EPILOG

Jesteś tego pewien, Aaronie? – spytał pan Costan zza biurka w swoim gabinecie dyrektora liceum Kennetha Curtisa.

Minęły dwa dni od gwałtownej burzy z piorunami, w czasie której zginęli zastępczy rodzice i przyrodni brat Aarona. Chłopak uznał, że najlepiej, jeśli opuści szkołę, a potem miasto najszybciej, jak to będzie możliwe.

Aaron skinął głową, podając dyrektorowi własnoręcznie podpisaną rezygnację z dalszej nauki.

– Jestem pewien. Nie mogę tu dłużej zostać.

Ta sama sytuacja powtórzyła się w klinice dla zwierząt. Tam też musiał wyjaśniać, czy podjął przemyślaną decyzję i czy na pewno właśnie tego chce. Oczywiście, że nie chciał, ale niebezpieczeństwo grożące mu ze strony Potęg było zbyt wielkie.

Pan Costan wziął od niego papiery i na chwilę zamarł.

– Wiem, że to nie moja sprawa, ale ucieczka przed czymś nie jest…

– Ja nie uciekam – wtrącił się Aaron, dotknięty sugestią dyrektora. Przed oczami stanęła mu przerażająca wizja Werchiela i jego żołnierzy, spadających z nieba z ognistymi mieczami w dłoniach i dokonujących masakry w szkole.

– Z tym miejscem wiąże się dla mnie zbyt wiele wspomnień – wyjaśnił przyczyny swojej decyzji. – Dlatego uważam, że zmiana otoczenia będzie najlepszym rozwiązaniem. – Aaron wiedział, że im szybciej wyruszy w drogę, tym szybciej odnajdzie Steviego. Rozmyślał o tym, obserwując jednocześnie siedzącego za biurkiem dyrektora.

Kamael wyjawił mu powód, dla którego gwardziści Werchiela uprowadzili młodego braciszka. To wiązało się z jego upośledzeniem, czy też „niedoskonałością", jak raczył to określić Kamael. Tacy ludzie przedstawiają dla aniołów większą wartość niż inni, gdyż są bardziej wrażliwi, a przez to lepiej im służą. Obraz Stevena będącego niewolnikiem tego potwora Werchiela wstrząsnął Aaronem i napełnił go gniewem. Musiał odnaleźć brata, zanim stanie mu się jakaś krzywda.

Dyrektor przeanalizował wypełnione dokumenty i wsadził je do leżącej na biurku otwartej teczki.

– W takim razie zgoda. Widzę, że nie uda mi się nakłonić cię do zmiany decyzji. A ponieważ jesteś już pełnoletni… – Pan Costan zamknął teczkę, a potem wstał i podał mu rękę.

Aaron również podniósł się z fotela i uścisnął wyciągniętą dłoń.

– Powodzenia, Aaronie – powiedział dyrektor. – Gdybyś kiedykolwiek zechciał wrócić i dokończyć ostatni rok nauki, na pewno uda nam się wspólnie coś wymyślić.

Aaron puścił jego dłoń i szybko wyszedł z gabinetu. Chciał mieć to już za sobą, zanim pan Costan spróbuje jeszcze raz przekonać go, by pozostał.

Zegar w recepcji wskazywał kilka minut po dziewiątej. Jeżeli się pospieszy, zdąży opróżnić szafkę, oddać wszystkie książki i opuścić budynek szkoły przed końcem pierwszej lekcji.

Gdy kierował się po raz ostatni do swojej szafki, korytarze świeciły pustkami. Przez głowę przelatywały mu setki wspomnień. Pamiętał swój pierwszy dzień, jakby to było zaledwie kilka miesięcy temu. Wtedy szkoła wydawała mu się ogromna i przytłaczająca. Bał się, że nigdy nie nauczy się układu korytarzy i sal lekcyjnych. Aaron uśmiechnął się smutno – szkoda, że nie ma już takich problemów.

Opróżnił szafkę z książek i zeszytów oraz pozostałych przedmiotów, sprawdzając dwukrotnie, czy niczego nie zapomniał. Po raz ostatni trzasnął metalowymi drzwiczkami i poczuł, jak ogarnia go smutek i gniew.

To niesprawiedliwe – pomyślał. Miał opuścić ten gmach tak jak wszyscy pozostali – napisać testy, skończyć ostatni rok w kolorowej todze i idiotycznym birecie odebrać dyplom, a potem wyjechać na wymarzone studia.

Ale los obszedł się z nim okrutnie, wybierając dla niego zupełnie inną ścieżkę.

