Doktor Jonas ucieszył się na jego widok. – Nie należysz do ludzi, których spodziewałbym się tu o godzinie ósmej trzydzieści rano w piątek, Aaronie – powiedział krzepki mężczyzna, podchodząc do biurka. Zdjął sportową marynarkę i powiesił ją na stojaku w kącie gabinetu. – Ile to już minęło? – spytał psychiatra, po czym uśmiechnął się ciepło i zaczął otwierać papierową torbę, którą przyniósł ze sobą.
Aaron stał przed biurkiem i rozglądał się po gabinecie. Nie zmienił się on zbytnio od jego ostatniej wizyty.
Ściany w kolorze kremowym, a na jednej z nich reprodukcja Moneta, zakupiona w muzealnym sklepie z pamiątkami – nie potrafił sprecyzować dlaczego, ale obraz ten działał na niego kojąco.
Doktor Michael Jonas opiekował się nim od czasu, kiedy trafił do rodziny Stanleyów, i Aaron zawdzięczał mu wiele dobrego. To dzięki niemu nauczył się akcep-tować rzeczywistość i radzić sobie z wieloma zakrętami w życiu, które nigdy go nie rozpieszczało. Z czasem Jo-nas stał się dla niego kimś w rodzaju przyjaciela i Aaron odczuwał teraz nawet pewne wyrzuty sumienia, że nie dbał należycie o kontakt ze swoim lekarzem.
– Nie mam pojęcia, może z pięć lat – odpowiedział Aaron.
Jonas potrząsnął kędzierzawą czupryną i uśmiechnął się zza długiej, szpakowatej brody.
– Aż tyle? – zdumiał, wyjmując z torby banana i małą butelkę soku pomarańczowego. – Szybko zleciało.
Ale tak to już jest, że kiedy sam dobijasz do czterdziestki, to nawet dinozaury nie wydają się aż tak stare. Jonas zaśmiał się z własnego żartu, a potem usiadł w skórzanym fotelu z wysokim oparciem, za swoim po-tężnym dębowym biurkiem. Wskazał Aaronowi banan i sok. – Zjesz ze mną śniadanie? Gdzieś tu powinienem mieć względnie czysty kubek.
Aaron grzecznie odmówił i usiadł naprzeciwko.
– Rozgość się – powiedział lekarz, po czym odkręcił butelkę z sokiem i pociągnął solidny łyk. – W takim razie, jeśli nie przywiódł cię tu głód, musiałeś opuścić zajęcia w szkole z jakiegoś innego, bardzo ważnego powodu. O co chodzi, Aaronie? Jak mogę ci pomóc?
Aaron nabrał powietrza, a następnie wypuścił je powoli, zbierając się w sobie. Nie chciał, żeby jego relacja z ostatnich dwudziestu czterech godzin przypominała chaotyczny bełkot jakiegoś wariata. No bo jak racjonalnie wytłumaczyć, że nagle zaczynasz rozumieć obce języki – aha, no i rozmawiasz z własnym psem.
– Wszystko w porządku? – upewnił się Jonas, obierając banan ze skórki. Uśmiechał się przy tym, ale w jego głosie słychać było też skupienie.
Aaron poprawił się nerwowo na krześle.
– Nie wiem – odparł niepewnie.
– W takim razie powiedz mi, co cię trapi. – Jonas odłamał końcówkę banana i ugryzł owoc.
Aaron ścisnął mocniej poręcze fotela, oparł się wygodnie i zaczął swoją opowieść.
– Nie jestem pewien, co się ze mną dzieje… ale chyba przechodzę jakieś załamanie nerwowe.
Psychiatra napił się znowu soku.
– Szczerze mówiąc, bardzo wątpię – ocenił – ale jeśli zechcesz mi to wyjaśnić, będę wdzięczny.
Aarnon, bardzo ostrożnie dobierając słowa, opowiedział doktorowi wczorajsze zdarzenie z Vilmą i jej koleżanka-mi na szkolnym korytarzu. Nie omieszkał wspomnieć, że zanim nagłe zaczął rozumieć portugalskie dialogi, doskwierał mu okropny ból głowy. W tym miejscu zdecydował się zakończyć, pomijając wieczorny incydent z Gabrielem.
Przez większość czasu Aaron wbijał wzrok w podłogę, dopiero pod koniec swojej historii stopniowo pod-niósł wzrok, by w końcu napotkać spojrzenie psychiatry, który dojadał właśnie banan. -I to tyle – Aaron wzruszył ramionami. – Jeżeli uzna pan, że powinienem dać się zamknąć w szpitalu Danvers State, zrozumiem to.
Jonas, nie przestając przeżuwać, zebrał skórki i wrzucił je do pustej torby.
– To bardzo interesujące, Aaronie – powiedział, kiedy w końcu przełknął. Odjechał z fotelem od biurka i wrzucił torbę do kosza na śmieci. – Bardzo interesujące.
