ROZDZIAŁ 10

Rozległ się kolejny grzmot i szyby w oknach z drżały złowrogo. Aaron poczuł, jak ogarnia go ta sama panika, której doświadczył, kiedy po raz pierwszy spotkał Kamaela w szkolnym sekretariacie.

– Musimy uciekać – powiedział, spoglądając na sufit. – Powinniśmy zawieźć Steviego do szpitala.

W głowie odbijały mu się echem słowa Gabriela! Nadchodzi coś bardzo złego.

– Nie jestem pewna – odparła Lori. – Steven się uspokaja. – Spojrzała na dziecko z niepokojem.

Steven rzeczywiście trochę się uspokoił. Zachrypł od krzyków, ale wciąż wydawał z siebie ostrzegawcze dźwięki. Tom nachylił się i pocałował chłopca w czoło.

– Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim stanie – wyznał. – Może Aaron ma rację. Może faktycznie powinnismy go zabrać do lekarza – tak na wszelki wypadek.

– Dobrze, pojedziemy moim samochodem – zgodził Aaron i razem z Gabrielem wyszedł do pogrążonej w ciemności kuchni.

– Stevie nie ma nic na nogach – usłyszał za plecami głos matki. – Pójdę na górę i przyniosę mu tenisówki i skarpetki. Na wszelki wypadek wezmę też kurtkę…

– Nie mamy na to czasu, mamo – warknął Aaron. Czuł, jak ogarnia go coraz większa panika. – Musimy natychmiast stąd wyjść.

Każda komórka jego ciała krzyczała: „Uciekaj!". Miał ochotę zostawić wszystko i wybiec w noc tak szybko, jak tylko potrafił. Resztkami woli powstrzymał się, żeby nie zostawić rodziców i młodszego brata. Nie było takiej siły, która by go do tego zmusiła, bez względu na to, co podpowiadały mu zmysły. Po tylu latach tułaczki od jednej rodziny zastępczej do drugiej, Stanleyowie okazali się jedynymi ludźmi – jedyną rodziną – którzy byli przy nim, okazywali mu miłość, a co najważniejsze – akceptację…

– Spokojnie, nic mu nie będzie – uznał Tom. Nie ma powodów do paniki. Przyniosę te jego buty i zaraz potem jedziemy.

– Nie mamy czasu – odezwał się nagle Gabriel, ktory wbił wzrok w drzwi kuchenne, prowadzące na podworko.

Klik!

Wszyscy podskoczyli na ten dźwięk, a zaraz potem zobaczyli, jak zapadka w drzwiach otwiera się niczym za dotknięciem jakiejś niewidzialnej różdżki.

– Co to, do cholery, jest? – sapnął Tom, starając sie znaleźć jak najbliżej syna.

– Uciekajcie! – krzyknął Aaron. – Weź mamę i Stieviego – uciekajcie frontowymi drzwiami!

Drzwi otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, które Tom bezskutecznie próbował wyeliminować, co i rusz oliwiąc zawiasy. Do środka, z potężnym podmuchem wiatru, wkroczyli trzej mężczyźni. Wszystkie zmysły Aarona eksplodowały, a on sam zwinął się z bólu, zaskoczony intensywnością doznań. Wiedział, kim są przybysze. Na pewno nie byli ludźmi.

Anioły.

Zafascynowany, patrzył, jak się poruszają. Nie tyle weszli, co raczej wpłynęli do domu – zupełnie jakby do stóp mieli przyczepione jakieś kółka albo gąsienice.

– Co to jest? – krzyknął Tom Stanley, odpychając Aarona na bok. – Wynoście się stąd albo…

Wszystko rozegrało się w mgnieniu oka. Ojciec rzucił się na intruzów z zaciśniętymi pięściami, gotów bronić swojej rodziny i domu. Wtedy z dłoni jednego z aniołów wystrzelił promień jasnego światła. Tom zatoczył się do tyłu i padł na podłogę, zasłaniając dłońmi oczy.

Aaron nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem. Zupełnie jak w jego śnie. Trzech najeźdźców trzymało w dłoniach miecze. Ogniste miecze.

