w którym na zamku Odry Prokop Goły obdarza Reynevana zaufaniem, a widmo bez palca u nogi przepowiada przyszłość potomkom Gedymina.
Gdy nadjeżdżało się od północy, z biegiem Odry, położone na prawym brzegu miasto widoczne było już z daleka. Nad wieńczącym stromą skałę zamczyskiem wznosiła się okrągła wieża ze szpiczastym dachem. Wzniesiony, jak chciała legenda, przez templariuszy zamek łączył się z naszpikowanym przysadzistymi basztami czworobokiem murów miejskich. Nad miastem połyskiwała nowiutką złotą blachą dzwonnica kościoła farnego.
Nad rzeką snuł się opar, mgła płoziła się po zieleniejących wiklinach i wierzbach. Prokop Goły stanął w strzemionach, zastękał, rozcierając krzyże.
– Oto i Odry przed nami. Pospieszajmy.
Z czatowni nad bramą dostrzeżono oddział, okrzyknięto. Jazgotnęły łańcuchy, huknął opuszczany most, zazgrzytała podnoszona krata. Wjechali z łomotem kopyt.
W podwale, potem w wąskie uliczki, pomiędzy warsztaty, sklepy i kupieckie domy.
– Twoja medycyna przestaje działać – sarkał Prokop. – Jezu Chryste, Reynevan, rwie mnie tak, że chyba z kulbaki zlecę…
– Cierpliwości. Niech tylko znajdę aptekę…
– Apteka jest w rynku – rzekł jadący obok Biedrzych ze Strażnicy. – Zawsze była. Chyba że ją już zdążyli rozgrabić.
Miasto Odry rozwój zawdzięczało położeniu: ulokowane było w tak zwanej Bramie Morawskiej, szczerbie pomiędzy łańcuchami Sudetów i Karpat, na szlaku wiodącym z dorzecza Dunaju nad Odrę i Wisłę. Szlaku, łączącym południe z północą, Gdańsk i Toruń z Budą, Kraków z Wiedniem i Wenecją, Poznań i Wrocław z weneckimi posiadłościami nad Adriatykiem. Była to więc z natury rzeczy ważna droga handlowa, którą nieustannie ciągnęły kupieckie karawany.
Za husytów szlak zamarł, kupcy zaczęli omijać wiecznie płonącą i zrewoltowaną okolicę, reszty dokonała blokada. A w roku 1428 Odry opanował i zasiadł tu Dobiesław Puchała z Węgrowa, sprzymierzony z Taborem polski rycerz herbu Wieniawa, sławny weteran Grunwaldu, pogromca Krzyżaków w starciach pod Radzyniem i Golubiem. Puchała na czele swych polskich zuchów spadł na kraj jak jastrząb, paląc, co się dało, i wyrzynając w pień stawiających opór. Obwarowawszy się na Odrach, skutecznie odciął biskupi Ołomuniec od będącej w antyhusyckiej koalicji Opawy, uniemożliwiając koordynację działań Przemkowi Opawskiemu i morawskiej szlachcie. Tym samym stał się solą w oku i celem licznych ataków, które jednak zawsze potrafił skutecznie odeprzeć. Odpieranie mu zresztą nie wystarczało, sam najeżdżał wraże dziedziny, siejąc strach i świecąc ufortyfikowanym katolikom w oczy łunami. Teraz zaś, gdy na Kielich przeszedł i sprzymierzył się z Taborem Jan z Kravarz, Puchała kontrolował wszystkie trasy komunikacyjne, w tym i gościniec dla husytów najważniejszy, cieszyński, którym bez przerwy płynęły do Odr transporty broni i grupy polskich ochotników. Zbrojnych było w Odrach tyle, że miasto przypominało obóz wojenny. Większość uliczek tarasowały maszyny oblężnicze, bojowe wozy i bombardy, dostarczając dzikiej radości hulającej po nich dzieciarni.
– Jadę na zamek, do Puchały – oświadczył Prokop. – Bracie Pardus, zajmij się rozkwaterowaniem ludzi. Reynevan, ty znajdź aptekę, nabądź co trzeba i przybywaj nieść ulgę cierpiącemu. A racz się pospieszyć, bo się gotów cierpiący wkurzyć.
– Najważniejsze, by w aptece mieli ingrediencje…
– Będą mieli – zapewnił Biedrzych. – Tutejszy aptekarz to wedle plotki również alchemik i czarnoksiężnik. Wszelką magiczność będzie miał na składzie, obaczysz. Chyba że go już zdążyli za czarownictwo wykończyć.
Zabrać się za leczenie Prokop Goły rozkazał Reynevanowi niemal natychmiast po spotkaniu w jesionickich lasach, w pierwszym napotkanym smolarskim szałasie.
Powodem katuszy hejtmana był reumatyzm, dokładniej myalgia, gościec mięśniowy, w tym konkretnym przypadku powodujący przewlekłe i dotkliwe bóle okolicy lędźwiowej, lumba, skąd brała się też popularna wśród medyków uniwersyteckich i czarodziejów nazwa lumbago. Przyczyny choroby nie do końca były poznane, leczenie tradycyjne nie dawało zwykle żadnych efektów poza doraźnymi. Magia odnotowywała większe sukcesy, czarodziejskie balsamy, jeśli nawet i nie były w stanie całkowicie wykurować, to uśmierzały ból o wiele szybciej i długotrwałej. Najskuteczniejsze w leczeniu lumbaga były niektóre wiejskie babki, ale babki bały się leczyć, bo palono je za to na stosie.
Nie dysponując magicznymi komponentami do balsamów i okładów, Reynevan musiał ograniczyć się do położenia rąk i zaklęć, wspomożonych Algosem, jednym z miniaturowych amuletów z ocalonej przez Szarleja szkatułki. Nie było to wiele, ale ulgę przynieść powinno. I przyniosło. Czując, jak ból cichnie i odpływa, Prokop aż zastękał z radości.
– Cudotwórca z ciebie, Reinmarze. Uuch… Dobrze by było mieć cię pod ręką na stałe…
– Hejtmanie, ja nie mogę zostać. Ja muszę…
– Guzik mnie obchodzi, co musisz. Powiedziałem ci już, jesteś mi potrzebny. I nie tylko do leczenia. Nie pytam cię o nic, nie każę tłumaczyć, skąd się wziąłeś pod Sowińcem i coś tam porabiał. Nie pytam o drakę z nachodskimi Sierotkami ani o tajemniczy zgon Smila Pulpana. Nie pytam, choć może powinienem. Bez gadania więc. Zostajesz przy mnie, a jedziemy do Odr. Jasne?
– Jasne.
– No to nie mów mi więcej, że coś musisz.
Stękając, jął wdziewać koszulę. Reynevan patrzył na jego szerokie plecy, na bezwłosą, różową jak u dziecka skórę.
– Bracie Prokop?
– Hę?
– Zdziwi cię może to pytanie, ale… Czy nie doznałeś ostatnio… zranienia? Żelaznym ostrzem lub klingą? Nie skaleczyłeś się żelaznym przedmiotem?