– Myślę też… nie, ja wiem, że mógłbym także mówić po portugalsku – dodał Aaron. -I… i nie tylko w tym ję-zyku. – To mówiąc, pomyślał o swojej wieczornej „rozmowie" z psem. – Na pewno nie tylko po portugalsku.
Doktor napił się jeszcze soku.
– Ustalmy sobie pewne fakty – powiedział, wycierając brodę z resztek jedzenia. – Rozbolała cię głowa, a teraz posiadłeś umiejętność rozumienia i komunikowania się w obcych językach. Których nigdy wcześniej nie znałeś. Czy dobrze to rozumiem?
Aaron poczuł, jak oblewa się rumieńcem, i pochylił się znowu w fotelu, wbijając wzrok w ziemię.
– Wiem, że to brzmi głupio, ale…
– To wcale nie brzmi głupio - zapewnił go doktor Jonas - tylko trochę dziwnie. Miałeś jeszcze jakieś inne objawy?
Aaron spojrzał na niego.
– Nie. Myśli pan, że to może mieć związek z tym bólem głowy?
Psychiatra cały czas uśmiechał się, ale jego uśmiech stopniowo przygasał, kiedy słuchał, jak Aaron do niego mówi.
– Czy… czy coś nie tak? – spytał Aaron.
Jonas sięgnał do sterty papierów piętrzących się na biurku i wyciągnął spod nich mały, żółty notes.
– Zrozumiałeś, co przed chwilą do ciebie powiedziałem? – spytał, zapisując coś w notesie.
Aaron skinął głową.
– Pewnie. Dlaczego pan pyta?
– Rozumiesz dokładnie, co powiedziałem?
Aaron zastanowił się przez chwilę. Powiedział pan, że to nie brzmiało głupio, tylko dziwnie, a potem spytał pan, czy miałem jeszcze jakieś inne objawy… Jonas podrapał się w brodę.
– Aaron, ja mówiłem do ciebie po hiszpańsku. Aaronon podskoczył na krześle jak oparzony. – Ale… ale ja nie znam hiszpańskiego. – Nigdy nie uczyłeś się go w szkole? – spytał podejrzliwie Jonas. – Nie masz żadnych hiszpańskojęzycznych przyjaciół?
Aaron pokręcił głową.
– Jedyny język, jakiego się uczyłem, to francuski. I to z raczej kiepskim efektem – nigdy nie miałem wyższej oceny niż trzy.
Jomas pokiwał głową i znów zanotował coś w kajecie. Kiedy skończył, odłożył pióro i podniósł wzrok znad biurka.
– Aaronie, opisz mi proszę ten swój ból głowy – ale zrób to po hiszpańsku.
Aaron potarł w zamyśleniu brodę.
– Po hiszpańsku? – uśmiechnął się nerwowo. – No dobrze, proszę bardzo – otworzył usta i zaczął mówić:
– Czułem się tak, jakby ktoś wbijał mi w czaszkę nóż. - To mówiąc, dotknął czubka swojej głowy. – O, tutaj. Prosto w mózg. Nigdy wcześniej nie odczuwałem takiego bólu, to wiem na pewno.
W tym miejscu zatrzymał się, a jego twarz wykrzywiła się w kwaśnym grymasie.
– I jak wypadłem? – spytał, tym razem już po angielsku.
Doktor pokręcił głową z niedowierzaniem.
– To było imponujące – wykrztusił z siebie. Widać było, że trudno mu się teraz skupić na czymkolwiek.
Aaron nachylił się w jego stronę. Wciąż nie uzyskał odpowiedzi, co mogło mu dolegać.
– Uważa pan, że oszalałem czy coś w tym rodzaju? Wierzy mi pan, doktorze?
Jonas odchylił się do tyłu w fotelu, który zareagował pełnym protestu skrzypnięciem. W zamyśleniu stukał się w dłoń trzymanym w drugiej ręce piórem.
– Wierzę ci. Nie wiem tylko, co o tym wszystkim sądzić – powiedział. – Pomyślmy…
Aaron obserwował, jak postawny mężczyzna, nie wstając z fotela, podjeżdża do regału z książkami, stojącego pod ścianą po drugiej stronie biurka. Zniknął, schylając się po coś z dolnej półki, po czym wynurzył się i położył na biurku opasłe tomisko. Aaron nie potrafił dostrzec tytułu książki i czekał nerwowo, aż doktor skończy ją wertować.
– Jeśli potrafisz… mi powiedzieć… co w tej chwili… do ciebię mówię - Jonas odezwał się w końcu, z trudem dobie-rając słowa z książki – nie będę miał innego wyjścia… jak tylko… uwierzyć… w niemożliwe… - To mówiąc, lekarz podniósł oczy znad książki i spojrzał na Aarona z zainteresowaniem.
– Zrozumiałem wszystko bez najmniejszego problemu – powiedział Aaron. – To łacina, prawda?
Jonas nie bez wysiłku skinął głową, sprawiał wraże-sparaliżowanego.
– Wygląda na to, że obaj musimy chyba zacząć wie-żyć w to, co z pozoru wydaje się niemożliwe – skonstatował Aaron.
