Wewnątrz elektrowni jądrowej imienia Włodzimierza Lenina, dwadzieścia pięć kilometrów w górę rzeki od ukraińskiego miasta Czarnobyl, rozległ się wrzask rozwścieczonego anioła. Werchiel otworzył z hukiem podwójne, wzmocnione, stalowe drzwi zniszczonego budynku, w którym kiedyś mieścił się reaktor numer 4 – ten, który eksplodował W 1986 roku, wyludniając prawie całą okolicę w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Werchiel już nieraz był świadkiem destrukcyjnej natury istoty nazywanej człowiekiem i zastanawiał się z niesmakiem, ile jeszcze czasu musi upłynąć, zanim ludzkość dokona wreszcie ostatecznej samozagłady.
Dowódca Potęg wszedł do pomieszczenia reaktora w towarzystwie sześciu swoich najwierniejszych żołnierzy z elitarnego oddziału oraz zdziczałego dziecka prowadzonego na smyczy i w obroży. Dziecko kasłało i prychało, wdychając radioaktywny pył, któremu nikt nie zakłócał spokoju od czasu zamknięcia elektrowni kilka lat temu, a który teraz wzbił się w powietrze.
Eksplozja, która miała tutaj miejsce, wytworzyła energię jądrową przekraczającą czterdziestokrotnie siłę bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki, Nawet teraz poziom promieniowania radioaktywnego przekraczał dopuszczalne wskaźniki, zagrażając wszystkim formom życia. Ale obecni mieszkańcy Czarnobylskiej elektrowni niewiele sobie z tego robili – podobnie jak ich goście.
Werchiel przystanął i rozejrzał się wokół z niezadowoleniem. Ogromna sala została zamieniona w miejsce kultu, będące czymś na kształt prowizorycznego kościoła. Tysiące świec najróżniejszej wielkości paliło się przed prymitywnym obrazem, który przedstawiał anioła w objęciach kobiety. Nad głowami splecionej w miłosnym uścisku pary unosiło się dziecko, błyszczące niczym słońce. Przed ołtarzem klęczały cztery postacie w ciężkich wełnianych habitach, zatopione w bezgłośnej modlitwie. Kapłani bluźnierczego kultu. Nie zdradzali najmniejszego zainteresowania obecnością Werchiela.
– Świętokradztwo! – ryknął Werchiel, a jego głos odbił się głośnym echem od ścian z betonu i stali, którymi wyłożona była olbrzymia komora reaktora, Jeden z kapłanów, wyrwany z zamyślenia, wymamrotał coś pod nosem i zgiął się przed ołtarzem w głębokim ukłonie. Inni kontynuowali swoją milczącą modlitwę.
– Witamy w naszej świątyni – powiedział.
– Rozczarowujesz mnie, Belet – odparł Werchiel, kiedy zakapturzona postać, stojąca do tej pory przodem do ołtarza, stopniowo odwróciła się twarzą w jego stronę. – Sam jesteś tylko zwyczajnym dezerterem i powodem do wstydu, ale to… – wskazał na ołtarz. – To jest obrazą dla Najwyższego – i to taką, która uraża go do granic możliwości.
Belet uśmiechnął się obłudnie i podszedł bliżej z dłońmi złożonymi jak do modlitwy.
– Doprawdy, Werchielu? Czy obietnica zawarta w przepowiedni, która mówi o zjednoczeniu Boga z jego upadłymi dziećmi aż tak Go dotyka i bulwersuje? – Odziany w habit anioł zatrzymał się przed Werchielem i jego świtą. – A może ona obraża wyłącznie ciebie? – Na twarzy Beleta ponownie zagościł uśmiech.
– Co się z tobą stało, Belet? – Werchiel pokręcił z niedowierzaniem głową. – Kiedyś byłeś jednym z moich najlepszych żołnierzy. Co sprawiło, że odwróciłeś się od swojego Pana i upadłeś tak nisko?
W odpowiedzi anioł zachichotał cicho i wsadził rękę do kieszeni habitu.
– Czy zawsze zadajesz takie pytanie wszystkim swoim ofiarom?
Tym razem Werchiel uśmiechnął się szyderczo.
– Próbuję jedynie zrozumieć, jak można obrócić się plecami do Stwórcy wszystkich rzeczy i wypiąć się na swoje święte zobowiązania.