– Wezwij policję! – wrzasnął do niego ojciec, podnosząc się z ziemi.

Aaron podbiegł, żeby mu pomóc.

– Wstawaj! Musisz wyprowadzić stąd mamę i Steviego!

Jeden z aniołów zmierzał niespiesznie w ich stronę. Jego twarz promieniała w świetle płonącego miecza. W jego – w ich – wyglądzie było coś, co wytrącało Aarona z równowagi. Ich twarze powlekała śmiertelna bladość, zdawali się prawie przezroczyści, do tego symetryczne rysy sprawiały wrażenie zbyt idealnych. Aaronowi zdawało się, że patrzy na sklepowe manekiny, które budzą się do życia.

– Przeraziliśmy cię, małpo? – odezwał się jeden z aniołów, głosem przypominającym drapanie gwoździem o tablicę. – Czy nasza obecność wywołuje w tobie dreszcze?

– Uciekajcie! – wrzasnęła Lori stojąca w drzwiach do salonu.

Trzymała w ramionach bezwładnego, niemal katatonicznego Stevena, którego wielkie, szklane oczy przypominały spodki. Obok stał Gabriel, spięty i najeżony, nie wpuszczając swojej pani do kuchni.

Aaron pomógł ojcu wstać i wepchnął go do salonu. Tymczasem anioł uniósł miecz. Z pleców wyrosły mu cętkowane skrzydła. Aaron i jego ojciec zamarli przerażeni, oniemiali widokiem, który do tej pory był dla nich czymś zupełnie fikcyjnym, czymś z pogranicza mitologii i religii.

Anioł szykował się do zadania ostatecznego ciosu.

– Jesteśmy członkami Straży Anielskiej – zwiastunami waszej zagłady. Przyjrzyjcie nam się uważnie! – zawył,

Płonące ostrze zaczęło opadać w dół i Aaron zasłonił ciałem ojca, by przyjąć na siebie cios. Nagle, kątem oka, dostrzegł jakiś ruch. Tuż obok niego przemknęła żółto-biała, futrzana strzała, zatrzymując się z gracją przed trzymającym miecz napastnikiem i warcząc wściekle.

Gabriel.

– Nie! – wrzasnął Aaron, patrząc, jak jego ukochany pies rzuca się na najeźdźcę.

Labrador z potwornym chrzęstem zacisnął szczęki na nadgarstku ręki z mieczem. Rozległ się odgłos przypominający miażdżenie zębami selera naciowego, który sprawił, że Aaron skrzywił się z bólu.

Anioł wypuścił z ręki miecz, który rozsypał się na tysiące iskier, zanim zdążył dotknąć podłogi i zniknął. A potem zaczął krzyczeć. Aaron nigdy wcześniej nie słyszał czegoś równie upiornego: ni to krakanie kruka, ni to głos wieloryba, ni to pisk hamulców.

– Co się dzieje? – krzyknęła Lori, przyciskając jeszcze mocniej do piersi zawodzące dziecko.

– Musimy się stąd wydostać! – ryknął Tom, podbiegając i obejmując ich ramionami.

Gabriel wisiał aniołowi u nadgarstka, warcząc i szarpiąc go zaciekłe, jakby chciał mu oderwać całe ramię. Anioł zaś wydawał się kompletnie zaskoczony dzikim i gwałtownym atakiem zwierzęcia. Jego dwaj towarzysze, którzy do tej pory stali nieruchomo z tyłu, teraz ruszyli mu z odsieczą.

– Boli mnie, bracia! – zawył zaatakowany Strażnik, rozpaczliwie starając się strząsnąć z siebie Gabriela.

– Zwierzę nie jest takie, jakie być powinno – zmieniło się!

Anioł machnął gwałtownie ręką, zrzucając w końcu psa, który upadł na podłogę.


– Gabriel, do mnie! Natychmiast! – wrzasnął Aaron. Labrador przypadł do ziemi, obnażając kły i warczac na anioły. Gęsta, czarna krew z rozszarpanej ręki aniola kapała na podłogę, tworząc błyszczącą kałużę na żółtym linoleum.