Jonas miał wyraz twarzy człowieka, który przed chwilą doświadczył cudu. Z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami zamknął powoli łaciński tekst.
– Aaronie, ja… ja nie wiem, co powiedzieć. Aaron z każdą chwilą tracił cierpliwość. Psychiatra nie spuszczał z niego wzroku, pod którym chłopak czuł się jak robak pod mikroskopem.
– Ma pan jakiś pomysł, dlaczego coś takiego mogło się stać? – przerwał krępującą ciszę. – I w jaki sposób…?
Jonas po raz kolejny pokręcił głową, gładząc palcami siwiejącą brodę.
– Nie mam bladego pojęcia. Ale fakt, że przed tym zdarzeniem uskarżałeś się na tak silny ból głowy może sugerować, że mamy w istocie do czynienia z jakimś zaburzeniem natury neurologicznej.
– Neurologicznej? – Aaron nagle się zmartwił. – To znaczy, że coś jest nie tak z moim mózgiem – na przykład mogę mieć guz, czy coś takiego?
Psychiatra nachylił się w jego stronę.
– Niekoniecznie – wycedził ostrożnie, podkreślając dodatkowo każde słowo gestami. – Słyszałem o przypadkach zaburzeń nerwowych, w efekcie których pacjenci nabierali wyjątkowych zdolności.
– Na przykład rozumieli obce języki? – zasugerował Aaron.
Jonas skinął głową.
– Właśnie. Przypadek, o którym myślę, miał miejsce bodajże w stanie Michigan. Pewien mężczyzna na skutek wypadku na nartach odkrył w sobie umiejętność dokonywania skomplikowanych obliczeń matematycznych. Warto tutaj wspomnieć, że ów mężczyzna nie skończył nawet liceum i nigdy nie brał udziału w zajęciach z teorii matematyki.
– Myśli pan, że mogło mi się przytrafić coś takiego? – spytał Aaron
Doktor zastanowił się.
Może w twoim mózgu faktycznie zaszły jakieś zmia-ny, które spowodowały pojawienie się tak niezwykłych umiejętności.
Jonas złapał za pióro i zaczął zawzięcie notować. Mam przyjaciela w szpitalu Mass General, neurologa. Możemy się z nim skonsultować – oczywiście, najpierw przeprowadzimy własne badania i testy. Wtedy…
Przerwało mu głośne pukanie do drzwi.
– Cholera – syknął psychiatra. – Zapomniałem, że o dziewiątej trzydzieści mam następnego pacjenta.
Aaron tak się wystraszył tego pukania, że serce waliło mu jak młotem. Patrzył, jak Jonas wstaje zza biurka i podchodzi do drzwi.
– Przepraszam na chwilę – powiedział doktor i wyszedł do poczekalni.
Kiedy Aaron został sam, przez głowę zaczęły mu przelatywać setki różnych myśli. A co, jeśli ze mną coś jest nie tak – na przykład z moim mózgiem? Z nerwów zaczął zagryzać palce. Może na wszelki wypadek powinien się umówić na wizytę u lekarza rodzinnego.
Pomyślał o kolejnym dniu opuszczonych zajęć w szkole i wpadł w panikę. Nie mógł sobie wybrać gorszej pory na chorobę. Niedługo zaczną się do niego odzywać pierwsze wybrane uczelnie i musi im pokazać, jak bardzo zależy mu na studiach. A dowodem na to powinny być dobre stopnie. Zastanawiał się, czy liczba nieobecności też może mieć jakieś znaczenie w procesie rekrutacji. Drzwi otworzyły się.
– Przepraszam, chłopcze. – Jonas wrócił za biurko. -Posłuchaj, mam dzisiaj umówionych wielu pacjentów, ale może spotkamy się jutro? Co ty na to?
Aaron wstał.
– Jutro jest sobota. Nie przeszkadza to panu? Jonas pokręcił głową.
– Nie, skądże. i tak miałem jutro przyjść do pracy. Wpadnij – może wczesnym popołudniem? Zrobimy kilka testów, zanim zadzwonię do tego kolegi neurologa.
Aaron zgodził się, a potem skierował się w stronę drzwi.
– Dziękuję, że mnie pan przyjął, doktorze – powiedział, chwytając za klamkę. – I przepraszam, że zająłem panu tak dużo czasu.
Doktor Jonas, obrócony do niego plecami, wyciągał jakąś teczkę z szafy stojącej za biurkiem.
– Żaden problem, Aaronie. Miło było cię znów zobaczyć.
Aaron otworzył drzwi i chciał już wyjść, gdy Jonas poprosił go jeszcze na chwilę do gabinetu.
– Niczym się nie przejmuj – powiedział. – Damy sobie z tym radę, obiecuję. Do zobaczenia jutro.
Wychodząc na zalaną słońcem ulicę, Aaron wzdrygnął się. Czuł, że dzieje się z nim coś złego.
Coś, nad czym nie miał żadnej kontroli.