– Przecież musisz znać odpowiedź na te pytania, jeszcze zanim skażesz nas na śmierć, czyż nie? – rzekł Belet, nie spuszczając wzroku.
– Owszem, zanim poniesiecie sprawiedliwą karę za swoje występki – pokiwał głową dowódca Straży Anielskiej. – Potraktujcie to jako szansę wyspowiadania się z winy, zanim nadejdzie nieuchronne.
– Rozumiem – odparł zamyślony kapłan. – Czy Kamael już odpowiedział za swoje grzechy?
Werchiel nic nie rzekł, chociaż zatrząsł się z gniewu, Kapłana zaś wyraźnie ucieszył ów brak odpowiedzi.
To bardzo dobrze. Tak długo, jak Kamael żyje, istnieje szansa, że… – To tylko kwestia czasu, zanim zdrajcę spotka nieuchronny los – przerwał mu Werchiel, cedząc słowa z nieskrywaną złością. – Poczułeś to, Werchielu? – spytał anioł, wyciągając jedną rękę spod habitu i dotykając delikatnie czoła rozmówcy. – Kilka godzin temu, czułeś, jak dochodzi do głosu?
– Nic podobnego. – Werchiel skłamał. Był właśnie w drodze na Ukrainę, kiedy raptownie wyczuł w powietrzu wyraźną zmianę. Tropił półludzi, półaniołów od tysięcy lat, ale nigdy wcześniej nie wyczuł tak głębokiej zmiany. Zaniepokoił się nie na żarty.
Chłopiec na uwięzi zaczął kaszleć i Belet przyjrzał mu się z troską.
– Nie powinieneś przyprowadzać tu tego biednego stworzenia – zauważył. – Skażone powietrze wywoła u niego nieodwracalne skutki.
Werchiel spojrzał na dziecko bez cienia emocji na twarzy, a po chwili odwrócił wzrok i ponownie popatrzył na kapłana.
– Bez jego pomocy nie znalazłbym cię tak szybko. Jeśli ma umrzeć, to niech tak będzie. Znajdę sobie kolejną małpę, która pomoże mi w polowaniu.
Pozostali duchowni, klęczący do tej pory przed ołtarzem, wstali i zaczęli przyglądać się intruzowi. Wszyscy uśmiechali się w ten sam idiotyczny sposób i Werchiel nie mógł się doczekać, aż zetrze im ten uśmiech z twarzy.
– W twoim tonie wyczuwam desperację, Werchielu. Wiem, że czułeś wszystko równie wyraźnie jak my - powiedział Belet i nachylił się w stronę swoich współbraci. Przez chwilę szeptali między sobą, po czym Belet dodał: – I do tego widzę w twoich oczach strach. Boisz się, że przepowiednia wkrótce się spełni.
Werchiel wykrzywił twarz w okropnym grymasie, a potem rozłożył skrzydła, ciskając Beletem o ziemię jednym podmuchem radioaktywnego pyłu.
– Co za czarna magia sprawiła, że ludzie przekabacili na swoją stronę tak wielu z was? Powiedz mi, żebym mógł zetrzeć z powierzchni świata tych, którzy praktykują podobną nikczemność.
– Zawsze lubiłeś dramatyzować, Werchielu. – Belet z trudem podniósł się i stanął na nogach. – Nie było żadnej magii, żadnych niemoralnych ani zdeprawowanych czarów. Wystarczyła tylko wizja zjednoczenia i końca tej bezsensownej wojny, a co za tym idzie – końca wszelkiej przemocy.
W dłoni Werchiela zapłonął ognisty miecz. Unoszące się w powietrzu cząsteczki kurzu i radioaktywnego pyłu rozjarzyły się niczym iskry w kontakcie ze świętym płomieniem. Pozostali żołnierze poszli w ślad za swoim dowódcą i również dobyli płonącej broni. – I co do tej pory zawdzięczacie tej idyllicznej wizji? -I zainteresował się przywódca Potęg. – Ukrywacie się na jakiejś zatrutej pustyni, stworzonej przez ludzi, zapominając o właściwym porządku rzeczy. Co to ma być, Belet – jakaś forma pokuty? Myślisz, że ten wasz skundlony prorok, na którego czekacie z takim wytęsknieniem, wynagrodzi wam jakoś to poświęcenie? – Werchiel wydął usta w pogardzie. – Jakież to żałosne.
