Rozdział 6

Schwytanie trojga podejrzanych nastręczyło lensmanowi i jego ludziom zdumiewająco mało problemów. Gissur Bjarnason w Skagafjördhur, zbudzony ze snu władczymi, ostrymi słowy, prosił tylko, by się nie niepokoili, bo pójdzie z nimi bez oporu.

Podczas gdy inni wysłannicy przetrząsali dom Gissura, lensman nie spuszczał z więźnia czujnych oczu. Gissur nie był już młody, ale trudno powiedzieć, ile liczył sobie lat, chyba mniej, niż myśleli; miał szpakowate, niegdyś pewnie jasnobrązowe proste włosy, jasne oczy, długi nos i wysunięty do przodu podbródek. Poruszał się ciężko, jakimś posuwistym, kołyszącym się krokiem, i mówił półgłosem. Naprawdę nie wyglądał tak, jak lensman się spodziewał.

Ale właściwie to czego się spodziewał? Że spotka wilkołaka?

Helga i jej syn mieszkali w Hjaltadalur, niedaleko od siedziby biskupstwa i Szkoły Łacińskiej w Holar. Tak więc pojmanie wszystkich trojga nie przysporzyło lensmanowi i jego pomocnikom kłopotów.

Jak już wspomniano, Helga swoim wyglądem raczej nie zwracała uwagi. Ciemna, postawna kobieta o łagodnym i przyjaznym uśmiechu. Przyjęła ich spokojnie, martwiła się jedynie tym, że również syn ma być aresztowany.

Kiedy go zobaczyli, pojęli natychmiast, skąd się wzięło to jego imię, Móri – Brunatny. Włosy miał ciemnobrązowe, gęste i niesforne, mocno poskręcanymi lokami opadały mu na ramiona i na czoło tak, że prawie nie było widać również brązowych, niemal czarnych oczu. Życie na otwartym powietrzu nadało jego skórze brązowy odcień, a ubrany był w brązową długą koszulę mocno ściągniętą w pasie rzemieniem. Rzecz jasna i spodnie, i buty z miękkiej skóry również były brązowe.

Na moment wysłannicy lensmana pojęli też drugie znaczenie jego imienia. Móri, upiór, który powraca? Nie, cóż za głupstwa! Przecież to trzynastoletnie dziecko! Tak, ale dziecko nieśmiertelnego czarnoksiężnika, czyż nie? Nie, nie, żadnych takich myśli!

Mimo wszystko ludzie lensmana widzieli, że będzie to w przyszłości bardzo przystojny mężczyzna. Miał przy tym coś dzikiego w spojrzeniu, ruchy gwałtowne, niemal niecierpliwe. Przybycie obcych podnieciło go, widać to było wyraźnie. Nie przejmowali się jednak chłopakiem. To oskarżeni dorośli mogli wiedzieć co nieco o magii i czarach.

– Co to jest? – zapytał lensman, posuwając Gissurowi pod nos kawałek drewna. – Znaleźliśmy to w twoim domu.

Gissur spojrzał na drewno obojętnie.

– E, to głupstwo. Siadywałem w zimowe wieczory przed kominkiem i tak sobie dłubałem. Dla wprawy, bo miałem zamiar rzeźbić w kamieniu.

– Kłamstwo! – syknął lensman. – To są magiczne runy! Myślisz, że ja się na tym nie znam?

– Naprawdę? – zapytał Gissur ze złośliwym uśmieszkiem.

Lensman patrzył na niego zakłopotany. Oczywiście pojęcia nie miał, co mogłyby oznaczać te tajemnicze znaki.


Tak naprawdę była to jedynie biała magia, mająca służyć powodzeniu w połowach ryb, ale tego Gissur nie powiedział. Bawił się niewiedzą lensmana i pozwalał mu wierzyć, że to czarna magia, która może sprowadzić śmierć i wieczne potępienie.

– A ty, Helgo – zwrócił się urzędnik do kobiety. – Gdzie ukryłaś księgi odziedziczone po Thuridur, siostrze twego ojca?

Niczegoście nie znaleźli? – zapytała Helga równie obojętnie jak przedtem Gissur. – Powinniście wiedzieć, że księgi mojego ojca i dziadka zostały spalone w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym szóstym.

