ROZDZIAŁ 2

Na tyłach budynku Kliniki Weterynaryjnej West Lynn, w której Aaron pracował po szkole, szary, cętkowany chart imieniem Hunter z wielkim zainteresowaniem obwąchiwał pożółkłą, jakby wypaloną trawę.

– Ktoś znajomy? – Aaron spytał psa, wyciągając rękę, żeby pogłaskać go po grzbiecie, tuż za długim, przypominającym pejcz ogonem.

W odpowiedzi pies odwrócił się i zamerdał ogonem, po czym jakiś ukryty w trawie zapach przykuł jego uwagę.

Aaron spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do dziewiątej a on czuł się kompletnie wyczerpany. Miał nadzieję, że Hunter, który po usunięciu piłki tenisowej z jelita grubego cierpiał na zaparcie, w końcu zrobi to, co powinien. Wtedy Aaron będzie mógł wrócić do domu, coś zjeść, od-robić lekcje na jutro i położyć się wreszcie do łóżka. Pies pociągnął go w zacienione miejsce, cały czas z nosem przykutym do ziemi, po czym zrobił kilka kółek i w końcu się załatwił.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – burknął pod nosem Aaron, spoglądając w niebo. – Ktoś tam jednak musi mnie lubić.

Zaciągnął Huntera z powrotem do kliniki, rozmyślając, po drodze o tym niezwykłym dniu, który właśnie dobiegał końca. Gdy przypomniał sobie scenę z Vilmą i jej koleżankami, poczuł w żołądku lekkie mdłości.

A może się pomylił, pomyślał, otwierając drzwi. Może dziewczyny przeszły z portugalskiego na angielski? Nie – pokręcił głową. Nie, na pewno słyszałem portugalski i rozumiałem go. Ale jak to możliwe?

Hunter wpadł do pomalowanego w żywe kolory hol-u, z radością drapiąc pazurami po śliskich kafelkach, jakby miał na łapach buty do stepowania. Ucieszył się na widok Michelle, asystentki weterynarza, która czekała tam na niego.

– No i jak – dziewczyna spytała wielkiego psa, opierając ręce na biodrach – udało nam się?

Złapała Huntera za łeb i zaczęła tarmosić go za uszami. Pies był w siódmym niebie. Wtulił się w nią, domagając się więcej pieszczot.

– Udało się? – Michelle spytała ponownie.

Aaron zdał sobie sprawę, że pielęgniarka nie mówi już do psa, tylko do niego. To wyrwało go z zamyślenia.

– Przepraszam – powiedział. – Tak, misja zakończyła się sukcesem. Wprawdzie będzie chyba potrzebny ciężki sprzęt, żeby to posprzątać, ale Hunter zrobił, co miał zrobić.

Michelle zmarszczyła nos i podeszła do biurka recepcjonistki.

– Fuj. Przypomnij mi, żebym przez jakiś czas nie wychodziła na dwór. – To mówiąc, wyciągnęła z regału jedną z teczek i otworzyła ją. – Sporządzę notatkę dla doktora Krisa. Myślę, że nasz długonogi, czworonożny przyjaciel będzie jutro zdrów jak ryba.

Aaron ledwo słyszał, co powiedziała do niego dziewczyna, która była chyba jedyną przyjaciółką, jaką do tej pory miał w życiu. Rozmyślał znów o tym, co przydarzyło mu się w szkole. Musiało przecież istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Może miało to jakiś związek z bólem głowy?

– Ziemia wzywa Corbeta – usłyszał głos Michelle, która przyłożyła do ust zwinięte dłonie, tak żeby jej głos brzmiał jak przez megafon. – Tutaj stacja kontroli misji. Wygląda na to, że jeden z astronautów zaginął w kosmosie.

Aaron uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Wybacz, to był długi dzień i jestem skonany. Michelle odwzajemniła uśmiech i odłożyła teczkę z powrotem na regał.

– W porządku, ja tylko żartowałam – powiedziała, odgarniając z twarzy opadające do ramion włosy z kolorowymi pasemkami. – Zły dzień w szkole, czy co?

Oboje zaczęli pracować w klinice mniej więcej w tym samym czasie i dobrze im się układało. Michelle powiedziała Aaronowi, że przypomina jej byłego chłopaka: wysokiego, ponurego bruneta, który jako pierwszy z wielu złamał jej serce. Była od niego starsza o pięć lat i powtarzała często, że czas spędzony w liceum wiązał się dla niej z najgorszymi wspomnieniami w życiu, dlatego ma spore doświadczenie w kwestiach buntu i frustracji u nastolatków. To samo powiedziała mu teraz.

