższych łapówek za brak zainteresowania nielegalną działalnością, jaka miała miejsce w jego klubach. A może Joyce w końcu zebrała się na odwagę, żeby się przyznać, iż przez ostatnie dziewięć miesięcy nacinała go na kasę?
Sam otworzył szampan Dom Perignon i napił się prosto z butelki, odsłuchując w międzyczasie wiadomość od Joyce.
– Dzień dobry, panie Chia. Tu Joyce – usłyszał znajomy głos mówiący po kantońsku.
W odpowiedzi bez słowa wzniósł toast w kierunku telefonu.
– W Pearl Club ubiegłej nocy miał miejsce pewien incydent. Być może będzie pan musiał skontaktować się w tej sprawie z szefem lokalnej policji. Szczegółowych informacji udzielę panu w biurze, teraz chciałam jedynie uprzedzić, że takie zdarzenie miało miejsce.
Sam słyszał, jak Joyce przewraca kartkę w notesie, w którym zapisywała wszystkie bieżące sprawy,
– Proszę również pamiętać, że o drugiej ma pan spotkanie z przedstawicielami wydziału urbanistyki w sprawie projektu Pier Road.
Samuel, przekonany, że to wszystko, pomaszerował w stronę łazienki. Joyce mówiła dalej, zatrzymał się więc w przedpokoju, żeby posłuchać.
Jeszcze jedno, panie Chia. Dzisiaj rano przyszedł do biura pewien człowiek, który przedstawił się jako pański stary znajomy. Powiedział, że nazywa się Werchiel. Prosił, żeby panu przekazać, że przyjechał do miasta na krótko i liczy na spotkanie.
– Werchiel – wyszeptał Sam, wypuszczając z rąk szam-pana który spadł na podłogę, rozbijając się w drobny mak i rozlewając zawartość na czarno-białych kafelkach.
– Powiedział, że postara się jeszcze z panem skontaktować – mówiła Joyce. – Poza tym. mam dla pana kilka innych wiadomości, ale możemy je przedyskutować już w biurze. Miłego dnia, panie Chia. Joyce rozłączyła się, Samuel stał nadal bez ruchu. Werchiel.
Skoczył do sypialni i zdecydowanym ruchem otworzył na oścież drzwi masywnej, drewnianej szafy. Zrzucił szlafrok i wyciągnął kilka ubrań. Nie miał już czasu na prysznic. Nie będzie go dzisiaj w biurze.
Musiał opuścić Hongkong. Tak po prostu. Jeśli Werchel go znalazł, to oznaczało, że Strażnicy dotarli już do Chin. A jeżeli to prawda, żaden z jego braci nie mógł czuć się bezpiecznie.
Sam skończył zapinać guziki białej bawełnianej koszuli,, wsunął poły do spodni, po czym przepasał się brązowym skórzanym paskiem.
Przeszło mu przez myśl, żeby skontaktować się z innymi i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem, ale po krótkim namyśle zrezygnował – pewnie i tak było już za późno.
Wsunął delikatne bose stopy w parę włoskich mokasynów i narzucił na siebie granatową skórzaną marynarkę.
Poleci do Europy, Francja w zupełności wystarczy. Zostanie w Paryżu tak długo, aż Werchiel i jego psy gończe wyjadą z Chin. Joyce zajmie się wszystkim do jego powrotu.
Wcisnął portfel do kieszeni płaszcza i podniósł słuchawkę telefonu, żeby wezwać kierowcę. Pojedzie prosto na lotnisko, wyczarteruje samolot i zadzwoni do swojej asystentki już z pokładu.
– Wybierasz się gdzieś, Samchia? – usłyszał nagle głos dochodzący gdzieś zza jego pleców.
Kompletnie zaskoczony, Sam upuścił słuchawkę i błyskawicznie się odwrócił.
– Jestem rozczarowany – odezwał się mężczyzna w szarym prochowcu, stojący na środku salonu, przed sześćdziesięciocalowym, płaskim ekranem telewizora. – Zadaliśmy sobie tyle trudu, by cię odnaleźć, a ty nie raczysz nas nawet przywitać.
Mężczyźnie towarzyszyło małe, brudne dziecko, które przyciskało nieumytą twarz do telewizora i lizało swoje odbicie w krystalicznie gładkim ekranie.
– Wybacz, może wolisz, by cię nazywać twoim małpim imieniem – Samuelu Chia? – powiedział Werchiel, wsuwając dłonie do kieszeni płaszcza i podchodząc powoli w jego stronę. Dziecko posłusznie podążyło za nim. – Czego chcesz? – warknął Sam, obserwując zbliżającego się mężczyznę. Werchiel zlustrował luksusowy apartament, zatrzymując wzrok na każdym ekstrawaganckim detalu.
– Sadziłeś, że to cię przede mną ochroni? – spytał, wskazując na szereg tajemniczych symboli wymalowanych na ścianach penthouse'a. Dla zwykłego śmiertelnika wyglądały jak dekoracja, ale wtajemniczonym mówiły znacznie więcej.
Zdziczałe dziecko wskoczyło na skórzaną kanapę, śpiewnym głosem mrucząc coś pod nosem z wyraźnym zadowoleniem.
– Twoja magia, pozwalająca ci pozostać niezauważonym, straciła chyba na znaczeniu po zmianach, które ostatnio tu zaszły – ciągnął Werchiel, odnosząc się do niedawnych zawirowań w chińskim rządzie. – Moja sfora zwietrzyła twój zapach, gdy tylko tu dotarliśmy. -Przechodząc obok kanapy, poklepał chłopca z uznaniem po głowie. – Żyłeś tu niczym król wśród zwierząt – do-dał, skupiając na Samie spojrzenie swoich ciemnych oczu bez dna. – I dlatego właśnie opuściłeś Raj?
Słowa Werchiela bolały jak uderzenie batem.
– Wiesz, że to nieprawda, Werchielu. Opuściłem Raj ponieważ nie chciałem opowiadać się po żadnej ze stron.
