ROZDZIAŁ 1

Aaron Corbet śnił znów ten sam sen. Ale tym razem było w nim coś jeszcze.

Senne wizje, które pojawiły się trzy miesiące wcześniej, z czasem przybierały coraz bardziej realny kształt. Jakby to wszystko działo się naprawdę.

Przemierza ulice prymitywnej metropolii, starożytnego miasta zbudowanego z brązowej cegły, błota i słomy. Mieszkańcy boją się, ponieważ ktoś atakuje ich domy. Biegają w kółko przerażeni, w chłodnym, nocnym powietrzu głośnym echem odbijają się ich rozpaczliwe krzyki. Słychać odgłosy przemocy, ostrza mieczy krzyżują się w walce, jęczą ranni – jest jeszcze coś, czego Aaron nie potrafi zidentyfikować. Jakiś nieznany dźwięk, który jednak wyraźnie się przybliża.

Wielokrotnie próbował zatrzymać we śnie przerażonych mieszkańców, zwrócić ich uwagę i zapytać, co się dzieje. Ale oni nie widzą go, ani nie słyszą. Jest dla nich niczym duch. Mężowie i żony, chroniąc swoje dzieci, rozbiegają się w popłochu po piaszczystych ulicach, szukając ratunku. Znów słychać ich przerażone krzyki. Aaron nie rozumie ich języka, chociaż znaczenie tego, co mówią, jest dla niego wystarczająco jasne. Ich życie oraz życie ich rodzin znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Odwiedzał to miejsce we śnie niezliczoną liczbę razy i zawsze był świadkiem paniki jego mieszkańców. Ale ani razu nie dane mu było poznać źródła tego, co im zagrażało. Przedziera się przez kręte uliczki nierealnego miasta, czując pod gołymi stopami szorstkość piasku przywiewanego tu z pustyni. Ale z każdą kolejną nocą zaatakowane miasto wydaje mu się coraz prawdziwsze, a dzisiaj wie, że strach, który czują mieszkańcy, udziela się także jemu. Po raz kolejny zadaje sobie to samo pytanie: czego ci wszyscy prości ludzie tak się boją? Kim są niewidoczni najeźdźcy, że napawają ich takim przerażeniem? W pewnej chwili na miejskim targowisku zauważa chłopca, prawdopodobnie swojego rówieśnika, który wyskakuje spod plandeki przykrywającej wielką stertę żółtych owoców, przypominających tykwy. Obserwuje, jak chłopiec chyłkiem opuszcza wyludniony targ, pozostając cały czas w cieniu okolicznych budynków i co chwilę nerwowo spoglądając w niebo. Wydaje mu się to dziwne, że chłopiec obawia się czegoś, co może nadlecieć z góry. Wtem chłopiec zatrzymuje się na skraju placu targowego i kuca w cieniu jednego z domów. Przygląda się uważnie podobnemu zacienionemu miejscu po drugiej stronie rynku. Na jego śniadej, młodzieńczej twarzy maluje się niesłabnące przerażenie; oczy ma otwarte tak szeroko, że w półmroku błyskają jedynie białka. Czego tak się boi? Aaron spogląda w górę, ale widzi tylko granatowe niebo usiane gwiazdami, które przypomina mu upstrzoną diamentami atłasową suknię. Nie ma tam nic, czego należałoby się bać. Wręcz przeciwnie, jest to widok, który należy raczej podziwiać.

W następnej chwili chłopiec opuszcza kryjówkę i pędzi ile sił w nogach, przez odkryty teren w upatrzone miejsce po drugiej stronie placu. Jest już w połowie drogi, kiedy zrywa się wiatr.