– A co cię to obchodzi? Ach, to musi związane z jakimś czarodziejstwem… Otóż wystaw sobie, że nie. Nigdym w życiu nie był ranny, nawet draśnięty. Wszyscy niemal w Taborze ran doznali lub od ran ginęli… Mikulasz z Husi, Żiżka, Hviezda, Szwamberk, Kunesz z Bielovic, Jarosław z Bukowiny… A ja, choć w niejednej stawałem bitwie, bez zadrapania… Po prostu fart.
– W istocie. Fart, nic innego.
Apteka ocalała; była tam, gdzie być powinna, w rynku, naprzeciw kamiennego pręgierza. Ingrediencje do balsamu na lumbago też się znalazły, prawda, że nie od razu, lecz dopiero po wyrecytowaniu przez Reynevana „Visita Inferiora Terrae”, opartego na Tablicy Szmaragdowej hasła alchemicznej międzynarodówki. To przełamało wreszcie nieufność aptekarza. Niemałą zasługę miał również Samson Miodek, który w pewnym momencie udał, że zaczyna się ślinić i chce rzygać. Aptekarz dał im wszystko, czego żądali, byle tylko sobie poszli.
Na rynku roiło się od zbrojnych. Zewsząd rozbrzmiewała mowa polska. W swej bardzo uproszczonej wersji. Składającej się głównie ze słów prostych i żołnierskich.
– Toś wsiąkł – skonstatował Szarlej, gapiąc się na kopułę dzwonnicy kościoła farnego. – Prokop ma cię w garści. Zatrzyma przy sobie, to pewne, do jakich użyje celów, nie wiadomo. Wątpię jednak, by były zgodne z twoimi. Wsiąkłeś, Reinmarze. A my wraz z tobą.
– Ty i Samson zawsze możecie wrócić do Rapotina.
– Nie możemy – Szarlej udał, że przygląda się baranicom na straganie. – Choćbyśmy i chcieli. Śledzą nas, wypatrzyłem ogon, jaki nam doczepiono. Wszczęto by, ręczę, alarm natychmiast, gdybyśmy tylko spróbowali skierować kroki w stronę którejś z miejskich bram.
– Żaden z nas – rzekł Samson – nie ma wszak Prokopa za głupiego. Z pewnością dotarły doń plotki o padającym na Reynevana cieniu podejrzenia.
– Oczywiście, że doń dotarły – Reynevan poprawił na ramieniu sakwę z aptecznymi nabytkami. – I teraz nas sprawdza. Dobra, niechaj więc sprawdzanie wypadnie na naszą korzyść. Wy chwilowo nie próbujcie uciekać z miasta, ja zaś wedle rozkazu udam się na zamek i zajmę terapią.
Zamek oderski posiadał łaźnie, łaźnie nowoczesne, kamienne i eleganckie. Ale Prokop Goły był tradycjonalistą i zwolennikiem prostoty. Wolał łaźnię tradycyjną, stojącą wśród nadrzecznych wierzb drewnianą budę, w której wodę z cebrzyków lało się wprost na rozpalone kamienie, a buchająca para pozbawiała oddechu. Siedziało się w takiej budzie na pryczach z niedbale oheblowanych desek i powoli czerwieniało, jak rak we wrzątku. Siedziało się, ścierając z powiek cieknący strumieniami pot i kojąc spieczone przez parę gardło łykami zimnego piwa.
I siedzieli, goli jak święci tureccy, lejąc wodę na syczące otoczaki, w obłokach pary, z czerwoną skórą i ociekającymi potem twarzami. Prokop Goły, zwany Wielkim, director operationum Thaboritarum, naczelny sprawca Taboru. Biedrzych ze Strażnicy, orebicki kaznodzieja, niegdyś główna postać Nowego Taboru Moraw. Młody hejtman Jan Pardus, jak dotąd niczym szczególnym nie wsławiony. Dobko Puchała herbu Wieniawa, wsławiony tak, że proszę siadać.
I Reynevan, aktualnie hejtmański lejbmedyk.
– Masz, dzierż! – Prokop Goły chlasnął Biedrzycha pękiem brzozowych witek. – Na pokutę. Jest Wielki Post? Jest. Trza pokutować. Masz i ty, Pardus. Au, do diabła! Puchała, odbiło ci?
– Wielki Post, hetmanie – wyszczerzył zęby Wieniawczyk, mocząc rózgi w kuble. – Pokuta. Jak wszyscy, to wszyscy. Masz i ty wieniczkiem, Reynevan! Po starej znajomości. Rad jestem, żeś przeżył tamten postrzał.
– Ja też.
– A ja najbardziej – dodał Prokop. – Ja i moje plecy. Wiecie, chyba go osobistym konsyliarzem naznaczę.
– Czemu nie? – Biedrzych ze Strażnicy uśmiechnął się dwuznacznie. – Wszak on zaufany. Godzien zaufania.
– I znaczna persona.
– Znaczna? – parsknął Biedrzych. – Znana raczej. I to szeroko.
Prokop spojrzał na niego koso, chwycił ceber, chlusnął wodą na kamienie. Para oślepiła, gwałtowne gorąco z oddechem wdarło się do gardeł. Na czas jakiś uniemożliwiając konwersację.
Puchała uderzył się po ramionach brzozową miotełką.
– Jam – oświadczył dumnie – także w znaczną personę urósł, na Wawelu głośno o mnie. A to za sprawą listów, co to je Witold, wielki książę litewski, do króla Jagiełły cięgiem słać raczy. Doniesiono mi z pierwszej ręki, tedy wiem, co w onych listach o mnie stoi. Żem, cytuję, zbój, żem łotr, żem szkodnik, że zło i szkody przynoszę. Żeby mi Jagiełło pod karą gardłową Odry opuścić kazał, bo w zawarciu pokoju przeszkadzam, czyniąc tu, cytuję, iniuras, dampna, depopulationes, incendia, devastationes et sanguinis profluvie.
– Poznaję styl – rzekł Biedrzych. – To Zygmunt Luksemburski, nasz eks-król. Jedynym wkładem Witolda jest kulawa łacina.
– Te listy – odezwał się Jan Pardus – to oczywisty efekt zjazdu w Łucku, gdzie Luksemburczyk księcia Litwy skaptował i na swą modłę urobił.
– Obiecując mu królewską koronę – kiwnął głową Prokop. – I inne gruszki na wierzbie, niebywały wręcz urodzaj gruszek. Niestety, wygląda, że magnus dux Lithuaniae uwierzył w te gruszki. Słynący dotąd mądrością, rozwagą i litewskim sprytem Witold daje się Luksemburczykowi owinąć wokół palca. Zaiste, prawdę powiadają: Stultum facit Fortuna quem vult perdere.
– To zbyt zadziwiające, jak na mój gust – oświadczył Biedrzych. – Do tego stopnia, że podejrzewam w tym jakąś gierkę. Nie pierwszyzna to zresztą byłaby dla Witolda i Jagiełły. Nie pierwsza ich oszukańcza gra.