Aaron przeszedł na drugą stronę ulicy i przeskoczył niski, zielony żywopłot, który otaczał całe Lynn Common.
Przyjechał do swojego byłego psychiatry na tyle wcześnie, że mógł jeszcze zatrzymać samochód po drugiej stronie błoni, na chwilę wyłączyć silnik i wysiąść z auta. Zawsze lubił to miejsce, w którym rosły stare dęby i dzika, niekoszona trawa. Mimo iż ten zakątek Lynn Common wydawał się trochę zaniedbany, zachował swój niepowtarzalny urok. Nie licząc plaży, było to jego ulubione miejsce na spacery z Gabrielem przy ładnej pogodzie. Brodził w trawie, starając się zebrać i poukładać myśli. Kiedy dotarł do połowy odkrytej przestrzeni, przypomniał sobie pewną lokalną ciekawostkę: błonia w Common Lynn miały kształt buta. W głowie zadźwięczał mu głos nauczyciela historii w gimnazjum – pana Frosta, który lubił im opowiadać o historii miasteczka.
Założone w 1629 roku, Lynn stało się z czasem jednym z ważniejszych ośrodków produkcji obuwia w całych Stanach. Mimo, że błonia zaczęto budować już w 1630 roku, obecny kształt buta zyskały w XIX wieku. Większa część stanowiła podeszwę, mniejsza – obcas. W tym momencie Aaron znajdował się w środku podeszwy. Zawsze chciał przelecieć się helikopterem nad miastem, żeby zweryfikować, na ile to prawda. Pan Frost wspomniał o jakiejś książce w bibliotece, w której znajdowało się ponoć zdjęcie okolicy z lotu ptaka. Ponieważ i tak zamierzał wpaść dzisiaj do biblioteki, w drodze powrotnej do samochodu pomyślał, że poszuka tej książki.
W pewnym momencie Aaron zadrżał, jakby ktoś wrzucił mu za kołnierz kostkę lodu. Wydało mu się, że ktoś go obserwuje, więc rozejrzał się wokół.
Rzucił okiem w stronę zabytkowej estrady, stojącej w samym środku błoni. Kiedyś odbywały się tu letnie koncerty plenerowe, dzisiaj przesiadywały w tym miejscu dzieciaki na wagarach i bezrobotni w drodze do i z pobliskiego urzędu pracy. Teraz nie było tu nikogo. Aaron rozglądał się dalej, aż wreszcie, w miejscu, gdzie zaczynał się obcas buta, dostrzegł jakąś sylwetkę stojącą nad jednym z koszy opatrzonych tabliczką z napisem: „Dbaj o czystość Lynn". Nieopodal znajdował się wózek z supermarketu. Pewnie zbiera puszki - pomyślał Aaron, nie zatrzymując się i przyglądając się z oddali niewyraźnej sylwetce. Tak, teraz nie miał wątpliwości, że mężczyzna również patrzy w jego kierunku. Aaron czuł na sobie jego spojrzenie.
– Pewnie zastanawia się, czy nie podbiec, dać mi w zęby i zabrać portfel – Aaron wymamrotał przez zaciśnięte zęby, docierając do granicy żywopłotu. Przekroczył niskie ogrodzenie. Jego Toyota Corolla, rocznik 2002 w kolorze niebieski metalik, stała zaparkowana dokładnie naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. Aaron czekał, aż będzie mógł przejść przez ulicę.
Szukając kluczyków w kieszeni, zastanawiał się, co będzie robił przez resztę dnia. Nie poszedł wprawdzie do szkoły, ale nie zamierzał wcale zaniedbywać swoich obowiązków związanych z nauką. Postanowił, że spędzi popołudnie w bibliotece, przygotowując się do referatu zaliczeniowego z języka angielskiego u profesor Mullholland. Miał nadzieję, że wizyta w bibliotece pozwoli mu się zdecydować na wybór właściwego tematu. W głowie miał już kilka pomysłów: dualizm dobra i zła w twórczości Edgara Allana Poe, symbolizm religijny Hermana Melville'a, Szekspir i zastosowanie…
Nagle zjeżyły mu się włosy na karku i poczuł, jak wszystkie jego zmysły wydają z siebie ostrzegawczy krzyk. Ktoś był za jego plecami.
Aaron odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mężczyzną, który obserwował go z oddali na błoniach. Starzec był ubrany w brudny płaszcz, spodnie przetarte na kolanach i tenisówki. Bił od niego taki smród potu zmieszanego z alkoholem, że Aaron poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła.
Kloszard nachylił się w jego stronę. Aaron stał jak wryty, nie wiedząc, jak powinien się zachować. Co on, do diabła, robi?
Mężczyzna podszedł bliżej i zaczął go obwąchiwać. Najpierw twarz, potem włosy i klatkę piersiową. Po chwili cofnął się o krok i pokiwał głową, jakby właśnie znalazł odpowiedź na sobie tylko znane pytanie.
– Czy… czy mogę panu jakoś pomóc? – Aaron zająknął się.