Kochałem Poranną Gwiazdę, tak jak kochałem wszystkich moich braci. Ale Pan nie dał mi wyboru – musiałem więc uciekać!
Sam opuścił ze smutkiem głowę. Nawet teraz własne czyny napawały go wstydem.
– Jesteś zwykłym tchórzem i sam się do tego przyznałeś. – Werchiel wykrzywił twarz w okropnym grymasie, – Szkoda, że innych nie stać na podobną szczerość.
Ponownie rozległ się dźwięk telefonu.
– Tu znowu Joyce, proszę pana. Dzwonił przed chwilą pan Dalton z biura koncesji, prosząc o zmianę terminu spotkania z poniedziałku na…
Z dłoni Werchiela wystrzelił strumień oślepiającego białego światła, który zamienił telefon w kupkię stopionego, czarnego plastiku. Wystraszone dziecko zeskoczyło z kanapy i ukryło się, jakby wyczuwając instynktownie, że to dopiero początek przerażającego widowiska.
Werchiel dotknął prawą ręką ucha.
– Dźwięk ich głosów brzmi jak odgłosy zwierząt -skrzywił się. – Doprowadzają mnie do szału. Jak ty to znosisz? – Zbliżył się o parę kroków.
Sam zacisnął pięści. Czuł, jak ogarnia go gniew silniejszy niż kiedykolwiek. Pomyślał, że być może spędził wiele czasu wśród ludzi. Zaczęły mu się udzielać ich negatywne emocje.
– Spytam raz jeszcze – po co przyszedłeś? Werchiel przekrzywił głowę.
– Nie jest to dla ciebie oczywiste, bracie? – spytał. – Nie oczekiwałeś mnie od dnia swojego upadku?
– Owszem – syknął wściekle Sam – ale od tego czasu minęły wieki, tysiąclecia lat!
Werchiel pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą.
– Sekunda, godzina czy millenium – dla Potęg upływ czasu nie ma żadnego znaczenia. – W głosie dowódcy Straży Anielskiej zabrzmiała chłodna obojętność. – Zgrzeszyłeś przeciwko naszemu Ojcu i czas nie jest w stanie tego zmienić.
Sam zaczął się wycofywać. – Czy nie dość się już nacierpiałem? Wygnanie do tego świata, na które sam się skazałem, nauczyło mnie, że…
Werchiel uciszył go gwałtownym gestem.
– Zamilcz! Nie mam ochoty słuchać twojego skomlenia. – Przywódca Strażników wskazał na jedno z okien za plecami Samuela. – Przypominasz mi jednego z nich. – W jego głosie zabrzmiała odraza.
Sam wiedział, że wszelkie tłumaczenie jest zbędne ale od ludzi nauczył się jednego – nigdy nie zaszkodzi spróbować.
– Nie wystarczy, że zostałem pozbawiony głosu mojego Ojca, a to, kim teraz jestem, to tylko cień mojej dawnej chwały? Czy to się w ogóle nie liczy? – Popukał się palcem w pierś, jakby podkreślając swoją winę. – Możesz mi wierzyć lub nie, ale naprawdę cierpiałem.
Werchiel po raz kolejny rozejrzał się po wystawnie urządzonym apartamencie, po czym skupił swój lodowaty wzrok z powrotem na Samuelu, a na jego twarzy pojawił się gorzki uśmiech.
– Cierpiałeś, powiadasz? – powiedział, rozkładając powoli ramiona. – Twoje cierpienie jeszcze się nie zaczęło.
Sam patrzył, z przerażeniem i z uniesieniem zarazem, jak z pleców Werchiela wyrastają potężne skrzydła.
Kiedyś też takie miałem - przypomniał sobie ze smutkiem. Skrzydła, które mogłyby unieść go stąd i uchronić przed sądem Werchiela. Ale to było dawno, bardzo dawno temu. To, co kiedyś było świadectwem jego mocy, teraz stało się już tylko atroficznym cieniem dawnej chwały.
Werchiel zaczął rytmicznie uderzać skrzydłami, sprawiając, że w mieszkaniu rozpętało się piekło, przypominające potężną tropikalną burzę.
– Proszę, Werchielu – jęknął Sam tuż przed tym, jak masywna kryształowa popielniczka uderzyła go w twarz. Pod okiem natychmiast pojawił się krwawy siniec. Jego ciało zwiotczało i na moment przestał walczyć z coraz silniejszym prądem powietrza. Nagły, potężny podmuch rzucił nim do tyłu i przygwoździł do jednego z okien. Kiedy uderzył o szybę, usłyszał gdzieś z tyłu głowy odgłos przypominający pękanie tafli lodu. Zastanowił się, czy to okno, czy może raczej jego kości. Werchiel z dzikim zapamiętaniem młócił powietrze skrzydłami, wywołując upiorny, ogłuszający szum. – Nie ma mowy o przebaczeniu po tym, co zrobiłeś, Samchia! – wrzasnął Werchiel, przekrzykując łoskot własnych skrzydeł. – Nadszedł twój czas, tak jak nadejdzie dla wszystkich, którzy odwrócili się do Niego plecami i wzgardzili Jego łaską!
Sam próbował oderwać się od okna, ale wiatr był zbyt silny. Chciał coś powiedzieć, wykrzyczeć, jak bardzo żal mu wszystkich grzechów, które popełnił, ale krew spłynęła mu z głowy do ust, uciszając go skutecznie. Nigdy wcześniej nie widział swojej krwi, a teraz czuł w ustach jej obrzydliwy smak.
Na powierzchni grubej na dwa i pół centymetra szyby za jego plecami zaczęły się pojawiać pierwsze pęknięcia. Okna, które miały wytrzymać napór tropikalnych sztormów znad Pacyfiku, nie były w stanie oprzeć się potędze anioła Werchiela.
Sam spróbował odezwać się jeszcze raz.
– Werchielu! – wrzasnął w nadziei, że uda mu się przekrzyczeć wiatr wywołany przez swojego nieznającego litości brata.
Ale Werchiel łopotał skrzydłami coraz szybciej i szybciej – Nie słyszę cię! – krzyknął w odpowiedzi.