– To miejsce i zatruta ziemia, która je otacza, przypomina nam, kim byliśmy i kim się staliśmy – wyjaśnił Belet. – Kiedyś przyświecał nam jeden cel, święta misja – wyplenić z Ziemi wszelkie zło. Ale potem splamiliśmy się przemocą, nabraliśmy przekonania o własnej nieomylności. Zgubiła nas pycha, która podpowiadała nam, że działamy w Jego imieniu.
– Wszystko, co robię, robię dla Niego – odparł Werchel, a jego miecz zapłonął jeszcze gwałtowniejszym blaskiem; czuć było bijące od niego intensywne ciepło.
– To jest twoja prawda – powiedział Belet. – Ale jest jeszcze inna droga – na której nie spotkasz śmierci. Droga, która położy kres naszemu wygnaniu i da początek odkupieniu. – Anioł wyciągnął rękę i wskazał Werchielowi ołtarz. – To jest ta droga, Werchielu. To jest nasza przyszłość.
Werchiel potrząsnął głową.
– Nie, to jest bluźnierstwo. – Wypowiadając te słowa podniósł dłoń i rozkazał swoim żołnierzom: – Usuńcie ich z ołtarza!
Strażnicy wzbili się w powietrze, trzepocząc skrzydłami i wywołując dławiącą chmurę radioaktywnego pyłu.
– Będziemy się bronić, Werchielu! – krzyknął Belel. W dłoniach jego i pozostałych zakapturzonych postaci pojawiły się także gorejące miecze, które jednak w porównaniu z orężem Werchiela i Strażników prezentowały się dość nędznie. Z ich pleców wyrosły nagle niewielkie skrzydła.
– Spójrzcie na siebie – roześmiał się Werchiel, zmierzając w stronę obrazoburczego ołtarza. – Wiara w te herezje sprawiła, że staliście się cieniem swojej dawnej chwały. To wyjątkowo smutny widok.
– To skutek naszych dawnych grzechów – Belet ryknął z wściekłością, wznosząc w górę płonące ostrze i rzucając się na Werchiela.
Zdążył jednak zrobić nie więcej niż krok, kiedy z góry spadli na niego gwardziści Werchiela, przygważdżając kapłana do ziemi. Ich dowódca patrzył z satysfakcją, jak pozostali mnisi również zostają pojmani i odciągnięci od ołtarza.
– A więc twierdzisz, że to jest przyszłość? – Werchiel rozejrzał się wokół, zatrzymując na chwilę wzrok na płonących świecach i prymitywnym malowidle.
Kapłani szarpali się w uścisku, ale na próżno. Strażnicy spacyfikowali ich w ułamku sekundy. – To nie skończy się na nas – syknął Belet. – Za nami stąpa już ten, którego nadejście zostało przepowiedziane.
Werchiel popatrzył na ołtarz po raz ostatni, czując, jak w jego piersiach buzuje potężny gniew.
– Ja tu nie widzę żadnej przyszłości – oznajmił twardo i zamachał potężnymi skrzydłami. Silne podmuchy powietrza zgasiły świece i przewróciły stojący na ołtarzu obraz. – Widzę tylko nieuchronny koniec.
Werchiel uśmiechnął się szyderczo i odwrócił twarzą do kapłanów, ale jego triumf szybko ustąpił miejsca zakłopotaniu, kiedy zobaczył na ich obliczach ten sam pogodny, błogi spokój.
– To nie koniec, Werchielu – odezwał się Belet. – Zobacz sam – dodał, wskazując mu skinieniem głowy ołtarz.
Przywódca Straży Anielskiej odwrócił się i patrzył z przerażeniem, jak wszystkie świece, jedna po drugiej, zapalają się na nowo. W nagłym przypływie wściekło ści rozłożył skrzydła, doskoczył do uśmiechającego się kapłana, który był niegdyś żołnierzem w jego służbie, i bez słowa wbił mu gorejące ostrze w pierś. W jednej chwili uśmiech zadowolenia na twarzy Beleta zmienił się w grymas potwornego bólu.
Pozostali kapłani wydali z siebie stłumione okrzyki,
– Proszę… – wyszeptał płaczliwym głosem jeden z nich.
Werchiel nachylił się bliżej, patrząc, jak ciało renegata gotuje się i czernieje, płonąc w środku.
– Błagali o litość, ale ich uszy były głuche – powiedział.
Belet osunął się na posadzkę. W jego piersi wciąż tkwiło ostrze płonącego miecza. Ciężkie szaty, w które był odziany, także zaczęły już zajmować się ogniem.
