w którym słabość charakteru zmusza Reynevana do zostania bohaterem. Bohaterowie heroicznie przeprawiają się przez rzekę Muldę i heroicznie walczą w krwawej bitwie. Heroizm zostaje nagrodzony. Słabość, o dziwo, też. Stąd morał, od wygłoszenia którego autor się jednak powstrzyma.
Boże, wielki Boże, venerunt gentes in hereditatem tuam, znowuż przyszli poganie do Twego dziedzictwa!
Czy to za grzechy nasze, czyliż to nam poena peccati, że nas wciąż heretyk z mieczem a pochodnią nawiedza?
Anno MCCCCXXIX, ipso die sancti Johannis baptiste ukrzywdzili husyccy zbójcy nasz klasztor miły, scriptorium nasze i księgozbiór nasz, dumę naszą! Targnęli się na dzieła tej miary co De fide catholica Alanusa ab Insulis, Libre de meravelles Rajmunda Lulla i Clavis sanationis Szymona z Genui, na białe kruki jak Hieroglyphica Horapollona z Egiptu i Bestiaire Piotra z Beauvais, na traktaty i kodeksy tak cudownej roboty jak Expositio totius mundi et gentium, De magia veterum, Liber de mirabilibus natura arcanis, De amore, Secreta mulierum i wiele innych, być może jedynych w świecie egzemplarzy. Nic, jeno ręce załamać!
Pół roku nie minęło, a znowu najazd. Znowu wiklefiści, Thaborienses, Orfani et Pragenses, a na ich czele Procopius Rasus, ów, jak kazał się zwać, gubernator Taboriensium communitatis in campis bellancium, największy i najokrutniejszy spośród apostatów i herezjarchów, w samej rzeczy istocie nie człek ex muliere natus, lecz monstrum detestabile, crudele, horrendum et importunum. Eodem anno circa festum sancte Lucie ówże Prokop z całą swą armią dotąd niezwyciężoną, cum curribus, cum pixidibus, cum peditibus et equitibus ruszył ad marchionatum Misnense, siejąc mord i pożogę. Aż doszedł do rzeki zwanej Mulda. A zima łagodną była onego roku…
Pióro wyschło, nieprzyjemnie zaskrzypiało po wyskrobanym pergaminie. Stary mnich kronikarz zanurzył je w kałamarzu.
Pachołcy oświetlili komnatę, zapalając świece na wszystkich świecznikach. Biskup wrocławski Konrad aż sapnął z satysfakcji, widząc wyraz podziwu na twarzy Grzegorza Hejnczego. Wiedział, że inkwizytora niełatwo było zdziwić, o podziwie nie wspominając.
– A co? – spytał z dumą, rad z efektu. – Ładna rzecz, hę?
Grzegorz Hejncze odchrząknął. I potwierdził kiwnięciem głowy. Musiał. Rzecz była ładna. Bezdyskusyjnie ładna.
Jedynym meblem w komnacie był ogromny stół, blat którego w całości pokrywała gigantyczna mapa Śląska i krajów ościennych, wykonana z płatów tkanin pokrytych jedwabnym haftem. Choć inkwizytor nigdy wcześniej mapy nie widział, wiedział o jej istnieniu. Wiedział, że zszyły ją i wyhaftowały dominikanki od świętej Katarzyny w oparciu o rysunki sporządzone przez cystersów z Lubiąża. I że zajęło to mniszkom ponad rok.
Jako że mapa służyła głównie do śledzenia i analizowania działań wojennych, ustawiono na niej misternie wyrzeźbione figurki. Wykonał je Ambroży Erler, najlepszy wrocławski snycerz, ściśle według wskazówek samego biskupa. Jednostki wojsk katolickich przedstawiały biało-złote figurki skrzydlatych aniołów z ognistymi mieczami, formacje husytów wyobrażone były jako rogate diabły, siedzące w kucki i wypinające tyłki.
