Aaron jechał swoją Toyotą Corollą w dół Zachodniej Alei, w kierunku McDonough Square, Odkąd zrobił prawo jazdy, był w tej części miasta tysiące razy, ale nigdy jakoś nie zwracał zbytniej uwagi na otoczenie. W tej okolicy mieszkała Vilma Santiago Sklep tytoniowy Febonio's, sklep spożywczy Snell's, sklep z artykułami dla mężczyzn Mitchell's – zauważał dziesiątki nowych budynków, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy aż do dzisiaj, i które teraz starał się zapamietać, na wypadek gdyby miał tu jeszcze kiedyś wrócić.
– To tutaj, Aaronie. Po lewej. – Vilma wskazała mu przez szybę.
Aaron spojrzał w tamtą stronę i zobaczył niewielką uliczkę, przy której stał mały sklep z szyldem „Wszystko z Brazylii".
– Tutaj? – spytał, włączając kierunkowskaz i zwalniając.
– Zgadza się – odpowiedziała Vilma. – To ślepy zaułek. Cholernie trudno tu trafić, a jeszcze trudniej się stąd wydostać.
Aaron poczekał, aż nadjeżdżające z naprzeciwka samochody przejadą i będzie mógł skręcić. W końcu jakiś gość w czarnej furgonetce z namalowanym na drzwiach promem kosmicznym Enterprise przepuścił go i Aaron skręcił w uliczkę, która nosiła nazwę Belvidere Place.
– To ten brązowy dom na końcu ulicy – wskazała Vilma, odnosząc plecak z podłogi i kładąc go sobie na kolanach.
Uliczka rzeczywiście była bardzo mała, niewiele szersza niż długość jego samochodu. Na końcu drogę zagradzała siatka, za którą znajdował się kościół i parking. Przy ulicy stało osiem domów, cztery po każdej Stronie. Wszystkie wyglądały niemal identycznie.
Aaron zaparkował przed ostatnim domem po prawej i obrócił się, żeby spojrzeć na Vilmę. Dziewczyna sięgała właśnie ręką do klamki.
Pewnie nie może się doczekać, żeby ode mnie uciec – pomyślał. Wiedział, że po drodze był strasznie rozkojarzony. Im bardziej starał się zapomnieć o spotkaniu z Kamaelem, tym bardziej wracał do niego myślami. Bał się, że ten wewnętrzny chaos mógł udzielić się także Vilmie.
– Przykro mi, że spotkanie z gościem z Emersona nie wypaliło – odezwała się Vilma, a w jej głosie zabrzmiało autentyczne współczucie.
Aaron powiedział jej, że facet okazał się totalnym palantem i nie przypadli sobie do gustu. W ten sposób pewnie sam skreślił się z listy potencjalnych kandydatów do stypendium.
– Nic się nie stało. – Aaron wzruszył ramionami – I tak nie chciałem tam studiować.
Nie znosił jej okłamywać, bo to nie wróżyło dobrze ich ewentualnej przyszłości. Ale jaki miał wybór? Nie mógł przecież opowiedzieć Vilmie o szaleństwie, w jakie zamieniło się w ostatnich tygodniach jego życie. Zaczął się nawet zastanawiać. czy powinien w ogóle robić sobie nadzieję na jakąś bliższą znajomość z Vilmą. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było wciąganie ją w wir obłędu, który kręcił się wokół niego.
Cisza, która zapadła w samochodzie, była niemal nie do zniesienia. W końcu Vilma uchyliła drzwi i spojrzała na niego. Uśmiechnął się.
– Dziękuję za podwiezienie, bardzo to doceniam – powiedziała, odwzajemniając uśmiech.
Aaron zawstydził się. – Dzisiaj miałam ze sobą chyba wszystkie możliwe książki. Torba pęka mi w szwach. – Poklepała wypchaną nylonową torbę, przewieszoną przez ramię.
– Żaden problem – odparł Aaron, dotykając gładkiej kierownicy. – Polecam się na przyszłość.
Vilma otworzyła drzwi, ale nie wysiadła. Aaron pomyślał, czy nie powinien wykonać jakiegoś dżentelmeńskiego gestu, na przykład obejść samochód z drugiej strony i jej pomóc.