– Powiedz mu – przekaż mu, że żałuję! – Sam ryknął z całych sił. Na twarzy Werchiela dostrzegł odrazę i zrozumiał, że słowa jego skruchy zostały usłyszane, ale nie wysłuchane.
Ciężkie, chromowane krzesło, stojące przy stole w kuchni zawirowało w powietrzu i wystrzeliło prosto w jego stronę, jakby było zrobione z cienkiej blachy.
Sam zamknął oczy, żeby nie widzieć Werchiela i jego skrzydeł, bijących opętańczo w powietrzu. Wiedział, że jego koniec zbliża się nieuchronnie. To, czego obawiał się najbardziej od momentu ucieczki na Ziemię, w końcu go dopadło.
Samuel Chia, wcześniej znany jako Samchia z Niebiańskich Zastępów, pragnął, aby jego myśli powędrowały gdzieś indziej. Najlepiej do czasów przed wojną, nieodwracalnymi wyborami i ostatecznym upadkiem.
Chromowany pocisk nie trafił go bezpośrednio, ale z całą mocą uderzył w okno po lewej, rozbijając je w drob-ny mak i pozwalając, by nieokiełznany żywioł, wznie-cony przez skrzydła Werchiela znalazł w końcu swoje ujście.
W eksplozji ostrych jak brzytwa odłamków szkła i in-nych przedmiotów, wywianych na zewnątrz z aparta-mentu, Samuel upadł raz jeszcze – tym razem napraw-dę po raz ostatni.
Lecąc w dół, na spotkanie z nieuchronnym końcem, śnił.
Śnił o lataniu.
Gabriel brykał radośnie w salonie, gdzie Stanleyowie zgromadzili się, jak w każdy piątek, żeby zjeść kolację na wynos z chińskiej knajpy i obejrzeć film z wypożyczalni. W pysku z dumą ściskał fioletową wypchaną zabawkę.
Aaron siedział na podłodze i budował razem z Stevenem kolorową wieżę z klocków Duplo. Od czasu do czasu zerkał na telewizor, żeby zobaczyć, co tym razem wysadzi Arnold Schwarzenegger. Nie przeszkadzało mu wcale, że jego przybrany ojciec wypożyczył ten film co najmniej trzeci raz w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Zależało mu tylko na tym, żeby zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dwóch dni. Nie chciał tylko zapomnieć o rozmowie z Vilmą Santiago.
Pies upuścił zabawkę, która potoczyła się po podłodze wywracając budowaną z mozołem wieżę z klocków.
– Gabriel, przestań! – Aaron zezłościł się, odrzucił zabawkę na bok i zabrał się za poprawianie konstrukcji.
– Pobaw się ze mną Goofym Winogronem - powiedział pies, machając radośnie ogonem.
Aaron zignorował go i pomógł bratu wybrać więcej klocków, żeby wzmocnić wieżę.
Labrador skoczył i złapał zabawkę zębami. Potarmosił ją trochę, a potem wyrzucił w powietrze. Zabawka, spadając, odbiła się od głowy Steviego i wylądowała na kupce niewykorzystanych klocków.
– Pobaw się ze mną Goofym Winogronem – natychmiast! - Gabriel niecierpliwił się.
Aaron spojrzał na niego.
– Nie bawimy się Goofym Winogronem – powiedział stanowczo, odrzucając mu zabawkę przypominającą kiść winogron z namalowaną twarzą. – Bawię się teraz ze Ste-vem. Idź się połóż.
Czuł na sobie intensywne spojrzenie Gabriela, jakby pies starał się użyć telepatii, żeby przekonać go do zmiany decyzji. Aaron nie podniósł jednak głowy, mając nadzieję, że pies w końcu znudzi się i odejdzie.
I rzeczywiście, tak się stało. Gabriel nagle zawrócił i wypadł z pokoju.
Bardzo dobrze – pomyślał Aaron, łącząc niebieski klocek z żółtym. Nie miał dzisiaj ochoty na dyskusje z psem.
Każdy normalny człowiek słyszałby typowe odgłosy, japie wydaje zwierzę: piski, pomruki i szczeknięcia. Ale dla Aarona składały się one na język, który rozumiał. Dzisiaj chciał, żeby było inaczej. Szczeknięcie, pomerdanie ogonem – jedynie takiej konwersacji oczekiwał od swojego czworonożnego przyjaciela.
Siedzący na kanapie Tommy Stanley zarechotał w re-akcji na jedno z typowych powiedzonek swojego ulubionego bohatera.
– Nikt nie mówi tak jak Arnold – podzielił się swoim krytycznym spostrzeżeniem na temat filmów akcji. – Ten wasz cały Van Damme czy Seagal – oni są dobrzy tylko do rozpierduchy, ale nikt nie gasi swoich przeciwników tak jak Ahnold - stwierdził z udawanym austriackim akcentem, po czym wrócił do oglądania, wessany w filmowy świat, w którym dzielny, osamotniony bohater w pojedynkę ratuje dziewczynę z brudnych łap bandy oprychów.
Aaron usłyszał odgłos pazurów stąpających po kuchennym linoleum, a potem inny dźwięk, przypominający chrząknięcie. Nie musiał nawet odwracać głowy, żeby wiedzieć, co tym razem przyniósł jego pies ze swojego pudła z zabawkami – Piszczącą Świnię.
Gabriel wypadł zza drzwi z różową wypchaną świnią w pysku. Co chwila zaciskał muskularne szczęki na maskotce, która – niczym prawdziwa świnia – wydawała z siebie odgłos chrząkania.
Tak jak przedtem, pies przyniósł zabawkę i upuścił ją u stóp bawiących się chłopców.
– Piszcząca Świnia lepsza - powiedział, a w jego psim głosie zabrzmiała nutka ekscytacji. – Pobawmy się Piszczącą Świnią.
Aaron poczuł, jak wzbiera w nim złość. Był wkurzony przez cały dzień tym, co się stało, i tym, że nie wszystko szło tak, jak powinno. Był też zły na siebie, że… jest zły.
