ROZDZIAŁ 8

Aaron nie mógł się doczekać poniedziałku.

Liceum imienia Kena Curtisa stało się jego azylem. W jego murach obowiązywały proste zasady – chodzić na lekcje, odrabiać zadania, zaliczać klasówki. Nie tak jak w świecie zewnętrznym, który z każdym dniem stawał się dla niego coraz bardziej obcy i nierealny.

W szkole nie musiał zawracać sobie głowy gadającym psem, Nefilimem, Potęgami ani śmiercią. Był bezpieczny, przynajmniej do zakończenia lekcji czyli do wpół do trzeciej. Szkoła skutecznie odwracała jego uwagę i właśnie tego potrzebował.

W przerwie obiadowej Aaron poszedł do swojej szafki, żeby zostawić tam podręczniki z porannych zajęć. Nie był głodny, ale świadomość, że po szkole musi jeszcze iść do pracy w klinice, skłoniła go do przekąszenia czegoś.

Kiedy pakował książki i zeszyty do szafki, upadł mu na ziemię skrypt z psychologii. Aaron schylił się po podręcznik i wtedy pomyślał o Michaelu Jonasie. Natychmiast w jego głowie zakiełkowało pytanie, które od weekendu nie dawało mu spokoju: Co naprawdę spowodowało ten pożar?

Po raz kolejny przed oczami stanął mu widok anioła Ezekiela zapalającego papierosa palcami.

Dlaczego tak mnie to zastanawia? Po co te spekulacje? -pomyślał Aaron, odkładając z powrotem skrypt do szafki. Wiedział przecież, że Zeke nie miał nic wspólnego z pożarem, w którym zginął psychiatra. W gazecie było napisane, że ogień wybuchł wczesnym popołudniem, kiedy Aaron i Gabriel siedzieli z upadłym aniołem w pokoju hotelowym.

Ale co z innymi? - nie opuszczało go złe przeczucie,

– Co z tymi… Potęgami?

Zamykając szafkę, poczuł nagły ucisk w żołądku. Może jednak daruję sobie obiad i pójdę od razu do biblioteki?- pomyślał.

Odwrócił się ze spuszczoną głową i prawie wpadł na Vilmę Santiago.

Cześć! – Aaron odskoczył, zdenerwowany. – Nie zauważyłem cię, przepraszam.

– Cześć!

Vilma zignorowała jego niezdarność, chociaż widać było, że jest równie speszona, co on. Za szafką Vilmy Aaron zauważył dwie jej koleżanki, które starały się pozostać niezauważone.

– Jak się masz? – Aaron spytał bez przekonania. Jeśli jeszcze się nie ośmieszył, to była to już tylko kwestia czasu.

– W porządku – odparła Vilma. – A ty?

– Jakoś leci. – Nerwowo skinął głową i uśmiechnął się idiotycznie. – Jest naprawdę nieźle – dodał. W głowie czuł kompletną pustkę, żadnych impulsów elektrycznych. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, i zastanawiał się, co by zrobiła Vilma Santiago, gdyby w jej obecności nagle się rozpłakał.

Cisza powoli stawała się nie do zniesienia, aż wreszcie. Vilma przemówiła: – Idziesz na obiad?

Nagle lunch wydał się Aaronowi świetnym pomysłem.

– Tak, pewnie, w końcu mamy przerwę obiadową. Jasne, idę na obiad. – Aaron nie mógł uwierzyć w to, jak się zachowuje. Co za kompletny idiota. Nie miałby Vilmie za złe, gdyby teraz odwróciła się na pięcie i odeszła. Albo wręcz uciekła.

– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zjemy razem?

– spytała Vilma, a w jej głosie Aaron wyczuł wahanie jakby obawiała się odrzucenia.

Zamurowało go. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Ogarnęło go takie przerażenie, że nie był nawet w stanie powiedzieć czegoś głupiego.

Vilma speszyła się.