Każdego ranka klerycy odtwarzali dla biskupa aktualną sytuację militarną, ustawiając figurki stosownie do ruchów wojsk na teatrze działań. Od trzynastego grudnia, dnia świętej Łucji, to jest od rozpoczęcia wielkiej rejzy husyckiej na Miśnię i Saksonię, teatr obejmował przestrzeń pomiędzy wyhaftowanymi błękitną nicią ODERA FLV a ALBEA FLV, a figurki klerycy rozstawili w rejonie oznaczonym nazwami SAXONIA, MISNIA, TURINGA i LUSATIA INFERIOR, od północy ograniczonym przez MARCA ANTIQUA, od południa zaś przez BOHEMICA SILVA.
– Pozwól, Grzesiu – ponaglił biskup. – Rzuć okiem.
Inkwizytor rzucił. Sytuację militarną znał, ale na ładne figurki można było popatrzeć. Wypięte diabły ustawiono w okolicach Oschatz, miasta, które wojska Prokopa Gołego puściły z dymem cztery dni temu, dwudziestego dziewiątego grudnia. Czesi szli wzdłuż Łaby w kierunku Pirny, niszcząc wszystko na drodze ogniem i żelazem. Dokonali spustoszeń w górniczych okręgach Marienbergu i Freitalu. Potem, paląc wsie, doszli do Freibergu, Drezna i Miśni, nie marnowali jednak czasu na obleganie ufortyfikowanych miast. Szybkim tempem marszu pomieszali szyki kurfirstowi saskiemu Fryderykowi, zmuszając jego i jego aliantów do taktycznego odwrotu. Sprawiając, że teraz skrzydlate anioły stały w ścieśnionej grupie na północ od napisu LIPSIA.
– To – biskup powiódł palcem po rozdzielającej diabły i anioły niebieskiej linii – jest rzeka Mulda. Prokop chce się dostać w głąb Saksonii, musi się więc przeprawić. Zrobi to najpewniej gdzieś tu, w okolicach Grimmy. Kurfirst Fryderyk mógłby to wykorzystać. Podczas przeprawy mógłby zgnieść kacerzy, mógłby potopić ich w Muldzie jak koty. Wystarczy ruszyć głową i zdobyć się na odwagę. Jak sądzisz, Grzesiu, ruszy kurfirst głową?
– Mam poważne wątpliwości – podniósł oczy inkwizytor. – Tak względem głowy młodego kurfirsta, jak i jego odwagi. Do tej pory jakoś nie popisał się męstwem w tej kampanii. Gdybym miał szukać klasycznych porównań, nie porównałbym go do Juliusza Cezara. Do Kwintusa Fabiusza Kunktatora raczej.
– A w otoczeniu? Nie znajdzie się w otoczeniu nikt rozumny i waleczny? Żaden Cezar? Nie myślę o margrabim Miśni, tego nawet przezywają „Ustępliwym”. Ani o kurprincu brandenburskim Janie, bo to nawiedzony cudak. Kto tam jeszcze jest z takich, co mają jaja?
– Duchowni, naturalnie – uśmiechnął się Grzegorz Hejncze. – Przynajmniej niektórzy. Z pewnością Gunter von Schwarzburg, arcybiskup Magdeburga.
– Spodziewałem się – pokiwał głową Konrad – że jego wymienisz. Tak, arcybiskup Gunter to osoba zdolna dostrzec sposobność, jaką nastręcza przeprawa husytów przez Muldę. On zdołałby przewagę wykorzystać, umiałby pomóc Fryderykowi zaplanować i poprowadzić atak. Ale nie możemy gdybać i zdawać się na przypadek, trzeba to Gunterowi podpowiedzieć. Ktoś musi co koń wyskoczy pędzić pod Lipsk z posłaniem.
Inkwizytor spojrzał na biskupa znacząco, kaszlnął w pięść.