– Oczywiście, jeśli weźmiemy pod uwagę pani wiek, śmiało możemy uznać, że zalicza się pani do najbardziej oświadczonych ekspertów w tej dziedzinie – odparł Aaron, po czym oboje wybuchnęli śmiechem. – Zaprowadzę Huntera do klatki i możemy się zbierać.

Siłą wyciągnął charta zza biurka, gdzie ten obwąchiwał kosz na śmieci, i zaprowadził go do drzwi, za którymi znajdowały się kojce dla psów.

– Hej, Aaron – usłyszał za plecami głos Michelle. Obrócił się.

– Co tym razem?

Michelle przyglądała mu się przez chwilę.

– Na pewno wszystko w porządku? Może chcesz o czymś porozmawiać?

Propozycja podzielenia się wrażeniami z tego nieprawdopodobnego dnia brzmiała kusząco, lecz Aaron wolał zrezygnować. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było to, żeby Michelle uznała go nie tylko za „mrocznego bruneta", ale też za „przystojnego psychopatę".

– Nic mi nie jest, naprawdę – zapewnił ją. – Jestem tylko zmęczony.

Otworzył drzwi i zaprowadził Huntera do psiarni. Było to duże pomieszczenie, wypełnione klatkami o najróżniejszych wielkościach – duże klatki dla dużych psów, małe zaś dla tych, które doktor Bufman niezbyt pieszczotliwie nazywał szczuropsami. Aaron zaprowadził Huntera na jego miejsce, pożegnał się z nim i innymi psami, a potem udał się do części dla personelu, gdzie zostawił swoje rzeczy. Zdjął niebieską koszulę, którą w pracy zakładał na T-shirt, i powiesił ją na wieszaku.

Ze zmęczenia miał wrażenie, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. To tak wygląda starzenie się? Aż boję się pomyśleć, co będzie po trzydziestce. Przewiesił plecak z książkami przez ramię i zmusił się jakoś, żeby wrócić powrotem do holu kliniki. Po raz kolejny spojrzał na zegarek. Za kwadrans dziewiąta. Jeśli uda mu się do-trzeć do domu przed dziewiątą, zjeść coś szybko i odro-bić chociaż część zadań, jest szansa, że wyląduje w łóż-ku o wpół do jedenastej. Sen – taki plan wydawał się zachęcający.

Przed oczami stanął mu znowu obraz śniadego chłopca z jego snu, rozrywanego na strzępy przez skrzydlate anioły. Zaskoczony Aaron się wzdrygnął.

Może daruję sobie lekcje i od razu się położę – pomyślał, trochę wyprowadzony z równowagi tym nagłym wspomnieniem. Muszę dać odpocząć szarym komórkom.

Kiedy dotarł do recepcji, zobaczył stojącą przy biurku kobietę, a przy jej nodze szczeniaka owczarka niemieckiego. Michelle, która trzymała w ręku teczkę, popatrzyła wymownie w stronę Aarona. Wyraz jej twarzy wskazywał wyraźnie, że jest zdenerwowana.

– To jest pani Dexter – powiedziała, bawiąc się plikiem otwartych dokumentów. – Sheba ma zostać wy-sterylizowana jutro rano. Pani Dexter miała ją przyprowadzić wcześniej, ale zapomniała.

Aaron na chwilę zamknął oczy i westchnął. Perspektywa położenia się do łóżka o sensownej porze oddalała się nieubłaganie.

– Tak mi przykro – zaczęła się usprawiedliwiać pani Dexter. – Kompletnie straciłam poczucie czasu i… – Pies tymczasem obwąchiwał podłogę i ciągnął z całej siły smycz, niemal przewracając swoją panią.

Aaron przestał słuchać wymówek kobiety i położył torbę na podłodze. Sięgnął za biurko i wyjął teczkę z rąk Michelle.

– Idź do domu. Zajmę się tym – powiedział.

– Jesteś pewien? – Michelle sięgnęła po torebkę przewieszoną przez oparcie fotela. – Mogłabym zostać trochę dłużej, ale umówiłam się na wieczór i…

Aaron pokręcił głową.

