Rozdział 10

W Roku Pańskim 1706 w Szkole Łacińskiej w Holar uczył się pewien młody człowiek, będący już niemal w pełni wykształconym księdzem. Imię jego brzmiało: Eirikur Magnusson z Vogsos.

Ów Eirikur znał historię starego eremity, który został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Eirikur przepytywał o niego, kogo się tylko dało, i w końcu wiedział wszystko. Wiedział więc, że mnich przybył tu z Biskupstungur, że był niewiarygodnie wiekowym samotnikiem i mistrzem jeśli chodzi o znajomość starych, ba, prastarych ludowych wierzeń. Eirikur wiedział też, że spośród rzeczy będących jego własnością eremita nade wszystko chronił dwie: jałówkę, którą karmił z wielką troskliwością, oraz księgę, której treść pozostawała dla innych tajemnicą.

Była to, naturalnie, „Gråskinna” druga.

Ta poszukiwana i pożądana. Móri, na przykład, znał już treść „Gråskinny” pierwszej, czyli że pozostały mu jeszcze dwie części: „Gråskinna” druga i korona całego dzieła: „Rödskinna”.

O Mórim jednak nikt nie słyszał od wielu lat.

Eirikur natomiast węszył i wciąż rozpytywał o obie księgi pod wspólnym tytułem „Gråskinna”.

Eremita, jak wiadomo, zanim umarł i został złożony w ziemi na cmentarzu w Skalholt, zażądał od biskupa, by zarówno jałówka, jak i księga znalazły się tam razem z nim, bo jeśli nie, to wszyscy tego pożałują.

Spełniono jego życzenia. Eirikur Magnusson jak wielu przed nim był wprost opętany myślą o zdobyciu „Gråskinny”, jednej z trzech magicznych ksiąg. Pewnego razu namówił na wspólne poszukiwania dwóch towarzyszy, Magnusa i Bogiego, ale o tych dwóch nic więcej nie wiadomo.

Nie zachowało się żadne dokładne sprawozdanie na temat, jak im się powiodło, bowiem Eirikur uparcie odmawiał rozmowy na ten temat, dwaj pozostali zaś milczeli z innych powodów. Prawdą jest jednak, że udało im się wywołać starego z grobu i że otrzymali od niego najstarszą część jego księgi.

Z pozbieranych fragmentów zrekonstruowali większą całość, którą ponownie nazwano „Gråskinna”. Przez długi czas leżała ona na pulpicie w szkolnym budynku w Skalholt.

Pogłoski o księdze rozchodziły się potajemnie, podawane z ust do ust, gdzieś po karczmach, może w sekretnych, prowadzonych nocami rozmowach. I jakoś tak się złożyło, zew tym samym czasie naukę w Szkole Łacińskiej w Skalholt rozpoczął nowy uczeń, ale nie wykazywał on specjalnych zainteresowań dla powołania kapłańskiego. Nikt go nie znał, a inni uczniowie po prostu się go bali. Jego ciemnopiwne oczy pod rozczochranymi, czarnobrązowymi włosami lśniły fanatycznym blaskiem. Chłopak był biedny i najwidoczniej miał za sobą bardzo ciężkie przeżycia; odmrożone palce i rozległe blizny, które świadczyły o niejednym spotkaniu z drapieżnikami. Nazywano go Móri, więcej nikt nie wiedział i zresztą nikt wiedzieć nie chciał, bowiem jego niepospolita osobowość i ta jakaś skrywana pasja trzymały ludzi na dystans.

Imię Móri zaś wszystkim wydawało się dla niego najbardziej odpowiednie. Wyglądał jak istota przynależna do głębin ziemi, jak upiór z mrocznych bagnisk. Niebezpieczne stworzenie, bo przy tym wszystkim był wprost niewiarygodnie urodziwy. Dzika, podstępna, agresywna uroda. Uwodzicielska, a jednocześnie odpychająca i tragiczna.

