Powietrze przeszył dźwięk tysiąca paznokci drapiących szkolną tablicę – tylko zdecydowanie głośniejszy, wręcz rozsadzający uszy. Strażnicy wydali z siebie przeraźliwy okrzyk bojowy i ruszyli z płonącymi mieczami na nieoczekiwanych wybawców Aarona. Na chwilę zapomnieli o chłopaku. Aaron podpezł na czworakach do szczątków swoich rodziców. Gabriel bezszelestnie podążył za nim. Czaszki Lori i Toma wciąż się tliły, patrząc oskarżycielsko wypalonymi czodołami.
– Tak mi przykro – wyszeptał Aaron. Wyciągnąl drzacą dłoń w stronę kupki popiołu i kości, ale natychmiast cofnął ją, oparzony bijącym od niej gorącem.
– To nie twoja wina – powiedział pocieszająco Gabriel liżąc swojego pana po ręce, jakby miało mu to przynieść ulgę.
Uwagę Aarona odwróciły przeraźliwe krzyki. Odwrocił wzrok i jego oczom ukazał się obraz zaciętej bitwy, która toczyła się w salonie.
Zeke zdzielił nabijanym gwoździami kijem jednego z atakujących go aniołów, który upadł na ziemię, zwijając się z bólu. Zeke wyrwał kij z tryskającej krwią ra-ny i uderzył ponownie, zanim anioł zdążył zareagować. A potem, wyraźnie usatysfakcjonowany, zwrócił się w kierunku kolejnego wroga.
Kamael poruszał się z hipnotyzującą szybkością. Rąbał i ciął, ostrze jego ognistego miecza z łatwością przeszywało ich ciała. Z pewnego dystansu jego ruchy przypominały jakiś skomplikowany taniec. Piękny i śmiertelnie niebezpieczny. Aaron zauważył, że Kamael toruje sobie mieczem drogę do Werchiela, który stał z bronią w ręce i czekał na niego cierpliwie, podczas gdy jego żołnierze walczyli i ginęli jeden po drugim.
Ta makabryczna scena, pełna przemocy, rozbudziła istotę wewnątrz Aarona. Czuł, jak rusza się w nim, dużo dziwniej niż wcześniej, jakby miał w brzuchu ławicę węgorzy. To coś wyraźnie podniecała tocząca się walka – obrazy, dźwięki i zapachy.
I wtedy zobaczył – nie, poczuł, jak Werchiel gapi się na niego z drugiej strony pokoju. Nozdrza anioła rozszerzały się, jakby wyczuwał coś w powietrzu. A potem warknął i ruszył w kierunku Aarona.
– To chce się wydostać, Aaronie – powiedział Gabriel, warując wciąż przy jego nodze, a potem obwąchał go od dołu do góry: – To jest w tobie i chce się wydostać.
Aaron nie mógł oderwać oczu od anioła, który sztywnym krokiem, nie zatrzymując się, szedł przez salon wprost na niego.
Gabriel nerwowo oblizał pysk. Aaron, zaskoczony, spojrzał na niego.
– To, co jest w tobie, jest też we mnie – wyjaśnił Gabriel. – Wyczuwam walkę, którą w sobie toczysz, ale nie możesz trzymać tego w zamknięciu.
Werchiel był już prawie przy nich.
Aaron powoli wstał, nie spuszczając wzroku ze złowieszczej, nieziemskiej postaci, która zbliżała się nieubłaganie.
Może powinienem pozwolić mu mnie wykończyć – pomyślał. Powinien był rozważyć tę możliwość, zanim jego rodzice zostali zamienieni w kupkę popiołu. Może gdyby oddał swoje życie, poświęcił się, przywódca Strażników oszczędziłby ich.
– Musisz to wypuścić, zanim będzie za późno – usłyszał tuż obok pełen strachu głos Gabriela.
Werchiel zatrzymał się przed Aaronem.
– To wszystko się skończy, kiedy zginiesz – wydal z siebie groźny pomruk. Kiedy wzniósł miecz, Aaron spojrzał w jego martwe, czarne oczy i zdał sobie sprawę, że nawet gdyby poświęcił swoje życie, jego rodzina nie uniknęłaby tragicznego losu.
Poczuł gorąco bijące z opadającego mu na głowę ostrza Werchiela. Nagle cios został zablokowany przez znajomy kij bejsbolowy. Ogniste ostrze błysnęło, przecinając drewnianą pałkę i oślepiając przy tym Aarona.