– Wiem – Konrad skrzywił się jak po occie. – Pamiętam. Arcybiskup Magdeburga ma na mnie zadrę za Grellenorta. Mus więc zdać mi się na ciebie, inkwizytorze. Twoich wskazówek Gunter wysłucha z uwagą, inkwizytorów ma w estymie, wspiera ich działania i aktywnie w nich uczestniczy. Crescit cum magia haeresis et cum haeresi magia, zaś dzień bez stosu to dzień stracony, oto jego dewizy. Skutki widać, w promieniu pięciu mil od Magdeburga czarownicy ani Żyda nie uświadczysz. Pozazdrościć. I żałować, że nie ma tak we Wrocławiu… Nie bierz do siebie, Grzesiu.
– Nie biorę. Przejdźmy do rzeczy.
– Masz kogoś do takiej misji? – Biskup oderwał wzrok od mapy. – Kogoś, kto pojedzie do Saksonii, do Guntera von Schwarzburga? Człowieka wiernego, pewnego i godnego zaufania?
– Mam. A że przewidziałem, że będzie potrzebny, przywiodłem go ze sobą. Czeka w przedpokojach. Zawezwać?
– Zawezwij.
– Wasza dostojność pozwoli. Diakon Łukasz Bożyczko. Człowiek, do którego mam bezgraniczne zaufanie.
Wody Muldy były brunatnoszare i spienione, wezbrane tak, że pas wiklin był całkiem pogrążony, wystawał ponad nurt tylko niskim zjeżonym grzebieniem. Nadbrzeżne drzewa zalane były niemal do połowy pni. Na jednym z takich pni zatrzymał się przewrócony na bok wóz. Dalej opierał się o kępę drugi wehikuł, obalony dnem do góry, zatopiony, nad wodę sterczały tylko koła.
– Trzeci zniosło całkiem – uprzedził pytanie Prokopa starszy oddziału czestarzy. – Rzeka porwała. Jeszcze nim na płań dotarlim. Resztę zdołalim wycofać.
– Ano, trzeba przyznać – Jan Kralovec podprowadził konia na sam brzeg, przednimi kopytami w wodę – że niemało wody rzeczka niesie. I sakramencko rwie.
– Ciepła zima, deszcze miast śniegów – kiwnął głową Jakub Kromieszyn z Brzezovic, hejtman wojsk polnych Taboru. – Na innych brodach ani chybi tak samo będzie.
– Rzeka Mulda – Prokop Goły obrócił konia, obrzucił wzrokiem hejtmanów – ma tedy powstrzymać nas w marszu? Te trochę mokrej wody ma pokrzyżować nasze plany? Bracie! Słucham twojego zdania! I decyzji!
Starszy czestarzy długo milczał, ważył słowa. Nikt go nie ponaglał. Wszyscy, wliczając Reynevana, wiedzieli, że doświadczenie miał nieliche. Ze swym oddziałem drogowców przeszedł szlak bojowy Taboru niemal od początku, a sławę zyskał w roku 1424, gdy śmiałą przeprawą przez Łabę wywiódł Żiżkę z okrążenia pod Kostelcem. Rąbał dla wojsk polnych przesieki w lasach pod Tachowem i Retzem, mościł pniami przejścia przez mokradła Moraw, budował mosty na Sazawie i Odrze, przeprawiał wozy przez Nitrę, Kwisę, Bóbr, Regen i Naab.
– Przeprawim się – rozładował wreszcie napięcie stwierdzeniem suchym i rzeczowym. – Ale nie potrójną kolumną, bo za duży napór wody… Trza pojedynczo, wóz za wozem, w rzędzie, z ubezpieczeniem linowym…
– Przeprawa pojedynczą kolumną potrwa najmniej dobę – powiedział, ważąc słowa, Jira z Rzeczycy, hejtman Sierotek. – To długo.
– Na tamtym brzegu – potwierdził ponuro Kromieszyn – będzie nas pomału przybywać, na tym pomału ubywać. Sasi połapią się w tym i uderzą tam, gdzie nas w dany moment będzie najmniej. Mogą nam zdrowo dupę złoić.
– Zwłaszcza przypartym do rzeki – dodał rycerz Wilem Kostka z Postupic, doświadczony wojownik, uczestnik wojny, jaką Polska wiodła z Zakonem Krzyżackim w latach 1410-1414. – Być przypartym do rzeki, to grozi wręcz zagładą.