Mężczyzna odpowiedział w języku, którego Aaron nigdy wcześniej nie słyszał. Nie wiedział dlaczego, ale był pewien, że nikt nie używał tego języka od bardzo dawna.
– Czy rozumiesz język posłańca, chłopcze? – spytał starzec posługujący się tajemniczym dialektem.
– Tak - odpowiedział Aaron, czując jak z jego ust wypadają słowa niezwykłe i brzmiące równie dziwnie. – Rozumiem cię… ale nie rozumiem twojego pytania.
Mężczyzna nie przestawał mu się przyglądać, tym razem z jeszcze większą intensywnością. Aaron mógłby przysiąc, że w każdym z jego starożytnych oczu dostrzegł tańczący płomień, ale pomyślał, że to pewnie tylko gra światła i cienia.
– Przed chwilą sam na nie odpowiedziałeś - odezwał się mężczyzna w tym samym dziwnie brzmiącym języku. – A to, kim jesteś, jest dla mnie oczywiste.
– Kim… kim jestem? - spytał Aaron. – Nie rozumiem, co… Tajemniczy mężczyzna o aparycji menela podszedł jeszcze bliżej.
– Nefilim - wyszeptał, wskazując brudnym palcem w jego stronę. – Jesteś Nefilimem. Na dźwięk słowa, które wypowiedział starzec, Aaron poczuł, jak ogarnia go panika. Musiał uciekać. Jak najdalej od tego mężczyzny i tego słowa. I to jak najszybciej.
– Naprawdę, muszę już jechać – wymamrotał, wsadzając klucz do zamka i otwierając na oścież drzwi samochodu.
Aaron wsiadł do auta i zamknął drzwi. Jeszcze nigdy nie czuł tak przemożnej chęci ucieczki. Włożył klucz do stacyjki i zapalił. Wrzucając bieg, odważył się spojrzeć raz jeszcze w stronę dziwnego mężczyzny. Stał tam bez ruchu, obserwując go tym swoim przenikliwym spojrzeniem.
Aaron zawrócił i włączył się do ruchu. Popatrzył we wsteczne lusterko na oddalającą się sylwetkę. Mężczyzna nie ruszył się z miejsca, widać było, że go obserwuje i powtarza wciąż jedno i to samo słowo. Aaron dobrze wiedział, jakie. Nefilim.
Aaron opłukał twarz zimną wodą i przyjrzał się swojej ociekającej twarzy w lustrze. Znajdował się w łazience biblioteki publicznej miasta Lynn.
– Co się, do cholery dzieje? - spytał, studiując uważnie swoje odbicie. - Co się ze mną dzieje?
Z twarzy w lustrze bił strach. O co chodziło z tym starym gościem? - zastanawiał się po raz setny. – Co miał na myśli, mówiąc o języku posłańców? I kim był ten Nefilim? W głowie czuł potworny mętlik.
Wyciągnął z dozownika kilka papierowych ręczników i wytarł twarz. Kiedy sięgnął po wiszący na haczyku obok umywalki klucz do łazienki, zauważył, że trzęsą mu się ręce. Zdjął klucz i zacisnął go mocno w dłoni. – Muszę się uspokoić – wyszeptał sam do siebie. – Staruszek pewnie postradał zmysły i wygadywał codziennie te same bzdury jeszcze kilku innym przechodniom. Nie ma się czym przejmować. W miasteczku nie brakuje dziwaków i świrów.
Usłyszał delikatne pukanie do drzwi łazienki. Wziął głęboki oddech, zebrał się w sobie i otworzył drzwi. Przed nimi stał starszy mężczyzna z płaszczem przewieszonym przez rękę.
– Skończyłeś? – mężczyzna spytał go, uśmiechając się nerwowo. Aaron, wychodząc z łazienki, również zdobył się na uśmiech.
– Przepraszam, że to trwało tak długo – powiedział.
– Nie ma problemu. – Gość wyjął mu klucz z ręki i wszedł do toalety. – Chciałem się tylko upewnić, czy tam nie zemdlałeś.
Aaron obrócił się jeszcze, żeby zobaczyć, jak mężczyzna krztusi się ze śmiechu i chociaż sam nie był w nastroju do żartów, również zachichotał.
– Tego mi jeszcze brakuje – powiedział do siebie, wspinając się po białych marmurowych schodach, prowadzących z piwnicy na pierwsze piętro.
Znalazł wolny stolik w odległym kącie czytelni i przewiesił kurtkę przez oparcie krzesła. Nie był pewien, ile uda mu się zrobić, ale chciał przynajmniej spróbować. Poza tym, potrzebował jakiegoś zajęcia, które pozwoliłoby mu choć na chwilę zapomnieć o dziwnych zdarzeniach, które zdawały się go ostatnio prześladować. Przyniósł ze sobą zeszyt i długopis, który wyjął z przedniej kieszeni kurtki.