Nagłe, potężne podmuchy, które wydają się pochodzić znikąd, niosą ze sobą piasek, kurz i brud. Chłopiec zatrzymuje się i próbuje osłonić twarz przed wiatrem. Jest oślepiony, stracił orientację. Aaron chce go zawołać, pomóc mu uciec przed tą tajemniczą burzą piaskową, ale wie, że wszelkie jego wysiłki spełzną na niczym. Jest tutaj wyłącznie niemym obserwatorem. Wtedy znowu pojawia się ten dźwięk. Aaron nie potrafi go zlokalizować, wie tylko, że słyszał go już wcześniej. Dochodzi jednak do wniosku, że jego źródła powinien szukać w górze – coś bije w powietrzu, wznieca wiatr i wzmaga tę nagłą burzę. Chłopiec krzyczy wniebogłosy. Jego lepkie od potu ciało jest już niemal białe, z powodu drobinek piasku i kurzu, które doń przylgnęły.

Dźwięk narasta coraz bardziej.

Co to może być? Odpowiedź na to pytanie wydaje się na wyciągnięcie ręki. Aaron jeszcze raz spogląda w niebo. W powietrzu wciąż wiruje piasek, który kłuje go w twarz i wpada do oczu. Ale on musi to zobaczyć – musi dowiedzieć się, skąd pochodzi ten dziwny, głuchy dźwięk przypominający tętent lub uderzenia w bęben. Musi przekonać się, co wywołuje tak silne podmuchy wiatru, zdolne unosić z ziemi piasek i drobne kamienie. Musi wreszcie stanąć twarzą w twarz ze źródłem straszliwego horroru, który nawiedza mieszkańców miasta – w tym także tego chłopca.

Wtedy, przez chmurę pyłu i kurzu dostrzega ich. Ukazują mu się po raz pierwszy.

Mają na sobie zbroje. Złote zbroje, które połyskują w migotliwym świetle, rzucanym przez płomienie ich broni.

Aaron widzi, że chłopiec biegnie ku niemu. Czyżby nagle stał się dla niego widzialny?

Chłopak wyciąga rękę, błagając o pomoc w sobie tylko znanym języku.

Ale tym razem Aaron rozumie każde słowo. Próbuje odpowiedzieć, ale jego słowa zagłusza chór rozdzierających uszy pisków i wrzasków. Głosy drapieżników, które dostrzegły swoją ofiarę.

Chłopiec próbuje uciekać, ale tamtych jest zbyt wielu. Aaron może tylko patrzeć w niemym przerażeniu, jak podobne do ptaków istoty spadają z nieba, wprost na plecy chłopca, a jego żałosne krzyki toną w zgiełku, wywoływanym przez uderzenia potężnych skrzydeł. Anielskich skrzydeł.


Lynn w stanie Massachusetts

Ze snu wyrwało go donośne chrapanie Gabriela, od którego trzęsło się całe łóżko.

Aaron otworzył oczy i natychmiast poczuł na twarzy coś mokrego i ciepłego. Na chwilę zapomniał zupełnie o koszmarze, z którego przed chwilą się obudził, i skupił uwagę na ważącym prawie czterdzieści kilogramów labradorze o imieniu Gabriel. Pies chrapał obok z otwartym pyskiem.

– Ufff… fuuujjj – wymamrotał, sięgając po prześcieradło i wycierając się z psiej śliny. – Dzięki, Gabe – powie-dział zaspanym głosem. – Która jest właściwie godzina? Może pora już wstawać? – spytał leżącego obok psa. Labrador podniósł masywny łeb i zaczął lizać go po odkrytych rękach, skutecznie zasłaniając Aaronowi budzik swoim umięśnionym cielskiem.

– No dobrze, już dobrze. – Aaron wyjął spod kołdry drugą rękę, zmierzwił jedwabiście miękkie, złote futro i podrapał zawierzę za uchem. Potem podniósł się i usiadł na łóżku, żeby sprawdzić godzinę.

Domagając się kolejnych pieszczot, Gabriel przewrócił się na grzbiet i zaczął trącać Aarona przednimi łapami. Ten zaś chichotał i głaskał go po brzuchu, starając się jednocześnie zobaczyć cyfry na elektronicznym budziku, stojącym na stoliku nocnym przy łóżku.