– Wiesz, możesz do mnie zadzwonić, kiedy tylko ze-chcesz – wyrwało się Vilmie, która bawiła się zamkiem od torby. – Na przykład, jeśli będziesz miał ochotę pogadać. O Emersonie albo o eseju – zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
Aaron popatrzył na nią – naprawdę na nią popatrzył, Nagle cała nerwowość, która do tej pory mu towarzyszyła – i brak pewności siebie – gdzieś zniknęły. Zdał sobie sprawę, że Vilma jest nie tylko najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, ale też jak najbardziej realną. Nie bawiła się z nim w żadne gierki. Mówiła dokładnie to, co miała na myśli, i to mu się podobało. Bardzo.
– Dlaczego chcesz mi pomóc? – spytał ją nagle, odwracając spojrzenie i wbijając znów wzrok w kierownicę. – Na pewno masz mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty niż spędzanie czasu ze mną.
Vilma zastanowiła się przez chwilę, a potem skinęła głową.
– Pewnie masz rację. Sprzątanie po kuzynkach, pranie, odrabianie lekcji – tak, masz rację. Jest mnóstwo ciekawszych rzeczy niż rozmowa z przystojnym chłopakiem przez telefon.
Aarona na chwilę zatkało. Nerwowo podrapał się w tył głowy.
– Chcesz powiedzieć, że jestem przystojny, czy też mówiłaś o kimś innym, do kogo masz zamiar zadzwonić?
Vilma roześmiała się i przewróciła pięknymi oczami w kolorze dojrzałych migdałów.
– Myślałam, że mam do czynienia z wysokim, posępnym facetem, a nie z jakimś niedomyślnym kretynem, – Pokręciła głową z niedowierzaniem.
Vilma śmiała się z niego, ale Aaronowi to nie przeszkadzało. Dźwięk jej śmiechu był jednym z najfajniejszych, jakie słyszał w życiu. Sam też zaczął się śmiać.
– Nikt nigdy nie nazwał mnie niedomyślnym kretynem – spojrzał jej w oczy. – Dzięki.
Vilma ścisnęła go lekko za ramię. – Lubię cię, Aaronie – powiedziała. Aaron nigdy nie pragnął pocałować dziewczyny bardziej niż teraz. Jasne, była jeszcze Jennine Surrette w gimnazjum, ale z nią całował się tylko dlatego, że nigdy wcześniej tego nie robił. Dlatego pocałunek z Vilmą wydawał mu się tym pierwszym, prawdziwym – tak jakby wszystkie inne pocałunki od czasu Jennine były tylko ćwiczeniem przygotowującym do tej sytuacji.
Aaron nachylił się, jej usta przyciągały go jakąś niewidzialną mocą, której nie potrafił – i nie chciał – się oprzeć. Z wyraźną ulgą zorientował się jednak, że Vilma ma dokładnie ten sam problem i również przysuwa się w jego kierunku.
I wtedy rozległo się gwałtowne pukanie w szybę od strony pasażera. Czar prysł w jednej chwili.
Mała dziewczynka, wyglądająca jak żywa kopia Vil-my w wieku około siedmiu-ośmiu lat, zajrzała do samochodu z promiennym uśmiechem. Zaprezentowała sporą lukę w uzębieniu – widocznie musiała niedawno stracić kilka mleczniaków. Vilma pogroziła jej pięścią i dziewczynka uciekła, zanosząc się śmiechem.
– To moja kuzynka – wyjaśniła, oblewając się rumieńcem.
Chwila minęła, błyskawica zamknięta w butelce wydostała się na wolność – i musiała zaczekać na inną okazję. Aaron nie przejmował się tym jednak. Pocałunek z Vilmą mógł zaczekać – miał nadzieję, że niezbyt długo.
– Ja też cię lubię – powiedział i przelotnie dotknął jej ręki. Poczuł wyraźne ciepło.
Vilma otworzyła boczną kieszonkę plecaka. Wyjęła stamtąd mały, różowy ołówek i taką samą kartkę papieru i zaczęła pisać.