Ktoś powiedział, że widziano go, jak się zakrada do sali, w której przechowywano „Gråskinnę”. I to nie raz, a wielokrotnie, zarówno za dnia, jak i nocą. Ale to z pewnością tylko takie gadanie. Był w szkole nowy, zapewne nie odważyłby się zrobić czegoś takiego, a poza tym pomieszczenie zamykano natychmiast po zakończeniu zajęć. Musiano widzieć Eirikura.

Nikomu zaś nie przyszło nawet do głowy, że Móri mógł znać zaklęcia otwierające zamki.

Nie minęło wiele czasu, a rozeszły się pogłoski, że Eirikur z Vogsos oddaje się czarnej sztuce. Zatem biskup wezwał go do siebie i wskazując na „Gråskinnę”, zapytał Eirikura, czy wie, co zostało w tej księdze zapisane.

Eirikur przez kilka chwil przewracał karty, po czym rzekł z niewinną miną „Nie znam w tej książce jednej jedynej litery”. Złożył przysięgę, że mówi prawdę, i w jakiś czas potem odjechał do domu, albowiem był już wykształconym kapłanem i nie potrzebował dłużej przebywać w Skalholt.

Później wyznał jednemu ze swoich przyjaciół, że bardzo dobrze znal treść księgi i wszystkie tajemnicze litery. Wszystkie z wyjątkiem jednej, a zatem nie popełnił krzywoprzysięstwa! Zobowiązał tylko przyjaciela, by tego nie ujawniał przed jego, Eirikura, śmiercią.

Wielu młodych chłopców chodziło potajemnie do siry Eirikura i prosiło go, by ich nauczał. Ale on był wymagający. Wypróbowywał ich na najróżniejsze sposoby i uczył tylko tych, którym miał ochotę przekazać nieco swojej wiedzy. Takich zaś było niewielu.

Ów nowy uczeń, ten którego nazywano Móri, również przyszedł z prośbą; oświadczył, że chciałby się uczyć czarnej sztuki. Sira Eirikur długo przyglądał się w zadumie jego dziwnie pięknej, fascynującej twarzy i rzekł:

– Przyjdź do mnie w niedzielę. Będziesz mi towarzyszył do Krysuvik. Potem ci odpowiem, czy będę cię uczył, czy nie.

W niedzielę wspólnie opuścili Skalholt, ale kiedy dotarli do piaszczystych równin, sira Eirikur powiedział:

– Zapomniałem brewiarza. Leży u mnie pod poduszką. Wróć i przywieź mi go. Ale pamiętaj, cokolwiek by się działo, nie wolno ci go otwierać!

Móri pojechał do szkoły, zabrał brewiarz i wrócił na piaszczyste równiny. Tam ciekawość wzięła górę i młody człowiek otworzył książkę, z której nieoczekiwanie wy- skoczyło mnóstwo małych diabełków. Rozbiegły się wokół, wołając: „Co mamy robić? Co mamy robić?”

Móri odparł ze złością:

– Kręćcie bicze z piasku!

Diabełki rozsiadły się zatem i zabrały do roboty, a Móri pojechał dalej i odnalazł kapłana siedzącego na pokrytej lawą ziemi. Eirikur wziął od niego brewiarz i powiedział:

– Otwierałeś go.

Móri stanowczo zaprzeczył.

Jechali dalej, tak jak było postanowione.

W drodze powrotnej sira Eirikur zobaczył małe diabełki, skręcające bicze z piasku, i roześmiał się:

– Wiedziałem, że otwierałeś brewiarz, mój młody przyjacielu, choć tak gorąco zaprzeczałeś. Ale sposób, w jaki z tego wybrnąłeś, jest zupełnie wyjątkowy, więc może war- to, żebym cię tego i owego nauczył.

I chyba nie widział, że na twarzy Móriego pojawił się przebiegły uśmiech.