– Fakt – Prokop polał się wodą z cebra i otrząsnął jak pies. – Problem w tym, że gra toczy się na szachownicy, na której i my stoimy w charakterze figur. A gdyby nagle polski król wyszedł zza roszady, za którą dotąd się chował, gotów w układach namieszać. Mus nam tedy, jak w szachach, przewidywać kilka ruchów naprzód. I stawiać na newralgicznych polach nasze własne pionki. Jeśli już przy pionkach jesteśmy… Reynevan!
– Tak, hejtmanie?
– Pojedziesz na Śląsk. Z misją.
– Ja? Dlaczego ja?
– Bo ja tak rozkazuję.
Prokop odwrócił głowę. Biedrzych przeciwnie, patrzył na Reynevana przenikliwym wzrokiem. Pardus skrobał piętę szorstkim kamieniem. Puchała chlastał się rózgami po barkach.
– Bracie Prokopie – przemówił w ciszy Reynevan. – Nasłuchałeś się plotek i masz mnie w podejrzeniu. Chcesz mnie poddać próbie. Kazałeś śledzić mnie i moich druhów. A teraz nagle misja na Śląsk. Tajna misja, zapewne, jaką powierza się tylko ludziom najbardziej zaufanym i pewnym. Mniemasz mnie takim właśnie? Nie sądzę, byś mniemał. Rozumiem to. Prowokacji nie rozumiem. Ni jej celu i ni jej sensu.
Prokop milczał długo.
– Pardus! – wrzasnął wreszcie. – Biedrzych! Krucyfiks! Ale już!
– Co?
– Dawajcie mi tu, kurwa, krucyfiks!
Rozkaz wykonano błyskawicznie. Prokop wyciągnął krzyż w stronę Reynevana.
– Połóż palce. W oczy mi patrz! I powtarzaj: Na ten Święty Krzyż i Mękę Pana naszego przysięgam, iż pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem i nie przeszedłem na stronę biskupa wrocławskiego i nie służę teraz biskupowi dla pognębienia braci moich, dobrych Czechów, stronników Kielicha, celem wrednego szkodzenia im zdradą. Jeślim zełgał, niech zdechnę, niech mnie szlag trafi i piekło pochłonie, a wcześniej niech mnie dosięgnie surowa ręka rewolucyjnej sprawiedliwości, amen.
– …pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem… Nie służę biskupowi… Amen.
– No – podsumował Prokop. – I wszystko wyjaśnione. Sprawa jest klarowna.
– Może jeszcze dla pewności spróbować ordaliów? – Biedrzych ze złośliwym uśmiechem wskazał na rozpalone kamienie. – Sądu Bożego przez próbę ognia?
– Można – zgodził się spokojnie Prokop, patrząc mu w oczy. – Na mój znak oskarżyciel i oskarżony siadają na kamieniach, obaj jednocześnie, gołą dupą. Kto dłużej usiedzi, przy tym prawda. Gotowyś, Biedrzych? Zaraz dam znak!
– Żartowałem.
– Ja też. I ciesz się z tego.
– Krucyfiks – skonkludował Szarlej, krzywiąc się jak po occie. – Chryste, cóż za żałosny i jarmarczny spektakl. Sztuka naiwna, prymitywna i wyprana z gustu. Chybaś nie uwierzył w te jasełki?
– Nie uwierzyłem. Ale to raczej bez znaczenia, bo Prokop nie żartował bynajmniej. On naprawdę chce mnie wysłać z misją na Śląsk.
– Szczegóły podał?
– Żadnych. Powiedział, że poda, gdy czas przyjdzie.
Szarlej, nawet nie próbując przekrzyczeć ucztujących opodal Polaków, uniósł się i gwałtownie zamachał rękami. Oberżysta dostrzegł, wezwał dziewkę, ta wnet podbiegła z nowymi kuflami.
– A zatem jedziesz na Śląsk – zdmuchnął pianę. – Tak jak chciałeś. A my z tobą, nie zostawimy cię wszak samiutkiego. Ha, trzeba będzie się stosownie wyekwipować. Rankiem przejdę się po bazarze, obejrzę przeszmuglowane z Małopolski towary, dokonam zakupów…
– Środków ci wystarczy?
– Bez obaw. W odróżnieniu od ciebie dbam, by mój udział w husyckiej rewolucji owocował profitami. Wystawiam w sprawie Kielicha skórę na szwank, ale przestrzegam przy tym zasady virtus post nummos. Ha, to przywodzi mi na myśl pewną rzecz…
– Słucham cię.
– Może szykująca się tajna i tajemnicza ekspedycja na Śląsk jest szczęśliwym losu zrządzeniem? Może to jest ten traf, którego wyglądaliśmy?
– Traf?
Szarlej popatrzył na Samsona. Samson odłożył patyk, który strugał, westchnął i pokręcił głową. Demeryt też westchnął. I też pokręcił.
– Przed Hornem – spojrzał Reynevanowi w oczy – popisałeś się niedawno tyradą o wyrachowanym pragmatyzmie. Twierdziłeś, że euforia ci przeszła, że zapał wychłódł, że przestałeś być naiwnym idealistą. Własny interes stoi w hierarchii wyżej od cudzych, to twoje własne słowa. I oto okazja się nadarza do wprowadzenia słów w czyn.
– Niby jak?
– Pomyśl.
– Zdradzić, tak? – Reynevan zniżył głos. – Sprzedać Inkwizycji informację o misji, z którą śle mnie Prokop? Licząc, że wdzięczna Inkwizycja odda mi Juttę. To mi radzisz?
– Poddaję pod rozwagę. Pod zastanowienie i ocenę, czyj interes stoi wyżej w twej hierarchii. Co ważniejsze: Kielich czy Jutta? Rozważ, wybierz…
– Dość, Szarleju – przerwał łagodnie Samson Miodek. – Skończ z tym. Nie namawiaj Reinmara do rozważań, które nie mają sensu. I nie nakłaniaj do wyborów tam, gdzie wybierać nie można.
Księżyc skrył się za dachami kupieckich kamienic. Reynevan kroczył śmiało i szparko, zmierzając ku podwalu.
Skręcił w zaułek. Miast jednak iść dalej, bezszelestnie skrył się we wnęce bramy. Czekał, nieruchomo i cierpliwie.
Za małą chwilę dobiegły jego uszu ciche stąpnięcia, ledwie słyszalne szurnięcie ciżmy o bruk. Odczekał, aż idący jego śladem człowiek wynurzy się z ciemności. A wtedy doskoczył, schwycił z tyłu za kapucę, targnął z całej siły. Człowiek zacharczał, obiema rękami sięgnął do gardła. Reynevan okutą głowicą noża łupnął go w żebra, dwie dłonie nad biodro. Uderzony wciągnął powietrze, zachłysnął się nim. Reynevan obrócił go szarpnięciem za bark, wziął rozmach i walnął głowicą, walnął po lekarsku, w plexus solaris, w samo serce. Człowiek w kapucy zarzęził, padł na kolana.
Gdzieś wysoko, na dachu, miauczał kot.