Czerwone, fluorescencyjne diody zamigotały, zmieniając się z 7:28 na 7:29.

– Cholera! – syknął Aaron.

Wyczuwając niepokój w głosie pana, pies z głuchym szczeknięciem obrócił się z powrotem na brzuch.

Aaron wyskoczył w panice z łóżka, zdając sobie sprawę, co oznacza tak późna pora.

– Cholera. Cholera. Cholera… Cholera! – powtarzał w kółko, zdejmując gorączkowo koszulkę z koncertu Dave'a Matthewsa, a potem rzucił ją na stertę brudnych ciuchów, zalegających w kącie. To samo zrobił ze spodniami od dresu. Był już spóźniony. I to bardzo.

Do późnej nocy uczył się do egzaminu z historii u pana Arslaniana, głowę miał zaprzątniętą szczegółami amerykańskiej wojny secesyjnej i z tego wszystkiego zapomniał nastawić budzik. Zostało mu niecałe pół godziny, żeby dotrzeć do bramy swojego liceum imienia Kennetha Curtisa przed pierwszym dzwonkiem.

Aaron rzucił się do szafy i z drugiej szuflady wyciągnął czystą bieliznę. W wiszącym na ścianie lustrze zobaczył Gabriela, który przyglądał mu się z ciekawością, rozwalony na łóżku.

– Najlepszy przyjaciel człowieka, pomyślałby kto! -burknął do psa z wyrzutem, w drodze do łazienki. – Jak mogłeś pozwolić mi tak zaspać?

Pies przewrócił się na bok w zmiętej pościeli i ciężko ziewnął.

Aaron zdążył wziąć prysznic, umyć zęby i ubrać się w siedemnaście minut.

Jeszcze może się udać – pomyślał, zbiegając po schodach na dół, z przewieszonym przez ramię plecakiem pełnym książek. Jeśli zaraz wyjdzie z domu i będzie miał serię zielonych świateł na wszystkich skrzyżowaniach wzdłuż ulicy North Common, powinien znaleźć się na szkolnym parkingu tuż przed dzwonkiem.

Wydawało się to dość ryzykowne, ale innego wyjścia nie miał.

W przedpokoju zdjął z wieszaka kurtkę i już miał otworzyć drzwi, gdy poczuł na sobie wzrok Gabriela.

Pies stał za nim i przyglądał mu się z uwagą, przekrzywiając łeb w taki sposób, jakby chciał powiedzieć: – Nie zapomniałeś o czymś?

Aaron westchnął. Pies musi zostać nakarmiony, i wyprowadzony, jak co rano. Zazwyczaj miał na to wystarczająco dużo czasu, ale nie dzisiaj.

– Nie mogę, Gabe – powiedział, przekręcając zamek w drzwiach. – Lori da ci śniadanie i zabierze cię na spacer.

Dopiero wtedy zdał sobie z czegoś sprawę. Tak się spieszył przed wyjściem z domu, że nie zauważył nieobecności swojej matki zastępczej.

– Lori?! – zawołał, cofając się o krok, a potem szybkim krokiem wszedł do kuchni. Gabriel podążył za nim jak cień.

To dziwne - pomyślał Aaron. W domu Stanleyów Lori przeważnie wstawała pierwsza. Nastawiała budzik na piątą, parzyła kawę i robiła drugie śniadanie swojemu mężowi Tomowi, który o siódmej zaczynał zmianę w fabryce General Electric.

Kuchnia była pusta. Aaron z głodnym Gabrielem u boku pomaszerował do salonu.

W pokoju panował półmrok, zasłony we wszystkich czterech oknach były zaciągnięte. Ekran włączonego telewizora śnieżył. Siedmioletni przybrany brat Aarona Steve siedział przed ekranem, gapiąc się na niego, jakby oglądał najciekawszy program w historii amerykańskiej telewizji.

