w którym ponownie odwiedzamy Wrocław, w dniach poprzedzających Wielkanoc. Jako że dzieje się tam wiele rzeczy, o których iście żal byłoby nie opowiedzieć.
Rankiem spadł gwałtowny deszcz, słońce, gdy wzeszło, zapaliło miedzianozłote ognie na wrocławskich kościołach. Niczym złote runo błyszczał dach nad nawą główną u Świętej Elżbiety, pałały rażącym oczy blaskiem bliźniacze wieżyce Marii Magdaleny, błyszczały kopuły i hełmy Mikołaja, Wojciecha, Doroty, Jakuba, Świętego Ducha, Marii na Piasku, wszystkich trzydziestu pięciu wrocławskich świątyń. Niebiańska światłość odbijała się w mokrych dachach miasta, miasta, które zdawało się być już równie wiecznym.
Zadzwoniła śpiewnie sygnaturka u Bożego Ciała. Wrocław obudził się już, pod Bramą Świdnicką zaczynał się ruch.
Był dwudziesty pierwszy marca Anno Domini 1429.
Grzegorz Hejncze, inquisitor a sede apostolica na diecezję wrocławską, wyprostował się w siodle, przeciągnął, aż chrupnęły stawy.
Dobrze być znowu w domu, pomyślał.
Dzwon u Świętego Wincentego zaczął bić na Angelus. Joannici schylili głowy i przeżegnali się. Biskup Konrad skinął na pachołków, każąc nalać w kielichy. Obszerną salę kapitulną ołbińskiego opactwa napełniła szlachetna woń burgunda zaprawionego cynamonem, imbirem i rozmarynem.
Z kościoła dobiegał mnisi śpiew.
Gratiam tuam, quaesumus, Domine,
mentibus nostris infunde:
ut qui, Angelo nuntiante,
Christi Fili tui incarnationem cognovimus…
– Tak więc – biskup uniósł kielich – kurprinc i margraf brandenburski Jan postanowił wesprzeć Śląsk w boju przeciw heretyckim Czechom. I śle nam z pomocą czterystu ciężkozbrojnych joannitów z Marchii. Kto by się spodziewał… Wszak ojciec Jana, elektor Fryderyk Hohenzollern, częściej jakoś o Polsce, niż o Śląsku myśleć raczy… Ach, mniejsza z tym. Szlachetny to gest ze strony margrafa, godzien, by zań wypić. Zdrowie margrafa Jana! I zdrowie waszmościów!
Baltazar von Schlieben, Herrenmeister Marchii, odwzajemnił toast. Koścista, pokryta brunatnymi plamami dłoń drżała mu pod ciężarem pucharu.
– Szpitalnikom Świętego Jana Jerozolimskiego – przemówił nosowo – nie lza pozostawać bezczynnymi w obliczu zagrożenia wiary i Kościoła. Składaliśmy śluby i ślubów dotrzymamy. My, rycerze baliwatu brandenburskiego, szczycimy się wiernością ślubom i zakonnym zasadom.
– Tak jest – potwierdził dumnie Mikołaj von Thierbach, komandor Swobnicy.
– Tak nam dopomóż Bóg – dodał, wysuwając żuchwę, Henning de Alzey, brat poległego pod Nysą Dytmara.
– Pijmy tedy, pijmy – ponaglił Konrad. – Na pohybel husytom!
– Na pohybel – warknął Henning de Alzey. Biskup wiedział, że drugi jego brat, Dytryk, poległ pod Drahimiem. W walce z Polakami.
– Waszych rycerzy, mistrzu Baltazarze – biskup zwrócił się do Schliebena – na czas pobytu we Wrocławiu ugości Olbin, tutejsi bracia premonstranci. A wszelki ekspens pokryję ja, z mojej własnej szkatuły. Dokąd z Wrocławia ruszycie?
– Do Legnicy. Do księcia Ludwika.
– A jakże – Konrad zmrużył lekko oczy. – Przecie Ludwik Brzeski to margrafa szurzy. Ha, szczerą nadzieję żywię, że teraz, mając pod komendą słynnych orężem joannitów z Marchii, książę Ludwik większym niźli dotychczas wojennictwem się wykaże. Bo w dotychczasowych walkach z husytami raczej się nie wykazał. Zasłynął jedynie wojną manewrową. Czymże bowiem, jeśli nie manewrem, jest szybki odwrót? Ale dość, dość o niemiłych sprawach. Zdrowie wasze!
– Wieść wam powiem – biskup otarł usta, powiódł wzrokiem – która dopiero co z Francji dotarła, wraz z tym przednim burgundem, który pijemy. Otóż w Chinon, na dworze króla Karola VII objawiła się wieśniaczka z Szampanii, pospolita dzieweczka o imieniu Jehanne, mistyczka, a może i wróżka, bo króla całkiem opętała i zauroczyła. Głosy świętych z nieba, rzekła, obwołały ją zbawczynią Francji, biczem Bożym na angielskich najeźdźców. I wiecie, co? Porwała za sobą i gnuśnego króla, i całe rycerstwo, i nawet lud prosty. Okrzyknąwszy ją La Pucelle, Dziewicą, pod jej sztandarem wszyscy walą na Orlean, a oblegający gród Anglicy portkami już trzęsą ze strachu.
– Nie przystoi – zmarszczył brew Baltazar von Schlieben – taka rzecz dziewce. Nowe to jakoweś mody, francuskie mody. W waszym dworcu, biskupie, na Wyspie Tumskiej, na dziedzińcu też taką jedną widzieliśmy, w męskim stroju, wierzchem i z oszczepem. A nie lza dziewce stroju męskiego przywdziewać. Przeciwny to Bogu jest obyczaj. Bluźnierczy.
– A ja wam powiadam – wyprostował się biskup – że cel uświęca środki. I że nie doceniacie wagi symbolu. Gardło zedrzesz, wołając o honorze, o ojczyźnie, o wierze i Kościele, ani drgną, gdzieś mają pustą gadkę. A daj im symbol, choćby lada jaki, a ruszą za nim jak w dym. Taki symbol więcej znaczy niźli hufiec wojska. Dlatego kto wie, może rozejrzę się i ja za taką Jehanne u nas, na Śląsku. Przezwę Prawiczką, nauczę o głosach z nieba, każę bzdury wygłaszać i na husytów szczuć, odzieję w zbroję, proporzec wręczę… A nuż poskutkuje?
– Wżdy nie lza tak – powtórzył surowo wielki mistrz. – Strój męski na dziewce to grzech, rozpusta, lubieżna prowokacja i bluźnierstwo. Palić by dziewki, co strój męski noszą, którym roi się, że mężom mogą być równe. Palić takie!
– Pewnie – parsknął Konrad. – Pewnie, że palić! Ale gdy już zrobią swoje i przestaną być potrzebne.
Od biskupa dwadzieścia dwa grosze, po raz kolejny podsumował Grajcarek, skrobiąc palcem po blacie stołu w ciemnym kącie oberży „Pod Modrym Karpiem”. Od kobiety pachnącej rozmarynem trzydzieści. Od Inkwizycji dwanaście, mało, zaraza, skąpe te klechy… Od Fuggerów dwadzieścia. Odjąwszy koszty, zostaje jakieś pięćdziesiąt. A żonie też trzeba dać na życie, czworo dzieci, psia mać, piąte w drodze, Jezu, kiedy ta kobieta zacznie wreszcie chodzić z ciążą do czarownic? Odłożyć da się góra czterdzieści. Mało. Ciągle zbyt mało, by do spółki ze szwagrem kupić od rycerza Wernera Pannewitza młyn nad Widawą. Rycerz Pannewitz, żeby go za zdzierstwo diabli w piekle smażyli, żąda za młyn osiemdziesięciu pięciu grzywien…
Trzeba pracować więcej. I aktywniej. A robi się niebezpiecznie. Do Wrocławia powrócił inkwizytor Hejncze, będzie odrabiał zaległości, za Świętym Wojciechem już stosy układają. Od agentów na mieście aż gęsto. Kuczera von Hunt węszy i śledzi. Biskup zrobił się podejrzanie miły… Jakby coś podejrzewał…
I Grellenort. Grellenort dwa razy spojrzał na mnie dziwnie.
Za plecami coś zaszeleściło. Grajcarek wzdrygnął się i podskoczył, sięgając po nóż i jednocześnie składając palce do magicznego charakteru. To tylko szczur. Tylko szczur.
Konrad z Oleśnicy nie był tego wieczora sam w swych komnatach, Pomurnik wiedział o tym, domyślał się, kogo zastanie. Plotka o nowej biskupiej miłośnicy rozeszła się po Wrocławiu szybko, szybko też przestała być plotką, a stała się wieścią jak najbardziej oficjalną. Siedemnastoletnia Klaudyna Haunoldówna nie była pierwszą mieszczańską córką, która wpadła biskupowi w oko i została skutkiem tego wpadnięcia carnaliter copulata. Klaudyna była jednak pierwszą, przy której patrycjat zachował się tak, jak mu przystało. Po nowobogacku mianowicie. Do biskupiej rezydencji przybyła oficjalna delegacja wrocławskich patrycjuszy. By oficjalnie zażądać za cnotę Klaudyny finansowej nawiązki. Biskup zapłacił bez mrugnięcia okiem. Wszyscy byli zadowoleni.