Aaron kopnął w szafkę, wyładowując na niej część swojej frustracji. Dźwięk odbił się głośnym echem w pustych korytarzach. Chłopak wystraszył się. Upuścił trzymane pod pachą książki, które rozsypały się po podłodze. Miał ochotę krzyczeć, ale powstrzymał się. Z ciężkim westchnieniem schylił się, żeby pozbierać podręczniki. Czuł się jak kompletny idiota. W dodatku wściekły idiota.

– Potrzebujesz pomocy?

Aaron podniósł wzrok, czując jak spoczywający na jego barkach smutek przygważdża go jeszcze mocniej do ziemi. Dlatego właśnie chciał zdążyć przed przerwą, Żeby na nią nie wpaść.

Vilma Santiago uklękła obok i pomogła mu.

– Dzięki – powiedział, unikając jej wzroku.

– Chciałeś wyjechać bez pożegnania, prawda? – odparła aksamitnym głosem, podając mu książkę do historii.

Spojrzał na nią i zobaczył, że jej oczy są wilgotne i czerwone od łez. Vilma płakała.

– Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że cię tu znajdę. Pokazała mu przepustkę. – Powiedziałam, że muszę iść do toalety.

Uśmiechnęła się, a potem roześmiała. Mimo iż w jej głosie słychać było smutek, wciąż brzmiał cudownie. Aaron miał wrażenie, że z bólu zaraz pęknie mu serce. Nerwowo poprawił stertę książek, nie wiedząc, co odpowiedzieć na zarzut, który przed chwilą usłyszał.

– Nie chciałem przez to przechodzić, nie znoszę pożegnań – przyznał, choć z całego serca pragnął jej wyznać, że robi to też dla jej bezpieczeństwa. – Nie potrafię sobie poradzić z całym tym smutkiem.

Aaron odchodził od zmysłów. Ze wszystkich rzeczy, które miał zostawić za sobą, najbardziej będzie mu brakowało właśnie jej – Vilmy. Nie miał już nikogo innego, z kim mógłby się pożegnać. Wstał i wsadził książki z powrotem pod pachę.

– Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie – Vilma pociągnęła nosem – w Brazylii… kiedy zmarła moja mama, nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę szczęśliwa.

W jej lewym oku pojawiła się łza i Aaron prawie upuścił książki, żeby ją otrzeć.

– Przepraszam. – Vilma zawstydziła się i szybko wytarła łzę. – Wiem, że dużo ostatnio przeszedłeś. Nie chcę, żebyś z mojego powodu czuł się jeszcze gorzej.

W tym momencie na pustych korytarzach rozległ się irytujący, metaliczny dźwięk dzwonka.

– Aaronie, chcę ci tylko powiedzieć, że ból z czasem minie. Teraz pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale zaufaj mi – tak właśnie będzie. Dobrze?

Aaron pokiwał głową i spróbował się uśmiechnąć.

– Dzięki – powiedział, patrząc jak korytarz wypełnia się uczniami przechodzącymi z klasy do klasy. – Naprawdę to doceniam.

Zaczął powoli odsuwać się od szafki i od niej. Musiał odejść teraz, bo inaczej groziło mu, że zostanie tu na zawsze.

– Muszę… muszę już iść – wymamrotał, wycofując się. Vilma szła za nim.

– Dokąd teraz pójdziesz?

– Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ja… ja po prostu muszę odejść.

Musiał odnaleźć brata. Coś w środku podpowiadało mu, że powinien skierować się na północ. Kamael powiedział, że najlepiej będzie, jeśli zaufa swojemu we wnętrznemu głosowi.

Aaron powoli odwrócił się do niej plecami.

– Wrócisz? – Vilma spytała z nadzieją w głosie, pojawiając się u jego boku.

Aaron pokręcił głową.

– Nie sądzę – odparł i odwrócił wzrok z udawaną obojętnością. Nienawidził być taki zimny, ale musiał się tak zachowywać dla jej własnego dobra.

Po raz kolejny usłyszał w głowie głos Werchiela, który zapowiedział, że wymorduje wszystkich jego bliskich i znajomych.

– Naprawdę muszę już iść – przyspieszył kroku, zostawiając dziewczynę za plecami.

Ale Vilma obeszła go i zagrodziła mu drogę. A potem nachyliła się i przytuliła go mocno. Pachniała cudownie, jak płyn do kąpieli albo bukiet świeżych kwiatów. Uścisnęła go, a potem pocałowała delikatnie w policzek. Aaron poczuł, jak trzęsą mu się nogi.