– Mamy powody przypuszczać, że już wtedy znajdowały się one w posiadaniu twojej ciotki.

– Ach, tak? W takim razie wiecie więcej niż ja sama.

– Wiemy też, że odziedziczyłaś po niej to i owo.

– Jakoś się bardzo nie wzbogaciłam.

– Możliwe, ale zależy, jak na to patrzeć. W każdym razie utraciłaś duszę, oddałaś ją Złemu. A teraz my spalimy budynki.

– Najpierw chyba będziecie musieli nas osądzić. Byłaby prawdziwa szkoda, gdybyście bez wyroku spalili taki piękny dom jak Gissura, a moją chałupę z torfu będzie wam chyba bardzo trudno puścić z dymem.

Lensman mruknął coś ze złością pod nosem i dał znak, żeby przestała. Nie należy rozmawiać o takich sprawach jak palenie domów.


Wiatr tłukł brzegi rzeki Hörga, kiedy siedmioro podróżnych rozglądało się za miejscem na nocleg. Deszczowe chmury wisiały nad ziemią jak grube postrzępione firany. Ludzie drżeli. Musieli jak najszybciej znaleźć się pod dachem, już nie byli w stanie jechać dalej, ale za nic nie chcieli nocować akurat tutaj.

Sylwetka kościoła w Myrka rysowała się ponuro na tle nieba.

Przeprawili się przez Hjaltadalsheidni przy tej przeklętej szarudze i właściwie znajdowali się znowu na zamieszkanych terenach. W pierwszej chwili ulga na widok zabudowań była wielka, lecz kiedy Gissur Bjarnasson powiedział cierpko: „Myrka! jakie to dziwne uczucie znowu się tu znaleźć”, ich ożywienie zgasło. Konie jednak nie mogły już dłużej iść, ciemności miały zapaść lada chwila, nie mieli wyboru.

Ominęli zagrodę Myrka tuż koło kościoła, lecz sąsiednie domostwo Saurbæ przyjmowało od czasu do czasu wędrowców na nocleg. Thufnavallanes, inna zagroda w tej okolicy, było zbyt oddalone. Poza rym również i ono było wymieniane w.starej historii o duchach.

Musieli pomóc Gissurowi i Heldze zsiąść z koni, oboje bowiem mieli łańcuchy na rękach i na szyjach. Chłopaka nie zakuto, więc~ radził sobie sam.

W końcu wszyscy mogli odpocząć w niskim budynku z torfu, którego im w Saurbæ użyczono na nocleg. Musieli pogodzić się z tym, że wszyscy będą dzielić jedno pomieszczenie, innej rady nie było.

Czterej ludzie lensmana już prawie zasypiali, kiedy posłyszeli, że więźniowie zaczynają ze sobą rozmawiać.

W pierwszej chwili lensman chciał wrzasnąć, że mają być cicho, potem jednak rozmowa wzbudziła jego zainteresowanie.

Helga rzekła cicho do Gissura:

– Ty. myślisz, że to wszystko o diakonie z Myrka to prawda?

– Pewnie, że prawda – odparł stary czarownik. – Byłem wtedy jeszcze młodym człowiekiem, ale pamiętam wszystko, jakby się to działo wczoraj.

– Może byś mi opowiedział? Słyszałam tylko jakieś nieskładne kawałki, a i to pewnie przeważnie zmyślone.

Gissur westchnął.

– To nie jest specjalnie radosna historia. Ale, z drugiej strony, to chyba najpiękniejsza islandzka opowieść o duchach i o miłości… W kościele w Myrka, tu niedaleko, był sobie kiedyś młody diakon, czyli uczeń i pomocnik księdza…

– Jak on miał na imię? – zapytał Móri, który leżał na brzuchu, wsparty na łokciach.

– Nie pamiętam. I chyba jego imię nie było nigdy wymieniane. Kochał pewną dziewczynę imieniem Gudrun, która mieszkała w Bægisa, po tamtej stronie rzek Hörga i Öxna, które płyną równolegle i dość blisko siebie. Jutro rano będziemy mijać Bægisa. Gudrun była tam służącą u proboszcza.

Najmłodszy z wysłanników pragnął mieć tyle odwagi, nie bacząc na nic zakryć uszy rękami. Odnosił wrażenie, że w pomieszczeniu pachnie ziemią, i rzeczywiście tak było. Ale jemu przychodziła na myśl ziemia cmentarna, jak z rozkopanego grobu.