– Wynoś się stąd, dzieciaku – wrzasnął Zeke, podnosząc dymiący jeszcze kawałek kija i uderzając nim z całych sił w wykrzywioną twarz Werchiela.
Werchiel dał się zaskoczyć upadłemu aniołowi, ale tylko na krótką chwilę. Strużka błyszczącej, czarnej krwi popłynęła mu z nosa, plamiąc usta i idealnie białe zęby.
Aaron i Gabriel rzucili się na Werchiela, łudząc się, że dzięki sile drzemiącej w ich gniewie zdołają pomóc przyjacielowi. Ale Werchiel machnął skrzydłami, odrzucając ich do tyłu na podłogę.
Następnie złapał Ezekiela za wychudzony kark i z nieludzką siłą podniósł go z ziemi.
– Nie wystarczyło, że zabrałem ci skrzydła i zabiłem twoje nieczyste dzieci? Teraz chcesz, bym i ciebie pozbawił życia?
– Nie! – krzyknął Aaron.
Zeke wił się w uścisku. Resztki złamanego kija wysunęły mu się z dłoni.
– Musisz przeżyć, Aaronie – wychrypiał zbolałym głosem.
– A więc niech tak będzie – warknął Werchiel i wbił Ezekielowi w pierś ogniste ostrze, które wyszło z pleców ofiary w eksplozji gotującej się krwi i pary.
Zeke wrzasnął, po czym odrzucił głowę do tyłu w jęku agonii i smutku.
Aaron rzucił się na Werchiela i złapał go za ramię w potężnym uścisku.
– Ty draniu! – krzyknął. – Zabiłeś go! Tak jak moich rodziców, ty bestialski sukin…
– Puszczaj, marny śmieciu! – syknął Werchiel, uderzając Aarona z taką siłą, że ten przeleciał przez cały salon i wylądował na oparciu fotela stojącego w rogu pokoju, przewracając go i zwalając się razem z nim na podłogę. Za wszelką cenę starał się nie stracić przytomności.
Mokrymi od łez oczami zobaczył, jak drgające ciało Ezekiela ześlizguje się z ostrza miecza i upada na kolana. W powietrzu rozległ się świdrujący wrzask, przypominający krzyk stada atakujących orłów. Kamael rzucił się z drugiego końca pomieszczenia, wściekle torując sobie drogę mieczem w kierunku znienawidzonego wroga. Jego twarz wyrażała nieokiełznaną dzikość.
Gabriel w jednej chwili znalazł się z powrotem u boku swojego pana, ciągnąc go za ubranie.
– Wstawaj – stęknął. – Musisz to w sobie wyzwolić, jeśli tego nie zrobisz, zginiesz! Wszyscy zginiemy!
Aaron podniósł się i zatoczył w kierunku leżącego nieco dalej Ezekiela, podczas gdy Werchiel i Kamael starli się gwałtownie w śmiertelnym boju. Rozgrzane do białości ostrza ich mieczy lśniły teraz jeszcze bardziej oślepiającym blaskiem. Aaron ukląkł przy starym Grigori i chwycił go za dłoń.
– Wyjdziesz z tego – zapewnił go, zerkając na tlą cą się czarną dziurę w samym środku klatki piersiowej upadłego anioła. – Ja… ja ci pomogę. Trzymaj się i…
Zeke ścisnął go za rękę i Aaron odwrócił oczy od okropnej rany, skupiając wzrok na jego starych oczach.
– Nie martw się o mnie, chłopcze – wyszeptał Zeke. – Nie możesz już nic zrobić, z wyjątkiem…
– Z wyjątkiem czego? – Aaron zbliżył ucho do ust anioła. – Co mogę zrobić? Powiedz mi.
Nad ich głowami nastąpiła kolejna eksplozja i Aaron instynktownie nakrył sobą ciało Ezekiela, by go chronić. Kiedy spojrzał w górę, w chmurze pyłu i odłamków ujrzał Kamaela i Werchiela, którzy przebili dach – i teraz walczyli na zewnątrz. Słyszał ich bitewne okrzyki, odbijające się echem w zwiastującym burzę, nocnym powietrzu.