– A… a jak twoje słowa odbiera Pan? – jęknął, podnosząc głowę, z której na ziemię skapywały kawałki roztopionej skóry i mięsa. – Co Władca Władców ma do powiedzenia, kiedy ty przemawiasz?
Werchiel wyciągnął miecz z ciała kapłana.
– Najwyższy i ja… nie musimy ze sobą rozmawiać. Na spalonej twarzy Beleta pojawił się odrażający uśmiech, który odsłonił resztki zębów wystających z czarnych, zwęglonych dziąseł.
– Tak właśnie myślałem.
Werchiel poczuł, jak jego gniew sięga zenitu.
– To cię bawi, Belet? Czy fakt mojego braku kontaktu z Najwyższym jest dla ciebie powodem do śmiechu w obliczu nadchodzącej śmierci?
Pogrążony w płomieniach kapłan powoli wzniósł zwęglone ręce i przyłożył sobie do twarzy, w miejscu, gdzie kiedyś były jego uszy.
– Głuche… uszy – wyszeptał. – Głuche uszy. A potem roześmiał się.
Dźwięk jego śmiechu był dla Werchiela nie do zniesienia. Opuścił ramię z ostrzem; po chwili z kapłana pozostała jedynie kupka dymiącego popiołu. Gdy skończył, odwrócił się twarzą do pojmanych mnichów.
– Oto, do czego prowadzi profanacja naszej wiary – powiedział, wskazując szczątki Beleta.
Płonący miecz w jego dłoni zniknął i Werchiel skierował się w stronę wyjścia.
– Zabić ich – rozkazał bez cienia emocji, nie odwracając się nawet. – Chcę zapomnieć, że w ogóle istnieli.
Kiedy wychodził, towarzyszyły mu przeraźliwe krzyki mordowanych kapłanów, ale jego myśli krążyły wyłącznie wokół słów starożytnej przepowiedni.
Michael Jonas spojrzał na zegarek. Odłożył pióro na stertę dokumentów ubezpieczeniowych, które właśnie wypełniał, i podniósł słuchawkę telefonu.
Gdzie on się podziewa? – pomyślał psychiatra.
Ze słuchawką przy uchu wertował gorączkowo notes w poszukiwaniu numeru Aarona. Po chwili znalazł to czego szukał, wystukał numer i poczekał na sygnał.
Przez te wszystkie lata, kiedy opiekował się Aaronem Corbetem, chłopak był zawsze wyjątkowo punktualny. Dlatego Jonasowi wydało się dziwne, że Aaron mógł tak po prostu nie przyjść na umówione spotkanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, o czym rozmawiali wczoraj rano. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie zafascynowały go wydarzenia, których był świadkiem w trakcie wczorajszej wizyty. W ciągu całej swojej dwudziestopięcioletniej kariery zawodowej nigdy nie miał do czynienia z równie niezwykłym i ekscytującym zjawiskiem. Wprawdzie Aaron mógł rzeczywiście cierpieć na jakieś urojenia i nie przyznać się, że włada biegle hiszpańskim, portugalskim oraz łaciną, ale coś podpowiadało mu, że tak jednak nie jest. Jonas pomyślał od razu, jakiego rozgłosu nadałoby mu udokumentowanie tak niespotykanego przypadku i jakich zaszczytów dostąpiłby ze strony swoich kolegów po fachu.
– Halo? – po drugiej stronie słuchawki rozległ się kobiecy głos.
– Dzień dobry – przywitał się Jonas. – Czy zastałem może Aarona?
– Nie, nie ma go – odpowiedziała kobieta. – A czy mgę wiedzieć, z kim mam przyjemność?
Jonas musiał być ostrożny. Tu chodziło o zaufanie na linii pacjent-lekarz.
– Mówi Michael Jonas – odparł, siląc się na profesjonalny ton. – Czy rozmawiam z panią Stanley? – Tak. Witam, doktorze. Aaron wyszedł z psem wcześnie rano i jeszcze nie wrócił.
Na chwilę zapadła cisza i doktor Jonas doskonale wiedział, co nastąpi po tej krótkiej przerwie. Po tylu latach praktyki lekarskiej jako psychiatra potrafił czytać w umysłach ludzi i przewidywać ich reakcje.
– Czy coś się stało, doktorze? Czy… Aaron znów pana odwiedza?