– Diakon miał siwego konia o długiej grzywie – ciągnął dalej Gissur. – Nazywał go Faxi. Pewnego dnia, jakiś czas przed Bożym Narodzeniem, wyprawił się na nim do Bægisa, by zaprosić Gudrun na świąteczne przyjęcie w Myrka. Obiecał, że w Wigilię wieczorem przyjedzie i ją zabierze.

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem rozszalały się śnieżyce, a rzeki pokryły się lodem, Wkrótce jednak nadeszła odwilż. Podczas gdy diakon przebywał u Gudrun w Bægisa, lody na rzekach ruszyły i trudno się było przedostać na drugą stronę. Wiecie, jak to jest, wysoka woda i kra. Diakon nie zdawał sobie sprawy, że zaszły takie zmiany. Przez rzekę Öxna przeszedł jeszcze po moście z lodu, natomiast Hörga była już całkowicie wolna od lodu, wobec czego jechał brzegiem aż do Saurbaæ.

W mroku któryś ze słuchaczy zadrżał gwałtownie, ktoś inny wydał jęk podobny do szlochu.

Gissur uśmiechnął się krzywo pod wąsem.

– W Saurbæ właśnie lód spiętrzył się na rzece, tworząc cos w rodzaju mostu, i diakon wjechał nań. W połowie drogi jednak lód się pod nim załamał i jeździec wpadł do wody.

– Tutaj? – rozległ się spłoszony głos najmłodszego strażnika. – Dokładnie naprzeciwko nas?

– Dokładnie tutaj – potwierdził Gissur. Strażnicy słyszeli wyraźnie, że go to wszystko bawi. – Następnego dnia, kiedy gospodarz Thufnavallanes wstał, zobaczył, że przed bramą stoi Faxi, bez uzdy i bez siodła. Koń był przemoczony i w ogóle znajdował się w strasznym stanie. Poszedł tedy chłop w dół rzeki, aż do cypla Thufnavalla. Tam, na cyplu, znalazł diakona wyrzuconego przez prąd, martwego, z głową potwornie pokaleczoną przez dryfujący lód. Zwłoki zostały przeniesione. do Myrka i pochowane na tydzień przed Bożym Narodzeniem.

Lensman widział oczyma wyobraźni piękną, zieloną dolinę rzeki Hörga i mały kościółek w najbliższej im teraz zagrodzie Myrka, której nazwa oznacza przecież tyle co Czarna Rzeka. On również pragnąłby nakazać Gissurowi milczenie, lecz ciekawość zwyciężyła.

– Ze względu na powodzie i zalane szlaki żadna wiadomość nie dotarła przed Wigilią z Myrka do Bægisa, wkrótce zresztą pogoda się poprawiła, więc Gudrun wyglądała świąt, uradowana, że spędzi je w Myrka. O zmierzchu zaczęła się ubierać w swój najpiękniejszy strój, a kiedy już była prawie gotowa, rozległo się pukanie do drzwi. Jedna z kobiet pobiegła otworzyć, lecz na progu nikogo nie było. Księżyc chował się za chmurami i na ziemi to zapadał mrok, to znowu robiło się całkiem widno.

Drżące oddechy mówiły Gissurowi, że strażnicy słuchają.

– Służąca wróciła z wiadomością, że na dworze nikogo nie ma. „Ktoś musi sobie ze mnie robić żarty, powiedziała Gudrun. Pójdę i zobaczę sama”.

Pospiesznie wsunęła jedną rękę w rękaw płaszcza do konnej jazdy, drugi rękaw zarzuciła sobie na szyję. Gdy wyszła z domu, zobaczyła, że przed drzwiami stoi Faxi, obok niego zaś mężczyzna, w którym dziewczyna domyślała się diakona…

– Ale on przecież umarł! – krzyknął najmłodszy ze strażników.