– Nie ma sprawy. Zmykaj. Jeszcze będzie okazja do rewanżu.

Michelle uśmiechnęła się przelotnie i wyszła zza biurka.

– Dzięki, Aaron. Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. Dobranoc.

Aaron pomachał jej na pożegnanie, a potem wrócił z powrotem do otwartej teczki.

– Dobrze – wyjął ze środka plik dokumentów. – Proszę to wypełnić.

Pani Dexter wzięła od niego formularze. Puściła smycz i pozwoliła psu pokręcić się trochę po holu.

– Naprawdę, bardzo przepraszam. – Wyjęła z torebki okulary i włożyła je sobie na nos. – Miałam nadzieję, że kogoś tu jeszcze zastanę. – To mówiąc, zaczęła wypełniać pierwszą stronę dokumentu. – Szczęściarz z pana, co?

Sheba ostrożnie podeszła do Aarona i zamachała nie-śmiało ogonem, choć nadal miała stulone uszy.

– Rzeczywiście, szczęściarz ze mnie. – Aaron wyciągnął do suki rękę, którą ta najpierw obwąchała, a potem polizała. Aaron zaczął ją delikatnie głaskać.

Zanim pani Dexter wypełniła wszystkie dokumenty i zaczęła szykować się do wyjścia, minęło kolejne dwadzieścia minut.

– Shebie nic nie będzie – Aaron zapewnił przejętą właścicielkę, otwierając jej drzwi. – Doktor przeprowadzi zabieg z samego rana. Proszę zadzwonić koło południa, wtedy dowie się pani, czy wszystko w porządku i kiedy Sheba będzie mogła wrócić do domu. Kobieta zatrzymała się w drzwiach, by uściskać swoją ukochaną suczkę i ucałować ją w czoło.

– Dziękuję za wszystko – powiedziała. – I przepraszam, że trzymałam pana tak długo.

Aaron poczuł nagle wyrzuty sumienia. Ciężko jest się złościć na kogoś, kto okazuje zwierzętom taką miłość.

Sheba, patrząc jak jej pani wychodzi bez niej i wsiada do samochodu, zaczęła cichutko piszczeć.

– Wszystko w porządku, mała – uspokoił ją Aaron i pociągnął delikatnie za smycz. – Chodź, znajdziemy jakieś miejsce do spania. Mamy tu komfortowe warunki, a już na pewno nie będzie ci doskwierać samotność.

Zaprowadził ją do psiarni. Zapach innych psów musiał być dla Sheby oszałamiający, bo podkuliła ogon między trzęsącymi się łapami i schowała się za Aaronem.

– Już dobrze – powiedział Aaron. I wtedy rozpętało się piekło.

Wszystkie psy zaczęły ujadać jak oszalałe, rzucając się na ściany swoich klatek i z wściekłością drapiąc pazurami podłogę.

Sheba skuliła się jeszcze bardziej. Popatrzyła na Aarona, a potem z powrotem na rozwścieczone psy, jakby chciała powiedzieć: – Co im wszystkim odbiło?

Aaron nie miał pojęcia, co się stało. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywały. Może Sheba czymś je sprowokowała. A może mieszkała w domu z innym, bardziej agresywnym psem i one to wyczuły. Ale teraz skomlała tak żałośnie, że Aaron musiał wyciągnąć rękę i pogłaskać ją po głowie.

Szczekanie nie ustąpiło, wręcz przeciwnie – przybrało na sile. Aaron poczuł, że jego gniew też się wzmaga.

Tylko tego mu było trzeba. Nie dość, że było późno, to jeszcze teraz musiał stawić czoła temu chaosowi. Co ja mam zrobić? - spytał sam siebie. Nie mogę przecież zamknąć tu tego biednego psa, kiedy inne zachowują się jak… jak zwierzęta.

– Spokój! – krzyknął.

Ujadanie trwało nadal. Niektóre z wyżej położonych klatek zaczęły się chwiać pod naporem oszalałych psów.

Sheba skuliła się ze strachu pod drzwiami, chcąc uciec jak najszybciej i jak najdalej stąd. Aaron nie mógł jej za to winić.

– Cisza! – krzyknął, tym razem głośniej, starając się, żeby jego głos zabrzmiał władczo.