– Gabriel jest dzisiaj bardzo pobudzony – odezwała się Lori z fotela, podnosząc wzrok znad książki. Kiedy zobaczyła, jaki film jej mąż przyniósł do domu, od razu poszła na górę po romans, który aktualnie czytała. – Może trzeba go wyprowadzić czy coś?
Pies jest pobudzony - pomyślał Aaron. – Gdybyś znała choć połowę prawdy.
– Nie – odparł, patrząc na Gabriela spode łba. – Nie musi wyjść, po prostu jest dzisiaj nieznośny.
Gabriel wzdrygnął się, jakby ktoś go uderzył. Zamrugał kilka razy smutnymi oczami i stulił po sobie uszy.
– Nie jestem wcale nieznośny - burknął, wycofując się z pokoju z podkulonym ogonem. – Chciałem tylko pobawić się z Aaronem. Zły pies. Waruj. Zły pies.
A potem odwrócił się i powłócząc smętnie łapami, zniknął się z pokoju. Słowa Gabriela zabolały Aarona. Jak mogłem zachować się tak okrutnie? - pomyślał, czując obrzydzenie do samego siebie. Zwykle doskonale rozumiał, czego pies chce żeby się z nim pobawić i poświęcić mu trochę uwagi;
tymczasem zajęty własnymi problemami, zignorował ulubieńca. Powinienem się wstydzić, - Gabriel! – zawołał za nim. Musiał to zrobić jeszcze dwukrotnie, zanim pies w końcu zareagował, zaglądając zza drzwi do pokoju.
– Chodź – Aaron poklepał dłonią w podłogę, uśmiechając się. – No chodź, piesku.
Gabriel wparował do salonu, wesoło merdając ogonem, i zaczął lizać Aarona po twarzy jak oszalały.
– Gabriel nie jest nieznośny? - dopytywał się między kolejnymi wybuchami czułości.
– Nie. – Aaron złapał go oburącz za łeb i spojrzał psu prosto w brązowe oczy. – Nie jesteś nieznośny; jesteś dobrym pieskiem.
– Jestem dobrym pieskiem – Gabriel powtórzył jak echo i znowu zaczął lizać swojego pana po twarzy. Po czym klapnął na podłogę, obrócił się na grzbiet i wystawił brzuch do głaskania.
Stevie podniósł wzrok znad klocków i Aaron zauważył, że chłopiec się uśmiecha.
– Hej, mały kolego, co tam? – Aaron zagadnął swojego autystycznego brata.
Na twarzy chłopca odmalowała się tak gwałtowna zmiana nastroju, jakby przez gęste burzowe chmury przedarł się nagle promień słońca. Stevie zamrugał oczami, widać było wyraźnie, że jest bardzo poruszony. A potem uśmiechnął się, zupełnie świadomie, od ucha do ucha – tak mocno, że Aaron poczuł ze wzruszenia ucisk w żołądku.
– Pieeeekne – powiedział Steven, wyciągając do niego rękę.
– Stevie? – Lori upuściła z wrażenia książkę na podłogę. – Tommy, spójrz na niego!
Ale dźwięk głosu syna zdążył już oderwać Tommiego od telewizora. Oboje ześliznęli się na podłogę i obserwowali, jak chłopiec dotyka policzków starszego brata swoją maleńką dłonią, a z jego pozbawionej zazwyczaj emocji twarzy nie znika promienny uśmiech.
– Pieeeekne! – powtórzył Steven. – Pieeeekne! Chwilę potem słońce znów zniknęło za chmurami, równie szybko, jak się zza nich wychyliło.
Stevie nie zdradzał żadnego znaku, że w ogóle pamię-tał, co się przed chwilą stało. Po prostu wrócił do zabawy klockami.
– Odezwał się do ciebie – powiedziała Lori, chwytając Aarona za ramiona i ściskając go mocno. – On na-prawdę przemówił!
Tommy ukląkł obok syna, również uśmiechając się od ucha do ucha.
– Jak myślisz, co to może oznaczać? – spytał drżącym z emocji głosem. – Przez ostatnie dwa lata nie wykrztusił z siebie ani jednego słowa. – Z czułością pogłaskał chłopca po głowie. – To przecież musi coś znaczyć, prawda? – zastanawiał się na głos. Jego spojrzenie napotkało wzrok Lori. – Może znów zacznie mówić?
Rodzice zaczęli bawić się ze Stevenem klockami, mając nadzieję, że jeszcze się odezwie i da im jakiś werbalny dowód na to, że wcześniejsza reakcja nie była przypadkowa.
Ale Stevie wrócił do swojego świata ciszy. Aaron podniósł się z kolan. – Chcesz jabłko? – spytał Gabriela. Pies zerwał się na równe nogi i zamachał ogonem. -Jabłko, o tak – ucieszył się. – Głodny, tak. Jabłko. Kiedy wychodzili z pokoju, Aarona nie opuszczało wrażenie, że zachowanie Stevena miało jakiś związek z tym wszystkim, co przydarzyło mu się od dnia jego urodzin. To by było na tyle, jeśli chodzi o zapominanie - pomyślał, po czym wziął jabłko z małego wiklinowego koszyka stojącego na mikrofalówce i położył je na desce do krojenia.
– Widziałeś, jak na mnie patrzył? – Aaron powiedział do psa, po czym wziął nóż z suszarki koło zlewozmywaka i przekroił jabłko na pół. – Jakby coś we mnie widział. Coś, czego ja sam nie dostrzegam. Coś innego.
– Pieeeekne – odparł Gabriel, podnosząc łeb i patrząc na swojego pana. – Powiedział „Pieeeekne".
Aaron obrał jabłko ze skórki i pokroił jedną z polewek na kilka kawałków.
– To samo spojrzenie widziałem wtedy u tego starca na błoniach.
Rzucił Gabrielowi kawałek jabłka, który pies ochoczo pożarł.
Aaronowi stanął przed oczami obraz starego mężczyzny, który wskazywał na niego palcem i mówił: - Jesteś Nefilimem.