Na drugim końcu pokoju, pod ścianą z rodzinnymi fotografiami (nazywaną żartobliwie „ścianą wstydu"), w obitym skórą fotelu spała zastępcza matka Aarona. Uderzyło go, jak staro wygląda, skulona na fotelu w znoszonym, niebieskim szlafroku. Wtedy chyba po raz pierwszy zdał sobie sprawę z nieuchronności przemijania i pomyślał o dniu, w którym jej zabraknie. Skąd mi to przyszło do głowy? – zastanowił się, a potem odsunął tę myśl od siebie jak najdalej, starając się skupić na czymś przyjemniejszym.

Dla Aarona był to w sumie siódmy dom, odkąd przyszedł na świat. Jak powiedzieli wtedy pracownicy opieki społecznej: „To nie jest zły dzieciak, tylko trochę intro-wertyczny i ma trudny charakter". Aaron uśmiechnął się na to wspomnienie. Nie sądził, że kolejny przystanek okaże się ostatnim. Spodziewał się raczej ósmego i dziewiątego domu, a może nawet i setnego, zanim dorośnie na tyle, żeby amerykański system opieki społecznej mógł machnąć na niego ręką i wypuścić go na wolność, by dalej radził sobie już sam.

Aaron poczuł nagły przypływ emocji, kiedy przypomniał sobie, ile dobra i ciepła przez te wszystkie lata ofiarowała mu ta kobieta i jej mąż. Bez względu na to, jak źle się zachowywał i jakie numery im wykręcał, nie odtrącali go, wręcz przeciwnie – inwestowali w niego swój czas, energię i przede wszystkim swoją miłość. Stanleyowie nie ograniczali się tylko do brania zasiłków opiekuńczych od państwa. Oni naprawdę się nim opiekowali i w końcu zaczął traktować ich jak prawdziwych rodziców, których nigdy nie znał.

Gabriel, oblizując się, podszedł do chłopca siedzącego przed telewizorem – Aaron wiedział, że pies wykorzysta chwilę nieuwagi i pożre resztki śniadania Steviego. Ale chłopiec nie zareagował, tylko gapił się na migający ekran telewizora z szeroko otwartymi oczami i ustami.

Steven był jedynym biologicznym dzieckiem Stan-leyów i cierpiał na autyzm – niezwykły i często nierozumiany stan psychiczny, w którym człowiek jest tak zaabsorbowany swoim własnym światem, że rzadko potrafi podejmować interakcję z tym, który go otacza. Chłopiec był dość niesforny i Lori musiała zostawać w domu, żeby się nim zajmować.

Lori leniwie przewróciła się na prawy bok i otworzyła oczy.

– Stevie? – spytała półprzytomnie, szukając zaspanym wzrokiem młodszego syna.

– Ogląda swój ulubiony program. – Aaron wskazał palcem chłopca i siedzącego przy nim Gabriela. A potem przyjrzał się matce. – Wszystko w porządku?

Lori przeciągnęła się, a potem otuliła szczelniej szlafrokiem i uśmiechnęła się do niego.

– Wszystko w porządku, skarbie, jestem tylko trochę zmęczona. – Kiwnęła głową w stronę chłopca siedzącego przed telewizorem. – Steven miał dzisiaj ciężką noc i jedyne, co go uspokajało, to ten włączony ekran.

To mówiąc, rzuciła okiem na wiszący na ścianie zegar.

– Już tak późno? Co ty tu jeszcze robisz? Spóźnisz się do szkoły.

Aaron chciał jej wszystko wyjaśnić, ale matka wstała z fotela i zaczęła delikatnie, choć stanowczo wypychać go z pokoju.

– Uczyłem się do późna, zapomniałem nastawić budzik i…

– Opowiesz mi później – powiedziała, kładąc mu dłoń na plecach.

– Czy mogłabyś nakarmić…


Oczywiście, wyprowadzę go też na spacer – powie-działa Lori, ucinając rozmowę. – A teraz jedź do szkoły I zdaj ten test z historii.

Aaron był już w drzwiach, kiedy usłyszał, jak matka go woła. W jej głosie brzmiało coś na kształt lekkiej paniki.