Młody owczarek zaczął drapać pazurami w drzwi, żłobiąc w drewnie głębokie bruzdy. Aaron złapał Shebę za obrożę i odciągnął od wyjścia. Przerażona suka zsikała się na podłogę, którą osobiście wycierał nie dalej jak kilkadziesiąt minut temu, na zakończenie dnia.

Aaron poczuł, jak jego skronie zaczynają pulsować bólem. Smród uryny, unoszący się w powietrzu sprawiał, że przewracało mu się w żołądku. Nie mógł już tego dłużej znieść.

– Zamknijcie się albo wszystkie was pousypiam! -wrzasnął, a jego donośny głos odbił się echem w całym mieszczeniu wyłożonym białymi kafelkami.

W psiarni momentalnie zapadła całkowita cisza. Wszystkie psy zamilkły w tej samej chwili, jakby przestraszyły się słów Aarona.

Jak gdyby zrozumiały, co miał na myśli.


*

Była już prawie jedenasta, kiedy chłopak wrócił do domu. Wyjął klucz z zamka i delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Stanął w przedpokoju, zamknął oczy i wziął głęboki wdech, rozkoszując się panującą w domu ciemnością. Czuł, jak jego organizm przechodzi powoli w stan uśpienia.

Po tym, jak wybuchnął w klinice, psy nie sprawiały mu już kłopotu. Kiedy wsadził Shebę do klatki i wytarł podłogę, było już słychać jedynie ciche skomlenie. Zwierzęta musiały wyczuć, że nie żartował. Mimo to ich zachowanie wydało mu się dziwne. Ale czego się tu spodziewać po takim zwariowanym dniu.

Aaron powlókł się do kuchni. Rozczarowało go, że Gabriel nie wybiegł mu na powitanie, ale uznał, że pies musiał pójść do łóżka z rodzicami, kiedy uśpili już Ste-viego. Pies nie spuszczał z oka autystycznego dziecka, jakby wiedział, że wymaga ono specjalnej opieki i troski.

Nad kuchenką paliło się światło, a do lodówki magnesem w kształcie głowy kota przyczepiona była karteczka. Lori napisała, że wszyscy poszli już spać i zostawili mu kolację w piekarniku. A w jadalni czeka na niego mała niespodzianka. Aaron uśmiechnął się.

Używając kuchennej rękawicy, Aaron wyjął z piekarnika zawinięty w folię talerz i poszedł z nim do jadalni. Kiedy usiadł na kanapie, zauważył niebieską kopertę, Która opierała się o czekoladowe ciastko z wetkniętą weń świeczką. Wziął kartkę do ręki, zastanawiając się, czy po-winien zapalić sobie tę świeczkę i zaśpiewać „Sto lat". Chyba nie był w stanie wykrzesać z siebie tyle energii.

Na kartce widniała komoda, należąca zapewne do jakiegoś młodego człowieka, udekorowana mnóstwem najróżniejszych trofeów i wyróżnień sportowych. Pod spodem znajdowała się dedykacja: „Dla syna – zwycięzcy". Otworzył kartkę, przeczytał kilka ckliwych zdań o idealnym chłopcu, który stał się mężczyzną i przewrócił oczami. Co roku Lori kupowała mu najgłupszą kartkę, jaką tylko udało jej się znaleźć. On odwzajemniał się jej tym samym na urodziny i Dzień Matki. W kopercie był też nowiutki banknot pięćdziesięciodolarowy. Aaron westchnął. Wiedział, że jego przybranych rodziców nie stać na takie prezenty, ale zdawał sobie też sprawę, że nie ma sensu oddawać im tych pieniędzy. Próbował wcześniej, ale rodzice nie chcieli o tym słyszeć i nalegali, żeby kupił sobie za to coś wyjątkowego. Dokończył obiad składający się z klopsa, puree ziemniaczanego i groszku, a teraz zmywał naczynia, zastanawiając się, co dalej. Organizm domagał się snu, ale zdrowy rozsądek nakazywał zająć się, choć przez chwilę, lekcjami.

Powoli, opierając się ciężko na poręczy, Aaron wdrapał się po schodach do sypialni, po drodze wpychając sobie do ust ostatnie okruszki czekoladowego ciasta. Był tak zmęczony, że odsuwał od siebie jakąkolwiek myśl o tym, że mógłby jeszcze zdobyć się na naukę. Drzwi do pokoju Steviego były uchylone, a nocna lampka na stoliku przy łóżku rzucała delikatną poświatę na schody. Po cichu wsadził głowę do pokoju, żeby sprawdzić, czy chłopiec dobrze śpi. U stóp łóżka warował Gabriel, który na widok Aarona zaczął dziko wymachiwać ogonem. Aaron na palcach wszedł do pokoju i pogłaskał psa po głowie.