Kolejnych kilka godzin spędził, wertując najróżniejsze książki i podręczniki do literatury, szukając czegoś na tyle interesującego, co nadawałoby się na przedmiot eseju. Był już bliski wyboru tematu – najbardziej przypadł mu do gustu dualizm w dziełach Edgara Allana Poe, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że jego myśli odpłynęły gdzieś zupełnie indziej. Nieświadomie bazgrał coś na marginesie zeszytu, zapisując w kółko jedno i to samo słowo w różnych wariantach fonetycznych. Nefellum. Nefilem. Nifillim. Nefilem. Nefilim. Wyrwał stronę z zeszytu i przyglądał się jej w milczeniu. Co to znaczy? Dlaczego nie potrafię o tym zapomnieć? - zastanawiał się, śledząc każde ze słów.
Wstał z krzesła i przeszedł do pracowni komputerowej, która była jednak tak zatłoczona, że zrezygnował i udał się do sali z księgozbiorem podręcznym. Pierwszą książką, którą zdjął z półki był słownik Webster 'sNew World College Dictionary. Położył opasłe tomisko na stole i zaczął szukać słowa, które tak go intrygowało, uwzględniając wszystkie warianty, jakie zapisał. Nie znalazł.
Może to nic nie znaczy? - pomyślał, odkładając słownik na miejsce. Może to tylko jakiś wyraz bez sensu, wymyślony przez wariata. A ja wychodzę na jeszcze większego idiotę, przywiązując do niego taką wagę.
W końcu Aaron doszedł do wniosku, że zmarnował już wystarczająco dużo czasu na bełkot starego kloszarda i postanowił wrócić do stolika, żeby napisać sobie przynajmniej plan eseju. Jeżeli coś jeszcze uda się uratować z tego szalonego dnia, to najwyższy czas się za to zabrać. Zmiął kartkę z wynotowanymi przez siebie słowami, włożył ją sobie do kieszeni i wszedł do czytelni, ale Nefilim prześladował go nadal, jakby ten dziwny wyraz żył swoim własnym, tajemniczym życiem.
Po drodze do stolika, zajrzał do sali z komputerami.
Tym razem kilka stanowisk było wolnych. Miał wreszcie okazję zaspokoić swoją ciekawość. Wszedł do sali i usiadł przy jednym z komputerów. To ostatnia szansa, żeby rozwiązać zagadkę tajemniczego słowa. Jeżeli tu go nie znajdzie, wymaże je z pamięci na zawsze i już nigdy do niego nie wróci. Zalogował się do systemu i włączył wyszukiwarkę. Wpisał jeden z wariantów słowa Nefilim, wcisnął „Szukaj" i wstrzymał oddech. Po chwili na ekranie pojawiło się kilka wyników. „Czy chodziło ci o Nefilim?" – zasugerowało Google. Aaron potwierdził i zaczekał, aż wyszukiwarka wyświetli nowe strony. Ku jego zdumieniu, było ich całe mnóstwo! Przecież to jakiś absurd - mruknął pod nosem, przewijając w dół stronę z wynikami i czytając nagłówki. Były tam strony na temat jakiegoś zespołu rockowego i jedna strona dotycząca gry RPG. Na każdej z nich pojawiało się słowo Nefilim, ale żadna nie podawała jego znaczenia.
W końcu jego uwagę przykuł serwis specjalizujący się w mitologii biblijnej. Czyżby wreszcie coś sensownego? - zastanawiał się, czekając, aż strona się załaduje. Czy to słowo może mieć jakiś związek z religią? Jeśli tak, to nic dziwnego, że nigdy wcześniej się z nim nie zetknął. Ani on, ani Stanleyowie nie byli nigdy specjalnie religijni.
Strona okazała się wyczerpującym kompendium wiedzy biblijnej – były tam definicje osób, miejsc i przedmiotów obecnych w Starym i Nowym Testamencie. Bardzo szybko znalazł to, czego szukał.
Biblijny termin NEFILIM, który w języku hebrajskim oznacza „ upadłych" lub „ tych, którzy upadli", odnosi się do potomków aniołów i kobiet, wspomnianych w Księdze Rodzaju (6:1-4). Więcej na ten temat można przeczytać w apokryficznej Księdze Henocha, gdzie znajdujemy historię grupy aniołów, które opuściły niebo, związały się z kobietami i uczyły ludzi różnych haniebnych rzeczy, chociażby takich, jak rzemiosło wojenne.
Aaron oparł się na krześle, całkowicie zbity z tropu. Potomkowie aniołów i kobiet - przeczytał jeszcze raz.
– Co to, do cholery, ma wspólnego ze mną? – za-mruczał pod nosem, przysuwając się bliżej do ekranu komputera.
Nagle usłyszał, jak ktoś za nim pokasłuje znacząco. Obrócił się i zobaczył grupkę czterech osób, które czekały w kolejce do jego komputera. Otyły chłopak z okropnym trądzikiem na twarzy i w koszulce z bohaterami komiksu X-Men, postukał znacząco w tarczę zegarka mar-ki Timex i popatrzył na niego z wyrzutem.