Ciocia i wujek nie chcą mi kupić komórki, więc tutaj masz mój numer domowy i adres e-mail – powiedziała, wyrwawszy kartkę z notesu. – Możesz śmiało dzwonić między szóstą a dziewiątą. Ciotka i wujek trochę świrują, jak ktoś dzwoni zbyt późno. Możesz też wysłać mi maila. Odpowiem tak szybko, jak to będzie możliwe.
Aaron spojrzał na kartkę z numerem telefonu. Miał wrażenie, że właśnie wygrał na loterii miliard dolarów – albo coś jeszcze lepszego.
– Możesz dać mi swój numer później. – Vilma wysiadła z auta, ciągnąc za sobą torbę. – A teraz pójdę do domu i zabiję kuzynkę.
Po chwili odwróciła się i wsadziła jeszcze raz głowę do środka.
– Możesz dać mi swój numer wieczorem, kiedy pójdziemy na spacer – zasugerowała z kolejnym rozbrajającym uśmiechem.
Aaron już miał się zgodzić, kiedy przypomniał sobie, że przecież dzisiaj pracuje.
– Nie mogę zadzwonić dzisiaj wieczorem – jestem w pracy i raczej nie wrócę do domu przed dziewiątą.
– Ach, już dostałam kosza – westchnęła Vilma z udawanym rozczarowaniem.
– Daj mi ten ołówek – rozkazał Aaron.
Podała mu go posłusznie, cały czas się uśmiechając i patrzyła, jak Aaron pisze coś na dole kartki, którą od niej dostał.
– Daję ci go już teraz – powiedział, kiedy skończył. Złożył papier i oderwał fragment ze swoim numerem. – W ten sposób będziesz mieć pewność, że moje intencje są czyste. – Podał jej skrawek papieru.
– A jakie dokładne są pańskie intencje, panie Corbet? – Vilma wsunęła kartkę do tylnej kieszeni spodni.
– Przyjdzie jeszcze czas na wyjaśnienia, panno Santiago – odparł z szatańskim uśmieszkiem. – Wszystko w swoim czasie.
– Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie. – Vilma roześmiała się i zamknęła drzwi.
Aaron patrzył, jak wchodzi na werandę, po czym Znika w domu.
Zegar na desce rozdzielczej wskazywał już prawie trzecią. Aaronowi zostało niespełna pięć minut, żeby przebić się przez całe miasto i zdążyć do pracy. Ale mało go to obchodziło. Cofając samochód z wąskiej, ślepo zakończonej uliczki, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nic go w tej chwili nie obchodzi. Wszystko układało się dobrze.
Nie pamiętał już, kiedy ostatnio tak się czuł.
Po prostu bardzo chciał, by stan ten utrzymywał się jak najdłużej.
Ezekiel pił prosto z butelki tanią whisky i rozważał w myślach kwestię odkupienia.
Podniósł się na łóżku i zmienił pozycję na wygodniejszą, opierając głowę o chłodną, otynkowaną ścianę Zamyślony, zaciągnął się głęboko trzymanym w ręce papierosem.
Odkupienie. Dziwne, ale od dnia, w którym spotkał chłopca po raz pierwszy, to słowo nie dawało mu spokoju.
Zeke sięgnął znowu po butelkę z alkoholem, stojącą na podłodze przy łóżku, i pociągnął łyk. Dym papierosowy krążył mu w nozdrzach, a whisky spływała po gardle. Paliła go, ale pił dalej.
To chyba jakaś forma pokuty – pomyślał, odstawiając butelkę od spragnionych ust i zastępując ją papierosem. Kara za wszystkie jego przewinienia i słabości. A najdziwniejsze jest to, że mimo tak długiego czasu wciąż nie mogę przestać o tym myśleć. – Zeke wbił wzrok w ścianę naprzeciwko. Wspinał się po niej z mozołem karaluch i anioł w duchu życzył mu powodzenia. Mógł mu to powiedzieć osobiście, ale komunikacja z insektem nie należała do najłatwiejszych.