– Nie – powiedział Gabriel pomiędzy kolejnymi warknięciami. – Zabierz stąd mamę, tatę i Steviego. Ja powstrzymam te bestie.

Aaron był zdezorientowany, nie miał pojęcia, co robić.

– Nie zostawię cię! – krzyknął.

Wiedział jednak, że liczy się każda sekunda. Rzucił się ku drzwiom, zgarniając po drodze całą rodzinę. Chciał ulokować ich w samochodzie i wrócić po przyjaciela.

Wybiegli z kuchni i stanęli jak wryci. Inny anioł, kucając, szukał czegoś w plecaku Aarona. W ciemności widać było wyraźnie jego świecące oczy.

– Nigdzie nie wyjdziecie, durne małpy! – syknął przez zęby.

Potężny podmuch wiatru zatrząsł domem, który zaskrzypiał i zajęczał pod jego naporem. Aaron skamieniał, wyczuwając, że za chwilę stanie się coś naprawdę strasznego. W następnej chwili drzwi frontowe eksplodowały z hukiem, wylatując z zawiasów i wpadając do wnętrza domu. Kucający anioł został niemalże zmiażdżony o ścianę, zaś Aaron i jego rodzina cofnęli się z powrotem do kuchni.

Aaron zasłonił oczy przed fruwającymi w powietrzu śmieciami i drobinkami kurzu, a kiedy spojrzał znowu, zobaczył jeszcze jedną postać stojącą w wejściu. Anioła z długimi, białymi włosami. Sposób, w jaki się prezentował, nie pozostawiał chłopakowi cienia wątpliwości, że ma do czynienia z przywódcą. Tym, którego Zeke nazwał Werchielem.

Nowo przybyły przekrzywił głowę pod dziwnym kątem i zlustrował uważnym wzrokiem sytuację. Za nim wpadli do domu pozostali – wszyscy tak samo trupio bladzi, każdy z nich identycznie ubrany.

Gdzieś musiała być chyba jakaś wyprzedaż – pomyślał z przekorą Aaron i niewiele brakowało, a parsknąłby śmiechem. Aniołowie nie odstępowali na krok przywódcy, który maszerował przez przedpokój, jakby był u siebie. Aaron wepchnął swoich bliskich do kuchni, jak najdalej od Werchiela i jego świty.

– Co tu się stało? – usłyszał niski, melodyjny, niemal ujmujący głos.

Ranny Strażnik pokazał okaleczoną dłoń, unikając przy tym wzroku swojego pana.

– To zwierzę zostało odmienione.


Werchiel zrobił krok w ich stronę, wbijając mroczny wzrok w Gabriela. Domownicy uciekli z powrotem do salonu.

– Trzymaj się z dala od mojej rodziny – pies zawarczal groźnie, obnażając zęby i stając pomiędzy Stanleyami a hersztem bandy.

– To nie pies, lecz on ci to zrobił. – Werchiel pokręcił głową z niedowierzaniem, przenosząc wzrok z Gabriela na Aarona. – Jest gorzej, niż myślałem – wyszeptał, – Nefilim obdarzył swoją mocą tę podrzędną istotę.

– Wcale nie jestem podrzędny – warknął znowu Gabriel, a potem rzucił się na Werchiela.

W tej samej chwili z pleców dowódcy Potęg wyrosły monstrualne skrzydła, którymi uderzył psa, odrzucając go niczym źdźbło trawy.

Gabriel zawył z bólu, kiedy uderzył o ścianę, jakimś cudem mijając o centymetry okno i upadł na podłogę.

– Widzisz, do czego doprowadziłeś, potworze? To są właśnie nasze metody – warknął Werchiel, powoli wachlując się skrzydłami jak kot machający leniwie ogonem na chwilę przed atakiem. – Dlatego wszyscy nieczyści muszą zostać usunięci z mojego świata… – Anioł zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad swoimi słowami, po czym kontynuował: -…bo jeśli pozwoli się im przeżyć, konsekwencje mogą być niewyobrażalne.

Aaron zostawił na chwilę rodzinę i ukląkł przy Gabrielu.

– Wszystko w porządku, piesku?