Aaron odwrócił się z powrotem do ekranu, przeczytał jeszcze kilka zdań, a potem zamknął stronę i wylosował się. Wyciągnął zmiętą kartkę i długopis, wykreślił wszystkie błędne warianty słowa Nefilim i zostawił tylko ten jeden właściwy.
Nefilim.
Wzdychając ciężko, wrócił na swoje miejsce, do pozostawionych na biurku książek. Usiadł z zamiarem popracowania nad esejem, ale nie potrafił się skoncentrować. Myślał wyłącznie o kobietach, które rodziły dzieci aniołom. Kiedy przypomniał sobie powracający sen, po plecach przeszedł mu dreszcz. Przed oczami stanął mu chłopiec zaatakowany przez skrzydlate istoty w złocistych zbrojach. Trudno to było uznać za zbieg okoliczności.
Wstał od stolika i zabrał ze sobą notes. Musiał dowiedzieć się więcej. Jakby jakaś niewidzialna siła kazała mu drążyć dalej ten temat. Może w jakiś sposób uda mi się wykorzystać tę wiedzę w moim eseju – pomyślał.
Posłużył się teraz innym komputerem, stojącym w holu, żeby przeszukać zbiory biblioteczne. Okazało się, że większość książek na interesujący go temat znajdowała się nie w księgozbiorze podręcznym, lecz w zupełnie innym pomieszczeniu.
Zapisał na kartce kilka tytułów i rozpoczął poszukiwania. Z książki zatytułowanej „Zaginione księgi Edenu" dowiedział się trochę więcej na temat Księgi Henocha. Był to zbiór apokryfów, wchodzących w skład Starego Testamentu, spisany po hebrajsku około stu lat przed narodzeniem Chrystusa. Oryginał manuskryptu zaginął pod koniec IV wieku, zachowały się jedynie jego fragmenty. Dopiero w 1773 roku pewien podróżnik o imieniu Brutus przywiózł z Abisynii kopię Księgi Henocha, powstałą prawdopodobnie z wersji znanej w czasach wczesnogreckich.
Pod spodem znajdowało się kilka urywków starożytnego tekstu. To, co Aaron przeczytał, stanowiło w zasadzie podsumowanie wszystkiego, czego do tej pory dowiedział się na ten temat.
…istniały anioły, którym pozwolono zstąpić z nieba, by mogły spółkować z córkami Ewy. Ponieważ w tym czasie synowie Adama również mnożyli się w dużej liczbie, rodziło się im wiele córek niezwykłej urody. A kiedy spoglądali na nie aniołowie albo synowie Adama, kobiety te wypełniało pożądanie;
dlatego też aniołowie mówili między sobą: „Wybierzmy sobie żony spośród rasy ludzi i spłodźmy z nimi dzieci".
Aaron był zdumiony. Nigdy wcześniej nie słyszał o czymś podobnym. Jego wiedza na temat aniołów ograniczała się do tego, co widział na bożonarodzeniowych kartkach i w sklepach z ozdobami choinkowymi – piękne skrzydlate kobiety w białych, powłóczystych sukniach albo dzieci z malutkimi skrzydełkami i aureolą nad głową.
Zafascynowany, sięgnął po listę książek, które chciał jeszcze przejrzeć, kiedy raptem ogarnęło go to samo uczucie, co rano na błoniach. Ktoś go obserwował. Błyskawicznie obrócił się na krześle, spodziewając się, że zobaczy zapuszczonego starca z wyciągniętym szponiastym palcem, który nazwał go Nefilimem. Jednak ku swojemu najwyższemu zdumieniu, ujrzał przed sobą Vilmę Santiago.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego słodko i weszła do sali.
– Tak myślałam, że to ty – powiedziała z ledwie słyszalnym portugalskim akcentem.
– Tak, to ja. – Aaron nerwowo zerwał się z krzesła -Przyszedłem tu poszukać kilku rzeczy, przygotować materiały do eseju z angielskiego i…
Vilma spojrzała na niego tak dziwnie, że zamilkł, obawiając się, że może cieknie mu z nosa albo wydarzyło się coś równie krępującego.
– Czy… czy coś się stało? - wydusił z siebie wreszcie, sięgając na wszelki wypadek do nosa i pocierając go.
Dziewczyna potrząsnęła głową, a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Nie, nic się nie stało – powiedziała z radością w głosie. – Po prostu nie wiedziałam, że znasz portugalski.
Aaron zmieszał się, zachodząc z początku w głowę, w jaki sposób Vilma odkryła jego nową, tajemniczą zdolność, ale szybko zdał sobie sprawę, co się stało.
– Czy ja… czy ja rozmawiałem z tobą po portugalsku?
Dziewczyna zachichotała i zakryła usta delikatną dłonią.
– Oczywiście. I muszę powiedzieć, że całkiem nieźle ci to wyszło. Gdzie się nauczyłeś portugalskiego?
Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
– Dopiero zacząłem brać lekcje. – Wzruszył ramionami. – Dobrze mi idzie nauka języków obcych.