Tak doszło do tego, że sira Eirikur zaczął nauczać młodzieńca.

Istnieje wiele opowieści o czynach Eirikura na Vogsos, ale przytoczymy tu tylko kilka z nich.

Pewnego dnia, a było to zimą, do Vogsos przybyła grupa wędrowców. Niektórzy z nich zaopatrzyli się sowicie w siano dla swoich koni, ale potem odjechali, nie uiściwszy żadnej zapłaty.

Kiedy jednak następnego ranka chcieli napoić konie w rzece, zwierzęta piły i piły, nie mogąc przestać, choć ludzie starali się odpędzić je od wody.

Słysząc o tym, co się stało, i że ludzie ci nie mogą odejść od rzeki, by jechać dalej, sira Eirikur udał się do nich i powiedział:

– Siano z Vogsos jest spragnione, nie powinniście go dawać waszym koniom.

Rozstali się później jako przyjaciele, a Eirikur zabrał swego ucznia, który zawsze mu towarzyszył, i wrócił do domu. Móri posyłał mistrzowi spojrzenia pełne podziwu.

– Kim ty właściwie jesteś, Móri? – zapytał kiedyś sira Eirikur. – Ile masz lat?

Młody człowiek wzruszył ramionami.

– Wieku swojego nie znam. Może dwadzieścia lat, może więcej. Albo mniej. Jak brzmi prawdziwe imię, zapomniałem, bo zawsze nazywano mnie Móri. Nazwisko zaś brzmi: Helgasson, i pochodzę z dobrego rodu.

Ostatnie słowa wymówił z tak wyraźnym naciskiem, że sira Eirikur spojrzał na niego spod oka.

– Nie wątpię, że pochodzisz z dobrego rodu – rzekł kapłan z wolna. Obaj nadawali określeniu „dobry ród” to samo znaczenie. – Ale kim są twoi rodzice?

– Ojca nigdy nie znałem, ale miał podobno być jednym z wielkich, okrytych tajemnicą. Matka zaś została zgładzona w najstraszniejszy sposób, dokładnie w taki sam, w jaki zgładzono jej ojca i dziadka.

– Nie chciałbyś mi zdradzić ich nazwiska?

Móri powiedział, miał bowiem zaufanie do tego człowieka.

Kiedy kapłan usłyszał nazwiska, uśmiechnął się:

– A więc jesteś potomkiem Jonssonów z Kirkjubol? Tak, w takim razie należysz do najlepszego rodzaju.

– Słyszałem, że nie cieszyli się wielkim szacunkiem?

– Nie mieli wykształcenia, to prawda, ani Jon Jonsson starszy, ani jego syn, ale wszyscy twierdzą, że byli to bez wątpienia wybitni czarnoksiężnicy.

– Słyszałem jednak również, że byli niewinni?

– Pastor, sira Jon, nie ucierpiał za bardzo, to pewne – powiedział Eirikur cierpko. – Ale niewinni to jednak nie byli! Znali się na rzeczy. Jakim sposobem dorobiłeś się tego przydomka „Móri”? Czy raczej: w jakich okolicznościach ci go nadano? Każdy widzi, że nosisz ten przydomek z godnością, ale od jak dawna tak cię nazywają?

Móri odwrócił twarz.

– Moja matka zwróciła się do nieznajomego z prośbą o pomoc, kiedy miałem się urodzić – zaczął cicho, z udręką w głosie. – Myślę, że używano ziemi specjalnego rodzaju, żeby przyspieszyć moje narodziny. I że pomagała przy tym jakaś ludzka istota z tamtej strony granicy życia i śmierci. Tak właśnie mówiono, ale myślę, że to puste gadanie! – zakończył pospiesznie.

– Oczywiście – przytaknął sira Eirikur, przyglądając mu się ukradkiem. Po chwili jednak dodał z powagą:

– Słyszałem o twojej matce, Heldze Jonssdottir. Popełniono wielkie przestępstwo, paląc ją na stosie, to się nie powinno było zdarzyć. Nigdy przecież nie zrobiła nic złego, uzdrawiała tylko chorych ludzi.