– Musisz sprawić, by to stało się prawdą. – Zeke odwrócił jego uwagę od dziury ziejącej w dachu. – Przez wzgląd na tych wszystkich, którzy upadli…
Uścisk anioła był bardzo silny, ale Aarona ogarnął przejmujący smutek. Czuł w sobie tę moc, wyrywającą się na wolność z samego środka jego jestestwa. Ale on wcale nie miał ochoty jej wypuszczać, bo wiedział dobrze, że będzie to oznaczać, iż wszystko, czym był do tej pory i o czym marzył, będzie musiało odejść w zapomnienie i nigdy się nie ziścić.
– Musisz doprowadzić to do końca – poprosił umierający stary anioł.
Istota w duszy Aarona skręcała się i wirowała, starając się zerwać więzy, które jej narzucał. Aaron wreszcie zdał sobie sprawę, że bez względu, jak mocno będzie się bronił i próbował zaprzeczać, nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem.
Powoli, stopniowo przestał stawiać opór i poczuł, jak istota w nim przyspieszyła gwałtownie, tak samo jak w dniu, w którym ocalił Gabriela. W jego żyłach krążyła nadprzyrodzona moc, która zdawała się ładować każda komórkę jego ciała pulsującą energią.
Aaron otworzył oczy i spojrzał w dół na swojego przyjaciela. Upadły anioł uśmiechał się.
– To prawda – wyszeptał Grigori. – To wszystko najszczersza prawda.
Aaron czuł się, jakby i on płonął od wewnątrz. Moc emanowała z niego wszystkimi porami ciała i Aaron nie był pewien, czy jest w stanie fizycznie to znieść – z każdą chwilą było coraz gorzej. Miał wrażenie, że jego skóra lada moment zacznie się rozpływać. Zerwał z siebie ubranie i obejrzał swoje nagie ciało, które bez cienia wątpliwości płonęło. W różnych miejscach na skórze pojawiły się ciemne wykwity. Przyglądał się im z mieszaniną fascynacji i przerażenia. Wyglądały jak jakieś plemienne znamiona lub tatuaże noszone przez budzących grozę prymitywnych wojowników setki, a może nawet tysiące lat temu.
– Co… co się ze mną dzieje? – wykrztusił z siebie, półprzytomny ze strachu.
Gabriel ułożył się w pobliżu na podłodze i obserwował go z respektem.
– Pozwól, by to się stało, Aaronie. Wszystko będzie dobrze – pocieszył go.
Aaron poczuł ostry, przeszywający ból w górnej części pleców.
– O, Boże! – wyszeptał bez tchu, czując, że ból wzmaga się jeszcze bardziej. Przed oczami zawirowały mu czerwone plamy i ostatkiem sił powstrzymał się, żeby nie stracić przytomności.
Sięgnął ręką do tyłu, drapiąc się wściekle po plecach. Wtedy jego palce napotkały parę czułych punktów nad łopatkami. Dwie duże narośle wielkości żarówki, które pulsowały z każdym uderzeniem rozpędzonego serca. Aaron czuł, że ciśnienie w naroślach rośnie z każdą sekundą. Wypuść je! Rozdrapał paznokciami mięsiste zgrubienia i nagle poczuł, jak skóra ustępuje pod jego dotykiem z dźwiękiem przypominającym rozrywaną tkaninę.
Aaron wydał z siebie przeciągły krzyk, będący mieszaniną bólu i ulgi, kiedy na jego plecach pojawiły się dwa upierzone skostnienia, z wolna rozwijając się i osiągając właściwą, zapierającą dech rozpiętość.
Zdyszany i przerażony, spojrzał do tyłu przez ramię i wtedy jego zdumionym oczom ukazał się niezwykły widok.
Skrzydła.
Skrzydła były czarne jak u kruka i emanowały wilgotnym, mrocznym blaskiem. Aaron napiął i rozluźnił mięśnie, z których obecności nigdy nie zdawał sobie sprawy i skrzydła zaczęły młócić powietrze. Spojrzał w dół na dziwne plamy pokrywające jego ciało i ogarnąl go niesamowity spokój. Poczuł, że osiągnął w końcu stan umysłu, którego poszukiwał przez całe życie.
Pierwszy raz w życiu czuł się kompletny i spełniony.
Gabriel siedział cierpliwie – obserwował i czekał. Widać było jednak, że z trudem panuje nad sobą, bo z furią walił ogonem o podłogę.
– Wszystko w porządku? – spytał troskliwie.
– Nigdy nie czułem się lepiej – zapewnił go Aaron i spojrzał w górę, na dziurę w dachu. Widział Strażników, którzy krążyli jak nietoperze po nocnym niebie, ścierając się w powietrznym boju z Kamaelem.