Aaron wsadził głowę z powrotem do środka.

– Prawie zapomniałam – powiedziała Lori, trzymając w jednej ręce miskę Gabriela, a w drugiej worek z suchą karmą. Pies stał cierpliwie u jej boku, z otwartego pyska na przednie łapy kapała mu ślina.

– O co chodzi? – Aaron poczuł, że powoli zaczyna tracić cierpliwość.

Lori uśmiechnęła się.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziała i przesłała mu w powietrzu całusa. – Miłego dnia!

Moje urodziny - pomyślał Aaron, zamykając za sobą drzwi, i ruszył w stronę auta.

Przez ten cały poranny pośpiech on też zapomniał.

Aaron wślizgnął się do klasy w momencie, kiedy przez archaiczny radiowęzeł nadawano standardowe komunikaty dyrekcji.

Panna Mihos, najstarsza matematyczka w szkole, której do emerytury brakowało kilka miesięcy, podniosła głowę znad egzemplarza Family Circle i obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

– Bardzo przepraszam – wymamrotał Aaron, zajmując szybko swoje miejsce. Zdążył już się nauczyć, że im mniej się dyskutuje z panną Mihos, tym lepiej. Jej zasady były proste i czytelne: przychodzić punktualnie na lekcje, usprawiedliwiać na kartce swoje nieobecności i za żadne skarby nie zgrywać mądrali. Aaron przypomniał sobie, jak Tommy Philips, który teraz siedział w jednej z tylnych ławek, trzymając buzię na kłódkę, próbował kiedyś być zabawny. Usprawiedliwił pisemnie jedną ze swoich nieobecności, wykorzystując do tego celu jakąś śmieszną anegdotę i skończyło się to dla niego tym, że przez tydzień musiał zostawać po lekcjach. Nie było nic gorszego, niż zgrywać mądralę przed starą matematyczką. Aaron zerknął w jej stronę i zobaczył, że panna Mihos szuka czegoś w dzienniku -prawdopodobnie chciała zmienić status jego obecności. Gdy rozległ się dzwonek na przerwę, Aaron odetchnął z ulgą. Może jednak to wszystko nie skończy się dzisiaj jakąś katastrofą. Pierwsza godzina zajęć z literatury amerykańskiej minęła bez problemów, ale w połowie trzeciej lekcji, akurat podczas pisania testu u pana Arslaniana, Aaron doszedł do wniosku, że był jednak zbytnim optymistą. Nie tylko nie potrafił sobie przypomnieć pewnych rzeczy, których uczył się wieczorem, ale na domiar złego potwornie rozbolała go głowa. Czuł w środku jakieś koszmarne wibracje, jakby ktoś włączył mu pod czaszką elektryczną maszynkę do golenia. Potarł z furią brwi, próbując skoncentrować się nad społecznymi i politycznymi następstwami niepokojów społecznych, które przeszły do historii pod nazwą Richmond Bread Riot. Fascynacja Arslaniana mało znanymi faktami z wojny secesyjnej przyprawi go kiedyś o tętniaka.

Reszta klasy oddała testy w okamgnieniu – tak szybko, że Aaron zaczął się nawet zastanawiać, czy aby w między czasie nie stracił przytomności albo nie został uprowadzony przez kosmitów. Udało mu się odpowiedzieć wyłącznie na pytania dotyczące tekstu źródłowego, kiedy rozległ się dzwonek kończący zajęcia. Mimo wszystko poczuł ulgę, a nieznośny ból głowy zaczął jakby ustępować. Szybko przejrzał, co do tej pory udało mu się napisać. Nie był to może szczyt jego możliwości, ale biorąc pod uwagę, jak się czuł, nie było też najgorzej.

– Chętnie dałbym panu jeszcze kilka godzin, aby mógł mi pan oddać test przewiązany piękną różową kokardą, panie Corbet…

Aaron znów się zamyślił. Gdy podniósł głowę, zobaczył potężną sylwetkę profesora Arslaniana, który stał przy jego ławce z wyciągniętą ręką.