– To była moja wina – rzekł Móri tak szybko, że Eirikur domyślił się, jak bardzo go te wspomnienia bolą. – Wiedziony głupią dziecinną odwagą chciałem wystraszyć lensmana i jego ludzi.

– Zapomnij o tym – przerwał Eirikur. – I tak by ją spalili, bo po prostu już dawno nie mieli żadnej czarownicy, którą mogliby przykładnie ukarać. No cóż, młody Móri, teraz wiemy, na czym stoimy obaj, i ja, i ty. Staraj się tedy zapamiętać wszystko, co zobaczysz w moim domu.

– Już to robię. Przez cały czas – zapewnił Móri spokojnie.


Pewnej nocy przybył do Vogsos pewien nieszczęśliwie zakochany człowiek. Jego dramat polegał na tym, że wybranka odepchnęła go, zanim wszedł do jej domu, i teraz pytał, czy ksiądz nie mógłby mu pomóc.

– Mowy nie ma – odparł sira Eirikur. – Ale idź i połóż się tam pod ścianą i postaraj się zasnąć. Ja muszę na chwilę wyjść.

Móri chciał się dowiedzieć, co dolega gościowi, ale pastor oświadczył, że Móri jest za młody, by rozumieć takie rzeczy, i poradził mu, by poszedł spać.

W nocy ktoś zapukał do drzwi i sira Eirikur otworzył. Na dworze stała dziewczyna w samej koszuli, przemoczona do suchej nitki w ulewnym deszczu. Na pół żywa z zimna prosiła pastora o schronienie. Wpuścił ją do środka i zapytał, jakim sposobem się tu znalazła.

– Wyszłam z domu niekompletnie ubrana, żeby zebrać, pranie, bo zaczynało padać. Ale zabłądziłam i w końcu natrafiłam na wasze domostwo.

– Niedobrze się składa – rzekł sira Eirikur. – W domu „jest pełno ludzi” i nie ma ani jednego miejsca do spania. Gdybyś jednak chciała, to mogłabyś się położyć obok tamtego mężczyzny.

I pastor wskazał na łóżko, w którym spał gość.

Dziewczyna odparła, że woli to, niż zamarznąć na śmierć, i ułożyła się obok mężczyzny. Zaraz się też oboje poznali i spędzili resztę nocy w najlepszym porozumieniu. Móri zaś, którego nigdy jeszcze cierpienia miłości nie dotknęły, słuchał z zainteresowaniem i bardzo wiele się nauczył. Później oboje młodzi pobrali się i żyli długo i szczęśliwie.


Tymczasem sira Eirikur miewał innych nocnych gości…

Kiedyś na przykład odwiedziła go Stokkseyri-Disa, tak nazywała się pewna kobieta wysokiego rodu, krewna wielu historycznych postaci. Była to osoba dumna i wyniosła, a poza tym dosyć nieuczciwa w swoim stosunku do innych. Miała opinię obdarzonej zdolnościami ponadnaturalnymi.

Nieoczekiwanie sira Eirikur otrzymał od niej w prezencie wełniany sweter, jasnoniebieski w czerwony wzór. miał go na siebie włożyć, kiedy będzie odprawiał nabożeństwo w Krysuvik.

Pewnej niedzieli panowało takie przejmujące zimno, że istotnie sweter okazał się potrzebny. Pastor dojechał już do Vithisand, gdy sweter nieoczekiwanie zrobił się ciasny do tego stopnia, że duchowny zsiniał na twarzy. W końcu spadł z konia i nie był w stanie wykrztusić ani słowa, ale Móri, który mu towarzyszył, zobaczył, co się dzieje, i ściągnął sweter z nieszczęśnika.