Oficjalnie opłacona Klaudyna, córka możnych Haunoldów, siedziała na tureckim taborecie u boku biskupa, robiąc to, co zwykle, to znaczy objadając się kandyzowanymi owocami i roztaczając wdzięki. Połyskliwie złote włosy rozpuściła jak mężatka i co i rusz wypinała atrakcyjny biust, całkiem nieźle widoczny w głębokim dekolcie. Ilekroć wkładała pomiędzy karminowe wargi kandyzowany owoc, zawsze zamierała w ruchu na czas dostatecznie długi, by móc pozachwycać się podarowanymi przez biskupa pierścieniami.
– Witaj, Birkart.
– Niech Bóg zachowa waszą dostojność.
Klaudyna Haunoldówna podarowała mu powłóczyste szafirowe spojrzenie i widok drogiej ciżemki spod kraju sukni. Pomurnik wiedział, że można było przy niej spokojnie mówić o wszystkim. Nadzwyczajną urodę i nieprzeciętne walory ciała natura zrównoważyła u Klaudyny niedoborami. Głównie w mózgu.
Biskup łyknął z pucharu. Mimo późnej pory był, jak wyglądało, najzupełniej trzeźwy. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Pomurnik zanotował w pamięci, by przy sposobności dopaść i zmusić do zeznań biskupiego konsyliarza. Mógł to bowiem być objaw choroby. Albo jej skutek.
– Co tam u ciebie, Birkarcie? Nie spotkała cię przypadkiem ostatnio… przygoda jakaś?
– Przygoda? Nie.
Klaudyna uszczypnęła biskupa w udo. Konrad wyciągnął dłoń i pogiglał ją w szyję jak kota.
– W jednej kwestii – podniósł wzrok – nie zdążyłem cię wypytać. Twoich ludzi, wiesz, kogo mam na myśli, husyci zmasakrowali pod Wielisławiem. Jak długo potrwa, nim zdołasz zwerbować nowych? Kiedy można się tego spodziewać?
– Radość im niespodziewańsza, tym większa – zadrwił Pomurnik. – Spodziewaj się więc śmiele, póki dusza w ciele.
Klaudyna zaśmiała się gardłowo, ale biskup nie był w nastroju.
– Nie powiadaj mi tu facecji! – szczeknął. – Widzieli wesołka! Twoi Jeźdźcy potrzebni mi pilnie, chcę ich na zawołanie mieć! Odpowiadaj więc, kiedy pytam!
– Pax, ojczulku – zmrużył oczy Pomurnik. – Nie wściekaj się, bo to niezdrowo. Wino, kobiety, śpiew, a do tego złość. Jeszcze cię krew zaleje. I jakiegoś Polaka gotowi biskupem zrobić. Względem zaś odpowiedzi, to wolałbym jednak inter nos.
Biskup gestem nakazał Klaudynie unieść się, a klapsem w krągły tyłeczek dał znać, by się oddaliła. Dziewczyna fuknęła, wydęła karminowe wargi, zmierzyła obu złym spojrzeniem, zabrała z patery garść bakalii i odeszła, interesująco kołysząc biodrami.
– Jeźdźców – rzekł Pomurnik, gdy zostali bez świadków – mam już w tej chwili na każde zawołanie. Kilku na Sensenbergu, ze starej gwardii. Tu, we Wrocławiu, już zdążyłem zwerbować kilkunastu nowych.
– Potwierdzają się plotki – biskup spojrzał nań spod opuszczonych powiek. – O tym, że czarną magią ich wabisz, że ciągną do ciebie jak te ćmy do płomienia. Skarżył się Hayn von Czirne, dowódca najemników, że mu z chorągwi dezerterują, a co jeden, to gorszy łotr. Ale żeby joannici? Bo i mistrz von Schlieben się skarżył.
– Wiem, że ci pilno, ojczulku. To i nie przebieram, biorę, co się da, ghandżja i haszsz’isz zrobią swoje. Ktoś jeszcze się na mnie skarżył?
– Ulryk Pack, pan na Klępinie – w głosie Konrada zabrzmiała drwina. – Ale w inszej materii. Nie poznaję cię, synu. Ty i panna?
– Zostaw to, biskupie. A Packa udobruchaj.
– Już to zrobiłem. I nie musiałem się specjalnie starać. Wracając ad rem: masz zatem ludzi gotowych. Zdolni będą zapewnić mi bezpieczeństwo? Obronę? Gdyby wbrew twej opinii Reinmar z Bielawy planował jednak zamach na mnie?
– Reinmar z Bielawy nie planuje zamachu. Jeśli więc moich ludzi potrzebujesz tylko…
– Nie tylko – przerwał biskup.
Milczeli czas jakiś. Z damskich komnat dobiegało poszczekiwanie italskiego pieska i melodyjny głos Haunoldówny, obrzucającej służące wyzwiskami.
– Czas nastał niepewny i zły – przerwał ciszę Konrad z Oleśnicy. – A najgorsze jeszcze przed nami. Wystarczyło kilku heretyckich najazdów, by wstrząsnąć Śląskiem. Ludzie zrobili się chwiejni, w złych czasach skorzy do zapominania o dekalogu, o wartościach, o honorze, o obowiązkach, o przysięgach. Słabi ludzie zapominają o sojuszach, a najsłabsi zaczynają upatrywać ratunku w paktach z wrogiem. Przestają pamiętać, co to prawo, co to ład społeczny, co to amor patriae. Upadają duchem. Zapominają o Bogu. O tym, co Bogu powinni. Ba, Bóg z Bogiem, oni odważają się zapominać o tym, co powinni mnie.
– Takich ludzi, synu – podjął po chwili milczenia – trzeba będzie zawrócić ze złej drogi. Udzielić im lekcji patriotyzmu. A jeśli tego będzie mało, trzeba będzie…
– Usunąć ich z tego łez padołu – dokończył Pomurnik – winą obarczając demony lub husyckich terrorystów. Załatwi się, biskupie. Wskaż tylko i wydaj rozkaz.
– Takim cię lubię, Birkarcie – westchnął biskup. – Właśnie takim.
– Wiem.
Milczeli obydwaj.
– Pożyteczną rzeczą – westchnął po raz wtóry biskup – jest terroryzm. Ileż to spraw załatwia. Jak byśmy sobie bez niego radzili? Kogo byśmy za wszystko winili, na co wszystko zwalali? Vero, gdyby terroryzm nie istniał, należałoby go wymyślić.
– No proszę – uśmiechnął się Pomurnik. – Myślimy tak samo, nawet słów używamy identycznych. A ty wciąż się mnie wypierasz, ojczulku.
Gdy tak siedzieli za jednym stołem, objadając się szczupakiem w żółtej od szafranu galarecie, nikt, absolutnie nikt nie wziąłby ich za rodzonych braci. Ale na przekór pozorom byli rodzonymi braćmi. Starszy, Konrad, biskup Wrocławia, miał prezencję prawdziwego Piasta, potężnego, rumianego i czerstwego sybaryty. Długa broda i lekko zapadłe policzki Konrada Kantnera, księcia na Oleśnicy, czyniły go podobnym raczej eremicie.
– Jeno zgryzoty – powtórzył Konrad Kantner, sięgając do misy po kolejne dzwonko szczupaka – mam przez te dzieci, com je był napłodził. Nic, jeno zgryzoty.
– Wiem – biskup kaszlnął, charknął przeciągle, wypluł ość. – Wiem, jak to jest, bracie. Znam ten ból.
– Mojej Aneżce – Kantner udał, że nie rozumie – idzie na piętnasty. Umyśliłem, jak wiesz, dać ją za Kaspra Schlicka, dufam, że chłystek wysoko zajdzie, kanclerska głowa. Dobra partia. Luksemburczyk przyrzekł mi to matrimonium, wszystko już było domówione. A ninie, słyszę, rai Schlickowi córkę grafa Bertolda z Hennebergu. Łgarz cholerny. Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział!
– Fakt – biskup oblizał palce. – Dlatego nie przejmowałbym się. Mniemam otóż, iż nasz łaskawy król raczy właśnie, dla chwilowych korzyści, okłamywać i za nos wodzić grafa Bertolda. Nic to. Jeszcze tęgo, obaczysz, popijemy na weselu Agnieszki i Schlicka.
– Daj Bóg – Kantner łyknął z kielicha, odchrząknął. – Ale to nie koniec. Wpadłem na myśl, uważasz, spiknąć mego Konradka z Barbarą, córką brandenburskiego margrafa Jana. Pojechałem z chłopakiem w Gody do Spandau, niech się, dumam, młodzi poznają. A Konradek, uważasz, popatrzył. I mówi, że nie. Że nie chce jej, bo gruba. Pacanie, ja mu na to, dzieweczka sześć ledwie wiosenek liczy, z wiekiem jak nic wyszczupleje. To po primo, a po secundo kochanego ciała nigdy nie za dużo, będziesz miał, gdy do pokładzin przyjdzie, pełne łóżko rozkoszy, od kraja do kraja. A on, że jak już łoże zapełniać, to woli dwiema albo trzema szczupłymi. Uważasz bezczelnego smarkacza? W kogo to się wdało?