W jej głosie słychać było matczyną troskę i Jonas chciał ją za wszelką cenę uspokoić, nie wchodząc zbytnio w szczegóły.
– Nie ma absolutnie żadnych powodów do obaw, pani Stanley. Chciałem tylko spytać, jak Aaron się czuje. Czy może go pani poprosić, żeby skontaktował się ze mną, kiedy wróci? Będę u siebie w gabinecie przynajmniej do szóstej.
– Oczywiście, doktorze – odparła pani Stanley, a w jej tonie zabrzmiała wyraźna ulga. – Przekażę mu pańską wiadomość.
– Bardzo pani dziękuję, pani Stanley. Życzę miłego dnia.
– Wzajemnie – odpowiedziała i rozłączyła się. Jonas odłożył słuchawkę i ponownie zerknął na zegarek. Interesujące - pomyślał. Aaron wyszedł z domu wcześnie rano i nikt od tej pory go nie widział. Doktor zastanowił się, czy przypadkiem nie wystraszył chłopca. Może nie powinien był mu wspominać o znajomym lekarzu pracującym w szpitalu Mass General.
W jego głowie pojawiła się wizja artykułu naukowego, który odlatywał w siną dal przez otwarte okno. Psychiatra uśmiechnął się i już chciał wrócić do codziennej papierkowej roboty, kiedy nagle zorientował się, że nie jest sam.
– Jezus Maria! – sapnął zaskoczony, prostując się mimowolnie na oparciu fotela.
Przed jego biurkiem stał wysoki mężczyzna. Wprawdzie nie był już najmłodszy, ale jak na swój wiek zachował wielką urodę, a elegancki garnitur tylko podkreślał jego znakomitą kondycję fizyczną.
– Jak pan się tu dostał? – spytał zdenerwowany Jonas.
Mężczyzna nie odpowiedział. Stał bez ruchu, wpatrując się w biurko, jakby sprawdzał, czym zajmował się lekarz.
– Czy mogę panu czymś służyć, panie…?
Nieznajomy zignorował go, gapiąc się nadal na blat biurka. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na Jonasa. Był rzeczywiście bardzo przystojny, ale w taki dystyngowany, nienatrętny sposób. Przypominał aktora, który grał kiedyś Jamesa Bonda, a potem wystąpił w filmie o radzieckiej łodzi podwodnej. Ale najdziwniejsze wrażenie sprawiały jego oczy. Było z nimi coś nie tak. Jonas przypomniał sobie oczy wypchanej sowy, którą jego babka trzymała w gablocie w letnim domku w Maine Karne ze złotymi obwódkami.
– Kamael – mężczyzna odezwał się w końcu potężnym barytonem. – Nazywam się Kamael i szukam pewnego dziecka.
Kamael odchylił do tyłu głowę i wciągnął powietrze w płuca.
– To dziecko było tutaj – powiedział, obracając się powoli – całkiem niedawno, może nawet wczoraj. – To mówiąc, zbliżył się do biurka, gdzie wyczuwał kwaśnawy odór ludzkiego strachu wymieszany z silnym męskim zapachem Nefilima. – Nie chcę mu zrobić żadnej krzywdy, ale muszę je znaleźć.
Dr Jonas wstał i ze złością uderzył mięsistymi dłońmi w blat biurka.
– Proszę posłuchać – parsknął. – Nie mam pojęcia, o czym ani o kim pan mówi.
Psychiatra był potężnym, dobrze zbudowanym mężczyzną. Kiedyś dysponował, niewiarygodną siłą, ale z wiekiem jego ciało osłabło i coraz częściej odmawiało posłuszeństwa. Teraz wskazał mężczyźnie drzwi.
– Jestem zmuszony poprosić, by opuścił pan mój gabinet – oznajmił.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się powoli, a do środka weszło dwóch gwardzistów Werchiela.
Natychmiast rozpoznali Kamaela i z ich ust wydobył się nienawistny syk.
– Zdrajca! – wrzasnął ten o kruczoczarnych włosach. prężąc się i gotując do ataku. Od czasu, gdy Kamael był ich dowódcą, minęły tysiąclecia, ale rozpoznał w swoim wrogu anioła o imieniu bodajże Hadriel.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – wybuchnął Jonas. -Proszę natychmiast stąd wyjść, w przeciwnym razie…
– Zamilcz, małpo! – ostrzegł go drugi z przybyłych. Tego Kamael znał na pewno. Nazywał się Kasjel i należał do najbardziej okrutnych siepaczy Werchiela.