Chęć rzucenia się w wir tej walki była dla Aarona nie do powstrzymania.
Wyciągnął rękę. Przez głowę przelatywały mu obrazy najróżniejszych rodzajów broni, aż w końcu znalazł ten, który najbardziej mu odpowiadał.
Aaron skoncentrował się wyłącznie na tym. Myślał o broni bardzo intensywnie, aż wreszcie poczuł iskry sypiące mu się z dłoni. Broń rosła, płomień przybierał formę potężnego miecza. Chłopak wzniósł gorejące ostrze w powietrze, wyobrażając sobie, jakiego spustoszenia może dokonać w szeregach wrogów.
Po raz kolejny spojrzał w górę i naprężył swoje skrzydła.
– Bądź ostrożny, Aaronie – powiedział Gabriel, wstając podłogi. – Ja zostanę z Zeke. Nie powinien być sam.
– Załatw ich, chłopcze – dodał Zeke i uniósł w górę wyprostowany kciuk.
Aaron skoczył w powietrze, dziewicze skrzydła z łatwością uniosły go w górę.
Zupełnie jakby był do tego stworzony.
Wszelkie wątpliwości zniknęły, rozwiane przez tego, który sam upadł.
Nieważne, jak bardzo się starał, Kamael nie byl w stanie wymazać z pamięci widoku twarzy Ezekiela. W samym środku bitwy, toczonej na niebie nad domem Aarona, gdzie miecze ścierały się ze sobą w ognistym pojedynku, na próżno próbował zapomnieć o tym, co spotkało jego towarzysza i skupić się na walce.
Wreszcie Kamael wydał z siebie bojowy okrzyk i z obnażonym ostrzem niebiańskiego oręża rzucił się na Werchiela. Ten jednak wykonał gwałtowny unik i zanurkował, pozwalając dwóm gwardzistom zająć jego miejsce. Wyglądało to tale, jakby dawny kapitan Kamaela nie chciał marnować swojego czasu i męstwa na walkę z nędznym zdrajcą.
Simitar anioła Sabriela ze świstem przeciął powietrze, rozcinając kurtkę Kamaela i miękkie ciało, które okrywała. Kamael skrzywił się z bólu, złożył skrzydła i przycisnął je mocno do ciała. A potem rzucił się w dół jak kamień spadający na dno studni, uciekając w ten sposób swoim prześladowcom. Lecąc, smagany prądem zimnego powietrza, po raz kolejny przypomniał sobie o śmiertelnie rannym Grigori.
Szukał tego Zeke, o którym opowiedział mu Aaron, bo miał nadzieję, że wspólnie uda im się jakoś przekonać chłopca, aby pogodził się ze swoim przeznaczeniem. Intensywny zapach Nefilima przywiódł go do płonącego, zniszczonego hotelu, gdzie w ostatniej chwili uratował starego Grigori przed śmiercią z rąk dwóch żołnierzy Werchiela.
Nie chcąc zbytnio oddalać się z pola bitwy, Kamael rozpostarł skrzydła, żeby wyhamować, po czym zakręcił w stronę nieba i trzema silnymi machnięciami wzbił się w powietrze. Noc wypełniły dzikie krzyki Potęg. Strażnicy czekali na swoją szansę, żeby dokonać krwawej zemsty na tym, który porzucił ich świętą misję i przystał do upadłych.
Pomógł Grigori w walce z zabójczymi Strażnikami i był pod wrażeniem, jak upadły anioł radzi sobie w bo ju. Nie przypominał sobie, żeby Grigori uczyli się wojennego rzemiosła, a jednak Ziemia była tak surowym, okrutnym i często brutalnym miejscem, że nawet istoty niebiańskie musiały przystosować się do życia w tych trudnych warunkach. Po ucieczce z płonącego hotelu Ezekiel chciał się dowiedzieć, dlaczego Aaron jest tak ważny i dlaczego Werchiel gotów był poświęcić tak wiele, żeby go zniszczyć.
Wtedy Kamael podzielił się z nim tym, co wiedział na temat przepowiedni, która wstrząsnęła Ezekielem i sprawiła, że zaczął inaczej patrzeć na świat.
Spojrzenie upadłego wypełniła nadzieja – nadzieja na przebaczenie, nadzieja na odkupienie, nadzieja dla nich wszystkich. I chociaż Kamael wiedział, iż Zeke jest już prawie martwy, nie mógł wyrzucić z pamięci wspomnienia tamtej chwili. Postanowił, że posłuży się wiarą upadłego anioła niczym sztandarem, który rozwieje wszystkie trapiące go w ostatnim czasie wątpliwości i pozwoli odnieść decydujące zwycięstwo nad wrogiem.