– W nas – zarechotał biskup. – Piastowska krew, bracie, piastowska kość. Ale po prawdzie rzec ci muszę, żeś nienajlepszą partię Konradkowi wykoncypował. Nie po drodze nam z Hohenzollernami. Im się unia z Polską marzy, knują z Jagiełłą, knują z husytami…
– Przesadzasz – skrzywił się Kantner. – Złość masz do starego Fryca Hohenzollerna, bo poswatał syna z Jadwisią Jagiellonką. Ale prawda taka jest, że Hohenzollernowie w górę idą. Z tymi, co w górę, trzymać, z nimi się koligacić. I jeszcze coś ci rzeknę.
– Rzeknij.
– Jagiellonowie też w górę idą. Królewiczowi Władysławowi roków pięć. Anusi, mojej najmłodszej, też pięć.
– Albo żarty stroisz – zmarszczył brwi biskup – alboś oszalał. Z czym ty myślisz piastowską krew mieszać?
– Myślę piastowską krew na polski tron wrócić – wyprostował się Kantner. – Na Wawel! A ciebie nienawiść zaślepia. Ty zmian nie zauważasz. Gott im Himmel! Nie widzisz, że świat się zmienił? Tu o przyszłość Śląska idzie. Husyci urośli w potęgę, sami im się nie oprzemy! Potrzebna pomoc. Prawdziwa. Mocna. A co my robimy? Związek Strzeliński, sojusz z Bischofswerda, zjazd w Świdnicy, psiakrew, strata czasu jeno. Sześć Miast, kurfirst saski, Miśnia, to mają być sprzymierzeńcy? Z nich każdy sobie rzepkę skrobie, bo każdy jednako portkami przed husytami trzęsie. Ruszą Czesi na nas, Łużyczanie i Sasi w zamkach się pochowają, nie wystawią nosa. Z pomocą nie przyjdą. Ani my im, gdyby to na nich uderzono…
– Do czego ty zmierzasz, bracie? Bo miarkuję wszak, że zmierzasz.
– Przyjmij… – Kantner zająknął się. – Przyjmij posła. Uczynisz, jak zechcesz, tyś Śląska namiestnikiem. Ale przyjmij. Wysłuchaj.
– Brandenburgia? – uśmiechnął się krzywo biskup. – Czy Polacy?
– Wysłannik Zbyszka Oleśnickiego, biskupa krakowskiego. Spotkałem w drodze. Pogwarzyliśmy… O tym i owym…
– A jakże. Kto zacz?
– Andrzej z Bnina.
– Nie znam – rzekł biskup. – Ale nim do audiencji dojdzie, ręczę, będę wiedział o nim wszystko.
Andrzej z Bnina herbu Łodzia liczył sobie lat mniej niż trzydzieści, był mężczyzną wdałym, czarnowłosym i smagłym. Magister Akademii Krakowskiej, sekretarz królewski, prezbiter pobiedziski, kanonik łęczycki i poznański, robił w Polsce szybką karierę w duchownej hierarchii. Ambitny lekko nawet ponad miarę, mierzył w biskupy, nie niżej. Cieszył się, jak wieść niosła, dużym zaufaniem Oleśnickiego. A nie każdy się cieszył.
– Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski – kontynuował spokojnie – to najgorliwszy candor fidei catholicae, najzagorzalszy odstępstwa i heretyctwa persequens. Negotium fidei, walka za wiarę, to dla biskupa krakowskiego rzecz wagi najwyższej. Biskup wyznaje pogląd, że walka z herezją tak samo ważną, o ile nie ważniejszą, jest rzeczą, co bój z pogany o Święte Sepulchrum. Biskup rozumie, co to Crux cismarina, krucjata po tej stronie morza. Zwłaszcza że jest to nasza wspólna strona morza. Prosił biskup wam to rzec: jesteśmy po tej samej stronie morza. Kraków czy Wrocław, jesteśmy po tej samej stronie, na tym samym brzegu. A przed nami wzbiera fala herezji, gotowa brzeg ten zalać i zatopić.
– Rzecz mi nie nowa – kiwnął głową Konrad, biskup Wrocławia – że Zbyszko Oleśnicki ugrozę herezji widzi i rozumie. Rzecz mi to nie nowa i bynajmniej nie dziwna. Zbyszko w kardynały się sposobi, a jakże przyszłemu kardynałowi na kacerstwo oko przymykać? Jakże mu heretykom pobłażać? Jakże nie pojmować, że to, co się w Czechach wyprawia, tysiąckroć dla nas ważniejsze niźli Outremer, Jerozolima, Grób Święty i inne mrzonki? Bo prawda to, że nie za morzem husycka zaraza, ale tu, u nas. Prawda to, że uratować nas może jeno Crux cismarina. Pytam tedy: gdzie polskie chorągwie, na Czechy z krucjatą ciągnące? Dlaczego wciąż ich nie widać? Aż tak trudno biskupowi krakowskiemu przygiąć zuchwałe karki Szafrańcom i innym husyckim poplecznikom? Aż tak trudno przygiąć wreszcie kark zgrzybiałemu Jagielle?
– Wasze to słowa, dostojny biskupie? – uniósł lekko brwi Andrzej z Bnina. – Bo zda mi się, że słyszę waszego króla, Zygmunta Luksemburskiego. On w tę samą dudkę dmie. Czemu Polacy na Czechy nie ruszą, gdzie polska wiara, gdzie polskie chorągwie, bla, bla, bla. Gdzie polskie chorągwie, pytacie? Granic Wielkopolski strzegą, Kujaw, Ziemi Dobrzyńskiej. Przed Krzyżakami, którzy tylko czekają, aż polskie wojsko na Czechy odejdzie, by wtedy Polskę mieczem i ogniem najechać. Z błogosławieństwem waszego Luksemburczyka. Zbyszko Oleśnicki, biskup krakowski, przyszły kardynał, jest dobrym katolikiem i herezji wrogiem. Ale przede wszystkim jest Polakiem.
– Moim praojcem – wydął wargi Konrad – Piast Kołodziej, pramacią Rzepicha. Pradziadem Chrobry. Dziadami Krzywousty, Plątonogi, Brodaty. Ale ojcowie moi, gdy nadszedł czas, by myśleć o przyszłości, wiedzieli, co wybrać. Wybrali Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Wybrali Europę. Wybrali rozwój i postęp. Zbyszko Oleśnicki uważa się za Polaka, a wysługuje Jagielle. Neoficie, skrytemu poganinowi, którego ojciec składał litewskim diabłom ofiary z ludzi. Jako Polak, Zbyszko winien pojmować, że przyszłość Polski to nie Litwa, nie Ruś, nie dziki Wschód, lecz Europa. Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Powtórzcie Zbyszkowi moje słowa, panie Bniński.
– Powtórzę. Ale wątpię, by słuchał. Biskup krakowski nieco inaczej pojmuje polskość. Trochę inaczej widzi też Niemców i ich cesarstwo. Pozwala sobie, wybaczcie śmiałe słowa, mocno wątpić w szczerość niemieckich intencji. Ma po temu podstawy.
– Czegóż więc – uniósł się w karle biskup – Zbyszko chce ode mnie? Hę? Po diabła cię tu przysłał, panie Łodzia? Szuka pomocy? Potrzebuje sprzymierzeńca? Przeciw marzącemu o koronie Witoldowi? A może przeciw coraz i wyżej podnoszącemu głowę Świdrygielle?
– Azaliż – uśmiechnął się Andrzej z Bnina – przymierze to rzecz aż tak zła, by mówić o nim z aż takim przekąsem? Zwłaszcza tu, na Śląsku? Nie przydałoby się wam przymierze rok temu, w 1428, kiedy Czesi Śląsk w popiół obracali? Nie przydałaby się wam wtedy pomoc zbrojna?? Nie sądzicie, że może się przydać, gdy zwali się na was następna husycka rejza? Bo przecież zwali się, nie dziś, to jutro. Czesi przyjdą. Dopalą, czego nie spalili, splądrują, czego nie splądrowali. Kto przeciw nim stanie? Jeden śląski książę zabity, reszta zastraszona. Rycerstwo zdemoralizowane. Sojusznicy się rozpierzchli, na najemników brak pieniędzy. Luksemburczyk z odsieczą nie przyjdzie. Pomyślcie, biskupie Konradzie, namiestniku Śląska. Nie przydałaby się w chwili rozpaczy pomoc? Pomoc, czyli… Interwencja?
Biskup wrocławski milczał długo.
– Pojąłem – wyrzekł wreszcie przeciągle. – Nareszcie pojąłem, o co wam idzie. Rozwiązana łamigłówka. Interwencja. Polskie wojsko na Śląsku. Krucjata na Czechy: nie. Ale na Śląsk: owszem. Niedoczekanie. Powtórz to Zbyszkowi, panie Bniński. Niedoczekanie.
Andrzej z Bnina milczał, nie spuszczając wzroku. Konrad wzroku nie spuścił również.