– Ale moja żona zrobiła wczoraj na kolację pysznego indyka i zostały mi jeszcze jakieś resztki w pokoju nauczycielskim.

Aaron gapił się na niego bez słowa, a szum w jego głowie stał się znów nieznośny.

– Pański test, panie Corbet – zniecierpliwił się nauczyciel.

Aaron zebrał się w sobie i podał mu plik kartek. Potem pozbierał książki i chciał wyjść z klasy, ale kiedy się podniósł, poczuł jak świat zawirował mu przed oczami. Na wszelki wypadek przytrzymał się ławki.

– Dobrze się pan czuje, panie Corbet? – spytał Arslanian, który zdążył już wrócić za swoją katedrę. – Jest pan trochę blady.

Aaron zdziwił się, że jest „tylko" blady. Prawdę mówiąc, miał wrażenie, jakby z uszu i nosa miała mu zaraz trysnąć krew. Czuł się koszmarnie.

– To ból głowy – wymamrotał po drodze do drzwi.

– Niech pan weźmie tylenol – zawołał za nim profesor. – I zimny okład na głowę. Mnie to zawsze pomaga.

Na Aslaniana można liczyć w każdej sytuacji - pomyślał Aaron, stąpając ostrożnie, jakby bał się, że czaszka eksploduje mu lada moment na tysiąc kawałków, przyozdabiając ściany krwawym graffiti.

Klatką schodową płynął tłum młodych ludzi, którzy wchodzili, wychodzili, albo po prostu stali w małych grupkach przed swoimi szafkami, wymieniając najświeższe ploteczki. To niewyobrażalne - pomyślał z sarkazmem Aaron - jak wiele brudu może wypłynąć na powierzchnię w czasie jednej, pięćdziesięciominutowej przerwy. Przeciskał się powoli przez płynący tłum. Postanowił, że odłoży książki do szafki, a potem pójdzie do gabinetu szkolnej pielęgniarki i poprosi o coś na ból głowy. Ból stawał się bowiem nie do zniesienia. Teraz Aaronowi wydawało się, że ktoś stroi w jego głowie stare radio tranzystorowe. Manewrując między grupkami stojących uczniów, wymieniał okazjonalne uśmiechy lub skinienia głowy, ale nieliczni, którzy go rozpoznawali, robili to wyłącznie z grzeczności. Aaron wiedział, że koledzy i koleżanki uważali go za cichego, samotnego faceta z mroczną przeszłością. On sam zaś nie robił nic, by ta obiegowa opinia na jego temat uległa zmianie. Aaron nie zdobył w szkole żadnych przyjaciół, jedynie znajomych, którzy nie mieli dla niego większego znaczenia. W końcu udało mu się przecisnąć do swojej szafki i zaczął wstukiwać kod.

Pomyślał, że może kiedy coś zje, poczuje się trochę lepiej. W końcu nie miał nic w ustach od zeszłej nocy. Otworzył szafkę i zaczął pakować do środka książki. Raptem usłyszał dziewczęcy śmiech. Obrócił się i zobaczył Vilmę Santiago, która stała przy swojej szafce z trzema koleżankami. Gapiły się w jego stronę, ale szybko odwróciły wzrok i zachichotały konspiracyjnie. Co je tak rozbawiło? - zastanowił się Aaron.

Rozmawiały na tyle głośno, że wszystko słyszał. Problem polegał jednak na tym, że mówiły po portugalsku i Aaron nie miał pojęcia, o czym tak zawzięcie plotkują. Dwa lata nauki francuskiego okazały się średnio przydatne, jeśli chodzi o podsłuchiwanie nastoletnich Brazylijek.