Stevie mamrotał coś przez sen. Aaron ostrożnie nakrył go kołdrą po samą szyję. Przyglądał mu się przez moment, potem delikatnie pogłaskał brata po policzku i odwrócił się w stronę drzwi.

W drzwiach skinął głową na Gabriela. Robił tak co wieczór. Pies kładł się przy Stevenie, ale kiedy chłopiec zasypiał, resztę nocy spędzał z Aaronem.

Psisko zerwało się na równe nogi i niemal bezszelestnie podążyło za swoim panem. Patrząc na Gabriela.

Aaron przypomniał sobie, jak zobaczył go po raz pierwszy, przywiązanego na jednym z podwórek przy Mal Street. Jego jasnożółte, prawie białe futro było oblepione brudem i błotem. Gabriel był wtedy taki malutki, niczym nie przypominał giganta, którym jest dzisiaj. Idąc do swojego pokoju, Aaron usłyszał głos spikera wiadomości telewizyjnych, dobiegający z sypialni rodziców po drugiej stronie korytarza. Wiedział, że telewizor wyłączy się sam o północy. Odkąd Aaron sięgał pamięcią, Tom i Lori zawsze kładli się do łóżka bardzo wcześnie i zasypiali przed ekranem.

Drzwi do jego sypialni były zamknięte. Aaron otworzył je i puścił przodem psa. Gabriel wskoczył na łóżko spojrzał na niego czarnymi, wesołymi ślepiami. Sapał merdał ogonem, a z pyska zwisał mu długi różowy język.

Aaron uśmiechnął się i zamknął drzwi. Kiedy przyniósł Gabriela do domu, szczeniak był tak mały, że nie potrafił samodzielnie wdrapać się na łóżko. Teraz trudno było bestię stamtąd wypędzić. Zastanawiał się często, co stałoby się z psem, gdyby nie wykradł go z tamtego podwórka pod osłoną nocy. Chodziły słuchy, że mieszkańcy kamienicy czynszowej, do której przynależało podwórko, byli członkami jednego z gangów ulicznych, Kradli psy w okolicy, a potem tresowali do nielegalnych walk z udziałem pitbulli. Kiedy Aaron po raz pierwszy spojrzał w przejmujące oczy Gabriela, wiedział już, że nie pozwoli, by temu psu stała się krzywda. Od tamtej pory stanowili zgrany, nierozerwalny duet.

Aaron zdjął buty i padł na łóżko. Nie pamiętał już, kiedy był tak zmęczony. Czuł, jak ciężkie powieki zamykają się same i wiedział, że za chwilę odpłynie w sen.

Pies wciąż stał nad nim, merdając radośnie ogonem i wprawiając łóżko w delikatne wibracje – podobne do tych w hotelowych łóżkach na monety, które widział w filmach.

– Co jest, Gabe? – spytał, nie otwierając nawet oczu. Pies zeskoczył z łóżka i zaczął się kręcić po pokoju.

Aaron jęknął. Dobrze wiedział, co to oznacza. Pies szukał zabawki.

Modlił się, żeby poszukiwania Gabriela nie przyniosły rezultatu, ale bóg psich zabawek, zwłaszcza tych gumowych i piszczących, rzadko wysłuchiwał jego próśb.

Ważący prawie czterdzieści kilogramów labrador wskoczył na łóżko. Nawet mimo zamkniętych oczu, Aaron wiedział, że Gabriel stoi teraz nad nim z czymś w pysku i czeka na zabawę.

– Czego chcesz, Gabriel? – wymamrotał, chociaż doskonale wiedział, że rozmawia z psem.

Ku swojemu bezgranicznemu zdumieniu, doczekał się jednak odpowiedzi.

– Chcę się pobawić piłką - odparł bardzo wyraźnie i precyzyjnie Gabriel.

Aaron otworzył oczy i spojrzał prosto w wyszczerzony w uśmiechu pysk zwierzęcia. Nie miał już żadnych wątpliwości. Dzień, który nie zapowiadał nic niezwykłego, skończył się dla niego całkowitym szaleństwem. Aaron rzeczywiście popadał w obłęd.

Загрузка...