– Polskie mrzonki – wyrzekł wreszcie. – Polskie mrzonki o Śląsku. Prohusyccy, antyhusyccy, katolicy, prawosławni, wszystkim wam się Śląsk znów polskim śni. Furt Śląsk byście na powrót do Korony Polskiej włączali. Pojąć nie możecie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Wyzbyliście się Śląska sami, nie będzie już Śląsk polskim nigdy. Wiecie to wszak. A furt marzycie, mrzonki snujecie. Tylko czyhacie, by mi Śląsk siłą wyrwać!
– Na co – Andrzej z Bnina uśmiechnął się dość pogardliwie – wedle was, czyhamy? Na to, co zostało po 1428? Na wasze ruiny? Na dwadzieścia pięć spalonych miast, na setki osad w zgliszczach, na wypalone łany, na których nic nie urodzi się przez dziesięciolecia? Siłą, mówicie, Śląsk wyrywać wam zamierzamy? A na cóż nam siła? Śląscy książęta na wyprzódki pod polską protekcję się pchają. Bolko Wołoszek z Opolszczyzną pierwszy, za nim Cieszyn, Głogów, Oświęcim. A po następnej husyckiej rejzie dołączą i inni. Może wszyscy?
– Aleście zadufani – zgrzytnął zębami Konrad. – Polskie zadufki. Iście to specjalność wasza polska: zadufanie i kompletny brak umiejętności przewidywania.
– Umiejętność przewidywania – Andrzej z Bnina wyprostował się, rysy mu stwardniały – ocenia historia, a weryfikuje ją czas. A czas, z całym szacunkiem, dość boleśnie zweryfikował wasze własne umiejętności w tym względzie, cny biskupie wrocławski. Gdzież bowiem rozbiór Polski, w Pożoniu z Węgrami i Krzyżakami uknuty? Gdzie Ziemia Siewierska, Sieradz i pół Wielkopolski, które po rozbiorze wam miały przypaść? I wy o zadufaniu mówicie?
Konrad milczał, demonstracyjnie patrząc w bok.
– Wróćmy tedy – o ton złagodził głos Andrzej z Bnina – do przewidywań. Rzeknę wam, cny wrocławski biskupie, co przewiduje Zbigniew Oleśnicki, episkopus krakowski. A będzie to wypadków bieg następujący. Po następnej czeskiej rejzie połowa książąt śląskich przejdzie na husytyzm, a druga połowa schroni się pod skrzydła Władysława Jagiełły, króla polskiego. Papież, by zjednać sobie Jagiełłę, odwoła was z biskupstwa. A że Wrocław kościelnie podpada pod metropolię gnieźnieńską, waszego następcę w diecezji powoła Zbyszko Oleśnicki, a zatwierdzi król Polski. A Luksemburczyk, któremu tak wiernie służycie? Myślicie, że palcem w waszej sprawie kiwnie? Otóż nie. Nie kiwnie. Przyśle wam Order Smoka. Na otarcie łez. Jako to ma we zwyczaju.
Biskup milczał długo. Potem odwrócił głowę.
– Nagadaliście się – przemówił, patrząc Polakowi w oczy. – Napletliście, co siły. A w rezultacie i tak na moje wyszło. Pro- czy antyhusyccy, wszyscy jednako wrogami mi jesteście, cała nacja wasza. A Zbyszko Oleśnicki wrogiem moim najgorszym.
– Biskup krakowski – rzekł wolno Bniński – wrogiem waszym nie jest. I łacno tego może dowieść.
– Jak?
– Wyświadczając wam przysługę.
– W zamian za zgodę na polską interwencję?
– Dla chwały Bożej.
– No, no. I czymż to chce mi się Zbyszko przysłużyć?
– Informacją.
– Słucham pilnie.
– Biskup krakowski – ważył słowa Andrzej z Bnina – dobry katolik i herezji wróg nieprzejednany, ma swoich ludzi wśród Polaków, którzy husytom służą. Ma ich i wśród kupców, którzy z Czechami obchód prowadzą. Wiele dzięki temu zdobył informacji. W tym jedną ważną dla was. Dla Śląska. Dotyczącą działającej na Śląsku husyckiej siatki szpiegowskiej.
– Z husyckimi szpiegami – wydął wargi Konrad – sami sobie radzimy.
– Czyżby? – uśmiechnął się Polak. – Jest jeden, z którym poradzić sobie wszak nie możecie.
Dzień nie różnił się niczym od innych dni powszednich. Znad Młynówki dolatywały przekleństwa flisaków, z przykościelnej uliczki łomot toczonych beczek i stuk młotków, z zaułka okrzyki kramarzy, z jatek bek owiec i kwik świń. W gwarze miasta ginął monotonny głos magistra i głosy powtarzających lekcję uczniów. Choć głosy te były ledwie słyszalne, Wendel Domarasc wiedział, jaką lekcję powtarzali uczniowie. W szkole kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu piastował wszak stanowisko rektora. Sam układał szkolny program.
Si vitam inspicias hominum, si denique mores,
Cum culpant alios, nemo sine crimine vivit.
Przed tym, co się stanie, ostrzegł go instynkt. Wendel Domarasc zerwał się zza stołu, chwycił raporty agentów i cisnął je w ogień. Na sekundę przed tym, zanim wyleciały z zawiasów wyłamywane drzwi, magister dobył z kredensu niebieski flakonik. Zdołał wypić zawartość, nim wpadający do izby drabi wykręcili mu ręce, chwycili za włosy i przygięli głowę. Rektor zacharczał.
– Puście go.
Choć nigdy go przedtem nie widział, Domarasc z punktu wiedział, kto przed nim stoi. Domyślił się tego po czarnym odzieniu, czarnych, sięgających ramion włosach. Po dziwnej, ptasiej jakby fizjonomii. I wejrzeniu diabła.
– Z trucizną – Pomurnik podniósł niebieski flakonik, obrócił w palcach – jest jak z kobietą. Po dwakroć jak z kobietą. Primo: nie można ufać, zdradzi i zawiedzie, gdy najbardziej jej potrzebujesz. Secundo: trzeba często wymieniać. Na nową i świeżą, bo zestarzała traci wszelki walor.
– Nie uciekniesz mi w śmierć – dodał z paskudnym uśmiechem. – Twoja zwietrzała trutka nie zabije cię. Co najwyżej dostaniesz rozwolnienia. I bólu brzucha. Już cię, widzę, zaczyna skręcać. Posadźcie go, bo upadnie.
Drabi przeszukiwali izbę, a czynili to z zauważalną wprawą. Pomurnik zamknął okno, odcinając komnatę od gwaru ulicy. Głosy powtarzających lekcję uczniów przybrały przez to na sile. Można było już rozpoznać słowa.
Nolo putes pravos homines peccata lucrari;
Temporibus peccata latent, sed tempore parent.
– Disticha catonis – rozpoznał Pomurnik. – Nic się nie zmienia. Od wieków wbijacie szczeniakom do głów mądre sentencje, w kółko te same. Ty także, bakałarzu, obrywałeś wszak niegdyś rózgą w takt tych dwuwierszy. Ale, jak się okazuje, nie dość mocno bito. Poszła w las nauka, wywiało z głowy katońską mądrość. Temporibus peccata latent, sed tempore parent. A ty co, myślałeś w nieskończoność kryć się przed nami ze swym procederem? Panie szpiegu nad szpiegami, osławiony Cieniu, człowieku bez twarzy? Miałeś nadzieję na wieki pozostać bezkarny? Płonna to była nadzieja, Domarasc, płonna. Innymi słowy: Porzuć wszelką nadzieję. Nadzieja matką głupich.
Pochylił się, z bliska zajrzał szpiegowi w oczy. Choć skurcze żołądka niemal pozbawiały go przytomności, Wendel Domarasc zdobył się na to, by odpowiedzieć spojrzeniem. Spokojnym, twardym i lekceważącym.
– Spes – odrzekł spokojnie – una cominem nec morte relinquit.
Pomurnik milczał chwilę, po czym uśmiechnął się. Bardzo paskudnie.
– Katon – powiedział, przeciągając słowa – nie pojadł wszystkich rozumów. W szczególności o nadziei mniemanie miał wygórowane. Widocznie przez brak doświadczeń. Nigdy, wnoszę, nie trafił do piwnic wrocławskiego ratusza i mieszczącej się tam izby tortur.
Wendel Domarasc, główny rezydent husyckiego wywiadu na Śląsku, milczał długo, walcząc ze spazmami trzewi i zawrotami głowy.
– Rzecze filozof… – wypowiedział wreszcie, patrząc w czarne oczy Pomurnika. – Rzecze filozof, że cierpliwość to największa z cnót. Wystarczy siąść nad brzegiem rzeki, siąść i czekać. Trup wroga z pewnością przypłynie, prędzej czy później. Będzie można na trupa popatrzeć. Jak prąd nim obraca. Jak go rybki podszczypują. Wiesz, co zrobię, Grellenort, gdy się już to wszystko skończy? Usiądę sobie na brzegu rzeki. I będę czekał.