– Cii! – syknął Gissur. – Nie wspomniałem przecież, by któreś z nich odezwało się choć słowem. I prawdopodobnie żadne nic nie powiedziało, bo przecież gdyby diakon przemówił, Gudrun by się zorientowała, jak się sprawy przedstawiają. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że upiory mają we zwyczaju powtarzać słowa, a ponadto wielką trudność sprawia im wymawianie imienia Boga, nawet jeśli stanowi ono część imienia człowieka, jak na przykład w imieniu Gudrun. W takim przypadku imię bywa bardzo zniekształcane i Gudrun natychmiast by to odkryła. Z pewnością więc ci dwoje ze sobą nie rozmawiali.

W torfowym budynku panowało dotkliwe zimno. Z zewnątrz dochodził szum zacinającego deszczu. Wszyscy mieli pełną świadomość, gdzie się znajdują: w okolicy, w której rozgrywały się przypominane przez Gissura wydarzenia.

– Diakon podsadził Gudrun na Faxiego i sam usiadł przed nią. Ruszyli natychmiast z miejsca i jechali przynajmniej godzinę bez słowa. Wkrótce znaleźli się nad brzegiem Hörga. Brzegi są tam bardzo strome, jak z pewnością widzieliście, a więc gdy koń dotarł do rzeki, kapelusz z szerokim rondem zsunął się z głowy diakona na plecy. W tym samym momencie chmura odsłoniła księżyc i Gudrun zobaczyła w jego blasku nagą czaszkę diakona. On sam zaś powiedział jakimś dziwnie dalekim, pustym głosem:

„Księżyc świeci. Śmierć na koniu leci. Widzisz te białe plamy na moim karku, Gaaarun, Gaaarun?”

Gudrun doznała takiego szoku, że nie była w stanie wykrztusić ani słowa, jechali tedy dalej w kierunku na Myrka. Tam zeskoczyli z konia przy cmentarnym murze, przed bramą dla przenoszenia zwłok, a diakon rzekł:

„Zaczekaj chwilkę, Gaaarun, Gaaarun. Chciałbym zabrać mego Faxi-Faxi na łąki-łąki”.

Z tymi słowy odprowadził konia.

Gudrun podeszła bliżej, przez bramę spojrzała w głąb cmentarza i zobaczyła tam otwarty grób. Była półżywa ze strachu, zdołała jednak odnaleźć linę kościelnego dzwonu. Dokładnie w tym momencie coś ją potwornie szarpnęło w tył. Zdołała się uratować wyłącznie dlatego, że w domu nie zdążyła porządnie włożyć płaszcza i miała tylko jedną rękę w rękawie. Płaszcz bowiem został z niej dosłownie zdarty, i to z taką siłą, że rękaw, który miała na sobie, puścił w szwach.

W mroku torfowego budynku dały się słyszeć pełne lęku westchnienia.

– Jeśli zaś chodzi o Gudrun, to zaczęła jak szalona szarpać za sznur kościelnego dzwonu i nie przestała, dopóki ludzie z zagrody w Myrka nie przybiegli i nie zabrali jej do domu. Była tak przerażona, że nie odważyła się ani uciekać, ani puścić sznura.

Od ludzi w Myrka usłyszała całą historię o śmierci diakona, sama zaś opowiedziała im o swojej upiornej podróży z duchem.

Tej nocy, kiedy już wszyscy poszli spać i kiedy pogaszono światła, diakon wrócił, by zabrać Gudrun. Trzeba powiedzieć, że mieszkańcy domu niewiele mieli czasu na sen.

– On powrócił? – wykrztusił jeden ze strażników. – To może on jest…

– Zamilcz! – syknął lensman niecierpliwie.

Gissura nie przestawało bawić ich pełne niepokoju zainteresowanie, ciągnął więc dalej, nie kryjąc złośliwej satysfakcji:

– Przez czternaście dni leżała Gudrun w Myrka, chora, nie mogąc znieść ani chwili samotności. Całymi dniami i nocami ktoś musiał przy niej czuwać. Mówiono, że sam pastor czytał psalmy przy jej posłaniu. Ostatecznie posłano po czarnoksiężnika, który mieszkał na zachód od Skagafjördhur, i…

– A to byłeś ty – wtrąciła Helga.

– Tak, to byłem ja. Pojechałem do Myrka i wykopałem tu podwórzu wielki kamień, który przetoczyłem pod szczytową ścianę domu. Szczerze mówiąc był to kamień ofiarny, w dawnych czasach w jego zagłębieniu składano krew ofiarną. To znaczy krew zwierzęcą, tak myślę, chyba raczej nie ludzką.