Uskrzydlony nadzieją Ezekiela, Kamael nieoczekiwanie obrócił się w powietrzu, zaskakując jednego z czterech aniołów, którzy siedzieli mu na ogonie. Ciął mieczem z całych sił, odrąbując jednym potężnym ciosem głowę nieprzyjaciela. Patrzył, jak ten spada, wirując, w dół i rozbija się w drobny mak na idealnie przystrzyżonym podmiejskim trawniku.
Wyobraził sobie, jak ludzie błogo śpią w swoich domach, nieświadomi krwawej bitwy rozgrywającej sie nad ich głowami. Moc, której Werchiel użył podczas ataku na dom Aarona, musiała być naprawdę potężna.Kamael zadumał się nad tym przez chwilę, po czym rzucil się z powrotem w wir walki.
Widząc, jaki los spotkał ich towarzysza, trzej pozostali aniołowie pierzchli w różnych kierunkach, dając Kamaelowi czas, by poszukał na niebie prawdziwego wroga – Werchiela. Jeżeli go pokona, jego podwładni zostaną pozbawieni dowódcy i prawdopodobnie zrezygnują, uciekając z pola bitwy – przynajmniej do czasu znalezienia nowego głównodowodzącego. A to da Aaronowi wystarczająco dużo czasu, żeby uciec i schronić się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie będzie miał okazję pogodzić się z niespodziewanym zwrotem w swoim życiu.
Dwóch z trzech prześladowców Kamaeła odzyskało odwagę i rzuciło się na niego zza chmur. Zdradziły ich jednak mrożące krew w żyłach okrzyki podniecenia. Kamael uprzedził atak, stawiając im opór z zaciekłością, jakiej nie pamiętał od czasu zakończenia Wielkiej Wojny. Aniołowie wyglądali na zaskoczonych, jakby byli przekonani, że tyle lat przebywania wśród ludzi osłabiło ich nieprzyjaciela.
Było jednak wręcz przeciwnie. Kamael wymachiwał mieczem, jakby był on przedłużeniem jego ręki. Zataczając ostrzem szerokie kręgi, odrąbał jednemu z nadlatujących aniołów skrzydła, drugiego zaś wypatroszył niczym gęś. Jakaś część jego natury gardziła taką przemocą. W końcu byli to jego dawni żołnierze, którzy poszliby za nim w najbardziej beznadziejny bój, gdyby tylko o to poprosił. Ale z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że wspólnie walczyli bardzo dawno temu. Nie był już tą samą istotą, która dowodziła kiedyś niebiańskimi oddziałami – a oni nie pozostawali już na jego rozkazach. W ich oczach płonęła nienawiść i okrucieństwo, które karmiło się bezsensownym odbieraniem życia. Gdyby nadal był ich dowódcą, w jego spojrzeniu odbijałoby się to samo zimne poczucie wyższości, które teraz widać było w oczach Werchiela.
Z zamyślenia wyrwał go jakiś dobiegający z dołu dźwięk. Kamael zawisł w powietrzu, korzystając ze sprzyjających powiewów wiatru i uważnie nasłuchiwał. Dźwięk dochodził z domu Aarona i Kamael pomyślał w pierwszej chwili, że Werchielowi udało się zmylić jego czujność i dopaść Nefilima.
Wtedy ponownie usłyszał ten dźwięk i rozpoznał go. To był krzyk – bitewny krzyk.
W otworze w dachu pojawiło się coś, co z nieprawdopodobną szybkością wzlatywało do góry na czarnych jak noc skrzydłach. Istota ta ściskała w ręce ogromny płonący miecz, a dobrze znane Kamaelowi symbole, pokrywające jej ciało świadczyły, że miał do czynienia z jednym z największych niebiańskich wojowników.
Wtedy Kamael zorientował się, kogo ma przed sobą, To był powiernik nadziei, który miał dać początek nowym, lepszym czasom. Aaron Corbet zakończył proces transformacji. Kamael przyglądał mu się z podziwem, w miarę jak czarnoskrzydły anioł się zbliżał. Nigdy wcześniej nie widział kogoś tak potężnego i zachodził w głowę, który z mieszkańców Nieba mógł spłodzić tego wspaniałego wojownika.