– Najpierw jestem Nefilimem, a teraz na dodatek jestem piękny – powiedział sam do siebie, opierając się o blat kuchenny.
– Można więcej jabłka? - spytał Gabriel, któremu z pyska kapała na podłogę gęsta ślina.
Aaron dał mu jeszcze jeden kawałek, a sam zjadł ko-lejny. Działo się z nim coś dziwnego. I nie miał chyba innego wyjścia, jak tylko dowiedzieć się co.
Ugryzł jeszcze raz jabłko, a resztę dał Gabrielowi. Wiedział, że to szalony pomysł, ale musiał poznać prawdę. Postanowił podjąć ryzyko. Jutro przed wizytą u doktora Jonasa pojedzie na błonia i spróbuje odnaleźć tamtego staruszka.
– Hej, Gabriel! – zwrócił się do psa, który wciąż przeżuwał. – Chcesz jechać ze mną jutro na spacer? Gabriel przełknął jabłko i wbił w niego proszący wzrok.
– Masz jeszcze jabłko? Aaron potrząsnął głową.
– Nie ma jabłka. Skończyło się.
Pies zastanawiał się nad czymś przez chwilę, po czym odparł: – Nie ma jabłka? W takim razie jedźmy na spacer.
Co ja sobie wyobrażałem? - Aaron zmarszczył brwi, po czym wziął zamach i rzucił w powietrze piłkę tenisową.
Gabriel puścił się w pogoń za podskakującą w trawie piłką.
– Przyniosę piłkę – Aaron usłyszał, jak pies woła podekscytowanym głosem, zbliżając się do fluorescencyjej, zielonej zagrody.
Był piękny wiosenny poranek. W powietrzu czuć było jeszcze chłodną rześkość – i trudno się dziwić, wszak zima ustąpiła zaledwie kilka tygodni temu. Wiatr wciąż zachował w sobie tę ostrość, która powodowała, że ludzie wzdrygali się i zapinali kurtki pod szyję.
Gabriel hasał radośnie po błoniach z piłką w pysku.
Od kiedy Aaron odkrył w sobie niezwykłą zdolność komunikowania się z psem, nie mógł się nadziwić, jak niewiele potrzeba, by uszczęśliwić Gabriela: podrapać za ogonem, dać kawałek sera, pochwalić. Łatwizna. To musi być wspaniałe uczucie, dostawać tak wiele, samemu dając tak niewiele - pomyślał, obserwując psa galopującego przed nim.
– Oddaj mi piłkę! – zażądał Aaron, opadając na czworaka.
Gabriel warknął, wierzgając i zapierając się tylnymi łapami.
Aaron skoczył w jego stronę i pies momentalnie czmychnął, nie dając się złapać.
– Chodź tutaj, wariacie – roześmiał się i zaczął go gonić.
Aaron nie był zbytnio rozczarowany faktem, że nie spotkał dzisiaj mężczyzny, którego szukał. Spotkanie z nim oznaczałoby bowiem powrót do rozmyślań nad niezwykłymi wydarzeniami z ostatnich dni oraz do dziwnych pytań. prawdopodobnie równie dziwnymi odpowiedziami, które nie do końca chciał usłyszeć. Złapał Gabriela za kolczatkę na karku i przyciągnął do siebie warczącą bestię. - Mam cię! – zawołał z triumfem, nachylając się do je-go pyska. – Teraz odbiorę ci piłeczkę!
Warczenie Gabriela stało się jeszcze głośniejsze. Pies szamotał się w uścisku, próbując się uwolnić. Aaron złapał obślinioną piłkę i wyrwał ją z paszczy Gabriela. – Nagroda jest moja! – obwieścił, trzymając piłkę w powietrzu.
– Nie nagroda - zaprotestował Gabriel, kiedy mógł już z powrotem mówić. – To tylko piłka.
Patrząc na pokrytą gęstą śliną piłkę, Aaron zmarszczył nos ze wstrętem.
– A czym jest piłka? – spytał.
Przyglądał się, jak pies przekrzywia łeb, wodząc wzrokiem za piłką, którą Aaron przerzucał sobie z jednej ręki do drugiej.
– Na pewno masz na nią ochotę, co? – kusił go.
– Mam wielką ochotę - odpowiedział Gabriel, zahipnotyzowany ruchem piłki.
Aaron wykonał ruch, jakby rzucał, po czym błyskawicznie schował rękę za plecami. Gabriel wystrzelił jak procy w pogoni za niczym.
Aaron roześmiał się, widząc, jak pies obwąchuje trawę, a nawet spogląda w górę, jakby spodziewał się, że piłka może jeszcze nie spadła na ziemię.
– A kuku! – zawołał do niego. A kiedy Gabriel popatrzył w jego stronę, podniósł piłkę do góry. – Tego szukasz?
Oszołomiony pies wrócił w podskokach.
– Skąd ją masz? - spytał zdziwiony. Aaron uśmiechnął się.
– To magia – powiedział i zachichotał pod nosem.
– Magia - Gabriel powtórzył jak echo miękkim psim szeptem, który wyrażał zachwyt i zdumienie jednocześnie. Nie spuszczał przy tym wzroku z piłki.
Nagle jego uwagę odwróciło coś za plecami Aarona.
– Kto to? - zainteresował się.
– Kto? Gdzie? – Aaron rozejrzał się.
Z,początku nie zauważył mężczyzny siedzącego na zatopionej w słońcu ławce po drugiej stronie błoni. Dopiero kiedy ów człowiek pomachał do niego, Aaron poczuł, jak serce zaczyna bić mu coraz szybciej, a w jego głowie pojawiają się różne pytania, na które nie był przekonany, czy chce poznać odpowiedzi.
– Czy coś się stało? - spytał Gabriel z troską w głosie.
– Nie, nic. – Aaron nie spuszczał wzroku z mężczyzny na ławce.
– Więc czego się boisz? …spojrzał na psa z góry, zaskoczony jego pytaniem.
– Nie boję się – odpowiedział, urażony insynuacjami Gabriela.
Pies przyjrzał mu się uważnie, a potem popatrzył na mężczyznę za jego plecami.