Przebaczenie – czy jest w ogóle możliwe? Po tym, jak Grigori zostali wygnani, nie przestawali używać życia. Ziemia stała się ich nowym domem. Doskonale zdawali sobie sprawę, że już nigdy nie ujrzą Nieba. Ezekiel nawet nie brał pod uwagę przebaczenia – do chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał tego chłopca na błoniach. Po raz kolejny zaciągnął się papierosem i przytrzymał dym w płucach. Zajmował się własnymi sprawami, szukał w śmietnikach puszek, które mógłby oddać na złom – i wtedy go wyczuł. Poczuł obecność chłopaka, który bawił się z psem po drugiej stronie błoni.
Z Nefilimami stykał się od wieków, ale nigdy nie zrobiło to na nim takiego wrażenia jak teraz. Aaron był wyjątkowy.
Zeke wypuścił z płuc chmurę kłębiącego się dymu. Skończył papierosa i wyrzucił filtr na podłogę. Chciało mu się jeszcze palić i w pewnej chwili pomyślał, że poprosi sąsiada o papierosa, ale wtedy przypomniał sobie, że jest już winny kilka fajek innym lokatorom. Musiał zagłuszyć w sobie nikotynowy głód.
Co ja Mu powiem – co powiem Stwórcy? - zastanowił się, sięgając po butelkę.
– Przepraszam, że wszystko spieprzyłem – wymamrotał i napił się whisky.
Położył butelkę na brzuchu i popatrzył w sufit, skupiając wzrok na mokrej plamie, która kształtem przypominała mu Włochy.
Czy przyznanie się do winy i wyrażenie skruchy wy starczą?
Zeke pogrzebał w pamięci, żeby przypomnieć sobie, jakie to uczucie znaleźć się w Jego obecności. Zamknął oczy i poczuł, jak na wspomnienie tych chwil robi mu się ciepło. Gdyby tylko mógł poczuć to znowu – stanąć przed Ojcem wszystkich rzeczy i błagać Go o łaskę.
Otworzył oczy i dotknął policzków – były mokre od łez.
– To żałosne – mruknął, zdegustowany tym nagłym przypływem emocji. – Łzy nic tu nie pomogą – powiedział na głos, podnosząc butelkę do ust. Oparł głowę o ścianę i przełknął kilka potężnych łyków alkoholu. Beknął głośno – niski gardłowy dźwięk zdawał się
wstrząsać krokwiami na dachu. – Trzeba było się nad tym zastanowić, zanim zacząłem udzielać rad potrzebującym – powiedział sam do siebie z sarkazmem.
Nagle uderzył go charakterystyczny zapach. Dym. Ale nie ten, którego tak bardzo potrzebował. Coś się paliło. Podniósł się z łóżka i nie zakładając butów, podszedł do drzwi. Jeżeli Gruba Mary z dołu podgrzewa znów coś na kuchence elektrycznej, wszyscy lokatorzy będą mieli kłopoty.
Może sąsiadka postanowiła tylko zagotować sobie wodę na herbatę? – pomyślał Zeke, otwierając drzwi na korytarz.
W twarz uderzył go podmuch gorącego powietrza -tak silny, że Zeke zatoczył się do tyłu i zasłonił instynktownie twarz rękami. Korytarz płonął i błyskawicznie wypełniał się gryzącym dymem.
Ogarnęła go panika. Nie bał się jednak o siebie, gdyż był niemal pewien, że płomienie nie mogą wyrządzić mnu krzywdy, lecz o pozostałych nieszczęśników, którzy azywali Hotel Osmond swoim domem. Wytoczył się z pokoju, zasłaniając usta dłonią, by choć w ten sposób obronić się przed trującą chmurą, unoszącą się w powietrzu. Przypomniał sobie, że na końcu korytarza jest alarm przeciwpożarowy. Jeśli uda mu się do niego dotrzeć, może zdoła ocalić kilka istnień.
Przywarł plecami do ściany i zaczął powoli zmierzał w stronę włącznika alarmu.
Po drodze słyszał krzyki uwięzionych ludzi, którym ogień odciął drogę ucieczki z pokojów.