– Sugeruję, doktorze, by się pan natychmiast ukrył – poradził psychiatrze Kamael. Nie spuszczał wzroku z Potęg, czując, jak ogarnia go charakterystyczny spokój przed walką.
– Małpa właśnie dzwoni na policję – rzucił zdenerwowany psychiatra, sięgając po telefon na biurku.
W tym momencie Kasjel wykonał błyskawiczny ruch – z jego ręki wystrzelił snop oślepiającego białego światła.
– Kazałem ci zamilknąć! – warknął.
Jonas wrzasnął z bólu, czując, jak jego ciało eksploduje ogniem. Oparł się o ścianę, po czym padł na ziemię, ogarnięty buchającymi płomieniami. Zwijał się i skręcał w agonii, a wszystko, czego dotknął, również zajmowało się ogniem.
Kamael wykorzystał chwilę nieuwagi przeciwnika i zaatakował. W myślach wyobraził sobie broń, której Chciał użyć, a w jego dłoni natychmiast zmaterializował się ognisty miecz. Zakręcił nim młynka nad głową i doskoczył do Hadriela, który, zafascynowany, przyglądał się przedśmiertnym drgawkom psychiatry. Jednak anioł zareagował z imponującym refleksem, sięgając po własną broń – włócznię – i blokując nią uderzenie, które z pewnością zdjęłoby mu głowę z ramion.
Ostrza zderzyły się w powietrzu, wywołując dźwięk przypominający uderzenie gromu.
– Wielki Kamael – zadrwił Hadriel, odpychając go i wyprowadzając kontruderzenie płonącą włócznią. – Jeden z najlepszych pośród nas, a obecnie zmuszony do wegetacji wśród ludzkich zwierząt.
Kamael zrobił unik i opuścił ostrze miecza, rozrąbując włócznię na dwie części.
– Za dużo gadasz, Hadrielu – oznajmił, podchodząc bliżej, a potem zaatakował, uderzając zaskoczonego anioła głownią miecza w twarz i powalając go na ziemię.
– Niczym nie różnisz się od zdrajców, których ścigasz – dodał.
W następnej sekundzie usłyszał, jak kolejny miecz rozcina powietrze. Rozłożył skrzydła i błyskawicznie wzbił się wyżej, unikając broni Kasjela, która o mały włos zahaczyłaby o jego stopy.
– Powiedz, czujesz się samotny, Kamaelu? – spytał Kasjel, również odbijając się od ziemi i dołączając do niego w powietrzu.
Kamael sparował kolejne uderzenie i podfrunął bliżej, wbijając boleśnie kolano w żołądek anioła, z którym walczył.
– Wystarczy mi moja misja – odparł, trafiając przeciwnika w skroń. – Przyzwyczaiłem się do samotności, Kasjel z łoskotem zwalił się na podłogę. Biuro płonęło, w powietrzu unosił się gęsty, czarny dym.
– Wzgardzony przez własnych braci, żyjący w strachu przed rasą, którą niegdyś sam zniszczył. – Kasjel podniósł się na czworaki. Spojrzał w górę na Kamaela i uśmiechnął się. – Stałeś się jednym z tych zwierząt opętanych szaleństwem.
– Nie musisz mi współczuć, bracie – powiedział Kamael, szybując w dół z mieczem wyciągniętym w stronę anioła. Zadaj sobie raczej pytanie: A co, jeśli jasnowidz miał rację? Jeśli to wszystko okaże się prawdą?
Co wtedy?
Kasjel wrzasnął i rzucił się do kolejnego ataku.
– Nigdy się tak nie stanie – krzyknął, a w jego ręce pojawił się sztylet. Ciął nim zbliżającego się Kamaela, zmuszając go do uniku. – Kłamstwa, to wszystko kłamstwa!
Kamael cofnął się na moment, unikając ostrza Kasjela, po czym ruszył do kontry i kopnął go w klatkę piersiową. Siła uderzenia była tak potężna, że Kasjel poleciał do tyłu i przewrócił się o krzesło stojące przed biurkiem.