Vilma była jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie kiedykolwiek widział. W ubiegłym roku przeniosła się do liceum Kena Curtisa z Brazylii i w ciągu zaledwie kilku miesięcy stała się jedną z najlepszych uczennic w szkole. Była inteligentna i piękna zarazem – iście piorunująca mieszanka, która skutecznie go onieśmielała. Vilma i Aaron widywali się niemal codziennie na korytarzu, ale nigdy nie zamienili ze sobą ani jednego zdania. Nie to, żeby Aaron nie chciał z nią pogadać. Po prostu nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Obrócił się, żeby poukładać książki w szafce i po raz kolejny poczuł na sobie ich wzrok. Tym razem szeptały między sobą, a on czuł, że popada w coraz większą paranoję.

– Ele nào é nada feio. Que bunda!

W tym momencie poczuł w głowie oślepiający ból, jakby ktoś wbił mu w czaszkę szpikulec do lodu. Było to tak potwornie bolesne, że prawie się rozpłakał – czym z pewnością naraziłby się na kolejny wybuch śmiechu.

Oparł więc czoło o chłodny metal szafki i modlił się, żeby ból ustąpił. Nie może przecież boleć tak bardzo w nieskończoność - pocieszał się w myślach. W miarę jak szepty brazylijskich dziewczyn stawały się coraz głośniejsze, w jego mózg wbijały się tysiące szklanych igieł. Pomyślał, że zaraz zemdleje – przed oczami wirowały mu kolorowe wzory, a ból ciągle narastał.

Dokuczliwie brzęczenie w głowie eksplodowało z całą mocą, a obwody w mózgu Aarona doznały nagłego spięcia. Zanim jednak zdążył stracić przytomność – ból raptem ustał. Aaron stał nieruchomo i czekał, bojąc się, że z każdym ruchem agonia może powrócić. Co to wszystko miało znaczyć? - zadał sobie pytanie i dotknął ostrożnie nosa, żeby sprawdzić, czy nie puściła mu się krew. On w ogóle nie jest brzydki. Co za tyłek!

Nie było krwi. Wszystko ustało. Żadnego bólu ani ogłuszającego szumu w głowie. Prawdę mówiąc, Aaron czuł się teraz lepiej niż przez całe przedpołudnie. Może to tylko część skomplikowanych zmian biologicznych, które zachodzą w moim organizmie po osiągnięciu pełnoletniości - zastanowił się, przypominając sobie po raz kolejny, że dziś są jego urodziny. Gdy zamknął z trzaskiem drzwiczki szafki, zorientował się, że Vilma i jej dziewczyny wciąż rozmawiają. Estou cansada de pizza. Semanapassada, nós comemos pizza, quase todo dia. Dyskutowały nad możliwymi wariantami obiadu – stołówka kontra pizzeria w kampusie studenckim. Vilma chciała iść do stołówki, jej koleżanki obstawały przy pizzy. Aaron odwrócił się, zastanawiając się, czy powinien jeszcze zgłosić się do pielęgniarki i wtedy ich oczy się spotkały. Vilma uśmiechnęła się nieśmiało, po czym szybko spuściła wzrok.

Jej koleżanki zauważyły to jednak i zaczęły ją męczyć niemiłosiernie.

Porqué? Vocé está pensando que una certopersoa vai estar no refeitó rio hoje? Czy to z powodu tego chłopaka stojącego nieopodal chciała jeść w szkolnej stołówce? – dociekały. Aaron poczuł jak oblewa go zimny pot. Jego podejrzenia spełniły się. Dziewczyny rozmawiały o nim.

É, e dai? Eu acho que ele é un tesào - odparła Vilma i zerknęła znowu w jego stronę. Teraz już wszystkie cztery dziewczyny wgapiały się niego bez skrępowania. Nagle w głowie Aarona zaświtała przerażająca myśl. Vilma i jej przyjaciółki nadal rozmawiały po portugalsku

– ale teraz jakimś cudem rozumiał każde ich słowo. Najbardziej jednak zaskoczyło go to, co powiedziałaVilma.

– Eu acho que eie é un tesào.

Powiedziała, że jest przystojny.

Vilma Santiago uważała go za przystojniaka!

Загрузка...