Dym stawał się coraz gęstszy. Zeke opadł na kolana i zaczął pełznąć. Drewniana podłoga nagrzała się niemiłosiernie, parząc go dotkliwie w ręce i nogi, ale nie poddawał się. Musiał być już bardzo blisko.
Spojrzał w górę osmalonymi i załzawionymi oczami, starając się dostrzec na ścianie włącznik alarmu – i wtedy ich zobaczył. Było ich dwóch. Powoli przedzierali się przez dym i płomienie.
Próbował krzyczeć, ale jedynym dźwiękiem, jaki zdołał z siebie wydobyć, był rozrywający płuca kaszel.
Dym jakby trochę się rozrzedził i obydwie postacie stanęły nad nim. W rękach ściskali ogniste miecze, rozniecając coraz większe płomienie jednostajnym ruchem skrzydeł.
– Witaj, Grigori – odezwał się pierwszy z aniołów, w którym Ezekiel – ku swojemu przerażeniu – rozpoznał jednego z tych, którzy dawno temu pozbawili go skrzydeł.
– Przyszliśmy tu trochę posprzątać i zadbać o porządek – dodał drugi.
Obaj uśmiechnęli się drapieżnie.
Zeke zdał sobie sprawę, że buchające płomienie są w tej chwili najmniejszym jego zmartwieniem.
Kilka minut po dziewiątej Aaron zaparkował samochód na podjeździe swojego domu przy Baker Street. Wyłączył silnik i zastanawiał się, czy znajdzie w sobie jeszcze tyle siły, żeby wysiąść z auta i dowlec się do domu.
Powiedzieć, że był wyczerpany, to mało. Pracował w klinice po raz pierwszy od dnia, w którym – jak to ujął Zeke – rozkwitły jego zdolności lingwistyczne.
Od momentu, w którym przekroczył próg kliniki, czuł, że to będzie ciężki wieczór. Lekarze biegali jak w transie, a w poczekalni roiło się od wszelkiej maści psów i kotów, z których każdy miał jakiś inny problem. Nie zabrakło nawet papugi ze złamanym skrzydłem i żółwia z grzybicą skorupy.
Aaron niezwłocznie zabrał się do pracy. Upewniał się czy każdy opiekun wypełnił stosowne dokumenty, przepraszał ich za opóźnienia.
Miał wrażenie, że wszystkie pupile przejrzały go i wiedziały, że potrafi się z nimi komunikować. Kiedy rozmawiał z ich opiekunami, zwierzęta robiły wszystko, żeby tylko zwrócić na siebie jego uwagę. Szczeniak rasy beagle imieniem Lily rozwodził się nad swoją ulubioną piłką. Mieszaniec labradora z psem pasterskim skarżył się, że nie potrafi już szybko biegać, bo bolą go biodra. Biała angora, którą ktoś nazwał pieszczotliwie Księżną, miauczała żałośnie z głębi swojej klatki, twierdząc że nic jej nie dolega i nie musi odwiedzać lekarza. Było to całkiem możliwie i Aaron gotów był założyć się, że podobnie uważa większość zwierząt.
Ale było coś jeszcze. Przez cały czas, od chwili, w której chłopak znalazł się w klinice, miał wrażenie, że ktoś lub coś obgadywało go. Nie był pewien, czy jest to możliwe z naukowego punktu widzenia, ale spodziewał się, że lada moment jego głowa eksploduje. Czuł się tak, jakby jego czaszka była wielkim balonem wypełnionym zbyt dużą ilością powietrza. Bum! I nie ma balonu.
Aaron, stękając z wysiłku, zmusił się jakoś, żeby wysiąść. Najchętniej spędziłby resztę wieczoru w samochodzie, ale doskwierał mu głód. Wyjął więc plecak z bagażnika i rozpoczął mozolną wędrówkę do domu.