– Obawiasz się tego nieznajomego?
– Powiedziałem ci, że się nie boję! – zdenerwował się Aaron i zaczął iść w kierunku siedzącego na ławce mężczyzny.
– Wyczuwam twój strach – upierał się Gabriel, podąża-za swoim panem.
Od ławki dzieliły ich może dwa metry, kiedy pies pobiegł naprzód z wysuniętym pyskiem, jakby złapał właśnie jakiś trop.
– Ten człowiek pachnie staro - stwierdził. – Staro i dziwnie - dodał, chwytając zapach w nozdrza.
Aaron zobaczył, że nieznajomy się uśmiecha. Jego długie, siwe włosy powiewały majestatycznie na chłodnym wiosennym wietrze.
– Piękny dzień – odezwał się mężczyzna, raczej po angielsku niż w tym prastarym dialekcie, którym przemawiał do niego, kiedy spotkali się po raz pierwszy.
Gabriel podbiegł do niego, machając ogonem.
– Gabriel, nie wolno! – zawołał Aaron, przyspieszając kroku, żeby złapać psa. – Wracaj tu zaraz!
Ale pies skoczył przednimi łapami na ławkę i zaczął lizać nieznajomego po twarzy, jakby byli starymi przyjaciółmi.
– Witaj, ja jestem Gabriel - przedstawił się, nie przestając lizać mężczyzny po twarzy, karku i uszach. -A ty?
– Nazywam się Ezekiel, ale możesz nazywać mnie Zeke – odpowiedział starzec, głaszcząc psa po miękkim, płowym futrze.
– Mówił pan do mnie czy do psa? – spytał Aaron, chwytając Gabriela za obrożę i delikatnie odciągając go na bok.
– Waruj, Gabriel! – powiedział ostro. – Zachowuj się!
Pies zamilkł i stulił po sobie uszy, zawstydzony, że pan go skarcił.
– Spytał, jak się nazywam, więc mu odpowiedziałem – powiedział Zeke, rozsiadając się wygodnie na ławce i uśmiechając do psa. – Piękne zwierzę. Masz szczęście, że trafił do ciebie.
Aaron pogłaskał uspokajająco Gabriela po głowie, a potem roześmiał się chytrze.
– A więc pies nawiązał z tobą dialog?
Zeke odwzajemnił uśmiech.
– Wczoraj przemówiłeś do mnie językiem wybrańca – powiedział, krzyżując ręce na piersi. – A dzisiaj chcesz mi wmówić, że nie rozumiesz własnego psa?
Aaron poczuł się, jakby dostał w twarz. Na jego szyi momentalnie pojawiły się kropelki gorącego potu, który zaczął spływać mu na ramiona.
– Kim… kim jesteś? – spytał. Nie było to może najmądrzejsze pytanie w tej sytuacji, ale jedyne, na jakie mógł się teraz zdobyć. – Zeke - pospieszył z pomocą Gabriel, czołgając się w stronę mężczyzny i liżąc go po dłoniach. – To Zeke, Amonie. Na imię ma Zeke.
Zeke uśmiechnął się i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać psa pod brodą.
– Twój pies ma rację. Na imię mam Zeke, a ty jesteś zaraz, jak cię nazwał? Aaron?
Mężczyzna wytarł rękę ze śliny Gabriela w nogawkę spodni i wyciągnął ją w stronę chłopca. Aaron zawahał się przez moment, ale w końcu uścisnął mu dłoń.
– Bardzo miło mi cię poznać, Aaronie. Przepraszam za wczoraj. Czy bardzo cię wystraszyłem? Aaron puścił jego dłoń i wzruszył ramionami.
– Nie tyle wystraszyłeś, co zamąciłeś mi w głowie wprawiłeś w zakłopotanie.
Zeke ze zrozumieniem pokiwał głową i wrócił do głaskania Gabriela.
– Dam sobie głowę uciąć, że ostatnie dni były dla ciebie dość niezwykłe.
W głowie Aarona pojawiło się mnóstwo pytań, ale zagryzł zęby i pozwolił, żeby to mężczyzna odkrył pierwszy swoje karty i zdradził, co wie na temat niedawnych wydarzeń. Ale nie wyglądało, żeby się do tego jakoś specjalnie palił.
– A skąd o tym wiesz? – spytał chłopak po chwili milczenia.
Nieznajomy odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy i nabrał powietrza w płuca.
– A skąd wiem, że lato jest tuż za rogiem? – spytał retorycznie, pozwalając, by poranne promienie wiosennego słońca ogrzały jego twarz pokrytą siwym zarostem.
Aaron pomyślał, że mężczyzna nie jest wcale taki stary, jak mu się wcześniej zdawało. Na oko wydawał się trochę po sześćdziesiątce, ale miał w sobie coś takiego – szczególnie w oczach i sposobie, w jaki się zachowywał – co sprawiało, że wyglądał na znacznie starszego.
– To jest w powietrzu, chłopcze – powiedział Zeke. – Czuję to.
– Rozumiem – odparł Aaron z przekąsem. – Czujesz w powietrzu, że kiepsko mi się ostatnio wiedzie. To ma jakiś sens.
Zeke skinął głową.
– Coś w tym rodzaju. Wyczuwam, że zaszły w tobie ostatnio pewne zmiany, z którymi nie do końca sobie radzisz.
Aaron włożył piłkę tenisową do kieszeni kurtki, by po chwili wyjąć ją z powrotem. Widząc to, Gabriel wytrzeszczył oczy jak bohater kreskówki Warner Brothers. – Nie wierzę, że rozmawiam z tobą na ten temat – powiedział Aaron, po czym pokazał piłkę Gabrielowi i rzucił ją daleko przed siebie. – Idź się pobaw. Gabriel rzucił się w pogoń za piłką. Przez chwilę obaj patrzyli w milczeniu za psem. Aaron chciał odejść, ale COŚ nie pozwalało mu ruszyć się z miejsca. Być może nadarzała się właśnie okazja, by wyjaśnić sytuację.