– Powtórz Prokopowi… – Reynevan klingą noża uniósł podbródek klęczącego. – Powtórz Prokopowi, że mogę jeszcze raz przysiąc na krzyż. Mogę przysiąc nawet kilka razy. Ale to musi wystarczyć. Nie życzę sobie być śledzonym. Następnego szpicla, którego przydybię, zabiję. Powtórz to Prokopowi…
– Panie…
– Co? Głośniej!
– Ja nie od Prokopa… Ja z zamku… Z rozkazu…
– Czyjego? Kto rozkazał?
– Jego wielmożność książę.
Mroki zamkowej kaplicy rozpraszał jedynie blask dwóch świec, gorejących przed surowym ołtarzem. Migotliwe światło refleksami igrało na pozłotce figury świętego, Macieja apostoła bodajże, bo z katowskim toporem. Siedzącego w stallach mężczyzny światło ledwie sięgało. Wydobywało z mroku posturę, krój i detale bogatego ubioru. Nie ujawniało oblicza. Nie musiało. Reynevan wiedział, kto to jest.
– Witaj, medyku. Góra z górą. Oto i znów się spotykamy, po latach. Ileż to ich minęło od bitwy pod Usti? Trzy? Dobrze liczę?
– Dobrze książę liczy.
Mężczyzna w stallach wyprostował się. Światło padło na jego twarz.
Był to Zygmunt Korybutowicz, kniaź litewski z krwi Ruryka, z plemienia Mendoga, prawnuk Gedymina, wnuk Olgierda, zrodzony z kniaziówny riazańskiej Anastazji syn Dymitra Korybuta, młodszego brata Władysława Jagiełły, wsławiony – jako wyrostek zaledwie – w bitwie grunwaldzkiej. Liczący sobie teraz niewiele ponad trzydzieści lat Litwin, wychowany wśród Polaków na Wawelu, łączył najgorsze cechy obydwu nacji: zacofanie, kołtuństwo, obłudę, chorobliwą ambicję, pychę, dzikość, niepohamowaną żądzę władzy i totalny brak samokrytycyzmu.
Kniaź spod opadającej na oczy czupryny łypał na Reynevana, Reynevan patrzył na kniazia. Trwało to kilka chwil, w czasie których przez głowę Reynevana w błyskawicznym tempie przeleciały obrazki z krótkiej, acz burzliwej kniaziowej kariery.
Husyckie Czechy zdetronizowały Luksemburczyka i potrzebny był im nowy król. Proszeni Jagiełło i Witold odmówili, do Czech, jako ich namiestnik, udał się Korybutowicz. Wjechał do Złotej Pragi w roku 1422, na świętego Stanisława.
Na stołecznych ulicach okrzyki radości, wiwaty. Cudowna muzyka dla pychy i próżności. W muzyce nagle zgrzyty, złe tony. Nagle z tłumu słychać: „Przybłęda! Precz! Nie chcemy!” Rozczarowanie i złość, gdy zamiast królewskiego Hradu rezydencją okazuje się pałacyk na Staromiejskim Rynku. Potem kontakt z Taborem. Żiżka, jego budzące grozę jedyne oko i cedzone spod zjeżonych wąsów: „Wolnym ludziom króla nie potrzeba”. Praga, zła, groźna, przyczajona i powarkująca jak zwierz.
Trwa to ledwo pół roku. Przyciśnięty przez papieża Jagiełło nakazuje bratankowi powrót. Opuszczającego Pragę Korybuta nikt nie zatrzymuje, nie żegna ze łzami. Ale gra polityczna toczy się nadal. Do Krakowa jedzie poselstwo czeskie. Z prośbą, by Korybut wrócił, by powrócił do Czech jako postulatus rex. Jagiełło kategorycznie odmawia. Ale Korybut wraca. Wbrew królowi. W 1424, w wigilię Nawiedzenia Marii wjeżdża ponownie do Pragi. Tytułują go tam „panem”. Nigdy „królem”. W Polsce jest wyklętym infamisem. W Czechach nie wiadomo kim. Ale Korybut bardzo chce być kimś. Spiskuje. Wysyła posłów i listy. Wciąż nowych posłów i nowe listy. W roku 1427 dochodzi do katastrofy.
Będący naocznym świadkiem wypadków praskich roku 1427 Reynevan nie rozumiał pobudek Korybuta. Jak wielu, upatrywał w młodym Litwinie kandydata na tron czeski. Zupełnie nie pojmował więc, co przyszłego króla husyckich Czech skłoniło do spiskowania z ludźmi, którzy przyszłość Czech widzieli zupełnie inaczej, ludźmi gotowymi na każde ustępstwa i ugody, byle tylko móc powrócić pod skrzydełka Stolicy Apostolskiej i na łono chrześcijaństwa. Potem, po rozmowach z Flutkiem i Urbanem Hornem, Reynevan zmądrzał i zrozumiał, że książątko było po prostu marionetką. Kukiełką, za sznurki której pociągali nie ugodowcy, nie katoliccy panowie, lecz Witold. Bo to Witold Kiejstutowicz, wielki książę Litwy, posłał Korybuta do Czech. Witold chciał Czech na tyle husyckich, by nie dopuściły na tron Luksemburczyka. Czech uznających supremację Rzymu na tyle, by ich monarchę namaścił papież. Inaczej mówiąc: Czech, których Witold, syn Kiejstuta, mógłby zostać królem. Koronowanym władcą państwa sięgającego od Berlina po Brno, od Kowna po Kijów, od Żmudzi po Krym.
Spisek wykrył – przechwytując listy – Jan Rokycana, zajadły wróg ugodowców. W Wielki Czwartek roku 1427 uderzono w dzwony, a podjudzony przez Rokycanę tłum ruszył na Stary Rynek. Pochwycony w pałacu Korybut mógł mówić o szczęściu: choć motłoch wył i żądał krwi, uwięziono go tylko, a kilka dni po Wielkanocy wywieziono z Pragi. Nocą, zamaskowanego, by uchronić przed rozpoznaniem i samosądem. W więzieniu na zamku Waldsztajn przesiedział do późnej jesieni roku 1428. Wypuszczony, podobno za wstawiennictwem Jagiełły, nie wrócił na Litwę. Został w Czechach. W Odrach, u Puchały. Jako…
Właśnie, pomyślał Reynevan. Jako kto?
– Patrzysz – odezwał się Zygmunt Korybut. – I wiem, co myślisz.
– Prokop znieważa mnie – podjął po chwili. – Po przyjeździe ledwo parę słów ze mną zamienił. I dwóch pacierzy rozmowa nie trwała. Nawet burgrabiego zaszczycił dłuższą konwersacją. Nawet stajennych.
Reynevan milczał.
– Nie może mi zapomnieć Pragi – warknął Korybut. – Ale ja się domagam szacunku, do diabła! Należnego szacunku! Jestem księciem! W Odrach stoi tysiąc polskich rycerzy. Przybyli tu na moje wezwanie! Jeśli ja stąd odejdę, oni pociągną za mną! Nie zostaną w tym przeklętym przez Boga kraju, choćby Prokop na klęczkach ich błagał!