Pomurnik milczał długo. Jego ptasie oczy nie wyrażały absolutnie niczego.
– Zabrać go – rozkazał wreszcie.
Inkwizytor Grzegorz Hejncze złożył dłonie i skrył je pod szkaplerzem. Szkaplerz, podobnie jak habit, był świeżo prany, pachniał ługiem. Zapach uspokajał. Pomagał się uspokoić.
– Pragnę – głos inkwizytora był spokojny – pogratulować waszej dostojności ujęcia husyckiego szpiega. To sukces. Rzecz z wielką korzyścią pro publico bono.
Biskup Konrad ochlapał wodą twarz, przyłożył palec do nosa, wysmarkał się do misy. Wziął ręcznik z rąk pachołka.
– Mówią – wytarł się i znowu wysmarkał, tym razem w ręcznik – że byłeś w Rzymie?
– Jeśli mówią – Grzegorz Hejncze wdychał zapach ługu – to pewnie byłem.
– Jak się ma ojciec święty Marcin V? Nie widać po nim jakich oznak? Bo to, widzisz, wieszczą, że już niewiele życia mu ostało.
– Kto tak wieszczy?
– Wieszczki. Opuściwszy Rzym, udałeś się pono do Szwajcarii? I cóż tam we Szwajcarii?
– Ładnie tam. Sery też mają dobre.
– I piechotę. – Biskup gestem przepędził pachołka z misą, przywołał drugiego, z obszytą futrem opończą. – Piechotę też mają dobrą. Może użyczą z tysiąc pik, gdy znowu z krucjatą na Czechy ruszymy? Rozmawiałeś o tym z nimi? Z biskupem Bazylei?
– Rozmawiałem. Nie użyczą. Krucjata, powiedzieli, dostanie baty. Jak zwykle. Szkoda żołnierzy.
– Sukinsyny. – Biskup owinął się opończą, usiadł. – Śmierdzące serowary. Wina, Grzesiu? Pij, nie lękaj się. Nie zatrute.
– Nie lękam się – Hejncze spojrzał na biskupa znad kielicha. – Regularnie przyjmuję magiczny mitrydat.
– Magia jest grzechem – zarechotał biskup. – Nadto są trucizny, na które nie ma odtrutki, żaden czar nie pomoże. Zapewniam cię, są takie. Opowiem ci kiedyś o nich. Ale teraz ty opowiadaj. Jakie wieści z Bambergu? Moi szpiedzy donoszą, że u biskupa Bambergu też byłeś. Co tam u niego?
– Rozumiem, że wasza dostojność nie pyta o jego zdrowie?
– Gówno mnie obchodzi jego zdrowie. Pytam, czy dołączy do krucjaty? Czy da zbrojnych, działa, strzelby? Ilu, ile?
– Jego wielebność Fryderyk von Aufsess – twarz inkwizytora była poważna jak zapalenie płuc – unikał jednoznacznej odpowiedzi. Inaczej mówiąc, kręcił. Cóż, krętactwo zdaje się być trwale i nierozerwalnie związane z mitrą biskupią. Zza krętactw wyziera jednak prawda, wyziera, jak mówią klasycy, niczym dupa z pokrzywy. Prawda taka, że bliższa koszula ciału. We Frankonii i w Bawarii motłoch miejski się burzy, chłopstwo się rozzuchwala. Z Francji płyną wieści o Dziewicy, o Jehanne d’Arc, świętej bożej bojowniczce. Szerzy się plotka, że gdy La Pucelle skończy z Anglikami, na czele ludowej armii weźmie się za panów i prałatów. A husyci? Husyci od Bambergu są daleko, nikt się ich w Bambergu nie lęka, nikt nie wierzy, by tam zdołali dojść, a nawet gdyby, to mury miasto ma wysokie i mocne. Słowem, Bambergu husyci ani ziębią, ani grzeją, niech się husytami przejmują ci, co mają powody. To własne słowa jego wielebności biskupa Fryderyka.
– Pies go trącał, starego durnia. A arcybiskup Magdeburga? Wszak i jego odwiedziłeś.
– Odwiedziłem. Arcybiskup metropolita Gunter von Schwarzburg zbyt jest rozsądny, by husytów lekceważyć. Udziału w krucjacie nie wyklucza, aktywnie nawołuje do sojuszy obronnych. Konsekwentnie formuje armię, ma już w tej chwili pod rozkazami więcej tysiąca ludzi. Wystąpiły jednak, rzeknę to szczerze, pewne problemy. Arcybiskup jest otóż mocno pogniewany. Na ciebie, biskupie Konradzie.
– O – skomentował jednosylabowo Konrad.
– Pogniewany jest – ciągnął Hejncze – za przyczyną osoby, która cieszy się twymi łaskami. Chodzi o Birkarta Grellenorta. Arcybiskup przedstawił mi długą listę zarzutów, nie będę nimi zanudzał, bo to większością rzeczy trywialne: morderstwa, gwałty, czarna magia. Również rabunki: arcybiskup Gunter oskarża Grellenorta o dokonaną we wrześniu roku 1425 kradzież pięciuset grzywien podatku. Największą wściekłość metropolity wzbudza jednak osoba jakiegoś nieludzia, jakiegoś sverga imieniem bodajże Skirfir, alchemika i czarownika, którego arcybiskup chciał męczyć i spalić, a którego Grellenort bezczelnie wykradł i uprowadził. By się nim posłużyć.
Biskup Konrad zarechotał. Hejncze zmierzył go zimnym wzrokiem.
– Tak, to dość śmieszne – przytaknął zimno. – I trywialne do mdłości. Ale to godzi w sojusz Saksonii ze Śląskiem, sojusz w obliczu husyckiego zagrożenia nieodzowny. Mogący decydować o śląskim być lub nie być. Chciałbym tedy wiedzieć, co wasza dostojność ma zamiar przedsięwziąć w tej sprawie.
Konrad spoważniał, wpił w inkwizytora oczy.
– W jakiej sprawie? – wycedził. – Nie widzę żadnej sprawy. Czyżbyś ty widział, Grzesiu? Czyżbyś chciał oznajmić mi, że Birkarta Grellenorta, choć to mój faworyt, a wedle gminnych plotek bękart, powinienem przegnać na cztery wiatry, wykląć, ogłosić banitą, sekretnie uwięzić lub zgładzić? Że powinienem uczynić to dla dobra sprawy, albowiem Birkart Grellenort to persona turpis, szkodząca naszym sojuszom i stosunkom z sąsiadami? Mógłbym ci odpowiedzieć, Grzesiu, że sojuszom i stosunkom szkodzą głupi i małostkowi dostojnicy kościelni, dąsający się jak dzieci, gdy się im odbierze zabawkę. Mógłbym, ale nie odpowiem. Odpowiem inaczej, odpowiem krótko a konkretnie: jeśli ktokolwiek, biskup, kardynał, sufragan czy inkwizytor, za jedno mi, spróbuje zaczepiać Birkarta Grellenorta, jak Bóg na niebie, ciężko tego pożałuje.
– Bóg na niebie – odrzekł bez mrugnięcia powieką Hejncze – wszystko widzi i wszystko słyszy. Taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Biada tym, którzy zło nazywają dobrem, a dobro złem, którzy zamieniają ciemności na światło, a światło na ciemności.
– Banały, Grzesiu, banały. Cytujesz Biblię jak wiejski proboszcz. Rzekłem, odczep się od Grellenorta, odczep się ode mnie. Poszukaj belki we własnym oku. A może wolisz inny biblijny cytat? Z listu do Koryntian może? Nie możecie pić z kielicha Pana i z kielicha demonów; nie możecie zasiadać przy stole Pana i przy stole demonów. Reinmar z Bielawy, mówi ci coś to nazwisko? Heretyk, którego we Frankensteinie osobistą interwencją ocaliłeś od bolesnego śledztwa? I tak długo ochraniałeś, aż zdołał uciec? Protegowałeś koleżkę. Bo to wszak twój druh, twój kompan, twój kamrat z uniwerku. Reynevan Bielawa, wyklęty heretyk i zbrodniarz, czarownik, nekromanta, persona turpis całą gębą. Zasiadałeś z nekromantą przy stole demonów, inkwizytorze. A kto z kim przestaje, takim się staje. Zainteresuje cię może, że pomieniony Bielawa miesiąc temu pojawił się we Wrocławiu.
– Reinmar Bielau? – Grzegorz Hejncze nie zdołał ukryć zdumienia. – Reinmar Bielau był we Wrocławiu? Czego tu szukał?
– A mnie skąd wiedzieć? – Biskup obserwował go spod opuszczonych powiek. – To rzecz inkwizytora, nie moja, śledzić Żydów, heretyków i apostatów, wiedzieć, co knują i z kim. I widzi mi się, Grzesiu, że ty wiesz, po co Bielawa tu przybył. Czego, a raczej kogo, tu poszukiwał.
Z pobliskiego kościoła Piotra i Pawła dolatywało paskudne, drażniące uszy klekotanie. Podczas trzech poprzedzających Wielkanoc dni nie bito w dzwony, wiernych zwoływały do świątyń drewniane kołatki.