– To prawda. – Vilma skinęła głową.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Vilma zerknęła na stół, na książki, które czytał Aaron. – Przeglądam różne rzeczy w poszukiwaniu inspiracji. Nie zdecydowałem się jeszcze, ale być może… Vilma sięgnęła po książkę Anioły od A do Z. - Uwielbiam ją – powiedziała, przewróciwszy kilka stron. Jest tu wszystko, co chcesz wiedzieć na temat aniołów. a na końcu nawet spis filmów, w których wy-stępują. – To mówiąc, spojrzała zza książki i zamyśliła się. -Tak, to zdecydowanie moja ulubiona książka. Potem odłożyła ją z powrotem na stolik i zaczęła przeglądać pozostałe tytuły. – Mam fioła na punkcie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z aniołami. – Sięgnęła pod bluzkę i wyjęła coś delikatnego, zawieszonego na złotym łańcuszku. Spójrz na to.
Aaron przyjrzał się bliżej i zobaczył, że to miniaturowy anioł.
– Bardzo ładne – powiedział, przenosząc wzrok ze zło-go aniołka na dziewczynę. Nie tylko on wydawał mu się w tej chwili bardzo ładny.
– Dzięki – odparła Vilma, wsadzając biżuterię z powrotem pod bluzkę. – Kocham je. Dzięki nim czuję się taka bezpieczna – wiesz, co mam na myśli?
Aaron był w takim stanie, że można go było powalić muśnięciem piórka – na przykład anielskiego. Stał i uśmiechał się, widząc, jak dziewczyna wertuje książki, które wybrał. Pomyślał, że to jakaś niezwykła forma synchronizacji. Co jeszcze może mi się przydarzyć? – zaświtało mu w i tak już skołowanej głowie.
– Czy właśnie na ten temat chcesz napisać esej? – spytała wyraźnie podekscytowana Vilma, wyrywając go z zamyślenia.
– Nie wiem… tak, być może – zająknął się niepewnie. – Tak, prawdopodobnie właśnie tym się zajmę. Ten temat wydaje mi się interesujący.
Słysząc to, Vilma zaczerwieniła się.
– To naprawdę fascynujące! Kiedy byłam mała i mieszkałam w Brazylii, ciotka opowiadała mi historie o tym, jak anioły nawiedzały wioski w dżungli, przebrane za podróżników i…
Dziewczyna nagle zamilkła i odwróciła wzrok.
– Przepraszam, że tak trajkoczę jak głupia. Po prostu bardzo mnie to interesuje, a rzadko mam okazję z kimś na ten temat porozmawiać. To wszystko.
Sprawiała wrażenie zakłopotanej. Nerwowo zakasywała rękawy dżinsowej marynarki.
– W porządku, nic się nie stało – odparł Aaron, modląc się, żeby jego uśmiech nie wydał się jej durnowaty.
Zdjął notes ze stolika. -Jeżeli nie jesteś zbyt zajęta, może pomożesz mi w tym eseju?
Oczy zaświeciły jej z podniecenia.
– Te brazylijskie opowieści… wiesz – te, które opowiadała twoja ciotka. Fajnie byłoby przenieść je na papier jeśli nie masz nic przeciwko.
Aaron sam nie wierzył w to, co robił. Vilma Santiago była najgorętszą laską w całej szkole, a on prosił ją o pomoc w napisaniu eseju. Ale ze mnie idiota! – zbeształ sam siebie.
– Pewnie, byłoby cudownie. – Vilma zgodziła się bez wahania. – Mam nawet kilka książek, które mógłbyś wykorzystać.
Aaron był w totalnym szoku. Dziewczyna jego marzeń zgodziła się pomóc mu w nauce, i do tego jeszcze wydawała się tą perspektywą zachwycona. Aaron nie wiedział, co powiedzieć. Bał się, że gdy tylko otworzy usta, wypadnie z nich coś niewiarygodnie głupiego i wszystko popsuje.
Vilma również milczała; rozglądała się nerwowo po sa-li, zatrzymując wzrok to na książkach, to na Aaronie. W końcu spojrzała na zegarek.
– Muszę złapać autobus – oznajmiła, zmierzając stronę wyjścia. – Może pogadamy o twoim wypracowaniu w poniedziałek w szkole – będziesz w poniedziałek w szkole, prawda? – uśmiechnęła się.
Nie do wiary. Vilma zauważyła jego dzisiejszą nieobecność. Może było choć trochę prawdy w tym, co wtedy powiedziała swoim koleżankom w szkole. Może faktycznie uważała go za przystojnego.
– Będę – zapewnił ją. – Przez cały dzień. Dziewczyna roześmiała się, a potem pomachała mu na pożegnanie i wyszła z czytelni.
– W takim razie do zobaczenia w poniedziałek, Aaronie. Miłego weekendu!
Aaron stał jak wryty, kręcąc głową z niedowierzaniem. To w zasadzie wystarczyło, żeby zapomniał o wszystkich niepokojących snach, nowych zdolnościach językowych i zagadkowym starcu, mamroczącym o jakichś biblijnych postaciach.
Prawie wystarczyło.