Na samą myśl o tym, jak udało mu się zapobiec detonacji wewnątrz czaszki, Aaron uśmiechnął się. Zwierzęta cały czas nie dawały mu spokoju, Michelle ganiała go tam i z powrotem, od jednej klatki do drugiej, a lekarze niecierpliwili się, że gabinety i sale zabiegowe nie są jeszcze czyste, w związku z czym kolejka pacjentów czekających na wizytę wydłużała się. Wtedy, będąc na skraju wytrzymałości, Aaron pomyślał o niej. Pomyślał o Vilmie, a jego ciało ogarnął natychmiast błogi spokój. Pogaduszki między pacjentami stały się z powrotem niezrozumiałym szumem w tle, dzięki czemu Aaron mógł dokończyć zmianę w miarę spokojnie i bez większych napięć. Gdy tylko przypomniał sobie uśmiech Vilmy i to, co powiedziała w samochodzie – natychmiast się uspokajał i zrzucał z siebie całe towarzyszące mu napięcie.
Może wyślę jej maila, kiedy coś zjem - pomyślał i uśmiechnął się.
Nad jego głową przetoczył się głuchy pomruk. Aaron spojrzał w górę. Na nocnym niebie powoli zbierały się ciężkie, stalowe chmury, przypominające ciekły metal. Lada chwila nie będzie już widać ani księżyca ani gwiazd. Chyba zanosi się na niezłą burzę – pomyślał Aaron, szukając w kieszeniach klucza do tylnych drzwi.
Wtem z domu dobiegł przeraźliwy krzyk, który zmroził mu krew w żyłach.
Aaron pospiesznie otworzył drzwi i wpadł do środka. – Mamo? – zawołał, upuszczając plecak z książkami na podłogę.
Odpowiedział mu kolejny krzyk, tym razem dużo wyższy i pełen przerażenia. To był bez wątpienia głos Steviego. Jak burza wybiegł z przedpokoju w poszukiwaniu młodszego brata i rodziców.
– Mamo! – krzyknął, przebiegając przez kuchnię – Tato!
Krzyki nie milkły. Wręcz przeciwnie, stawały się coraz głośniejsze.
Znalazł rodzinę na podłodze w salonie, przed telewizorem, który jak zwykle emitował już tylko sygnał kontrolny. Lori trzymała rzucającego się Steviego w mocnym uścisku, kołysząc go w przód i w tył. Uspokajali dziecko, tłumacząc mu, że wszystko będzie dobrze. Gabriel biegał między nimi ze zjeżoną sierścią i zesztywniałym ogonem.
– Co mu się stało? – spytał zaniepokojony Aaron Nigdy wcześniej nie widział brata tak pobudzonego.
– Idą tu! – wrzeszczał bez przerwy Stevie. – Idą tu! Idą tu! Idą tu!
Oczy miał wywrócone do tyłu, a w kącikach ust pieniła mu się gęsta ślina.
– Pół godziny temu wpadł w jakiś szał – wyjaśnił z paniką w głosie Tom. Delikatnie głaskał syna po mokrych od potu włosach. – Nie mamy pojęcia, o co mu chodzi!
– Idą tu! Idą tu! Idą tu! – Steven ryczał jak opętany, próbując za wszelką cenę uwolnić się z objęć matki.
– Chyba… myślę, że powinniśmy zadzwonić na pogotowie – wykrztusiła Lori. Oczami pełnymi łez spoglądała to na Aarona, to na męża w poszukiwaniu wsparcia.
Tom przetarł twarz roztrzęsioną dłonią.
– Nie wiem… naprawdę nie wiem. Może jeszcze trochę poczekajmy…
Aaron odwrócił na chwilę wzrok i zorientował się, że Gabriel już nie biega, tylko stoi wyprężony jak struna. Pies patrzył na sufit i wdychał powietrze. Po chwili zaczął warczeć.
– Gabriel! Co się dzieje, piesku? Co tam poczułeś? Przez dom przetoczył się grzmot tak potężny, że cały budynek zatrząsł się w posadach, od dachu aż po fundamenty. Światła zamigotały na chwilę, po czym zgasły zupełnie, pogrążając pokój w kompletnej ciemności.
– Idą tu! Idą tu! – dziecko zawodziło żałośnie, z trudem łapiąc oddech.
– To coś złego – odezwał się Gabriel i zaszczekał ostrzegawczo. – To właśnie stara się wam powiedzieć Stevie. Nadchodzi coś bardzo złego.