– Trzymaj się, Aaronie Corbet – wyszeptała mu do ucha. – Będzie mi ciebie bardzo brakowało.

Aaron poczuł, jak jego serce rozpada się na tysiące drobnych kawałków.

Nie powiedział ani słowa, tylko poszedł korytarzem prosto przed siebie. Zwrócił jeszcze książki, a potem dosłownie wybiegł z budynku.

Gdy stanął na schodach przed szkołą, uderzył go w twarz silny podmuch wiatru. Podniósł kołnierz skórzanej kurtki. Mimo że była już wiosna, w powietrzu wciąż dało się wyczuć zimne, arktyczne powietrze. Idąc w stronę szkolnego parkingu, Aaron zobaczył, że Kamael i Gabriel czekają już na niego przy samochodzie.

A więc stało się – pomyślał, po czym wsadził zmarznięte ręce do kieszeni kurtki i powoli zaczął schodzić po schodach.

Nagle w jednej z kieszeni wyczuł jakiś przedmiot, którego wcześniej tam nie było.

Wyciągnął złożoną kartkę papieru i rozprostował ją. Był na niej e-mail i numer telefonu Vilmy. Musiała mu ją wsunąć, kiedy go przytuliła. Na samym dole widniało jedno zdanie, nakreślone łagodnym charakterem pisma: „Na wypadek, gdybyś chciał pogadać".

Aaron chciał wyrzucić kartkę, ale nie był w stanie tego zrobić. Wsadził ją więc z powrotem do kieszeni i poszedł do auta. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się nagle cieplej.

Zmierzając w stronę parkingu, słyszał, jak Kamael i Gabriel rozmawiają ze sobą.

– Po raz ostatni mówię „nie". – W głosie anioła pobrzmiewało lekkie zniecierpliwienie.

– W czym problem? – spytał Aaron, podchodząc do samochodu.

Gabriel upuścił piłkę tenisową pod nogi Kamaela i Aaron natychmiast zorientował się, o co chodzi.

– Aaronie, on nie chce rzucić mi piłki. Prosiłem go grzecznie, ale wciąż odmawia. Myślę, że jest niedobry.

Anioł zagotował się ze złości.

– Nigdy nikomu nie rzucałem piłki i nie mam takiego zamiaru. To nie pasuje do mojego temperamentu.

Aaron kucnął obok psa.

– Czy nie mówiłem ci, że nie wolno nikogo zmuszać, żeby się z tobą bawił?

Labrador prowokacyjne trącił piłkę przednią łapą i złapał ją w pysk, zanim zdążyła się odturlać.

– Gabriel! – Aaron przywołał go do porządku. Pies spuścił łeb, zawstydzony reprymendą pana.

– On nic nie robił, a ja się nudziłem.

– Powiedział, że nie chce się z tobą bawić, i powinieneś to uszanować.

– Przepraszam, Aaronie – Gabriel stulił uszy po sobie. Aaron wytarmosił go czule.

– Nic się nie stało. Po prostu postarajmy się być dla siebie bardziej wyrozumiali, dobrze? – To mówiąc, obrzucił Kamaela miażdżącym spojrzeniem. – Chociaż pewnie by cię to nie zabiło, gdybyś kilka razy rzucił mu tę piłkę.

– W dalszym ciągu twierdzę, że on jest niedobry – pies zamruczał pod nosem, po czym wyzywająco wziął piłkę do pyska.

– Wykonałeś zadanie? – spytał Kamael, ignorując psa i splatając dłonie za plecami.

Aaron odwrócił się i spojrzał na swoją szkołę, starając się zapamiętać na zawsze każdy detal tego budynku z cegły i betonu.

– Tak – powiedział. – Możemy jechać.

Otwierał właśnie drzwi do samochodu, kiedy Gabriel krzyknął: Strzelba!, wprawiając Aarona i Kamaela w osłupienie, po czym władował się na przednie siedzenie od strony pasażera.

Kamael przyjrzał mu się zdumiony.

– Coś ty powiedział?

– Strzelba – powtórzył Gabriel. – To chyba należy powiedzieć, kiedy chcesz jechać na przednim siedzeniu.

Aaron nie potrafri już opanować śmiechu. Bez względu na to, ile rozmów prowadził z Gabrielem, inteligencja psa wciąż była w stanie go zaskoczyć.

– Tak właśnie myślałem – powiedział, po czym spojrzał na Kamaela. – Masz coś przeciwko jeździe na tylnym siedzeniu?

– Z przodu czy z tyłu – warknął wyraźnie zdegustowany anioł – nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.

– Gardzę tym ustrojstwem, bez względu na to, gdzie siedzę.