Gabriel z trudem podniósł się z podłogi i pokiwał głową, zapominając o bólu i urazie, którego przed chwilą doznał.

– Nic mi nie jest, Aaronie – zapewnił, skupiając wzrok na Werchielu. – I nie pozwolę mu was skrzywdzić.

Aaron wstał i poklepał psa po głowie.

– Już dobrze. Już po wszystkim.

Zdumiony Gabriel spojrzał pytająco na swojego pana. Aaron zwrócił się do Werchiela.

– Bez względu na to, co sobie myślisz… Nie stanowię zagrożenia dla ciebie ani dla twojej misji.

Werchiel przekrzywił głowę, słuchając go uważnie.

Kątem oka Aaron dostrzegł, że pozostali aniołowie weszli do pokoju i okrążyli ich ciasnym pierścieniem. Nie zareagował. Nie chciał dać im pretekstu, dość już agresji.

– Wszystko to, co słyszałeś – albo czułeś – na mój temat, to kłamstwo. Nie chcę mieć nic wspólnego z Nefilimami ani z tą idiotyczną przepowiednią, która się z nimi wiąże. Powiedziałem to już Kamaelowi, ale specjalnie dla ciebie powtórzę raz jeszcze. Cokolwiek to jest, nie pozwolę, by stało się częścią mojego życia.

Werchiel uśmiechnął się i Aaron zdał sobie sprawe, że stoi i rozmawia z istotą, która za nic ma sobie człowieczeństwo.

– Kamael uważa cię za Wybrańca. – Werchiel powiedział to z wyraźnym rozbawieniem, kręcąc głową.

– Myli się – Aaron odparł stanowczo. – Zależy mi tylko na tym, żeby wieść normalne, spokojne życie.

– Kamael twierdzi coś innego. Jego zdaniem, jesteś tym, który ma wypełnić słowa przepowiedni i na nowo zjednoczyć upadłe anioły z Bogiem.

Aaron potrząsnął energicznie głową, przypominajac sobie na wpół ślepego starca ze snu.

– Nic mi o tym nie wiadomo i mało mnie to obchodzi.

– Przestępcy – prychnął Werchiel. – Ci, którzy walczyli u boku Porannej Gwiazdy przeciwko swojemu Ojcu w czasie Wielkiej Wojny, a potem uciekli do tej żałosnej krainy błota; ci, którzy sprzeciwili się Jego świętym nakazom – to o nich mówią słowa wyryte na starożytnych tabliczkach. Jeśli ta przepowiednia miałaby się spełnić, wszystkie występki zostałyby im wybaczone.

Aaron milczał. Spojrzał na swoich rodziców, którzy stali, zbici w gromadkę razem ze Steviem. Otaczali ich gwardziści Werchiela z płonącymi mieczami w dłoniach, Stanleyowie byli w ciężkim szoku. Aaron chciał im powiedzieć, jak bardzo jest mu przykro, że muszą przez to przechodzić. Miał nadzieję, że na przeprosiny przyjdzie jeszcze czas później.

Werchiel pokręcił głową.

– Wyobraź sobie, że Wszechmogący okazuje łaskę produktowi ubocznemu związku aniołów i zwierząt, przecież to obraza dla Jego chwały!

– Przysięgam, że nie musisz się mnie obawiać – zaklinał się Aaron. – Proszę, zostaw nas w spokoju.

Werchiel roześmiał się, a przynajmniej tak się wydawało Aaronowi. Dźwięk, jaki wydał, brzmiał niczym krakanie prehistorycznego, drapieżnego ptaka.

– Obawiać się ciebie, Nefilimie? – Musiało go to rozbawić. – Nie musimy się obawiać czegoś takiego jak ty. – Dłoń anioła rozbłysła pomarańczowym ogniem, który z każdą chwilą stawał się coraz większy. – Naszą misją jest zniszczyć i wyeliminować wszystko, co mogłoby rozdrażnić naszego Pana. Taki cel przyświecał nam od momentu stworzenia świata i dobrze wywiązywaliśmy się z powierzonego nam zadania.