– Pan Jan z Kravarz – podniecał się kniaź – przyjął komunię pod obojga postacią, jest obecnie sojusznikiem Taboru. Kto to sprawił, jeśli nie ja? Pan na Jiczynie układał się ze mną, z księciem. Z Prokopem nie gadałby w ogóle, nie wyciągnąłby ręki ku taborskim rezunom i duszegubom! A w stronę praskich łyków nie splunąłby nawet! Przymierze z Kravarzem to moja zasługa! I co mnie za to spotyka? Podziękowania? Nie! Afront za afrontem!
Zupełnie skołowany Reynevan najpierw rozłożył ręce, potem się ukłonił. Korybut słyszalnie wciągnął powietrze.
– Byłem ich ostatnim władcą – powiedział spokojniej. – Ostatnim władcą Czech. Po tym, jak mnie haniebnie wypędzili, nie znaleźli już nikogo, kogo mogliby takim uznać i okrzyknąć. Mogąc mieć królestwo rządne i będące w zgodzie ze światem chrześcijańskim, woleli pogrążyć się w chaosie.
– A wszystko zawdzięczam rodzinie – dodał gorzko. – Stryjaszek Jogajła chciał moimi rękami wyciągać kasztany z ognia. A stryjaszek Witold mistrzowsko się mną posłużył. Cały czas szachował mną Luksemburczyka, mamiąc zarazem Czechów. Ale to przecież on, Witold, skontaktował mnie z Rzymem. Na jego polecenie przysięgałem papieżowi, że uczynię Królestwo Czeskie na powrót chrześcijańskim, że cały husytyzm sprowadzę do drobniuteńkich zmian w liturgii. Że zwierzchnictwo Stolicy Apostolskiej nad Czechami zapewnię i że wszystkie dobra Kościołowi zwrócę. Obiecałem Ojcu Świętemu to, co Witold kazał mi obiecać. To Witold zatem powinien siedzieć na Waldsztajnie, Witolda powinno się obłożyć anatemą i wyzuć ze wszystkiego. Ale to ja siedziałem, mnie wyklęli, mnie wyzuli. Chcę za to wszystko zadośćuczynienia! Rekompensaty! Chcę coś z tego mieć! Coś mieć i kimś być! I osiągnę to, jebana mać!
Korybut uspokoił się głębokim wdechem, wlepił w Reynevana oczy.
– Osiągnę to – powtórzył. – A ty mi w tym pomożesz.
Reynevan wzruszył ramionami. Nie zamierzał nawet udawać uniżoności. Dobrze wiedział, że pod protekcją Prokopa jest nietykalny, że nikt, nawet taki raptus jak Korybut, nie ośmieli się ubliżyć mu i tknąć choćby palcem.
– Książę raczy mnie przeceniać – powiedział zimno. – Nie widzę sposobu, w jaki mógłbym być księciu pomocny. Chyba że książę niedomaga. Jestem medykiem. Jeśli więc to stan zdrowia stoi na przeszkodzie w realizacji książęcych planów, gotów jestem usłużyć.
– Wiesz doskonale, jakiego rodzaju usług od ciebie chcę. Twoja fama cię wyprzedza. Wszyscy wiedzą, żeś jest czarownik, guślarz i gwiaździarz. Zaklinacz, raganius, jak mówimy na Żmudzi.
– Czarownictwo to w myśl artykułów praskich zbrodnia karana śmiercią. Książę życzy mi śmierci?
– Przeciwnie. – Korybut wstał, podszedł, przeszył go wzrokiem. – Życzę ci szczęścia, pomyślności i wszystkiego najlepszego. I wręcz to oferuję. W postaci mojej wdzięczności i łaskawości. Doszły cię wieści o Łucku? O konflikcie Witolda z Jogajłą? Wiesz, co z tego wyniknie? Powiem ci: zwrot w polskiej polityce względem Czech. A zwrot w polskiej polityce czeskiej to ja. To moja osoba. Jesteśmy znowu w grze, medyku, znowu w grze. I warto, wierz mi, stawiać na naszą kartę.
– Oferuję ci wdzięczność i łaskę, Reinmarze z Bielawy. Całkiem inną od tej, której zaznałeś od Czechów, od Neplacha i Prokopa, którzy posyłali cię na śmierć, a odwracali się, gdyś był w potrzebie. Gdybyś to mnie oddał usługi, jakie oddałeś im, twoja panna już by była u twego boku, wolna. By ocalić niewiastę wiernie służącego mi człowieka, spaliłbym Wrocław albo zginął, próbując. Bóg widzi, tak by było. Bo taki obyczaj u nas, na Litwie i Żmudzi. Bo tak postąpiłby Olgierd, tak postąpiłby Kiejstut. A jam krew z ich krwi i kość z kości. Zastanów się. Bo jeszcze nie za późno.
Reynevan milczał długo.
– Czego – wychrypiał wreszcie – książę życzy ode mnie?
Zygmunt Korybutowicz uśmiechnął się. Z książęcą wyższością.
– Na początek – powiedział – wywołasz dla mnie kogoś z zaświatów.
Na oderskim rynku rozległy się nagle podniesione głosy, krzyki i przekleństwa. Kilku Polaków popychało się tam, szturchało, szarpało za kubraki, wrzeszcząc na siebie, wygrażając pięściami i tytułując wzajemnie gnojami, kutasami i kurwimi synami. Ich druhowie próbowali godzić i rozdzielać, potęgując tym samym zamęt. Znienacka syknęły miecze w pochwach, błysnęły klingi. Wzbił się wysoki krzyk, zbrojni zakotłowali się, zwarli, odskoczyli i rozbiegli momentalnie. Na bruku zostało drgające ciało i rosnąca kałuża krwi.
– Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział Reynevan.
– Ale tam – parsknął lekceważąco Szarlej, któremu Reynevan zrelacjonował właśnie wczorajszą rozmowę w zamkowej kaplicy. – Korybut dopuścił się przesady. Na Odrach stoi na dziś nie więcej niż pięciuset Polaków. Wątpię też, by choć jeden pociągnął za Korybutem, gdyby ów faktycznie obraził się i odszedł. Ten Żmudzin ma wygórowane mniemanie o sobie. Zawsze miał, to nie tajemnica. Zastanów się, Reynevan, czy warto wchodzić z nim w konszachty. Mało masz kłopotów?
– Znowu dajesz się wykorzystywać – pokiwał głową Samson. – Czy ty nigdy nie zmądrzejesz?
Reynevan odetchnął głęboko. I powiedział o książęcej łasce, o wdzięczności, o korzyściach, jakie z tego mogą płynąć. Powiedział o zjeździe w Łucku i o tym, że Łuck zbliży króla Jagiełłę do husytów, przez co karta Korybuta ma duże szanse stać się kartą atutową. Mówił o tym, że dobre układy z Korybutem mogę być ratunkiem dla Jutty.
Szarlej i Samson nie dali się przekonać. Znać to było z ich min.
– Zdziwi cię może to pytanie, książę, ale… Czy nie przydarzył ci się ostatnio jakiś wypadek? Rana, zranienie żelazem?