– Hejncze nie wiedział – powtórzył Grajcarek, garbiąc się usłużnie. – Nie wiedział o tym, że Bielawa był we Wrocławiu. Nie wiedział też, po co był, w jakim celu. Grellenort był w rezydencji, w ukryciu, podsłuchiwał, a gdy inkwizytor poszedł, pokłócili się z biskupem. Biskup twierdził, że Hejncze udawał, że to ćwik i chytrus, w kurii rzymskiej w gierkach i knowaniach wyćwiczony. Grellenort zaś…
– Grellenort – wtrąciła w zamyśleniu mówiąca altem i pachnąca rozmarynem kobieta. – Grellenort był skłonny uznać, że Hejncze był zaskoczony szczerze i naprawdę.
– Był zaskoczony szczerze i naprawdę – powtórzył dobitnie Pomurnik. – Jestem tego absolutnie pewien. Z ukrycia rzuciłem na niego zaklęcie. Miał, jasna rzecz, blokadę, jakiś talizman ochronny, jego myśli przejrzeć nie zdołałem, ale gdyby udawał i zwodził, mój czar zdemaskowałby go. Nie, Kundrie, Grzegorz Hejncze nie wiedział o Reynevanie, zdumiała go informacja o nim, zaskoczył fakt, że Reynevan kogoś tu szukał. Trudno w to uwierzyć, ale wygląda, że Hejncze nic nie wie o Apoldównie. Co oznaczałoby, że to jednak nie Inkwizycja ją uprowadziła.
– Pospieszny wniosek – Kundrie zamrugała wszystkimi czterema powiekami. – Hejncze to nie Inkwizycja. Hejncze to trybik w machinie. A sam wszak biskup stara się, ile mocy, by trybik ten zdyskredytować i wyeliminować. Może wreszcie sukces odniosły intrygi? Może Hejncze już się w machinie nie liczy, lub liczy tak mało, że nie jest informowany? Może rzeczy dzieją się tam za jego plecami?
– Może, może, może – zagryzł wargi Pomurnik. – Dość mam już hipotez. Chcę konkretów. Arkana, Kundrie, arkana. Nekromancja i goecja. Specjalnie wysyłałem ludzi do Schonau, by wykradli osobiste rzeczy Apoldówny, przedmioty, których dotykała. Dostarczono ci je. I co?
– Zademonstruję. – Neufra ociężale uniosła się z karła. – Pozwól.
Pomurnik sądził, że wie, czego się spodziewać. Kundrie zwykle posługiwała się magią Longaevi. Zniechęcona zapewne brakiem efektów, neufra przestawiła się jednak na magię używaną przez Nefandi. Pomurnik popatrzył i prędko przełknął wzbierającą w gardle ślinę.
Na stole ułożony był okrąg z długiego pasa skóry, zdartej podobno z żywego człowieka. Na pasie, wyznaczając wierzchołki trójkąta, umieszczone były koźle rogi, zmumifikowany nietoperz i kocia czaszka. Nietoperz został utopiony we krwi, kota zaś przed zabiciem karmiono ludzkim mięsem. Co robiono z kozłem, Pomurnik wolał nie wiedzieć. W środku okręgu, przybita do blatu żelaznym hufnalem, leżała trupia głowa, cieknąca już i śmierdząca gorzej niż lekko. Oczy, psujące się najszybciej, Kundrie zdążyła już wydłubać, a oczodoły zasmarować woskiem. Okolice ust trupiej głowy były zwęglone, wargi zwisały w poskręcanych strzępach, pozwijanych jak zbutwiała kora. Przed trupią głową leżała para trupich dłoni, również przygwożdżonych do blatu. Między dłońmi spoczywało coś, co obdarto ze skóry i zmasakrowano: duży szczur lub mały pies.
– Dostarczony mi szalik – Kundrie zademonstrowała kawałek szarej wełny – przezornie pocięłam na części. To jest wszystko, co mi zostało. Spójrz.
Położyła szmatkę pomiędzy trupimi dłońmi. Dłonie drgnęły, zatrzepotały, ich palce zaczęły skręcać się nagle i wić jak robaki, jak gdyby usiłując uchwycić strzępek. Kundrie uniosła ręce i wyciągnęła je przed siebie, jej własne palce objęło niekontrolowane dygotanie, dokładnie imitujące ruchy dłoni przybitych do stołu.
– Iä! Iä! Nya-hah, y-nyah! Ngg-ngaah-Shoggog!
Trupie dłonie wpadły w istną furię, szarpiąc się na gwoździach i bębniąc o stół. Zwęglone wargi trupiej głowy poruszyły się. Ale zamiast słów, na które czekali, buchnął z nich gwałtowny siny płomień, jęzor ognia, paląc i momentalnie zamieniając strzępek szarego szalika w szczyptę szarego popiołu. Wszystko na stole znieruchomiało w rzeźnicką martwą naturę.
– I co ty na to, synku?
– Kontrmagia.
– I to bardzo silna – potwierdziła Kundrie. – Ktoś przeszkadza. Ktoś nie chce, byśmy wyśledzili tę Apoldównę, czy jak jej tam. Magia nie jest typowa, nosi ślad astralny, syderyczny. Nie każdy potrafi posłużyć się elementem syderycznym… Czemu zgrzytasz zębami, można wiedzieć? Ach… Rozumiem. Przypomniałam. Ów kamrat Reynevana, olbrzym o obliczu przygłupa. Ten, który pod Troskami zmusił cię do ucieczki. Druga plama na honorze. Twierdziłeś…
– Że to astral – dokończył zimno Pomurnik. – Bo to jest astral. Przybysz z astralnej płaszczyzny. Kontrmagia, która nam przeszkadza, może być jego dziełem. Pod Troskami widziałem jego aurę. Nigdy w życiu nie widziałem podobnej.
– Nie ma dwóch jednakowych aur. Nie znajdziesz dwóch par oczu, które identycznie postrzegają tę samą aurę. To się nazywa optyka. Nie czytałeś Witelona?
– Rzecz – wzruszył ramionami Pomurnik – nie w barwie, wielkości i intensywności aury, które rzeczywiście są zmienne i zależne od oka patrzącego. Rzecz w tym, że wszystko, absolutnie wszystko na świecie ma trzy aury. Żywe czy martwe, przyrodzone czy nadprzyrodzone, pochodzące z tego świata czy z zaświatów, wszystko, absolutnie wszystko ma trzy aury. Dwie, zwykle żółta i czerwona, niemal przylegają do obiektu. Trzecia pulsuje wieloma kolorami i jest od obiektu oddalona, tworzy wokół niego sferę.
– To wiedza szkolna.
– Typ, którego zobaczyłem pod Troskami, miał dwie aury. Jedna, połyskliwie złota, przylegała do niego tak, że wyglądał jak odlany z kruszcu posąg. Druga… bo były jedynie dwie… nie była aurą w ścisłym znaczeniu. Jasno-błękitna poświata… Ulokowana… Za plecami. Z tyłu. Jak rozwiany płaszcz, jak tren… Albo…
– Albo skrzydła? – parsknęła neufra. – A mandorli nie było? Albo aureoli? Nimbu nad głową? Nie towarzyszyła zjawisku światłość wiekuista, lux perpetua? Bo w takim wypadku mógłby to być archanioł, choćby Gabriel. Nie, Gabriel, pamiętam, był szczupły, raczej drobny i urodziwy, a tamten spod Trosk miał, jak twierdziłeś, gębę kretyna i konstytucję giganta. Ha, może był to więc święty Wawrzyniec? Ten podobien był wołu, tak budową, jak i pomyślunkiem. Upiekli go na żelaznym ruszcie, na węglach, super carbones vivos. Pamiętam, piekli, piekli, a on wciąż był krwisty. Zużyli masę carbones, nim się dopiekł.
– Kundrie – warknął Pomurnik. – Wiem, że jesteś samotna i nie masz z kim gadać. Ale odpuść sobie anegdoty. Nie chcę anegdot. Chcę konkretów.
Kundrie nastroszyła kolce grzbietowe.
– Czy radę – zasyczała – uznasz za coś konkretnego? Bo radę dla ciebie mam, i owszem. Przed kolosem przygłupem miej się na baczności. Wątpię, by był faktycznie istotą astralną, bytem syderycznym, przypadków wizyt z syderycznej płaszczyzny nie notowano od dziesięcioleci. Ale krążą po tym świecie jeszcze inni, mający aurę podobną tej, którą opisałeś i umiejący posługiwać się elementem gwiezdnym. Równie odwieczni, co my, Longaevi. Równie groźni, co Nefandi. Wasza Księga zowie ich Czuwającymi, ale oni nie mają nazwy. Niewielu ich zostało. Ale wciąż są. I niebezpiecznie jest zadzierać z nimi.
Pomurnik nie skomentował. Zmrużył tylko oczy, nie dość szybko, by neufra nie zdołała dostrzec ich błysku.
– Wpadnij pojutrze – westchnęła. – Przynieś aurum. Spróbujemy nowych zaklęć. Zdobądź świeżą głowę, bo ta już trochę śmierdzi.
– Przyślę z aurum pachołka – odrzekł sucho. – Możesz sobie wziąć jego głowę. Nie zależy mi na niej.