I W dłoni Werchiela wyrósł olbrzymi gorejący miecz. Aaron usłyszał stłumione słowa Lori:

– To jakiś koszmar! – powiedziała aksamitnym głodem. – To nie dzieje się naprawdę.

Gdyby tylko to była prawda – pomyślał ze smutkiem.

Werchiel popatrzył na płonące ostrze, które odbijalo się w jego błyszczących oczach złowieszczym blaskiem.

– Kiedy nasza misja zakończy się sukcesem, On odda nam we władanie cały świat – a wszyscy, którzy na nim żyją, będą wiedzieli, że to ja siedzę po Jego prawicy i moje słowo stanowi prawo, którego wszyscy powinni przestrzegać. – Dowódca Straży Anielskiej nadal podziwiał swoją broń. Ale pozostało jeszcze wiele do zrobienia.

Werchiel skierował ostrze w stronę Aarona.

– Musisz umrzeć, a wraz z tobą wszyscy, którzy zostali naznaczeni twoim dotykiem. – To mówiąc, kiwnał głową w kierunku Gabriela oraz rodziców Aarona i Steviena, którzy stali pod przeciwległą ścianą.

– Posłuchaj wreszcie, co do ciebie mówię – odezwał się Aaron i postąpił krok naprzód. Dwóch żołnierzy Werchiela złapało go jednak za frak i rzuciło na kolana, – Proszę – błagał Aaron, próbując wyrwać się z ich żelaznego uścisku.

Werchiel nadal wskazywał mieczem Toma, Lori i Steviego, który rzucał się na rękach matki, jęczał i płakał, przerażony obecnością aniołów.

– Możesz błagać do woli, Nefilimie. Nic ci to nie pomoże. Zostaniecie zniszczeni. – W tym miejscu Werchiel przerwał na chwilę, zainteresowany krzykami dziecka,

– Wszyscy z wyjątkiem jego – dodał w zamyśleniu. – Chyba go sobie zatrzymam.


*

Werchiel czerpał widoczną, perwersyjną satysfakcję, widząc, jak Nefilim płaszczy się przed nim, błagając o litość. I to ma być wybawca? Ten, który miał doprowadzić do pokoju między Niebem a Ziemią – pokoju, którego obydwie strony nie zakosztowały od czasu stworzenia? Wydawało mu się to śmieszne – a jednak w tym nędznym robaku dostrzegał coś wyjątkowego.

– Przyprowadźcie mi dziecko – nakazał swoim aniolom skinieniem ręki.

Jeżeli kiedykolwiek ma nastać pokój, to tylko wtedy, gdy wszyscy wrogowie jedynego prawdziwego Boga zostaną starci na proch unoszący się w powietrzu. To przekonanie, które sam stworzył na własne potrzeby, było jedynym, w które potrafił uwierzyć.

– Zostaw go w spokoju! – krzyknął ten, którego nazywali Aaronem, szamocząc się w uścisku jego gwardzistów.

Przeklęty pies ruszył wyzywająco w ich stronę, jeżąc sierść na karku i obnażając kły, na których wciąż widać było ślady krwi zranionego anioła.

– Chcesz się przekonać, który z nas kąsa bardziej? -Werchiel spytał psa, kierując w jego stronę swój miecz.

– Nie! – krzyknął Nefilim. – Chodź, Gabe. Prosze, chodź do mnie.

Pies z wahaniem wrócił do swojego pana, warczał jeżąc się na widok aniołów, którzy go trzymali.

– Dobry piesek. – Werchiel usłyszał, jak Aaron uspokaja bestię. – Już dobrze, wszystko w porządku.

Stwierdził, że nie ma już czasu udowadniać chłopcu, jak bardzo się myli. Przywołał do siebie Uriela, który wciąż próbował zatamować krew płynącą z rozszarpanej przez psa dłoni.

– Dziecko – rozkazał – przynieś mi je.

Anioł wyrwał wrzeszczącego chłopca z objęć matkii podczas gdy Samael i Tufiel przytrzymali jego rodziców. Kakofonia krzyków i wycia doprowadzała Werchiela na skraj wytrzymałości nerwowej, ale zdołał się powstrzymać. W końcu to tylko zwierzęta.