– Jeśli masz coś innego do roboty, oczywiście zrozumiem to i…

– Z przyjemnością zjem z tobą – wykrztusił w końcu Aaron. – Jestem tylko… no wiesz, trochę zaskoczony twoją propozycją.

Vilma uśmiechnęła się chytrze, a Aaron poczuł, jakby temperatura powietrza skoczyła nagle o kilkanaście stopni.

Świetnie teraz jeszcze zaczynam się pocić – pomyślał - Naprawdę cudownie.

Zaskoczę cię jeszcze nie raz, Aaronie Corbet – oznajmiła Vilma, odgarniając kosmyk ciemnych włosów z czoła. – Idziemy do stołówki, czy wolisz zjeść w kampusie?

Wtedy Aaron usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu. Oboje z Vilma odwrócili się i zobaczyli pannę Vistorino z sekretariatu szkoły. Schodziła właśnie po schodach. Panna Vistorino była znana z tego, że nosiła ubrania w jaskrawych kolorach. Dzisiaj miała na sobie żółtozie-lone spodnie i pasujące kolorystycznie buty. -Aaronie – zawołała go znowu. – Cieszę się, że cię złapałam.

– Czy coś się stało? – spytał ostrożnie Aaron, czując, jak żołądek podjeżdża mu do gardła po raz drugi.

– W sekretariacie czeka na ciebie pan z Uniwersytetu Emersona, który chce zobaczyć się z tobą w sprawie twojej aplikacji.

– Z Uniwersytetu Emersona? – Aaron wymamrotał pod nosem. – Ale ja…

Kobieta odwróciła się w stronę, z której przyszła.

– Wspominał coś o pełnym stypendium, więc na twoim miejscu ruszyłabym tyłek.

Vilma dotknęła jego ramienia.

– Lepiej idź – powiedziała z ekscytacją w głosie.

Aaron był rozdarty. Bardzo chciał iść na obiad z Vilmą, ale perspektywa stypendium była nie mniej kusząca.

– A co z naszym obiadem? Ja naprawdę chciałem…

– Możemy zjeść razem jutro – Vilma ucięła dyskusję. – Mną się nie przejmuj. – Odwróciła się do koleżanek, które wciąż wyglądały zza szafki. – Teraz wrzucę coś na szybko z nimi. Żaden problem, wierz mi. Vilma wskazała hol na dole schodów. – Może spotkamy się później – opowiesz mi, jak poszła rozmowa?

– Jasne – odparł szybko Aaron, zaskoczony jej zainteresowaniem. – Zaczekam przy twojej szafce po ostatniej lekcji. – Chciał pomachać jej na pożegnanie, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. To nie byłoby zbyt fajne.

Lecz kiedy skręcił za róg, stracił nad sobą kontrolę, odwrócił się i pomachał. Vilma, która wciąż go obserwowała, odmachała mu. Jej dwie wścibskie koleżanki, z którymi teraz stała, jak na komendę wybuchnęły śmiechem.

Idąc do sekretariatu, Aaron analizował w głowie wszystkie aplikacje, które wysłał. I chociaż starał się, jak mógł za żadne skarby nie potrafił sobie przypomnieć, żeby na tej liście był Uniwersytet Emersona.

Gdy Aaron wszedł do sekretariatu, panna Vistorino siedziała za swoim biurkiem i rozmawiała przez telefon

– Jest W pokoju pana Cunninghama – wyszeptała zasłaniając dłonią słuchawkę – Pana Cunninghama nie będzie do końcu dnia.

Po czym wróciła do rozmowy.

– Powodzenia – szepnęła jeszcze, kiedy Aaron zapukał do drzwi gabinetu dyrektora. Po krótkiej chwili nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Mężczyzna stał tyłem do drzwi i wyglądał przez okno na szkolny parking. Aaron delikatnie zamknął za sobą drzwi i przełknął głośno ślinę. Mężczyzna odwrócił się i zlustrował go spojrzeniem, jakby chciał trafić przez czaszkę wprost do jego mózgu.