– Ostatnio? Nie. Z dawniejszych lat, ha, zostało na skórze parę znaków. Ale od dłuższego czasu nic, nawet draśnięcia. Bóg strzeże. A dlaczego pytasz?
– Ot, tak sobie.
– Tak sobie, dobre sobie. Skończ z głupstwami, Reynevan, i skup się. Chcę ci opowiedzieć o wieszczku Budrysie.
Wieszczek Budrys, opowiedział Korybut, naprawdę nosił miano Angus Deirg Feidlech, a pochodził z Irlandii. Na Litwę przybył jako bard w orszaku rycerza Anglika, jednego z licznych zamorskich gości, jacy ciągnęli na wschód, by pod sztandarami Zakonu Teutońskiego krzewić wiarę Chrystusową wśród litewskich pogan. Na przekór obietnicom malborskich kapelanów, gwarantującym krzewicielom stuprocentową boską protekcję, już w pierwszym starciu z wojami Kiejstuta walnięty maczugą Anglik obryzgał własnym mózgiem głazy nad Niemnem, a wzięty w plen i powleczony do Trok Angus miał wraz z innymi krzyżackimi jeńcami spłonąć żywcem na ofiarnym stosie. Uratował go niespotykany, iście nieziemski, ogniście czerwony kolor włosów, który zafascynował kapłanów Perkuna. Rychło okazało się też, że przybysz zza mórz czci Białą Trójboginię, że oddaje cześć Milde, Kurko i Żwerine. Zowiąc boginie, co prawda, imionami Birgit, Badb i Morrigan, ale nie w imionach wszak sprawa, Bogini to Bogini. Podczas pobytu w Wilnie, w świętym gaju na Łukiszkach, Iryjczyk zdradził zdolności wieszcze i prorocze, zasymilował się więc ze środowiskiem kapłanów bez problemów. Pod przybranym imieniem Budrysa Ważgajtisa przybysz z Zielonej Wyspy wnet zasłynął jako zdolny wejdalotas, czyli wróżbita i wieszczek.
– Budrys – opowiadał Korybut – trafnie przepowiedział mnóstwo wydarzeń, od wyniku bitwy na Kulikowym Polu poczynając, a na ożenku Jogajły z Jadwigą kończąc. Był z nim jednak problem. Wieszczył cholernie zawile i kurewsko niezrozumiale.
Syn kultury Zachodu, Iryjczyk, wplatał w swe proroctwa liczne do tej kultury nawiązania, skryte aluzje, zakamuflowane metafory, używał łaciny lub innych języków obcych. Litwini tego nie lubili. Woleli mniej wyrafinowane metody wróżenia. Jeśli święty wąż wyściubiał na wołanie łeb z dziury, los sprzyjał, jeśli wąż wołanie olewał i łba wyściubiać ani myślał, rokowania były złe. Jagiełło i Witold, nieco bardziej zachodni od współplemieńców, traktowali Budrysa poważniej i słuchali jego wieszczb, w sprawach wagi państwowej jednak i oni preferowali węża.
– A ja go zawsze ceniłem i podziwiałem – przyznał się Korybut. – Chciałem, by mi wróżył, postawił horoskop i przepowiedział przyszłość. Prosiłem go o to wiele razy, ale proklatyj did odmawiał. Karierowiczem, stary chrzan, mnie nazywał i coś o kowalstwie własnego losu pierdolił. Dopiero stryj Witold go przekonał, na krótko przed moim wyjazdem do Czech. Gwiaździarz miał rzucić żrebia i sporządzić horoskop dla nas wszystkich, dla Jogajły, Witolda i dla mnie. Ale nagle, ni z tego, ni z owego, umarł. Kopyrtnął na amen.
– Ty, Bielawa, jesteś nigromanta i dywinator. Wywołaj go z zaświatów. Niechaj wejdalotas spełni jako duch to, czego nie zdążył spełnić za życia.
Reynevan długo starał się wyperswadować księciu pomysł, ale bez skutku. Korybut nie chciał słuchać o wiążących się z nekromancją trudnościach, o grożących podczas dywinacji niebezpieczeństwach, o ryzykach, jakie niosło vehemens imaginatio, niezbędne dla udanej konjuracji wytężenie wyobraźni. Głuchy był na wspominki o królu Saulu i czarownicy z Endor. Machał ręką, wydymał wargi, wreszcie rzucił coś na stół. Coś miało rozmiar, kształt i kolor starego wysuszonego kasztana.
– Ty mi tu kręcisz – wycedził. – A ja się też co nieco znam na czarach. Ducha wywołać nie jest wcale trudno, gdy się ma kawałek nieboszczyka. To, o, jest kawałek Budrysa Ważgajtisa.
– Mieli go spalić na stosie, starego poganina, z pełnym ofiarno-pogrzebowym ceremoniałem. Leżał na marach, paradnie odziany, przybrany jedliną, polnym kwieciem i listowiem. Zakradłem się nocą, ściągnąłem dziadowi łapeć i urżnąłem wielki palec od nogi.
– Zbezcześciłeś zwłoki?
Korybut parsknął.
– Nie takie rzeczy bezcześciło się w naszej rodzinie.
O północy zerwał się wicher, świszcząc i gwiżdżąc w szczelinach murów. W odległym skrzydle zamku, w starej zbrojowni, przeciąg pochylał płomyki świec z czarnego wosku, kręcił w spirale dym tlącego się na trójnogu kadzidła. Pachniało woskiem i aloesową sufumigacją. Reynevan przystępował do dzieła, uzbrojony w leszczynową różdżkę, amulet Python i wypożyczony od aptekarza podniszczony egzemplarz Enchiridionu. Wewnątrz nakreślonego na blacie stołu kredowego koła stało zwierciadło i leżał zmumifikowany wielki palec od nogi, niegdyś własność i nierozdzielna część zmarłego Budrysa Ważgajtisa. Kontakt z duchem nieboszczyka umożliwić miała więc kombinacja dywinacji, nekromancji i katoptromancji.
– Colpriziana – wymówił Reynevan, wykonując amuletem znaki nad zakreślonym kredą kołem. – Offina, Alta, Nestera, Fuaro, Menuet.
Ukryty w cieniu Korybut poruszył się niespokojnie. Leżący wewnątrz koła paluch ani drgnął.
– Conjuro te, Spiritum humanum. Zaklinam cię, duchu Angusa Deirg Feidlecha, alias Budrysa Ważgajtisa! Przybądź!
– Conjuro et adjuro te, Spiritum, requiro atque obtestor visibiliter praesentem. Rozkazuję przez Ezela, Salatyela i Yegrogamela! Theos Megale patyr, ymas heth heldya, hebeath heleotezyge! Conjuro et adjuro te!
– Przez Yemegasa, Mengasa i Hacaphagana, przez Haylosa! Przybądź, duchu! Przybądź ze wschodu, z południa, z zachodu lub z północy! Zaklinam cię i rozkazuję! Przybądź! Ego te conjuro!