– To świetnie – ucieszył się Aaron, otwierając drzwi i podsuwając fotel kierowcy, tak żeby anioł mógł usiąść na tylnym siedzeniu. Potem obszedł samochód dookoła i wpuścił Gabriela na siedzenie obok kierowcy.

– Proszę, jest twoje – powiedział, pozwalając psu wskoczyć na wymarzone miejsce.

– Super! – ucieszył się pies, oblizując się i dysząc z radości.

Aaron złapał za klamkę.

– Uważaj na ogon – ostrzegł i zatrzasnął drzwi. Usadowił się za kierownicą i włączył silnik, ale nie ruszył jeszcze z miejsca. Spojrzał ostatni raz na szkołę

– swoją szkołę – i pomyślał o tym wszystkim, co stracił przez parę ostatnich dni: rodziców, dom, pracę, szkołę, a nawet swoje człowieczeństwo. Przypomniał sobie Vilmę i jej czerwone od płaczu oczy. Gdyby tylko mógł jej wszystko wyjaśnić… Jeszcze jedna bliska osoba, którą stracił, zapewne bezpowrotnie.

– Możemy ruszać, Aaronie? – Kamael poruszył się niecierpliwie. – Jesteś gotowy?

Chłopiec przyjrzał mu się we wstecznym lusterku.

– Szczerze mówiąc, nie, nie jestem gotowy. – Wrzucił bieg. – Ale sądząc po tym wszystkim, co mi powiedziałeś na temat przepowiedni, chyba nie mam wyboru.

Samochód ruszył z podjazdu i zbliżył się do skrzyżowania. Aaron zaczekał chwilę na możliwość włączenia się do ruchu, po czym wyjechał na ulicę, kierując się na północ. Przed sobą miał niepewną przyszłość, za sobą zostawiał rzeczy, miejsca oraz ludzi, których kochał i utracił.

– Dokąd jedziemy, Aaronie? – spytał Gabriel, rozglądając się z ciekawością na boki i obserwując mijane po drodze samochody.

– Nie jestem pewien – odparł Aaron, zmieniając pasy, żeby wyprzedzić furgonetkę, której przydałaby się nowa rura wydechowa.

– Skoro tak, to skąd będziemy wiedzieli, ze jesteśmy już na miejscu? – Pies wydawał się tą odpowiedzią nieco zaniepokojony.

Aaron czuł na sobie jego wyczekujący wzrok. Nachylił się i podrapał psa za uchem.

– Nie martw się, Gabe – powiedział, nie spuszczając oczu z drogi. – Mam przeczucie, że będziemy wiedzieli. Przynajmniej taką mam nadzieję – dodał już w myślach, wjeżdżając na szosę, która miała ich doprowadzić już bezpośrednio do autostrady prowadzącej na północ.

A więc przesądzone. Czy mu się to podobało, czy nie.


*

Na końcu rzadko uczęszczanej drogi w zachodniej części stanu Massachusetts znajdował się opuszczony od 1959 roku i sprawiający wyjątkowo posępne wrażenie kościół oraz sierociniec pod wezwaniem świętego Atanazego.

W połowie lat osiemdziesiątych miał zostać przekształcony w dom spokojnej starości, okazało się jednak, że koszt odnowienia i wyremontowania obydwu budynków przekracza znacznie ich wartość.

W miejscu tym czuć było wyraźnie aurę niepokoju. Jakby stare, zrujnowane zabudowania uważały się za pokrzywdzone i zapomniane. Zapewne właśnie tej atmosferze zawdzięczały swoją ponurą reputację; w okolicy mówiło się nawet, że są nawiedzone.

Nic się nie zmieniło przez ostatnie czterdzieści kilka lat. Kościół i sierociniec powoli niszczały, pozbawione życia, a jedyny wyjątek stanowiły dzikie zwierzęta, które z czasem znalazły drogę do środka i zamieszkały w jego ścianach, nawet w dzwonnicy.

Miejsce pozostawało całkowicie opuszczone i zapomniane – jednak sytuacja uległa zmianie kilka dni temu.

Siedzący na drewnianym fotelu nad ołtarzem w kościele św. Atanazego Werchiel obserwował koliste, brudne od zacieków sklepienie, studiując znajdujące się tam malowidła. Przedstawiały Niebo. Od czasu do czasu zmieniał pozycję, krzywiąc się przy tym z bólu. Przy najdrobniejszym ruchu od jego spalonego ciała odklejały się kawałki mięsa, które spadały na posadzkę ołtarza.