– Dzień dobry – powiedział Aaron, odsuwając się od drzwi. – Nazywam się Aaron Corbet. Panna Vistorino powiedziała, że chciał pan ze mną rozmawiać. Wyciągnął rękę do mężczyzny. Nauczył go tego jego przybrany ojciec. Kiedy spotykasz kogoś po raz pierwszy, zawsze się przedstaw i uściśnij mu dłoń. To dowód twojego charakteru – tłumaczył mu ojciec. Mężczyzna przyjrzał się wyciągniętej ręce, jak gdyby nie był pewien, czy jest wystarczająco czysta, by jej dotknąć. - Z kim mam przyjemność? – Aaron przerwał niewygodną ciszę.

– Możesz nazywać mnie Posłańcem – odezwał się silnym głosem mężczyzna i uścisnął rękę Aaronowi, – Bardzo miło mi pana poznać, panie… Posłańcze. Nagle Aaron poczuł, jak ogarnia go strach. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej tak się czuł. Chciał uciec znaleźć się jak najdalej od tego człowieka. Co się ze mną dzieje? - pomyślał, używając resztek samokontroli, by nie wyrwać ręki z uścisku mężczyzny i nie wybiec z gabinetu.

Posłaniec cofnął rękę i Aaron natychmiast opuścił swoją, w której poczuł dziwne mrowienie. Zupełnie jak wtedy, gdy uratował życie Gabrielowi, kładąc dłonie na jego futrze.

– Cieszę się, że dotarłem do ciebie pierwszy – powiedział Posłaniec, przyglądając się Aaronowi z dziwnym błyskiem w oku. – Dojrzałeś znacznie szybciej niż inni – to wyraźny znak, że jesteś kimś więcej, niż nam się wszystkim zdawało.

Aarona zdziwiły te słowa. Nie rozumiał ich znaczenia i nie wiedział za bardzo, jak powinien zareagować.

– Proszę? – zaczął. – Naprawdę nie rozumiem, co…

– Myślę, że jednak rozumiesz – rozległ się tubalny głos mężczyzny i przez ułamek chwili Aaron zobaczył, z kim naprawdę ma do czynienia. Mężczyzna miał na sobie zbroję, która wyglądała, jakby wykuto ją z promieni słonecznych, a w ręce trzymał ognisty miecz. Z jego pleców wyrastały potężne skrzydła. – Jestem Kamael – przedstawił się, chociaż zabrzmiało to bardziej jak po mruk dzikiego kota. – I przybyłem tu, żeby cię bronić.

Aaron zamknął oczy i po chwili otworzył je z powrotem. Kamael wrócił do swojej ludzkiej postaci. Nie miał zbroi, skrzydeł ani płonącego miecza. Był już z powrotem dystyngowanym, szpakowatym dżentelmenem z siwą kozią bródką.

– Posłaniec… akurat – Aaron mruknął z odrazą. – Powinienem od razu się domyślić – Zeke uprzedzał mnie, że mam się ciebie spodziewać.

Kamael wyglądał na zaskoczonego. – Zeke? – spytał.

– Ezekiel – odparł Aaron. – Dla przyjaciół Zeke – albo Grigori, jak kto woli…

– Grigori – powtórzył jak echo mężczyzna, wyraźnie zaintrygowany, skubiąc brodę. – A więc miałeś już kontakt z przedstawicielami naszej rasy.

– Owszem – przytaknął Aaron. – Zeke powiedział mi też, że ścigają mnie Potęgi, ponieważ jestem tym, kim jestem – ale ja nie zamierzam tanio sprzedać skóry.

Kamael zachichotał.

– Jesteś odważny, to bardzo dobrze. Ale będziemy potrzebowali trochę więcej ognia, żeby przygotować się na to, co cię czeka.

Zaskoczony Aaron zaczął chyłkiem wycofywać się w stronę drzwi.

– A może ty jesteś jednym ze Strażników? Kamael pokręcił głową, przysiadając na krawędzi biurka pana Cunninghama.