Tego samego wieczora, kiedy zapadł już zmierzch, diakon próbował ponownie wejść do domu, ale udało mi się trzymać go przy szczytowej ścianie i drażnić ciężkimi zaklęciami. Tak jest, moi panowie, właściwie to powinniście mi dziękować, bo możecie mieć spokój tej nocy. Po zakończeniu rytuału przetoczyłem ciężki kamień na diakona i pod nim spoczywa on do dzisiejszego dnia. Taką mam przynajmniej nadzieję.


Czterej strażnicy zadrżeli gwałtownie. Gdyby któryś z nich wyjrzał przez otwór w ścianie, na tle nocnego nieba dostrzegłby z pewnością zarysy kościoła w Myrka. Gospodarstwo położone jest tuż obok, o tym wiedzieli. Gdzieś tam, na dziedzińcu, leżał dawny kamień ofiarny. A pod nim…?

Czy można wierzyć, że tamtej nocy praca została wykonana dostatecznie dobrze? Że diakon na pewno znajduje się pod ziemią?

Helga patrzyła na całą tę opowieść z innej strony. W jej głosie słychać było wstrzymywany płacz, gdy wykrztusiła:

– Jaka to miłość! Jaka piękna historia! To najtragiczniejsza historia miłosna, jaką kiedykolwiek słyszałam!

– Masz rację – zgodził się z nią Gissur. – Pamiętam moje uczucia w tamtej chwili, kiedy musiałem zepchnąć go pod ziemię. Było mi go wtedy tak strasznie żal!

Atmosfera w zimnym pomieszczeniu. stawała się coraz bardziej przygnębiająca. Budynek z torfu zapadł się głęboko ze starości. Drewniane prycze stały w rzędach pod ścianami. Zmęczeni wędrowcy ułożyli się na nich w ubraniach, bowiem żadnej pościeli nie było. Więźniowie zostali przykuci łańcuchami do poręczy łóżek.

Powoli większości podróżnych udało się zasnąć po prostu ze zmęczenia. W przeciwnym razie pewnie okropny nastrój tego miejsca zmuszałby ich do czuwania.

W ciemnościach, niczym refleksy światła na wypolerowanej miedzi, płonęło dwoje oczu. Jedno z siedmiorga nie spało.

Do mózgów pozostałych płynęły myśli…

Lensman leżał w półśnie. Później był pewien, że nie zdrzemnął się nawet na chwilę, lecz akurat w tej chwili senne marzenia przeplatały się z rzeczywistością.

Stał na dziedzińcu dworu w Myrka przed wielkim kamieniem, jego ubraniem szarpał porywisty wiatr. Był kimś innym, w jego duszy pulsował nieutulony ból i tęsknota za jedną jedyną kobietą, za Gudrun. Przygniatał go jakiś ciężar, nagle okazało się, że nie stoi już obok kamienia, lecz znajduje się pod nim, ogarnęło go gwałtowne uczucie klaustrofobii, z trudem chwytał powietrze.

Jeden z jego ludzi gnał w tym śnie na siwym koniu. Rumak pędził przed siebie i nieuchronnie zbliżał się do rzeki. strażnik próbował go opanować, lecz nie miał nad koniem żadnej władzy. Wreszcie na urwistym brzegu wierzchowiec stanął dęba i nieszczęsny jeździec wpadł z wrzaskiem przerażenia do lodowato zimnej wody. Walczył rozpaczliwie, jęczał, machał rękami, lecz wściekły prąd znosił go coraz dalej, dryfująca kra uderzyła go z rozmachem w głowę, ja umieram, umieram, nigdy nie dotrę do mojej ukochanej, krążyła mu w głowie rozpaczliwa myśl, a ciało opadało z sił, było niczym sparaliżowane, panika odbierała mu wolę walki. Kiedy krzyczał, zachłystywał się wodą; kiedy próbował się chwycić jakiegoś lodowego bloku, inny blok tłukł go boleśnie z tyłu lub z boku…

Inny z ludzi lensmana również pędził na siwym koniu która grzywą. On jednak siedział za jakąś postacią, która świadomie kierowała rumaka w stronę cmentarza. Jeździec trzymał się kurczowo tej nieznajomej istoty, ale ona sprawiała okropne wrażenie, była martwa, niemal podzwaniały nagie kości, śmierdziało trupem. „Trzymaj mocno-mocno, jedziemy na Faxi-Faxi” – wyła potwornie zjawa.