Msza wielkanocna się skończyła. Prałaci i zakonnicy kroczyli, odziani w białe szaty, środkiem nawy. Śpiew budził echa pod sklepieniem katedry.
Christus resurgens ex mortuis,
iam non moritur:
mors illi ultra non dominabitur,
Quod enim mortuus est peccato,
Mortuus est semel:
Quod autem vivit, vivit Deo.
Alleluia!
Na Wyspie Tumskiej zebrał się chyba cały Wrocław. Na placach przed katedrą i obu kolegiatami ścisk był nieprawdopodobny, tłum napierał na halabardników, czyniących drogę dla idących w procesji biskupa, prałatów, mnichów i kleryków. Procesja szła od katedry do Świętego Idziego, stamtąd do Świętego Krzyża, na kolejne msze.
Surrexit Dominus de sepulcro
qui pro nobis pependit in ligno
Alleluia!
Zakapturzona i pachnąca rozmarynem kobieta chwyciła Grajcarka za rękaw, pociągnęła go pod mur, za przyporę przy kaplicy chrzcielnej.
– Czego chcesz? – warknęła. – Co masz aż tak alarmująco ważnego? Mówiłam, byś nie spotykał się ze mną za dnia. A co dopiero takiego dnia.
Grajcarek obejrzał się, otarł pot z czoła, oblizał wargi. Kobieta obserwowała go uważnie. Szpieg odchrząknął, otworzył usta, znowu je zamknął. I nagle zbladł.
– Aha – domyśliła się błyskawicznie kobieta. – Biskup jednak zapłacił więcej?
Szpieg cofnął się, drgnął, napotykając plecami twardy opór ściany, rozdygotaną ręką spróbował nakreślić w powietrzu magiczny charakter. Kobieta doskoczyła, uderzyła go, krótko, bez rozmachu. Kolanem przyparła do muru.
– Dobry Żyd – zasyczała – nie zdradza. Ty zły Żyd jesteś, Grajcarek.
Błysnął nóż, szpieg zakrztusił się i złapał oburącz za gardło, spomiędzy palców zatętniła krew. Kobieta narzuciła mu płaszcz na głowę, zwaliła na ziemię, sama wpadła w tłum.
– Łapaj! – krzyknął do swych agentów Kuczera von Hunt. – Łaaapaaaj!
W tłumie zakotłowało się.
Advenisti desiderabilis,
quem expectabamus in tenebris…
Wkręcając się w ciżbę jak kret w glebę, jeden z agentów dopadł kobiety, ucapił ją za ramię. Zobaczył żółtozielone oczy. Nie zdążył nawet krzyknąć, nóż błysnął i rozpłatał mu tchawicę i przełyk. Drugi agent zastąpił kobiecie drogę, tłum zafalował i zwarł się dokoła. Agent jęknął, oczy zaszły mu mgłą, nie upadł, został, bezwładny jak kukła, zawieszony w ścisku między niebem a ziemią. Ludzie zaczęli krzyczeć, przeraźliwie piszczała dziewczynka, zesztywniałymi rączkami rozmazując posokę na odświętnej białej sukience. Kuczera von Hunt przedarł się przez tłum, ale zastał już tylko trupy. Rozdeptaną na bruku krew. I nikły zapach rozmarynu.
Alleluia, alleluia!
Procesja rezurekcyjna zbliżała się do kolegiaty świętokrzyskiej.
– Panie… – wybełkotał ojciec Felicjan, gnąc się w ukłonach. – Kazaliście, żeby donieść… Jam gotów… Możnali mówić?
– Można.
– To mówię… Jest, uważacie, tak… W Karłowicach targ koński był… Końmi tamój handlowali…
– Składniej – syknął Pomurnik. – Składniej, klecho. Wolniej, wyraźniej i składniej.
– Wasza miłość kazała, coby wyśledzić dziewkę… Ukrywaną. Żeby donieść zaraz… Podsłuchałem u Świętego Wojciecha… Jak inkwizytorscy agenci między sobą gadali… Dzierżka, wdowa po Zbylucie z Szarady, koniarka ze Skałki pod Środą… Na koński targ do Karłowic zjechała. I dziewka z nią była. Niby córka, ale wszyscy wiedzą, że owa Dzierżka córki nie ma nijakiej… No to się huczek podniósł wśród kupców, bo wielu przemyśliwało, jakby się tu z wdówką poswadźbić, wszak w wianie najlepsza stadnina na Śląsku… A tu masz, dziewka nieślubna albo przysposobiona, dziedziczyć gotowa…
– Do rzeczy.
– Na rozkaz. Dziewka ta, owa niby-córka, gadał jeden agent drugiemu, znikąd się wzięła, jakby z nieba spadła i ninie w Skałce żywie. Tom pomyślał: A nuż to ta dziewka, co jej Bielawa szuka i wasza miłość też? Wiek się zgadza jakby… Bom słyszał, jak gadali… Opisali, jak ta dziewka wygląda…
– Opisali, powiadasz. Powtórz zatem opis. Dokładnie i szczegółowo.
Biskup Konrad słuchał. Z pozoru uważnie, ale Pomurnik znał go zbyt dobrze. Biskup był rozkojarzony, być może dlatego, że trzeźwy. Dzielił uwagę pomiędzy Pomurnika, wydzierającą się w damskich komnatach Klaudynę Haunoldównę i dobiegające z podwórca pokrzykiwania Kuczery von Hunta.
– Aha – powiedział wreszcie. – Aha. A więc dziewczyna, która była świadkiem napadu na kolektora i która ten napad przeżyła, żyje nadal. Choć dwukrotnie ją osaczałeś, wymykała się. I teraz, twierdzisz, ukrywa się w Skałce, w dobrach Dzierżki de Wirsing, wdowy po Zbylucie z Szarady.
– I należałoby, uważam, coś w tej sprawie przedsięwziąć.
Konrad podrapał się w ciemię, podłubał w uchu.
– A co tu przedsiębrać? – lekceważąco wydął wargi. – Szkoda czasu i zachodu. Dzierżka de Wirsing prowadzi się przykładnie, z husytami już nie handluje, suto na Kościół łoży. Nie widzę powodów, by ją… A dziewka? Dziewka jest nikim. Co z niej za świadek? Jeśli nawet zapamiętała coś z tamtych zdarzeń, jeśli nawet zdolna będzie kogoś rozpoznać, kto jej posłucha, kto da wiarę? Wszak wiadomo, że panny różne cudaczne fantasmagorie imaginują, gdy im wapory menstrualne do rozumów uderzają. Nie zaprzątajmy sobie nią głowy. Zapomnijmy o niej. Zapomnijmy w ogóle o przygodzie, która spotkała poborcę podatków. Minęły już niemal cztery lata. Ja już zapomniałem. Wszyscy zapomnieli.
– Nie wszyscy – pokręcił głową Pomurnik. – Fuggerowie, dla przykładu, nie zapomnieli. Niedawno dano mi to do zrozumienia. Wierz mi, ojczulku, będą chcieli dociec prawdy i dobrać się winnym do dupy. Wykorzystają do tego celu wszystko, co da się wykorzystać. Wszystko. Ta dziewczyna może i jest nikim, ale stanowi zagrożenie.
– Cóż… – Biskup splótł palce, pochylił głowę. – Jeśli tak… Zrób więc, co uważasz za stosowne.
– A ty co? – Ptasie oczy Pomurnika błysnęły. – Umywasz ręce jak Piłat? To o twój, przypominam, zad idzie, tyś zrabował podatek, ciebie mogą pogrążyć zeznania dziewczyny. Jeśli decydujesz się na rozwiązanie, nie machaj od niechcenia pastorałem, ale wydaj mi rozkaz. Konkretny i niedwuznaczny.
– Birkarcie – Konrad wytrzymał spojrzenie. – Uważaj. Nie przekrocz granicy.
Długo milczeli obaj, próbując oczami swego hartu. Klaudyna ucichła, także z podwórca nie dobiegały już żadne odgłosy. Wreszcie biskup wyprostował się, rysy mu stwardniały, usta zacięły.
– Z mojego rozkazu – powiedział – uczynisz to, co uczynisz. A to, co będzie uczynione, my, biskup Wrocławia, volumus et contentamur, akceptujemy i uznajemy za zgodne z naszą wolą. I pełną na się za to bierzemy odpowiedzialność. Wystarczy?
– Teraz w zupełności.
Wielki zegar miejski, wiszący na wieży wrocławskiego ratusza od czasów biskupa Przecława z Pogorzeli, wśród zgrzytów trybów i pojękiwania sprężyn obwieścił nagle metalicznym biciem dziewiątą godzinę dnia. Teraz, w końcu marca, oznaczało to, że do zachodu słońca i ignitegium pozostawało około trzech godzin.
Douce von Pack stała w oknie, całkiem naga, obrócona plecami do Pomurnika, wsparta o framugę jak kariatyda. Pomurnik nie mógł oderwać wzroku. Mógłby tak na nią patrzeć godzinami.
– Podejdź tu – odezwał się. – Proszę.
Usłuchała.