Uriel przyprowadził szarpiące się dziecko przed oblicze Werchiela, przytrzymując je za włosy, by można mu się było lepiej przyjrzeć.

– Ma w sobie sporo energii – rzekł ranny anioł. To prawda – pomyślał Werchiel, przyglądając się chłopcu, który wbił w niego swój nieprzytomny wzrok. Będzie nam dobrze służył – podniósł płonące ostrze i przesunął nim tam i z powrotem przed oczami Steviego, który z uwaga podążył wzrokiem za mieczem.

– Nadajesz się na psa gończego – powiedział na głos. Masz wzrok tropiciela.

Wtedy błagalnym głosem odezwał się znowu Nefilim. Uriel cofnął się o krok, nie wypuszczając dziecka z objęć.

– Uspokój się, Nefilimie – Werchiel zdobył się na dobrotliwy ton. – Powiedziałem ci już, że nie zamierzam robić mu krzywdy. Jednak drzemie w nim potężna moc – pomyślał, przyglądając się Nefilimowi. Czuł, jak promieniuje z ciała tego młodego człowieka. – Czego, niestety, nie mogę powiedzieć o waszych rodzicach – wycedził wolno, wskazując czubkiem miecza Toma i Lori.

– Nie mam z nich żadnego pożytku. A ponieważ zostali skażeni twoim dotykiem…

Samael i Tufiel zdążyli odskoczyć w ostatniej chwili, nim płomień z miecza Werchiela pożarł łapczywie przerażonych rodziców Aarona, ogarniając ich nienasyconym ogniem.


*

Tom i Lori krzyczeli tylko przez kilka chwil, chociaż Aaronowi wydawało się, że trwa to całą wieczność. Ich poczerniałe szkielety, odarte z włosów, skóry i mięśni zwaliły się na ziemię w śmiertelnym uścisku.

Werchiel spojrzał na Aarona, napawając się przerażeniem malującym się na jego twarzy.

– A teraz – powiedział, a w kącikach jego bladych ust pojawił się uśmieszek – jeśli pozwolisz, chciałbym kontynuować.

Gabriel odrzucił łeb do tyłu i zaczął przeraźliwie wyc. Aaron był pewien, że nigdy nie słyszał równie rozpaczliwego tonu w jego głosie.

Jego rodzice nie żyli – zostali spaleni żywcem na jego oczach. Przypomniał sobie dzień swoich ostatnich urodzin, kiedy w tym samym pokoju stał i patrzył na matkę. Przez głowę przeleciała mu wtedy myśl, że kiedyś może jej zabraknąć. Serce biło mu jak szalone i z trudnością łapał oddech.

W powietrzu unosił się gryzący zapach palonego ciała i Aaron resztkami sił zmusił się, żeby nie zwymiotować.

Werchiel coś do niego mówił, ale Aaron nie słuchał. Na suficie nad nimi migała lampka alarmu przeciwpożarowego, ale i na to nie zwracał uwagi. Przed oczami cały czas miał obraz dwójki ludzi, których kochał najbardziej na świecie, trawionych płomieniami. Ich szkielety nadal tliły się u jego stóp.

Niespodziewanie Aarona naszła wątpliwość, czy ogień, którym posługują się zabójczy aniołowie to ten sam ogień, na którym ludzie gotują i który płonie w zapalniczce. Może to jakiś specjalny rodzaj ognia, przydzielany na podstawie specjalnych identyfikatorów przez najwyższych rangą Urzędników w niebie. Aaron uśmiechnął się, choć był to raczej grymas ostrego i nagłego bólu. Jeśli jestem taki niezwykły, może też potrafię się nim posługiwać – zastanowił się.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i odwrócił wzrok od dogasających resztek Toma i Lori.

Stevie został porwany. Anioł o imieniu Uriel wyniósł go na rękach przez wyrwane z zawiasów drzwi frontowe. Ale dokąd? Nie miał na nogach butów ani skarpetek. W pierwszej chwili Aaron chciał pójść za nim, ale powstrzymał go kolejny koszmar, rozgrywający się na jego oczach w tym samym pokoju. Aniołowie złapali Gabriela.