Powierzchnia umieszczonego w kredowym kole lustra zmętniała, jak gdyby ktoś niewidzialny chuchnął na nią. W zwierciadle coś się pojawiło, coś na obraz mgły, mętnego oparu. Na oczach zdumionego do granic Reynevana, który w powodzenie przedsięwzięcia niezbyt wierzył, opar przybrał kształt postaci. Dało się słyszeć coś jakby westchnienie. Głębokie, świszczące westchnienie. Reynevan schylił się nad Enchiridionem i w głos odczytał formułę zaklęcia, sunąc po wersach amuletem. Obłok w lustrze zgęstniał. I zauważalnie zwiększył rozmiary. Reynevan uniósł ręce.
– Benedictus qui venis!
– Quare – tchnął obłok cichym, świszczącym wydechem – inquietasti me?
– Erit nobis visio omnium sicut verba libri signati. Imieniem wielkim Tetragramaton rozkazuję ci, duchu, odpieczętować księgę tajemnic i zrozumiałymi dla nas uczynić jej słowa.
– Pocałuj mnie – zaszeptał duch – w moją astralną dupę.
– Rozkazuję ci – Reynevan uniósł amulet i różdżkę – byś przemówił. Rozkazuję, byś słowa dotrzymał. Byś dokończył horoskopu, przepowiedział losy Mendogowego i Gedyminowego pokolenia, w szczególności…
– To, co tu leży – duch ze zwierciadła nie dał mu dokończyć – to nie mój palec od nogi przypadkiem?
– On.
Dym kadzidła zatętnił, uniósł się spiralnie. Powierzchnia lustra zmętniała.
– Ojca swego syn piąty – przemówiło szybko widmo – chrzczony z niemiecka i grecka, a poganin w duszy, o królestwie marzy, bynajmniej nie niebieskim. Gwiazda Syriusz wbrew tym zamiarom wschodzi, a przyobiecana korona przepadnie, porwie ją Smok ogniem ziejący, na grzbiecie krwią w kształt krzyża skropiony. O quam misericors est deus justus et pius! Smok śmierć zwiastuje, a dzień zgonu wiadomy. Pontyfikatu Kolumny anno penultimo, dzień to Wenusowy, dnia tegoż diluculum.
– Gdy od tego zgonu minie dni sto i dziewiętnaście, Kolumna upadnie, miejsca Wilkowi ustępując. Pontyfikatu Wilka anno quarto Znak się stanie: gdy słońce w dom ostatni wejdzie, wiatry niespotykanej siły powieją i burze szaleć będą przez dni dziesięć bez wytchnienia. A gdy od tych wydarzeń sto i dziesięć dni minie, odejdzie ze świata ojca swego syn siódmy, król i mocarz, Rzymem chrzczony, a poganin w duszy. Zwabiony słowika słodkim pieniem, ducha wyzionie w zameczku małym, o gallicinium dies Martis, nim Słońce wzejdzie, onoż będzie wonczas in signo Geminorum.
– A ja? – nie wytrzymał z kąta Korybut. – Co ze mną? Mój horoskop! Mój obiecany horoskop!
– Od drewna i żelaza zginiesz, ojca swego synu wtóry – odrzekło złym głosem widmo. – Dopełni się los twój w dies Jovis, dni czternaście przed Equinoctium autumnale. Gdy nad rzeką świętą z wilkiem się zmierzysz. Oto twój horoskop. Wywieszczyłbym ci może co lepszego, aleś mi palec od nogi urżnął. Masz tedy to, co masz.
– Co to niby ma znaczyć? – zerwał się książę. – Gadaj mi tu zaraz jasno! Co ty sobie myślisz? Nieboszczykiem jesteś! Trupem! Nie będziesz mi tu…
– Książę – przerwał Reynevan, zamykając grymuar. – Ducha już tu nie ma. Odszedł. Powiał, dokąd zechciał.
Leżąca na stole mapa była mocno pokreślona. Narysowane na niej linie i krechy łączyły Czechy z Łużycami – z Żytawą, Budziszynem, Zgorzelcem. Jedna prowadziła na Opawę i na Śląsk, ku Raciborzowi i Koźlu. Jedna prowadziła w dolinę Łaby, do Saksonii, inna, najgrubsza, prościutko na Wrocław. Więcej Reynevan zobaczyć nie zdołał, Prokop Goły zakrył mapę arkuszem papieru. Uniósł głowę. Długo patrzyli sobie w oczy.
– Doniesiono mi – rzekł wreszcie Prokop – że skumałeś się z Zygmuntem Korybutem. Że dużo czasu ze sobą spędzacie, magią i astrologią się zabawiając. Chciałbym wierzyć, że nie bawicie się w nic innego.
– Nie rozumiem.
– Z pewnością rozumiesz. Ale skoro wolisz wprost, służę. Korybut to zdrajca. Znosił się z papieżem, znosił z Janem Przybramem, z Rożmberkiem, z Henrykiem von Plauen, z katolikami z Pilzna. Dążył, twierdzi, do zawarcia pokoju, bo biadał nad dziejącym się przelewem krwi chrześcijańskiej. A ja twierdzę, że to bajki, nie był aż tak głupi, by nie rozumieć, o co naprawdę szło papieżowi i katolikom. Pokój? Kompromisy? Układy? Bzdura! Chcieli nas poróżnić, sprawić, byśmy zaczęli bić się między sobą i wzajem wyrzynać, oni zaś wyrżnęliby niedobitków. Korybut musiał o tym wiedzieć, był więc winien zdrady, za zdradę powędrował do więzienia, miał szczęście, że go nie stracili. A siedziałby na Waldsztajnie do sądnego dnia, gdyby nie wstawiennictwo Jagiełły i hojny okup, jaki Jagiełło zapłacił.
– Dogadaliśmy się teraz. Siedząc tu, na Odrach, Korybut i Puchała oddają, przyznaję to, Taborowi cenne przysługi, dzięki im obu mocno trzymamy Bramę Morawską, bastion przeciw sojuszowi Luksemburczyka z Albrechtem i łącznik z Polską. Dogadaliśmy się i sprzymierzyli, zawarli układ. Korybut ma u mnie dwa plusy. Primo: definitywnie pożegnał się z nadziejami na tron czeski. Secundo: nienawidzi Starego Miasta praskiego. Łączy nas zatem wspólnota interesów. Póki ta wspólnota trwać będzie, Korybut będzie moim sojusznikiem i towarzyszem broni. Póki trwać będzie. Zrozumiałeś mnie?
– Zrozumiałem. Ale… Jeśli wolno zwrócić uwagę…
– Mów.
– Znalazłby się może dla Korybuta i trzeci plus. Zjazd w Łucku poróżnił Jagiełłę z Witoldem, a że rolę podszczuwacza odegrał Luksemburczyk, Jagiełło poszuka sposobu, by Luksemburczykowi za to odpłacić. Można założyć, że tym sposobem będzie kniaź Korybut. Można założyć, że notowania Korybuta mocno pójdą w górę. Może więc nie od rzeczy byłoby stawiać na tę kartę?
Prokop przez chwilę gryzł wąs.