Jeździec odwrócił głowę i człowiekowi za nim mignęła twarz, która przez dłuższy już czas spoczywała w ziemi. Kapelusz zsunął się na plecy, strażnik zobaczył obgniłą głowę, poczuł się chory z obrzydzenia i zaczął krzyczeć. Chciał zejść z konia, ale czuł, że jego ramiona są przywiązane do tej strasznej postaci, którą miał przed sobą, a on sam został przylepiony do konia.

Najmłodszy ze strażników nie był w stanie uspokoić wzburzonego umysłu. Nijak nie mógł zrozumieć, dlaczego nagle znalazł się na cmentarzu. Tuż przy nim wisiał sznur kościelnego dzwonu, ale żeby nie wiem jak się starał, nie mógł go dosięgnąć. Czuł natomiast, że coś go nieuchronnie wciąga do otwartego grobu. Rozkopana ziemia usuwała mu się spod stóp, zapadał się coraz głębiej, po pas, po szyję, a kiedy zaczął krzyczeć, ziemi naleciało mu do ust i…

Zerwał się ze skrzekliwym, zdławionym jękiem: Stwierdził, że siedzi w przejściu pomiędzy pryczami, a jego płaszcz i reszta ubrania spadła mu na głowę, zasłania twarz y mota ręce, zaczął pluć, żeby wyrzucić wełnianą czapkę, która kneblowała mu usta.

Dyszał gwałtownie, śmiertelnie przerażony. Drzwi były otwarte, do środka sączyło się blade światło poranka. Zdawało mu się, że widzi dwa jaśniejące punkty. Jakby odbicie… dwojga oczu?

W następnej sekundzie punkciki zniknęły.

Świeciły mniej więcej tam, gdzie znajdowali się więźniowie. Strażnik widział, że wszyscy troje leżą na swoich miejscach, gdzieżby zresztą mieli być, skoro zostali powiązani łańcuchami?

Gdzieś bardzo daleko rozległo się rozdzierające wołanie o pomoc. Czy to nie nad szumiącą rzeką Hörga?

Niezdarnie po omacku uwolnił się z pętających go ubrań, wstał i wyszedł na dwór. Żadnego z jego towarzyszy nie było w izbie.

Lensman również słyszał wołanie. Obudziły go jakieś krzyki, dochodzące poprzez deszcz i szum nocnego wiatru, zmarzł tak, że drżał na całym ciele i nie mógł -zrozumieć, dlaczego, na miłość boską, leżał na cmentarzu, obejmując rękami wielki kamień, który chyba chciał podnieść z ziemi.

Znajdował się na cmentarzu w Myrka! Jak, na Boga, się tu dostał?

Ktoś krzyczał. Bełkotliwie, jakby dławił go szloch. Albo jakby wpadł do wody…

Lensman zerwał się gwałtownie i pognał jak mógł najszybciej w szarym brzasku do rzeki płynącej między Myrka i Saurbæ.

W pobliżu Saurbæ zobaczył czwartego strażnika. Siedział na koniu, którego musiał wyprowadzić ze stajni, i wrzeszczał jak oszalały, próbując skierować wierzchowca do Myrka…

Lensman zdzielił go z całej siły w zadek i człowiek się ocknął, a jego krzyk przemienił się W odgłos przypominający gdakanie.

– Prędko! – ryknął lensman. – Ktoś się topi!

Wszyscy trzej znaleźli się na brzegu jednocześnie. Wspólnymi siłami próbowali wyciągnąć swego towarzysza, któremu właściwie nic poważnego nie groziło. Brodził po płytkiej wodzie, ale był skostniały z zimna.

W budynku z torfu Gissur rzekł z powagą:

– Nie powinieneś był tego robić. Musiałem użyć całej swojej siły, by ich przywrócić do rzeczywistości.

– Wiem. Ale byłem na nich wściekły.

– Musisz panować nad takimi uczuciami – rzekł Gissur z uśmiechem. – Ale, niech mnie… siłę to ty masz!


Żaden nie chciał rozmawiać z innymi o tym, co przeżyli Kiedy później jechali ku Sprengisandur z wąskiej doliny Eyjafjatdhardalur, strażnicy milczeli.