– Mówiłaś – powiedział wolno – że pragniesz robić to, co ja. U mego boku. Nadal tego chcesz? Nie zmieniłaś zdania? Jesteś na to gotowa?
Kiwnęła głową. Wolno.
– Jeśli zaczniesz, nie będzie odwrotu. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Znowu kiwnięcie. Pomurnik wstał.
– Włóż to.
Po chwili stała już przed nim w czarnym pikowanym aketonie, nogawkach i wysokich butach. Pomógł jej założyć i zapiąć płyty napierśnika, naplecznik, gorget, naramienniki, awanbrasy, resztę blach. Czarną opaskę na włosy. Czarny płaszcz z kapturem.
– Miecz?
– Wolę oszczep.
– Wypij to. Do dna. Powtarzaj za mną: Adsumus, Domine, adsumus peccati quidem immanitate detenti…
– Przybądź do nas, pozostań z nami, zechciej przeniknąć nasze serca…
– Amen. Idziemy.
– Co to było… To, co wypiłam?
– Narkotyk.
– Niezbyt to smaczne.
– Przywykniesz. Idziemy. Aha. Jeszcze jedno. Powiedz mi…
Uniosła głowę. I oczy. Koloru toni górskiego jeziora. Piękne. Urzekające. I absolutnie nieludzkie.
– Jak ty – spytał Pomurnik z ociąganiem – właściwie masz na imię?
Dzierżka de Wirsing nie wiedziała, co ją zbudziło. Nie było to szczekanie psów, psy, niepokojone być może przez podkradającego się leśnego zwierza, szczekały w Skałce całą noc, ich szczek tylko z początku przeszkadzał w zaśnięciu, potem spowszedniał i stracił swój alarmujący charakter, stał się dla ucha czymś zwyczajnym. Prawdopodobnie była to więc mara, straszny koszmar senny, który sprawił, że Dzierżka nagle gwałtownie poderwała się, usiadła na łożu, spięta, przytomna i gotowa do akcji. Pewna, że oto właśnie stało się to, czego obawiała się przez całe ostatnie cztery lata.
Psy nie szczekały.
– Elencza! Zbudź się! I ubieraj!
– Co się stało?
– Wstawaj! Żywo!
Dzwoniąca w uszach nienaturalna cisza pękła nagle, rozpruta przez dobiegający z podwórza krzyk mordowanego. Krzykowi prawie natychmiast zawtórowały inne, w mgnieniu oka cały skałecki folwark rozbrzmiał wrzaskami i tętentem. A w okiennych błonach zamigotał ogień.
– Elencza! Tu! Tędy!
Dzierżka przesunęła skrzynię, zdarła ze ściany żubrzą skórę, otworzyła ukryte za nią drzwiczki. Zza drzwiczek powiało stęchlizną i chłodem.
– Pani Dzierżko!
– Prędko, nie ma czasu! Przechód doprowadzi cię nad strumień. Ukryj się tam, nie wychodź, dopóki… Dopóki wszystko się nie skończy. Żywo, dziewczyno!
– A ty? Nie zostawię cię!
– Do przechodu! Natychmiast! Nie waż się być nieposłuszną! Idź, dziecko, idź…
Zamknęła drzwiczki, zamaskowała je skórą i skrzynią. Zerwała ze ściany w sieni rohatynę. I wypadła na podwórze.
Nie zdążyła zobaczyć nic poza migotaniną sypiących i iskrami pochodni. Na samym progu staranował ją rozpędzony koń, runęła na ziemię z dławiącym oddech impetem. Podkute kopyta tłukły o grunt tuż obok niej, groziły zmiażdżeniem. Nie miała siły się poruszyć. Ktoś chwycił ją, powlókł. Poznała. Sobek Snorbein.
– Pani… Ratujcie się…
Więcej Sobek Snorbein powiedzieć nie zdołał. Stęknął, padł na kolana, z ust buchnęła mu krew. Dzierżka zobaczyła grot oszczepu, wyzierający mu z piersi. Obok przemknął konny, niewyraźny jak czarny nocny ptak, usłyszała złośliwy dziewczęcy chichot. I okrzyk.
– Adsumus! Adsumuuus!
Dookoła znowu załomotały kopyta, zaroiło się od jeźdźców. Czarnych Jeźdźców.
– Adsumuuus!
Wprost na nią, wyciągając ręce, biegła kobieta w koszuli. Na oczach Dzierżki Czarny Jeździec rozwalił jej głowę ciosem miecza. Dzierżka zerwała się, ale znowu najechano ją, obalono. Poderwał ją arkan, ręce w żelaznych rękawicach. Zawisła między dwoma końmi. Trzeci naparł na nią.
– Gdzie jest dziewczyna?
Dzierżka splunęła. Coś świsnęło, w oczach rozbłysło. Skurczyła się z bólu.
– Gdzie jest dziewczyna?
Bicz znowu spadł, smagnął. Zawyła. Jej krzyk mieszał się z innymi, dobiegającymi od stajni i stodół.
– Gdzie jest dziewczyna?
– Nie dostaniecie jej… Nie ma jej tu… Jest daleko.
Czarny Jeździec nachylił się ku niej z siodła. Zobaczyła jego oczy. Ptasie i złe.
– Twoich pachołków, koniuchów, dziewki i dzieciaki – powiedział – kazałem zamknąć w stajni. Spalę ich tam, upiekę razem ze wszystkimi twoimi końmi. Jeśli nie powiesz, gdzie jest dziewczyna, wszystkich usmażę żywcem.
– Nie dostaniesz jej – powtórzyła, wypluwając krew płynącą z przeciętych biczem warg. – Nigdy jej nie znajdziesz i nigdy nie zdołasz skrzywdzić.
Jeździec odwrócił się, wydał rozkaz. Wnet noc eksplodowała gorącym podmuchem, pojaśniała czerwonym blaskiem wielkiego ognia. I potwornym krzykiem, głosem, którego nie był w stanie zgłuszyć ryk pożaru. Kwikiem żywcem płonących zwierząt. I ludzi.
Boże, wybacz mi, powtarzała w myśli Dzierżka, kuląc głowę w ramiona pod uderzeniami bata. Boże, wybacz grzech. Ale oni zabiliby Elenczę… A ludzi i konie spaliliby i tak…
Ogień bił aż pod niebo. Zrobiło się jasno jak w dzień. Ale Dzierżka nie widziała nic. Była jak ślepa.
Obalono ją na ziemię. Rzemieniem spętano nogi w kostkach. Koń zarżał, zatupał, rzemień się napiął, poczuła szarpnięcie, poszorowała po ziemi.
– Masz ostatnią szansę, koniarko – dobiegł skądś z góry zły głos Czarnego Jeźdźca. – Powiesz, gdzie jest dziewczyna, a podaruję ci szybką śmierć.
Dzierżka zacisnęła zęby. Zaraz będę znowu z tobą, Zbylut, pomyślała szybko. Trochę pocierpię, nic to, wytrzymam. I będę znów u twego boku.
Ktoś krzyknął, ktoś gwizdnął, koń runął w cwał. Świat w oczach Dzierżki zmienił się w długą ognistą linię. Żwir ciął skórę jak raszpla.
Po trzecim nawrocie straciła przytomność.
– Będzie żyć – stwierdził sucho wezwany ze Środy zakonnik, infirmierz z klasztoru Braci Mniejszych. – Przeżyje, jeśli Bóg pozwoli… Nowa skóra z czasem rany pokryje. Pozrastają się i wydobrzeją, da Bóg, kości i stawy…
– Chodzić wydoli? – spytał, gryząc wąs, rycerz Tristram Rachenau, pan na Bukowie. Jego syn, Parsifal, wyglądał mu zza pleców.
– Konno jeździć zdoła? Toć ona koniarka, z koni żyje. Zdoła na kulbakę?
Franciszkanin pokręcił głową, spojrzał na Elenczę.
– Nie wiem… – zająknął się. – Może. Może kiedyś, z łaską boską… Strasznie jest zmasakrowana… Szczęście to, szlachetny panie, żeście z drużyną w czas z pomocą przyskakali, tamtych przepłoszyli. Inaczej…
– Somsiedzka pomoc, zwykła rzecz – odburknął Tristram Rachenau. – Takoż, jasna sprawa, tu, u mnie, w stanicy, niechaj leży i się kuruje. Póki nie ozdrowieje, na nogi nie stanie, a jej ludzie Skałki nie odbudują. Ha, cud to, że się z tej stajni wyłamali, inaczej wszyscy by tam zgorzeli, żywa noga by nie uszła. I koni większość uciec z pożaru zdołała… Na honor, cud to, cud prawdziwy.
– Bóg tak chciał. – Franciszkanin przeżegnał się. – I ja tu ostanę, panie rycerzu, jeśli zezwolicie. Mus teraz nieustawnie chorej doglądać, opatrunki zmieniać… Panienka mi pomoże. Panienko?
Elencza uniosła głowę, otarła przegubem opuchnięte od płaczu powieki.
– Pomogę.
Dzierżka de Wirsing poruszyła się na łożu, głucho jęknęła spod bandaży.
Był trzydziesty marca Anno Domini 1429.