– Nie od rzeczy, powiadasz – powtórzył wreszcie. – Stawiać na kartę, powiadasz. Powiadasz, że notowania rosną. Aż taki dalekowzroczny z ciebie strateg i polityk? Dotąd nie przejawiałeś jakoś talentów w tym kierunku. Zdecydowanie lepszy był z ciebie medyk i magik. Czyżby to zatem magia? Astrologia? Tym się z Litwinem zajmujecie? Jeśli tak, to niechaj i ja się dowiem, co w gwiazdach słychać, jakież to ewenementy, jakież losu zrządzenia wróżą nam ciał niebieskich obroty, koniunkcje i opozycje?
– Na stolcu Piotrowym – zaczął Reynevan ostrożnie – zasiądzie wkrótce nowy namiestnik. Wielki książę Witold tego nie dożyje, umrze w przedostatnim roku pontyfikatu Marcina V. Władysław Jagiełło, król polski, przeżyje obu, tak Witolda, jak i Marcina. Opuści ten padół w czwartym roku pontyfikatu nowego papy.
Prokop milczał.
– Przypuszczam – przypuścił wreszcie – że wróżby, jak zwykle, nie są do końca jasne. I że nie podają konkretnych dat.
– Nie są – Reynevan i okiem nie mrugnął. – I nie podają.
– Ha. Ale Marcin V, jak by nie liczyć, ma dobre sześćdziesiąt na karku, dwanaście lat od konklawe mija. Podobno słabuje, więc tylko patrzeć, jak kopnie w kalendarz… Ha! A Witold, powiadasz, kopnie w kalendarz przed nim, jeszcze przed papą Marcinem do wrót raju zastuka… Ha. Ciekawe. Słyszałeś o horoskopie, który sporządził dla królowej Sonki astrolog Henryk z Brzegu?
– Słyszałem. Horoskop nie jest zbyt pomyślny dla synów Jagiełły, Władysława i Kazimierza. Za ich królowania klęski pono spadną na królestwo polskie.
– Ale będą królować – rzekł z naciskiem Prokop. – Obaj będą królować. Na Wawelu. Najpierw jeden, po nim drugi.
– Są królewiczami, więc to raczej normalne.
– Mówimy o Polsce – przypomniał Prokop. – Tam nic i nigdy nie jest normalne. Ale mniejsza z tym, horoskopy bywają mylne, że o wróżbitach nie wspomnę. Ale cóż, naszej ciekawości rzeczy przyszłych nic nie pohamuje. Jeśli my już przy tym, to co z książęciem Korybutem? Co jemu gwiazdy wróżą?
– Jemu – wzruszył ramionami Reynevan – wróżą akurat dobrze. Przynajmniej on sam tak uważa. Umrzeć ma nad świętą rzeką, po tym, jak z wilkiem się zmierzy. Wilk, uważa Korybut, to według przepowiedni Malachiasza następca Marcina V. A święta rzeka to Jordan. Książę nie wybiera się do Palestyny i nie zamierza nad Jordanem mierzyć się z papieżem. Uważa, że to zapewni mu długie lata żywota.
– A jak ty uważasz?
– Duchy czasem drwią z ludzi przepowiedniami. A ta Korybutowa nazbyt przypomina mi legendę Gerberta z Aurillac, papieża Sylwestra II. Papieżowi Sylwestrowi przepowiedziano, że umrze po odprawieniu mszy w Jerozolimie, mniemał więc, że jeśli tam nie pojedzie, żył będzie wiecznie. Umarł w Rzymie, po odprawieniu mszy w kościele Santa Croce. Kościół ten zwano: „Gerusalemme”.
– Mówiłeś o tym Korybutowi?
– Nie.
– I nie mów.
Director operationum Thaboritarum wstał, przeszedł przez komnatę, otworzył okno. Powiało wiosną.
– W poniedziałek wyruszacie na Śląsk. Ważne sprawy macie tam do załatwienia. Obdarzam cię zaufaniem, Reynevan. Nie zawiedź mnie. Bo jeśli mnie zawiedziesz, duszę z ciebie wywłóczę.
Nadeszła niedziela Palmowa, w Czechach zwana Kwietną. Dzwony wezwały wiernych na procesję, potem na mszę. Dokładniej: na dwie msze.
Mszę dla husytów celebrował sam Prokop Wielki, naczelny sprawca wojsk w polu wojujących. Oczywiście według liturgii taboryckiej, pod gołym niebem, za murami miejskimi, na łące zwanej Karpia, przy Kielichu na stole nakrytym skromnym białym obrusem. Msza dla katolików, przeważającą miarą Polaków, odprawiała się w mieście, w kościele Świętego Bartłomieja, a celebrował ją przed ołtarzem ksiądz Kołatka, proboszcz z Nasiedla, specjalnie w celach duszpasterskich schwytany podczas wypadu na Opawsko i uprowadzony wraz ze wszystkim liturgicznym strojem, przyborem i paramentem.
Reynevan uczestniczył w mszy husyckiej. Szarlej nie uczestniczył w żadnej, kult, jak mawiał, dawno już go zniechęcił, a celebra znudziła. Samson poszedł nad rzekę, długo spacerował wzdłuż brzegu, popatrując na niebo, na krzaczki i na kaczki.
Na Karpiej Łące Prokop Wielki głosił tłumom swe kazanie.
– Oto dzień Pański nadchodzi okrutny! – wołał. – Najwyższe wzburzenie i straszny gniew, żeby ziemię uczynić pustkowiem i wygładzić z niej grzeszników. Bo gwiazdy niebieskie i Orion nie będą jaśniały swym światłem, słońce się zaćmi od samego wschodu i swoim blaskiem księżyc nie zaświeci!
– Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, ja nie wysłucham – przemawiał z ambony u Świętego Bartłomieja ksiądz Kołatka – Ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się, czyści bądźcie! Usuńcie zło uczynków waszych sprzed moich oczu! Przestańcie czynić zło! Zaprawiajcie się w dobrem! Troszczcie się o sprawiedliwość, wspomagajcie uciśnionego, oddajcie słuszność sierocie, w obronie wdowy stawajcie! Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna.
– Pan – przetaczał się po Karpiej Łące bas Prokopa – kipi gniewem na wszystkich pogan i wrze z oburzenia na wszystkie ich wojska! Przeznaczył je na zagładę, na rzeź je wydał! Zabici ich leżą porzuceni, rozchodzi się zaduch z ich trupów; od krwi ich rozmiękły góry!
– Zamysły ich zbrodnicze – kazał spokojnym głosem ksiądz Kołatka. – Spustoszenie i zagłada są na ich drogach. Nie znają drogi pokoju. Prawości nie ma w ich postępowaniu. Uczynili krętymi dla siebie własne swoje ścieżki. Dlatego prawo jest od nas dalekie i sprawiedliwość do nas nie dociera. Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność; jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli.
– Przyszło twe światło – ksiądz Kołatka wyciągnął ręce ku wiernym w nawie – i chwała Pańska rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność okrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy, a ponad tobą jaśnieje Pan, i Jego chwała jawi się nad tobą. I pójdą narody do twojego światła, królowie do blasku twojego wschodu.
Słońce wyjrzało zza chmur, jasnością zalało okolicę.
– Ite, missa est.