– Kiedyś eliminowałem takich jak ty – wskazał Aaro-na palcem, po czym ponownie skrzyżował ramiona na piersi. – Ale tak było bardzo dawno temu. Teraz mam za zadanie ratować, nie niszczyć. Jeżeli moje domysły się potwierdzą, czeka cię bardzo odpowiedzialne zadanie, Aaronie Corbet.

Aaron przypomniał sobie nagle swój sen z weekendu – o starcu i jego tabliczkach.

– Czy to ma jakiś związek z budowaniem czegoś w rodzaju mostu?

Kamael skinął głową.

– Mniej więcej.

Aaron poczuł znów niebezpieczną ciekawość, która zawiodła go na skraj tej przepaści. Gdyby nie uległ jej wcześniej, nigdy nie zadałby sobie trudu, żeby odnaleźć Ezekiela i wszystko zostałoby jak dawniej. A może próbował tylko przekonać sam siebie, że tak właśnie by było.

Tak czy inaczej, postanowił wreszcie położyć temu kres – tu i teraz. Nie miał ochoty dalej słuchać, co Kamael ma do powiedzenia.

– Przykro mi, ale muszę cię rozczarować. Nic takiego się nie stanie – rzucił dość opryskliwie i odwrócił się w stronę drzwi. – Nie dbam o to, za kogo mnie uważasz, ani nie zamierzam mieć do czynienia z żadną przepowiednią. – Mówiąc to, chwycił za klamkę.

– Możesz nie mieć wyboru – odparł spokojnie anioł, Aaron obrócił się na pięcie i spojrzał mu w twarz.

– I tu się mylisz – warknął, starając się zachować panowanie nad sobą, tak by żadne oznaki szaleństwa, które pojawiły się w tym gabinecie, nie wydostały się na zew nątrz, do jego prawdziwego świata. – Przez całe życie wbijano mi do głowy, że to ja jestem kowalem swojego losu – ja, Aaron Corbet. – Dla podkreślenia tych słów Aaron postukał się kciukiem w pierś. – Dlatego sam sobie wszystko zaplanowałem. Skończę liceum, potem studia na dobrej uczelni, skończę ją jako jeden z najlepszych na roku i znajdę wymarzoną pracę. – Aaron nie miał jeszcze pojęcia, jaka będzie ta wymarzona praca, ale był jak w transie i nie mógł przestać. – A potem poznam wspaniałą dziewczynę, ożenię się z nią i będziemy mieli gromadkę dzieci.

Kamael milczał, przyglądając mu się bez cienia emocji i czekając, aż się wykrzyczy.

– Tak właśnie będzie – kontynuował Aaron. – I zwróć, proszę, uwagę, że w moim planie nie ma mowy o żadnych aniołach, Nefilimach ani starożytnych przepowiedniach. Wybacz, ale nie ma na to miejsca w moim życiu.

Anioł wstał z biurka i podszedł bliżej. -Jesteś inny, Aaronie. Czuję emanującą od ciebie falami moc. Pozwól mi…

– Nie! – przerwał mu Aaron. – Skończyłem – wyrzucił z siebie i otworzył drzwi. – Wracaj do nieba, a potem dajcie mi wszyscy święty spokój!

Kiedy wypadł z gabinetu do sekretariatu, wydawało mu się, że słyszy jeszcze, jak anioł szepcze: – To właśnie staramy się osiągnąć.


*

Kamael nie chciał rzucać się w oczy i na razie mu sie to udawało.

Stał na trawniku, obok masztu z flagą, przed budynkiem szkoły i obserwował, jak uczniowie wychodzą po skończonych zajęciach. Młodzi zawsze go fascynowali. Są tacy pełni życia i przekonani, że posiedli już całą wiedzę o otaczającym ich wszechświecie.

Być pewnym wszystkiego – pomyślał – to musi być rozkosz.

Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy opuścił oddział, którym dowodził. Chociaż wiedział, że postępuje właściwie, w najciemniejszych zakamarkach jego umysłu wciąż tliły się wątpliwości, których nie potrafił się wyzbyć. Owszem, w głębi duszy wierzył, że to, co przepowiedział jasnowidz, było prawdą, ale gdyby od początku wiedział, z jakim bólem i wyrzeczeniami będzie wiązać się wypełnienie przepowiedni, czy nadal podjąłby się tej misji?

Ilu zdołał ocalić? Ilu uświadomił ich prawdziwą naturę? Ilu miało odwagę zstąpić z pełnej krwawej przemocy drogi, którą podążali mściwi Strażnicy? I gdzie oni teraz są? Ukrywają się? Czekają na upragniony moment, w którym zostaną z powrotem przyjęci na łono swojego Boga? Ilu z nich nigdy nie doczeka tej chwili? Ilu straci życie, nie mając nawet pojęcia, że zostali naznaczeni? Czy było warto? - zastanawiał się Kamael, patrząc, jak ostatni uczniowie wychodzą z gmachu z pomarańczowej cegły, rozmawiając w niewielkich grupkach. Wtedy ujrzał Aarona Corbeta i natychmiast doznał uczucia, które było mu obce, odkąd poznał przepowiednię spisaną przez starca. Czy on faktycznie jest Wybrańcem? - zastanowił się. Czy to ten, który wynagrodzi mu samotność i ból, którego doświadczał tak długo? Jeżeli odpowiedź na to pytanie brzmiała „tak", musiał tylko chronić go – utrzymać przy życiu, by mógł wypełnić słowa przepowiedni. Wtedy okaże się, że było warto. Ale czy jestem wystarczająco silny? – zawahał się Kamael. Chłopak szedł w towarzystwie dziewczyny, bardzo atrakcyjnej jak na standardy ludzkie, które Kamael zdążył już dobrze poznać. Miała ciemne włosy, skórę w kolorze miedzi i promienny uśmiech. A sądząc po tym, jak Aaron wyglądał i zachowywał się, był w niej bez pamięci zadurzony.

To się nie uda – pomyślał anioł stróż. Wżyciu tego chłopca są dużo ważniejsze sprawy niż uczucia i związane z nimi słabości. Chłopak wciąż nie miał pojęcia, jak wiele od niego zależy. A jednak, było w tej dziewczynie coś wyjątkowego – w sposobie, w jaki się poruszała, i w tym uśmiechu…

– To z nim wiążesz takie nadzieje? – Kamael usłyszał głos za plecami. – To on wywołuje u ciebie taką ekscytację?

Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Werchielem. Natychmiast zesztywniał i zaczął zbroić się w myślach.

– Ależ oczywiście – ciągnął Werchiel. Odchylił głowę lekko do tyłu i wciągnął powietrze w nozdrza, łapiąc zapach Nefilima, który go tu sprowadził. – Pachnie inaczej niż pozostali, prawda? Niebiańska moc skąpana w smrodzie ludzkich podrobów.

Kamael zerknął kątem oka, żeby zobaczyć, gdzie jest Aaron i dziewczyna, która mu towarzyszyła. Rozmawia li na końcu szkolnego podjazdu.

Odwrócił się i zobaczył, że Werchiel podszedł bliżej.

– Spójrz na niego – powiedział Werchiel. – Jest kompletnie nieświadomy i obojętny na świat, który go otacza. Nawet nas nie widzi. Jaką moc może kryć w sobie?

– Rzecz nie w tym, że jej nie ma – wyjaśnił mu Kamael. – Po prostu nie chce się do tego przyznać.

Werchiel zastanowił się przez chwilę, nie spuszczając z Kamaela swojego krogulczego wzroku.

– Rozumiem… czyli wypiera się swojej prawdziwej natury. Kurczowo trzyma się człowieczeństwa, nie dopuszczając do siebie myśli, że w połowie jest aniołem.

W pewnym momencie dziewczyna, z którą szedł Aaron, roześmiała się głośno. Werchiel wzdrygnął się.