– Co się stało najpierw? – Zeke przerwał w końcu milczenie. – Zacząłeś rozumieć inne języki? Czy pies przemówił do ciebie, a ty uznałeś, że pomieszało ci się w głowie?
Aaron nie miał wcale ochoty odpowiadać na to pyta-nie, ale nie było już odwrotu.
– Dziewczyny w szkole rozmawiały po portugalsku. Nie znam tego języka, ale w pewnej chwili zacząłem po prostu rozumieć każde słowo, jakby te dziewczyny mówiły po angielsku.
Zeke po raz kolejny pokiwał głową ze zrozumieniem,
– Nieważne, w jakim języku ktoś mówi – powiedział,
– Od tej pory będziesz rozumiał każdy język jak swój własny. To tylko jedna z dodatkowych korzyści.
Gabriel biegał jak szalony po błoniach, zataczając wielkie koła.
– Mam piłkę! - wołał wniebogłosy, nurkując po piłeczkę tenisową leżącą w trawie i trącając ją nosem. Skakał przy tym z niespożytą energią.
– Jak pewnie zdążyłeś się już zorientować, język nie musi wcale należeć do ludzi. – Mężczyzna popatrzył na niego,
– Poczekaj, jak usłyszysz, co ma do powiedzenia leniwiec.
– Przecież to jakiś obłęd – wymamrotał Aaron.
– Niezupełnie – odparł Zeke. – One po prostu mają inną perspektywę postrzegania rzeczywistości.
Aaron zmieszał się.
– Słucham? Kto ma takie zdolności? Jakie „one"?
– Leniwce.
– Nie mówiłem o leniwcach. – Aaron poczuł, jak narasta w nim złość.
– Ach, więc chodzi ci o języki i to wszystko? – zorientował się Zeke. – No cóż, lepiej zacznij się przyzwyczajać, że taki właśnie jesteś.
Aaron odwrócił wzrok od bawiącego się Gabriela i spojrzał mężczyźnie prosto w oczy.
– Mam się przyzwyczaić do tego, że oszalałem? To będzie raczej trudne… Zeke pokręcił głową i wzniósł ręce do góry. – Nie oszalałeś. Jesteś Nefilimem i nie zmienisz tego. Znów pojawiło się to słowo, które, odkąd usłyszał je po raz pierwszy, kołatało mu się w głowie, nie dając o sobie zapomnieć – jakby nie chciało zniknąć.
– Dlaczego wciąż tak mnie nazywasz? – spytał Aaron z wyraźnym napięciem w głosie, gotów usłyszeć wreszcie ostateczną odpowiedź.
Mężczyzna pogładził palcami długie, siwe włosy. Potem nachylił się do przodu i oparł ręce na kolanach. – Nefilimowie są dziećmi aniołów i…
– Aniołów i kobiet – przerwał Aaron. Nie chciał tracić czasu na coś, co już wiedział. – Wiem, czytałem o tym w bibliotece. A teraz powiedz mi, proszę, co to ma wspólnego ze mną.
– To trochę skomplikowane – przyznał Zeke. – Ale jeśli dasz mi chwilę, postaram się wyjaśnić ci kilka rzeczy.
Przyglądał się Aaronowi intensywnym, a jednocześnie łagodnym wzrokiem, który sugerował, że nie jest zwyczajnym, starym wariatem, ale kimś, kto niegdyś cieszył się dużą władzą.
Gabriel podszedł do świeżo posadzonego drzewa i zaczął je obwąchiwać.
– Przepraszam. – Aaron otrząsnął się z zamyśleniu, – Mów dalej.
Zeke podrapał się po nieogolonym policzku, poszukał w głowie właściwego wątku i kontynuował swoją opowieść.
– Dobrze. A więc Nefilimowie są dziećmi aniołów i śmiertelniczek. Niezwykłymi dziećmi, rzecz jasna, Ich matki rzadko doczekiwały rozwiązania – a i dzieci niekoniecznie przeżywały sam poród. Ale nawet dzisiaj, raz na jakiś czas, na świat przychodzi kolejny Nefilim.
Gabriel wrócił i upuścił piłkę, tym razem wytarzaną w aromatycznej mierzwie, u stóp Ezekiela.
– Spójrz, Zeke – piłka!
Mężczyzna sięgnął po piłkę i zaczął obracać ją w palcach. Gabriel nie spuszczał z niej oczu.
– Na pierwszy rzut oka wszystko jest z nimi w jak najlepszym porządku. Ale w rzeczywistości noszą w sobie dwa pierwiastki – boski i ludzki. To wyjątkowo piorunująca mieszanka, a sami Nefilimowie są najbardziej imponującym dziełem Stwórcy.
Zeke podrzucał piłkę w górę i w dół, a Gabriel wodził za nią wzrokiem tam i z powrotem.
Nefilim ma zazwyczaj normalne dzieciństwo, jednak kiedy osiąga dojrzałość, jego anielska natura zaczy-na dawać o sobie znać. Wtedy też zaczynają się problemy, zupełnie jakby te dwie połówki nie potrafiły już dłużej współistnieć. – To mówiąc, Zeke rzucił psu piłkę i Gabriel zniknął znowu na jakiś czas. – Jak widać, dzieje się to najczęściej w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat.
Aaron poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Odwrócił się do mężczyzny siedzącego na ławce.
– Chcesz mi powiedzieć… że moja matka… spała z aniołem? Na miłość boską!
Gabriel wrócił z piłką w pysku i zatrzymał się u stóp Aarona, wyczuwając rosnący niepokój swojego pana. Ob-wąchał jego nogę i doszedł do wniosku, że wszystko jest w porządku, więc podszedł do Ezekiela. – Znałeś swojego ojca? – spytał Zeke, powoli podnosząc piłkę.
– To nie ma znaczenia – warknął Aaron, obracając się plecami do starego mężczyzny i psa.
Spojrzał na swój samochód, zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Najchętniej by do niego pobiegł. Czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Był na krawędzi załamania nerwowego. A teraz jeszcze to pytanie, które zadał mu Zeke, uderzyło go jak cios rękawicy bokser skiej. Matka umarła przy porodzie, zabierając ze sobą do grobu tożsamość ojca Aarona.