– Nie macie bladego pojęcia – myślał głośno, spoglądając na złoty pałac unoszący się na obłokach oraz grające na harfach anioły o zazdrosnym wyrazie twarzy.

Uzdrowiciel Kraus podreptał ostrożnie w jego stronę, z przewieszoną przez ramię, znoszoną, skórzaną torbą z medykamentami. Chociaż był niewidomy, zatrzymał się tuż przed fotelem Werchiela, wyczuwając jego obecność – jego świętość – tak jak tylko potrafią to robić ludzie kalecy.

– Przybyłem tu, by zadbać o ciebie, wielki Werchielu. – Pokłonił się z szacunkiem.

Odkąd trafiła go błyskawica, Werchiel trwał w stanie nieustającej agonii. Całe jego ciało było poczerniałe i zwęglone.

– Możesz działać. – Machnął spaloną ręką, czując, jak końcówki jego nerwów wibrują w paroksyzmach bólu z każdym, nawet najmniejszym ruchem.

Uzdrowiciel ukląkł przed Werchielem. Położył torbę na ziemi, rozwiązał ją i wyjął ze środka swoje instrumentarium. Dotykał po kolei wszystkich skalpeli, ostrzy i pił – narzędzi, których używali jego nauczyciele oraz setki ich poprzedników.

W końcu znalazł to, czego szukał – trzydziestocentymetrowe ostrze, które zalśniło w promieniach słońca, wpadających do wnętrza opuszczonej świątyni przez okna niechlujnie zabite deskami.

– Możemy kontynuować? – spytała ludzka małpa, a jej kwaśny oddech przyprawił obdarzonego delikatnym węchem anioła o mdłości.

Im szybciej da się zoperować, tym szybciej pozbędzie się tej ludzkiej wszy.

– Rób, co trzeba – odparł Werchiel. Podniósł jedno ramię i pokazał je medykowi. W powietrzu dał się słyszeć dźwięk przypominający suche liście unoszone na wietrze.

Uzdrowiciel nachylił się i z wielką zręcznością zaczął odcinać kawałki spalonej, martwej tkanki.

Ból był nie do zniesienia, ale Werchiel nie krzyczał ani się nie uskarżał. Była to część ceny, jaką musiał zapłacić. Jak to się nazywało, kiedy małpy błagały o wybaczenie za swój brak rozwagi? Zdaje się, że pokuta. Tak, właśnie tak to się chyba nazywało.

Było dla niego oczywiste, że bardzo rozczarował swojego Pana. Gdyby tak bowiem nie było, nie zostałby przecież ukarany. Ból był jego pokutą. Za to, że nie udało mu się wyeliminować fałszywego proroka, musi teraz cierpieć. Musi pokazać, jak bardzo jest mu przykro.

Kraus ostrożnie odrywał kolejne płaty martwej skóry, odkrywając surowe, krwiste ciało. Jeśli Werchiel ma wyzdrowieć, Kraus musi zrobić to samo z całą spaloną, zniszczoną skórą. Czeka go długi i bolesny proces, ale Werchiel zgodził się mu poddać – potraktował to jako formę pokuty, by otrzymać przebaczenie Stwórcy.

Zawodzenie dziecka pozwalało mu zapomnieć na chwilę o agonii.

Brat Nefilima, autystyczny chłopiec o imieniu Stevie, siedział na drugim końcu ołtarza i kiwał się niczym wańka-wstańka, patrząc szeroko otwartymi oczami na leżący przed nim przedmiot.

Był to hełm w krwistoczerwonym kolorze, wykuty w niebiańskiej kuźni – dar dla dziecka od jego nowego pana.

Chłopiec zajęczał znowu, nie spuszczając oka z hełmu, zupełnie jakby był świadomy, jaki los go czeka.

– Zmienię cię, mój pupilu – syknął Werchiel, skręcając się w męce, gdy Kraus odcinał mu metodycznie kolejne fragmenty skóry, która tworzyła już pokaźny kopczyk. – Zamienię cię w tropiciela upadłych aniołów…

Dziecko kiwało się teraz na boki, powtarzając bez przerwy „nie". Jego krzyki odbijały się echem w murach tego niegdyś świętego miejsca.

– Będziesz moim narzędziem rozgrzeszenia – oznajmił Werchiel, wtulając głowę w oparcie fotela i obejrzał po raz kolejny namalowane na sklepieniu ludzkie wyobrażenie Raju. Miejsca, do którego – jak wierzył – wstęp mieli tylko ci, którzy naprawdę zasłużyli na taki zaszczyt. – Moim instrumentem odkupienia.

Загрузка...