Nienawidzę dźwięków, które z siebie wydają – powiedział, mrużąc oczy z odrazą. – A ty? – Rozmawiałem z chłopcem i wypiera się wszystkiego – odparł łagodnym tonem Kamael, choć w jego głosie zabrzmiała także nutka udawanego rozczarowania. – Nie chce mieć w ogóle do czynienia ze swoim dziedzictwem.

Aaron i dziewczyna szli już w stronę parkingu. – A więc nie stanowi dla nas w tej chwili bezpośredniego zagrożenia? – spytał Werchiel, odprowadzając parę uważnym wzrokiem.

– Bycie człowiekiem całkowicie mu odpowiada – odrzekł Kamael, obserwując bacznie swojego wroga.

– Nie obchodzi mnie, co mu odpowiada, a co nie.

W najmniejszym stopniu – warknął Werchiel, odwracając głowę w stronę Kamaela. – Mimo wszystko musi zostać zniszczony. Dla jego własnego dobra. – Anioł uśmiechnął się, w pełni świadom efektu, jaki wywołały jego słowa. – Jest zbyt niebezpieczny, żeby żyć.

Kamael usłyszał trzask zamykanych drzwi – Aaron i dziewczyna pewnie wsiedli już do samochodu. W jego dłoni zapłonął miecz. Kamael był gotów do walki, jeśli zajdzie taka potrzeba.

– Grozisz mi bronią? – spytał Werchiel. Z jego ciała emanowała ta sama energia.

Wtem na parkingu rozległo się przeraźliwe wycie alarmów samochodowych. Auta zaczęły mrugać światłami, słychać było też klaksony, które zdawały się zwiastować nadejście jakiejś ważnej persony. Ludzie w popłochu rzucili się do ucieczki. Nikt nie widział dwóch aniołów, szykujących się nieopodal do śmiertelnego starcia.

– Byliśmy kiedyś braćmi, Kamaelu – ciągnął Werchiel, – Wypełnialiśmy nasze święte obowiązki z tą samą żarliwością. A teraz, do czego nas to doprowadziło?

W zgiełku dobiegającym z parkingu Kamael wychwycił odgłos jednego samochodu, który zapalił silnik i odjeżdżał powoli. Poczuł ulgę, że Aaronowi przynajmniej na razie udało się uciec. Nie odezwał się ani słowem.

– Przyszedłem cię ostrzec, Kamaelu – zakończył Werchiel, a bijąca od niego energia nieco przygasła. – Jako twój były brat, jestem ci to winien.

Kamael nie opuścił broni, lecz rozejrzał się wokół w poszukiwaniu innych żołnierzy Werchieła.

– To wszystko zmierza do nieuchronnego końca. -Werchiel wsunął dłonie do kieszeni płaszcza i odwrócił się, żeby odejść. – Długo to trwało, ale koniec jest już bliski. Dzień Sądu Ostatecznego.

Kamael patrzył, jak jego dawny sprzymierzeniec, a obecnie śmiertelny wróg oddala się. Chciał go zawołać i wyjaśnić mu wszystko, ale wątpił, by Werchiela interesowało to, co ma mu do powiedzenia. – Rozejm się skończył – dodał jeszcze Werchiel. – Jeśli staniesz mi na drodze, nie zawaham się zetrzeć cię proch – ostrzegł go. – Uważaj, po czyjej stronie się powiadasz, bo jeśli źle wybierzesz, podzielisz ich los. Broń w dłoni Kamaela powoli znikała. Gdy patrzył w ślad za oddalającym się aniołem, poczuł nagle znajomy ucisk w żołądku. Dobrze znał to uczucie. Próbował o nim zapomnieć, gdy tylko zdecydował się podążyć za głosem starożytnej przepowiedni. Trzymał je na uwięzi, nie pozwalając mu wypełznąć na wolność. Jednak słowa Werchieła sprawiły, że uczucie to znów wyszło z cienia i na dobre zagościło w jego głowie. To uczucie nazywało się wątpliwość.

Загрузка...