Nikt nie miał wątpliwości, że to Stokkseyri-Disa chciała wypróbować na pastorze swoją magiczną siłę.

Po powrocie do domu sira Eirikur zaczął prząść szarą wełnę, a potem zrobił na drutach długą bluzę. Posłał ją Disie, którą ten dar niebywałe wzruszył. Bardzo jej się podobało ubranie. Takie było ciepłe i miękkie.

Wieczorem pastor zabronił swoim ludziom otwierać drzwi, żeby nie wiem jak się do nich dobijano. I dopiero przy trzecim pukaniu mają mu o tym powiedzieć. Nikt jednak nie przyszedł, bo na dworze panował straszny mróz i szalała zadymka. Nikt nie włóczy się po nocach w taką pogodę.

Mimo to nad ranem rozległo się jednak stukanie i Móri, usłyszał, że sira Eirikur mówi:

– Ktoś się do nas dobija. Pozwólcie, żeby zapukał jeszcze raz!

W chwilę później stukanie powtórzyło się, tym razem jeszcze głośniejsze, ale pastor powiedział, że nie ma Pośpiechu z otwieraniem.

Dopiero kiedy zapukano po raz trzeci, zresztą teraz dużo słabiej, sira Eirikur wstał i zaczął się ubierać. Nie spieszył się z tym, a potem podszedł do drzwi i otworzył. Na dworze stała jego przyjaciółka, ta, która niedawno przysłała mu sweter. Miała na sobie wełnianą bluzę, a w ręce trzymała duży nocnik. Była ledwie żywa z zimna.

Eirikur powitał ją uprzejmie.

– To nie jest pogoda na takie wyprawy, moja droga – rzekł. – Musisz mieć nie cierpiący zwłoki interes. Wejdź, proszę.

Móri musiał się odwrócić, bo nie był w stanie zachować powagi.

Dama nie mówiła o żadnych interesach, powiedziała natomiast co innego:

– Wczoraj wieczorem wyszłam na dwór, żeby opróżnić nocnik. Nagle zerwała się straszna wichura i zrobiło się tak ciemno, że nie wiedziałam, gdzie jestem, i nie byłam w stanie znaleźć drogi powrotnej, a potem krążyłam po okolicy, nie mogąc odrzucić od. siebie tego naczynia.

– A właśnie, moja droga – rzekł pastor. – Winien ci jestem podziękowania za twój dar. To więcej, niż sobie zasłużyłem, i dlatego pozwoliłem sobie również posłać ci prezent. Właśnie ów prezent stał się przyczyną twojej wędrówki i twojej u mnie wizyty. Powinnaś wiedzieć, że nie opłaca się żartować z Eirikura z Vogsos.

Po tych wydarzeniach nastał pomiędzy obojgiem pokój. Sira Eirikur powiedział jej na pożegnanie po kilku dniach:

– Będziesz miała szczęśliwe życie, ale po śmierci trafisz, do piekła.

– Naprawdę tak myślisz, siro Eirikurze? – zapytała Disa.

– Bez najmniejszej wątpliwości, moja droga – zapewnił Eirikur.

Kiedy nadeszła wiosna, Móri zaczął się niepokoić, czy jego dawny wróg, lensman, nie dowiedział się przypadkiem, ze Móri żyje i gdzie mieszka. Od czasu jednak kiedy widzieli się po raz ostatni i kiedy to Móri uciekł lensmanowi, polowania na czarownice ustały. Prawdę powiedziawszy Helga i Gissur na Islandii należeli do ostatnich, którzy zostali spaleni za czary i posługiwanie się magicznymi runami. Ludzie byli coraz lepiej wykształceni, przesądy zanikały.

Lensman chciał jednak schwytać i ukarać Móriego za jego dawniejszą bezczelność. Wiedział też, że opiekun i obrońca Móriego, sira Eirikur z Vogsos, wydobył z grobu magiczną księgę zwaną „Gråskinna” – jak mu się to, na Boga, udało? – i że nie wszystko, czym ten pobożny człowiek się zajmuje, zniosłoby światło dnia.