Ich serca przygniatał ciężar. Fakt, że jazda okazała się męcząca, stanowił najmniejszy problem. Dużo gorsze było to, że wszystko, cokolwiek robili tego dnia, zdawało się zaczarowane, nierzeczywiste. Kiedy chcieli wziąć coś do ręki, wiadro z wodą czy końskie kopyto na przykład, to niczego nie było tam, gdzie powinno. Mnóstwo czasu schodziło im na nieustannych poszukiwaniach, ale kiedy już nareszcie poszukiwany przedmiot się znajdował, to leżał właśnie tam, gdzie sądzili, że miał leżeć, i gdzie przede wszystkim szukali.

Dzień dał im się we znaki i nic też się nie poprawiło, kiedy nastał wieczór i księżyc wypłynął na niebo. Wtedy mieli wrażenie, że skradają się za nimi jakieś cienie, że gonią ich duchy na szybkich koniach, że krążą wokół, a elfy – chyba elfy właśnie – wczepiają się w ich ubrania. Kiedy jednak spoglądali w dół, nie widzieli ni kogo.

Z każdym następnym dniem, z każdą nadchodzącą nocą było po prostu gorzej i gorzej, w końcu ludzie mieli nerwy napięte niczym struny i przy lada szeleście podskakiwali przerażeni.

Upiory towarzyszyły im w drodze, nie odstępowały ani na krok, czasami któremuś ze strażników mignęła jakaś zjawa ze świata ciemności, innym razem ktoś słyszał bliskie, a jednak dalekie jęki potępionej duszy. Wiadomo było przecież, że na ponurych szlakach przez Sprengisandur zginęło wielu ludzi, nigdy jednak nie słyszeli, by dusze zmarłych miały się tu pokazywać żywym. Dlaczego więc teraz im, stróżom prawa?

I dlaczego więźniowie nucą tak cichutko i tak często jakieś niesamowite melodie?

Wszyscy czterej rozpaczliwie pragnęli znaleźć się jak najszybciej w domu.

W dalszej drodze dręczyły ich rozmaite cielesne plagi. Jeden dostał takiego bólu zęba, że ledwie mógł to wytrzymać, inny miał biegunkę i musiał się zatrzymywać co chwila w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Na tych otwartych, pozbawionych jakichkolwiek zarośli piaszczystych pustkowiach była to dla niego wyjątkowo przykra dolegliwość. Trzeciego dręczył ból głowy, który ulokował się gdzieś nad potylicą i był tak nieznośny, że człowiekowi ciemniało w oczach. Czwarty zaś, ten, który wpadł do rzeki, był ciężko przeziębiony. Ciekło mu z nosa, w gardle paliło i piekło, miał zawroty głowy i ledwie trzymał się w siodle. Pragnął jedynie znaleźć się we własnej pościeli.

Konie natomiast miały się dobrze i nic nie wskazywało na to, że dokucza im niedostatek jedzenia. Zwłaszcza koń młodego Móri raz po raz przechodził w radosny kłus, głowę podnosił wysoko i z zadowoleniem strzygł uszami.

Strażnicy nie mogli tego pojąć.

Nagle jeden z nich zawołał:

– Tam przed nami coś leży!

Pospieszyli we wskazanym kierunku i zeskoczyli z koni. Kiedy jednak próbowali podnieść leżącego na ziemi biedaka, spostrzegli, że to trup. Zwłoki dosłownie na ich oczach rozłożyły się i zniknęły.

Najmłodszy ze strażników krzyczał głośno z przerażenia. Ale, niestety, nie było to ostatnie znalezisko. Ich droga była dosłownie usłana trupami i konającymi, podjęli wiele nieudanych akcji ratunkowych, zanim zrozumieli, że wszystko należy złożyć na karb magii. Wtedy przestali zwracać na to uwagę i przywidzenia się skończyły.

Kiedy cała siódemka zbliżała się do zalanego zimnym blaskiem księżyca Hofsjökull, strażnicy już całkiem utracili humor i wolę walki.

Spoglądali na bezkresne, zielonofioletowe zbocza lodowca i wzdychali ciężko.

Przeklęci więźniowie! Diabelskie zadanie!

Загрузка...