Strażnicy natychmiast rzucili się na przybysza, niczym stado rekinów, które wyczuły krew w wodzie. Okrążyli go, oceniając możliwe słabe punkty nowego wroga, a potem zaatakowali. Kamael patrzył oniemiały, jak Aaron się broni.
Z przyjemnością oglądało się Nefilima w akcji – z szeroko rozpostartymi skrzydłami spadał z nieba na swoich wrogów, siejąc w ich szeregach śmierć i zniszczenie.
– I to, twoim zdaniem, ma nas wszystkich ocalić? – Kamael usłyszał głos za plecami.
Odwrócił się gwałtownie, z mieczem gotowym do ataku. Po raz drugi w ciągu jednego dnia dał się podejść Werchielowi. Teraz znalazł się naprawdę blisko. Zbyt blisko.
– Ja widzę tu tylko śmierć i pożogę – zawył dziko Werchiel i cisnął ognistym sztyletem. Było za późno na jakąkolwiek reakcję. Kamael mógł jedynie patrzeć, jak gorące ostrze przecina mu skórę i zatapia się w ciele, paląc wszystko na swojej drodze. Poczuł nagły i otępiający ból. Nie zdążył nawet krzyknąć. Runął w dół, tracąc po drodze przytomność, zanim uderzył w ziemię.
Werchiel obserwował lot zdrajcy prosto w objęcia śmierci.
– To nie musiało się tak skończyć – powiedział z nieskrywanym żalem. – Ten świat mógł należeć do nas, gdybyś nie dał sobie zatruć umysłu urojeniami istot niższych od ciebie.
Jeden z jego żołnierzy wydał przeraźliwy okrzyk i Werchiel odwrócił wzrok, skupiając z powrotem swoją uwagę na rozgrywającej się tuż obok powietrznej bitwie.
– Przeklęty Nefilim! – wycedził, patrząc jak kolejny członek jego elitarnej gwardii ginie pod ciosem ognistego ostrza.
Jak to możliwe, że ta bestia walczy z taką zawziętością? – zapytał sam siebie, przyglądając się z perwersyjnym podziwem, jak Aaron porusza się w powietrzu na czarnych skrzydłach. Zupełnie jakby miał je od urodzenia i był stworzony do podniebnych lotów. Werchiel z trudem pojmował, że ta sama istota, która w myśl przepowiedni miała zjednoczyć na nowo Niebo i Ziemie, jeszcze kilka dni temu uważała się za marnego czlowieka z krwi i kości.
Następny spośród żołnierzy krzyknął i niczym plonaca kula runął w dół. Styl walki Nefilima był prymitywny i nieobliczalny, brakowało mu dyscypliny – a mimo to walczył z nieposkromionym okrucieństwem i niebywala skutecznością. Jego wrogowie nie wiedzieli, czego mogą się po nim spodziewać. Gwardziści Werchiela zmiękli przez te wszystkie stulecia, bo brakowało im godnego rywala, z którym mogliby się zmierzyć. Ale Werchiel znał swojego wroga. Uosabiał wszystko, z czym walczył i czym tak gardził. Nie mógł się już doczekać, aż zobaczy jego upadek i ostatecznie zatriumfuje.
Zniszczenie tego potwora, symbolu wynaturzonej przyszłości, której Werchiel nie był nawet w stanie sobie wyobrazić, będzie największym zwycięstwem w jego życiu. Wystarczy zabić Nefilima, a wraz z nim zginie złowieszcza przepowiednia, której tak się obawiał.
Werchiel wciąż mógł posłużyć się sztyletem, którym zadał śmiertelny cios swojemu byłemu dowódcy. Odrzucił go jednak w myślach i wyobraził sobie inną broń – tę, którą uważał za największą świętość. Nie korzystał z niej od czasu wojny z Poranną Gwiazdą. Był to miecz, który nazywał Posłańcem Smutku – stworzony wyłącznie do największych i najważniejszych pojedynków. A właśnie takim pojedynkiem był ten, który go czekał. Miecz zmaterializował się w jego dłoni i Werchiel odniósł go, wskazując czubkiem ostrza Królestwo Niebieskie. A potem posługując się starożytnym zaklęciem, używanym przez aniołów w celu poskramiania żywiolów, przywołał potężną burzę. Burzę, która pomoże mu pokonać najgorszego z diabłów.
Burzę, która zmyje raz na zawsze ohydne bluźnierstwo przepowiedni.