Pastora lensman ruszyć nie mógł, Móriego jednak mógł dostać, żywego albo umarłego, bez znaczenia. Lensman był człowiekiem żądnym zemsty i nigdy nie zapomniał upokorzenia, jakie go spotkało ze strony biskupa ze Skalholt, kiedy się okazało, że chłopak mu uciekł. W miarę upływu czasu ich podejrzenia zostały potwierdzone: tym, który zmącił wzrok strażnikom i zdobył władzę nad ich snami, przez co mógł kierować ich postępowaniem tak, że o mało się nie potopili, był właśnie młody Móri, nikt inny.

I to jego lensman wypuścił z rąk!

Sira Eirikur odbył z Mórim poważną rozmowę.

– Wiesz już teraz wszystko, czego mogłem cię nauczyć. I w moim domu zrobiło się już dla ciebie niebezpiecznie. Oni mogą tu przyjść w każdej chwili i zabrać cię. Musisz opuścić Vogsos.

Móri skinął głową. On też to rozumiał.

– Zakładam – rzekł pastor nieco uszczypliwie – że czytałeś moją „Gråskinnę”.

Móri nie mógł zaprzeczyć.

– I nauczyłeś się jej na pamięć?

– Od początku do końca i od końca do początku.

Pastor spoglądał na dorosłego już teraz Móriego. Patrzył na jego fascynująco piękną, męską twarz z odrobiną zdradzającej okrucieństwo bezwzględności w rysach, która z wiekiem i powiększającą się wiedzą zaniknie, taką przynajmniej pastor miał nadzieję. Niecierpliwość, tak charakterystyczna dla,młodego Móriego, została teraz zastąpiona przez tłumiony dynamizm i niezwykle bogatą osobowość, która bardzo niepokoiła pastora. Zastanawiał się, do czego to wszystko może doprowadzić.

– Dokąd zamierzasz się udać?

Móri myślał głośno:

– Do Kaldidalur nie wrócę już nigdy. Do tej samotności. Do zimowych sztormów. Deszczu i mgły. Głodu, skręcającego wnętrzności głodu. Walki o przetrwanie. Kaldidalur, „dolina wichrów”. Albo Kaldidalur, „dolina zimnych wiatrów”. A to nie jest żadna dolina, sira Eirikurze, to po prostu lodowato zimne pustkowie, nic tylko lawa i drobne kamienie. I Surtshellir… Grota, w której niekiedy musiałem się chronić na długie okresy. Woda spływająca ze sklepienia. Pokryte lodem dno. To wielka grota, długie korytarze z wieloma odnogami, ja jednak nauczyłem się jakoś z tym wszystkim żyć. Ale tego kapania w grocie, tego lodowatego dna i ciemności nienawidziłem w miarę upływu czasu coraz bardziej.

– Myślę, że powinieneś opuścić kraj – rzekł sira Eirikur z powagą. – Tutaj nie ma dla ciebie bezpiecznego miejsca. Osiądź gdzieś za morzem i zacznij wszystko od początku! Młodość czyni cię nieostrożnym w postępowaniu z naturalnymi darami, jakie otrzymałeś, ale lepszego ucznia żaden czarnoksiężnik nigdy nie miał!

To była wielka pochwała ze strony siry Eirikura i Móri, podziękował pięknie.

– Ale… – zaczął z wahaniem.

– Tak?

– Jest coś, co chciałbym jeszcze zrobić. Pastor uśmiechnął się krzywo.

– Sądzisz, że nie wiem, do czego zmierzasz? Masz na, myśli „Rödskinnę”, prawda?

Zawstydzony Móri musiał przyznać, że tak właśnie jest.

– Zapomnij o tej księdze – rzekł sira Eirikur z naciskiem, kładąc rękę na ramieniu Móriego. – Otrzymałeś już dwie z trzech, a to wcale nie jest zły wynik.