– I tu się mylisz – usłyszał za plecami głos mężczyzny. – To ma ogromne znaczenie.
Aaron odwrócił się do niego. Nagle poczuł się stras nie słaby, całkowicie pozbawiony życiowej energii.
– Istnieje grupa aniołów nazywanych Potęgami. To najstarsi spośród wszystkich aniołów; Bóg stworzył ich jako pierwszych. Niektórzy zwą ich także Strażą Anielską.
Gabriel zauważył kilka mew siedzących nieopodal na ziemi.
– Duże ptaki - warknął i zaczął skradać się w ich kierunku, jak jakiś groźny polujący drapieżnik.
Zeke wstał z ławki i podszedł do Aarona.
– Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie – powiedział, przygważdżając go wzrokiem. – Potęgi są kimś w rodzaju… – zastanawiał się przez chwilę. – To coś w rodzaju tajnej policji, boski oddział szturmowy. Ich zadaniem jest eliminowanie wszystkiego, co uznają za obrazę majestatu Stwórcy.
Aaron był zakłopotany.
– Nie rozumiem – powiedział, kręcąc głową.
– Strażnicy uznali dawno temu, że Nefilimowie stanowią właśnie taką obrazę. Skazę w wizerunku Boga.
– Czy to znaczy, że ci aniołowie zabijają Nefilimów? spytał Aaron, choć tak naprawdę znał już odpowiedź. Zake powoli skinął głową, a jego twarz przybrała złowieszczy wyraz.
– Na początku to była rzeź. Większość Nefilimów została wymordowana, kiedy byli jeszcze dziećmi. Nie wiedzieli nawet, dlaczego muszą umrzeć. – Starzec zła-pał Aarona za ramiona w potężnym uścisku. – Posłuchaj mnie uważnie, bo od tego może zależeć twoje życie.
Uchwyt Ezekiela był tak mocny, że sprawiał ból. Aaron chciał się wyrwać, ale nie był w stanie. Starszy mężczyzna okazał się niewiarygodnie silny, – To dzieje się także dzisiaj, Aaronie. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Wciąż rodzą się Nefilimowie, a kie-dy zaczynają ukazywać swoją prawdziwą naturę, Strażnicy ich odnajdują.
Aaronowi w końcu udało się oswobodzić z uścisku.
– Odejdź i daj mi święty spokój! – warknął.
– Potęgi odnajdują ich i mordują. Nie znają litości. W ich oczach jesteś wybrykiem natury; czymś, co nigdy nie powinno się zdarzyć.
Aarona nagle obleciał strach.
– Muszę już iść – powiedział, szukając wzrokiem psa. Zagwizdał na palcach i dojrzał w oddali Gabriela, który obsikiwał właśnie kosz na śmieci. Pies usłyszał gwizdanie i zaczął biec w ich stronę.
– Posłuchaj mnie, Aaronie – ostrzegł go Zeke. – Twoja moc właśnie rozkwita. Jeśli nie będziesz ostrożny…
Aaron obrócił się na pięcie i błyskawicznie podszedł do swego rozmówcy, zaciskając z furią pięści. Nie potrafił się już powstrzymać. Był przerażony – przerażony i wściekły – ponieważ zaczął wierzyć w nieprawdopodobną opowieść Ezekiela. Pragnął odpowiedzi, ale nie takich – te prowadziły prosto na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego.
– Co takiego? – wrzasnął. – Jeśli nie będę ostrożny, boski oddział szturmowy spadnie z nieba i pozbawi mnie życia?
Nagle przypomniał sobie powracający wielokrotnie sen, a właściwie koszmar i zrobiło mu się niedobrze, Jego wściekłość jeszcze wzrosła.
– Wiem, że to brzmi niewiarygodnie – odparł Zeke – ale musisz mi uwierzyć. Dzieje się tak od tysięcy lat i…
– Zamknij się wreszcie! – Aaron wybuchnął mu prosto w twarz. – Po prostu zamknij tę swoją niewyparzoną gębę! – To mówiąc, odwrócił się i odszedł kilka kroków, po czym wrócił. – A ty skąd to wszystko wiesz? – spytał, niemal wsadzając obdartusowi palec wskazujący w oko.
– Skąd znasz tę opowieść o Nefilimach, Potęgach i zabijaniu?
Mężczyzna przemówił, całkowicie opanowany: – Myślę, że znasz już odpowiedź na to pytanie. A je-śli nie – pomyśl lepiej.
Aaron wybuchnął głośnym, okrutnym śmiechem, który zaskoczył nawet jego.
– Pozwól, niech zgadnę. Też jesteś Nefilimem? Zeke uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. – Nie jestem Nefilimem. – Mówiąc to, zaczął zdejmować wytarty prochowiec. Pod spodem nosił luźny, zielony sweter i sprane, wyblakłe dżinsy. – Jestem upadłym aniołem. Grigori, dokładnie rzecz ujmując – powiedział, podchodząc bliżej.
Po chwili zdjął także sweter z jednego ramienia, Ukazując nieprawdopodobnie blade ciało i coś jeszcze. Dziwne zgrubienie na plecach, długie na około piętnaście centymetrów, wyrastające wprost z jego łopatki.
Wypukłość była pokryta czymś, co na pierwszy rzut oka wydało się Aaronowi delikatnym białym futerkiem. Ale kiedy przyjrzał się bliżej, okazało się, że to nie futro, lecz białe pióra. Aaron odskoczył do tyłu, kiedy zobaczył, że wybrzuszenie zaczyna się poruszać w górę i w dół. Ten sam ruch widać było po drugiej stronie pleców, zakrytej swetrem.
– Co to, u diabła, jest? – wykrztusił Aaron, jednocześnie zafascynowany i przerażony tym widokiem.
– Tylko tyle mi z nich zostało – westchnął Zeke, a w jego głosie zabrzmiał ogromny smutek. – To są pozostałości po moich skrzydłach.