Czterech gwardzistów przygwoździło psa do podłogi. Nad nimi stał Werchiel z obnażonym mieczem – tym samym, którym pozbawił życia rodziców Aarona, zamieniając ich w kupkę zwęglonych popiołów.

Gabriel walczył, tocząc pianę z pyska i kłapał szczękami, próbując ugryźć któregoś ze swoich wrogów. Aaron chciał mu jakoś pomóc, zagrzać do walki, ale nie miał w sobie tyle sił.

Spojrzał z powrotem na dogasające ciała rodziców. Teraz nie było już widać nawet kości i Aaron zastanawiał się, czy on spłonie równie szybko. Coś go wzywało. Słyszał to echo gdzieś w oddali, ale z początku nie zwracał na nie uwagi. Był zajęty obserwowaniem, jak ogień wieńczy swoje makabryczne dzieło.

Po raz kolejny usłyszał swoje imię, tym razem duzo wyraźniej i zdał sobie sprawę, że dźwięk nie dochodzi z domu, ale gdzieś z wnętrza jego głowy. Obrócil się i zobaczył w zwolnionym tempie, że Werchiel wznosi swój miecz nad Gabrielem.

Dlaczego wszystkie najstraszniejsze rzeczy rozgrywają sie w zwolnionym tempie? – pomyślał z rosnącym przerazeniem.

Coś znów wymówiło jego imię, jeszcze dobitniej. Ten głos wyrwał go na chwilę z letargu i Aaron poczuł narastającą wściekłość. Narastała aż do furii. Oni zamordowali mu rodziców i porwali jego młodszego brata. Nie mógł pozwolić, żeby zabili też Gabriela.

Nadal trzymany przez dwóch aniołów, klęczał, z rekami wykręconymi do tyłu. Czuł, jak przytrzymują go także za głowę. Chcieli, żeby patrzył, jak ostrze Werchiela pozbawia życia jego najlepszego przyjaciela.

Głos w jego głowie nie milknął. Nakłaniał go, żeby coś zrobił – jednak nie za pomocą słów, lecz emocji w jak najczystszej postaci. Aaron wiedział, do kogo należy ten głos. Gdy miał z nim do czynienia po raz ostatni, był to najdziwniejszy z węży, którego zaakceptował i przed którym otworzył cały swój umysł.

Teraz głos był starszy, bardziej dojrzały i mocniejszy.

I choć bronił się przed tym, stanowił jego część.

Aaron poczuł nagły przypływ siły. Wstał z kolan, z łatwością zrzucając z siebie trzymających go aniołów.

Werchiel zatrzymał się, nie opuszczając miecza, i popatrzył na niego piorunującym wzrokiem.

– Tylko opóźniasz to, co nieuniknione – powiedział, przesuwając się w stronę Aarona. – Ale jeśli tak ci na tym zależy, możesz umrzeć jako pierwszy.

Aniołowie też podeszli bliżej, każdy z obnażoną bronią. Aaron przygotował się na ich atak. Jeśli ma zginąć, na pewno nie bez walki.

W tym momencie wszystkie okna w salonie eksplodowały z hukiem, zasypując pokój odłamkami tłuczonego szkła. Do pokoju weszły jeszcze dwie postacie.

Strażnicy wydawali się być równie zaskoczeni jak Aaron. Gabriel skorzystał z okazji i wymknął się swoim oprawcom, przypadając nerwowo do nogi pana. Anioł o imieniu Kamael wyprostował się i otrzepał z odłamków szkła. W ręce ściskał ognisty miecz. Obok niego stał Grigori Ezekiel, uzbrojony w kij bejsbolowy nabijany długimi gwoździami, który przypominał prymitywną maczugę. Jego ciało nosiło ślady ognia.

– Kamael opowiedział mi o tobie wiele ciekawych rzeczy, Aaronie. – Zeke przerwał ciszę, puszczając do niego oko. A potem podniósł kij, jak gdyby szykował sie do odbicia decydującej piłki w meczu. – Mówiłem, że jesteś wyjątkowy.

Загрузка...