– Ale „Rödskinna” jest ukoronowaniem tajemnych ksiąg.

– I jest zarazem najbardziej niebezpieczna. Wiesz, ja za młodu marzyłem o tym samym. Udało mi się wywołać z grobu starca z „Gråskinną” i wszystko, co w niej zostało spisane, jest teraz także częścią twojej wiedzy. Nigdy jednak nikomu nie wyznałem, jak do tego doszło.

– Rzeczywiście. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, ale nie odważyłem się zapytać.

– Teraz też nie pytaj! I porzuć marzenia o zdobyciu „Rödskinny”! Jej żaden żywy człowiek nie zdoła wywołać spod ziemi. Cały rytuał ze znacznie prostszą „Gråskinną” i starym eremitą był już dostatecznie potworny, do dzisiaj dręczą mnie koszmarne sny. Wyszedłem z tego niemal bez szwanku, ponieważ miałem powiązania… z właściwą stroną, byłem już wykształconym kapłanem. Ty tego nie masz. Nie masz zadatków na to, by zostać księdzem, i nie wygląda mi też, że znajdziesz się kiedyś w niebieskich rejestrach. Tak, wiesz z pewnością, że jeden z tych dwu, którzy byli wtedy ze mną, w chwili gdy starzec podniósł się z ziemi, stracił rozum, a drugi rozpił się do tego stopnia, że sam już nie wie, kim jest.

– Nie wiedziałem o tym. Bogi i Magnus, tak się nazywali, prawda? Biedni ludzie. Musicie być bardzo silnym człowiekiem, sira Eirikurze.

Pastor uśmiechnął się ze smutkiem.

– Żałowałem niezliczoną ilość razy i zastanawiałem się, czy cena nie była zbyt wysoka. Zdrowy rozum dwóch ludzi i moje bezsenne noce. W dodatku zaprzedałem i ciało, i duszę, to też musisz wiedzieć.

Do diabła, pomyślał Móri. Ale nawet to nie wydało mu się zbyt przerażające. Gdyby go tylko pastor nauczył rytuałów i wszystkiego, co trzeba robić, by wywołać zmarłego z grobu, to na pewno by zdobył „Rödskinnę”.

Dwie z trzech to za mało.

W każdym razie dla Móriego.

Ale również on rozumiał, że musi opuścić kraj. Żadne miejsce nie było już dla niego bezpieczne.

Tak więc w pewien mglisty letni poranek wszedł na pokład statku, który miał go zabrać daleko od Islandii, kraju, który kochał. Nie chciał patrzeć, jak ojczysty brzeg znika w oddali. Uparcie spoglądał przed siebie, na otwarte morze.

Ale jego dusza pogrążona była w smutku, oczy płonęły fanatycznie, myśli zaś krążyły wokół jednej jedynej sprawy i Móri szeptał sam do siebie:

– Pierwszą „Gråskinnę” czytałem w Holar tak długo, dopóki nie nauczyłem się jej na pamięć. Drugiej „Gråskinny” nauczyłem się od siry Eirikura i nie sądzę, bym mu nie dorównywał, jeśli chodzi o znajomość zaklęć z tej księgi.

Odetchnął. Głęboko i spokojnie.

Już teraz wiem więcej niż ktokolwiek inny na świecie, bo posiadam również wiedzę mego dziadka i pradziadka, a także siostry dziadka. Teraz pozostaje już tylko jedno, a stanę się najsilniejszy na świecie.

Piękną i zarazem straszną twarz rozjaśnił jakiś diabelski, pełen zdecydowania uśmieszek.

– „Rödskinna”. Jeśli zdobędę jej wiedzę, zdobędę wszystko!

I na koniec szepnął jeszcze:

– Islandio, ja wrócę! Kiedy czas się dopełni, wrócę do ciebie!

Загрузка...