Dym stawał się coraz gęstszy i Kamael wiedział, że niebawem gabinet doszczętnie spłonie. Musiał znaleźć jakiś ślad, dowód na istnienie chłopca. Zapach tego Nefilima bardzo mocny, chyba najmocniejszy, z jakim miałem dotąd do czynienia – pomyślał. Tak silny, że Strażnicy nie potrzebują nawet swoich psów gończych. – Zamarł, czekając, aż Kasjel zbierze siły do kolejnego ataku. Czy to może być powód, dla którego Werchiel zwiększył częstotliwość i brutalność swoich ataków? Po raz kolejny naszła go myśl: może Oto pojawił się Nefilim Wybraniec?
Nagle Kamael wrzasnął z bólu i wściekłości, czując jak ramię rozrywa mu z tyłu uderzenie włóczni. Zamyślony, nie zauważył drugiego ze sługusów Wierchiela który wynurzył się z dymu, z nową bronią w ręce.
– Skończ z nim! – rozkazał Kasjel, wstając na nogi wśród gorejących płomieni.
Hadriel szarpnął włócznię z ciała Kamaela i ponownie rzucił się do ataku. Ale tym razem Kamael był przygotowany. Wzleciał w powietrze, dobywając nowy, wyimaginowany oręż – dwa krótkie miecze, każdy do jednej ręki.
Rozpędzony Hadriel przeleciał poniżej i zanim zdążył zareagować, Kamael opuścił jeden z mieczy, rozłupując czaszkę wroga niczym spróchniały pień drzewa.
– Nie! – wrzasnął Kasjel i przypuścił atak, chcąc pomścić swojego poległego towarzysza.
– Widzę, że pachołki Werchiela stały się leniwe i nieudolne – zadrwił Kamael, wyciągając ostrze z czaszki martwego Hadriela i blokując nim wściekły atak anioła. Jednocześnie pchnął drugim mieczem, trafiając go prosto w pierś.
Kasjel zaskowyczał z bólu i runął w dół, rozpaczliwie machając skrzydłami. Upadł na podłogę, zaciskając obficie krwawiącą ranę.
Kamael wynurzył się z dymu tuż przed swoim pokonanym wrogiem.
– Co Werchiel wie o tym Nefilimie? – spytał. – Jeśli mi wiesz, pozwolę ci przeżyć. Kasjel podniósł się z trudem, opierając się o ścianę.
– Pozwolisz mi przeżyć? Czy słyszysz sam siebie, Ka-maelu? Myślałem, że opuściłeś nasze szeregi, bo miałeś już dość przemocy i zabijania. – Anioł przycisnął drżącą rękę do krwawiącej piersi. – Tymczasem widzę, że stałeś się tym, czego najbardziej nienawidziłeś. Kasjel syknął z bólu i schylił się po coś do ognia. Wyciągnął stamtąd poczerniałą, nadal płonącą czaszkę psychiatry i cisnął nią w Kamaela.
Kamael uniknął nadlatującego pocisku, rozcinając go mieczem na pół. Wykorzystując ten moment, Kasjel rozłożył skrzydła i rzucił się w kierunku płonących kotar i okna, które zasłaniały. Pokonał palący się mate-riał, a potem wyskoczył przez okno, które eksplodowało przeraźliwym hukiem.
Ogień natychmiast buchnął w górę ze zdwojoną siłą, zaspokoiwszy swój głód nagłym podmuchem tlenu. Tożsamość Nefilima była ważniejsza niż pogoń za rannym aniołem. Kamael rzucił się do biurka. Papiery zalegające na jego blacie zaczęły się już zwijać i tlić. Kamael pobieżnie przejrzał dokumenty, szukając czegokolwiek, co naprowadziłoby go na ślad chłopca.
Wreszcie, w poczerniałej od ognia teczce znalazł to czego szukał. Pojedyncze zdanie zapisane na kartce wyrwanej z notesu i przyczepione spinaczem do teczki. „Pacjent twierdzi, że rozumie obce języki".
Kamael zabrał ze sobą teczkę. Nad głową usłyszał jęk i usunął się na bok w ostatniej chwili, tuż przed tym, jak znaczna część sufitu zwaliła się na podłogę w fontannie płonących iskier. W oddali słychać było sygnały nadjeżdżających wozów strażackich. Kamael miał już to, czego potrzebował, i mógł pospiesznie oddalić się z miejsca, w którym rozegrały się te dramatyczne wydarzenia.
Czas był na wagę złota. Gdy tylko Werchiel dowie się o jego zaangażowaniu, rozpęta się prawdziwe piekło.