– Decyzje! – Prokop szarpnął wąs. – Co proponujecie?
– Mszę odprawmy! – wyrwał się kaznodzieja Markolt. – Jesteśmy Boży bojownicy, Bóg nas wysłucha. Odprawmy mszę w intencji, by woda opadła.
Prokop zamarł z ręką u wąsa, patrzył na księdza długo.
– Inne propozycje?
– Próżno deliberować – rzekł krótko milczący dotąd Ondrzej Kerzsky z Rzimovic. – Muldę przejść musimy. Jeśli czestarz mówi, że w rząd, to w rząd.
– Warto by wszak zadbać – zaznaczył Kromieszyn – by się Sasi o przeprawie nie zwiedzieli. Bo jeśli się psiepary zwiedzą…
– Będzie po nas – dokończył Kralovec.
– O, Reynevan! – Prokop wyrwał z rąk balwierza ręcznik, wytarł nim ogoloną twarz z resztek mydła. – Dobrze, że jesteś. Maść przyniosłeś?
– Przyniosłem.
– W samą porę. – Prokop odprawił balwierza gestem, ściągnął koszulę przez głowę. Ogolony, pachniał italskim mydełkiem z Savony.
– Krzyż boli jak zaraza. – Usiadł na pryczy, obrócił się. – Namaść mnie tym twoim magicznym mazidłem.
– Przez ten ból – hejtman poddał się nacieraniu – myśli zebrać nie mogę. A akuratnie mus myśleć. Byłeś dziś nad rzeką, wiesz, jak sprawy stoją. Przeprawa łatwa nie będzie, a my w czasie takiej przeprawy jak ten ślimak bez skorupy, byle wróbel zadziobie. Przecie to pojmujesz? Co? Reynevan?
– Jasne, że pojmuję.
– Uch – stęknął Prokop. – Niebiański to iście lek, ta maść, ból jak ręką odjął mija. Co ja bym bez ciebie począł, medyku? Nie strać mi się, Reynevan. Nie zapodziej i nie zagub.
Reynevan poczuł dreszcz, łowiąc w jego głosie dziwnie złowróżbną nutę. Director wojsk w polu wojujących spojrzał na obecnych dowódców, dał znak Kromieszynowi. Ten odłożył nóż, którym zrzynał półsurowe mięso z żeber upieczonego barana, wstał, podszedł do drzwi chaty, wyjrzał i rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje. Pozostali hejtmani też na chwilę zaprzestali konsumpcji, twarze mieli poważne i nieporuszone.
Reynevan wcierał maść.
– A więc, bracia hejtmani – Prokop podrapał się w świeżo ogolony policzek – zdecydowałem. Pojutrze o świcie zaczniemy przeprawiać się przez Muldę. W górze rzeki, brodem pod Kössern. Nikomu o tym ani słowa. To nie może wyjść poza tę izbę.
Obozowe ognie Taboru i Sierotek rozbłyskiwały aż po horyzont. Z zawieszonych nad żarem kociołków niosło wonią przeróżnej żołnierskiej strawy, wonią pomimo głodu nie nazbyt apetyczną. Reynevan szedł, rozmyślając, w stronę zabudowań folwarku, którego husyci nie spalili, chcąc mieć choć kawałek dachu nad głową. Tam spodziewał się zastać Szarleja i Samsona.
Zza mijanego wozu wychynęła nagle drobna postać. Poczuł nikły zapach rozmarynu.
– Rixa?
Zmaterializowała się tuż przy nim, szczelnie owinięta płaszczem, w ciasno przylegającym do głowy kapturze. Od razu przeszła do rzeczy. Głos miała zdecydowany i nieprzyjemny.
– Gdzie i kiedy Prokop będzie się przeprawiał przez Muldę?
– Ja też się cieszę, że cię widzę.
– Gdzie i kiedy będzie przeprawa? Nie każ mi powtarzać.
– Jednak powtórz, jeśli łaska. Chciałbym się wreszcie przekonać, czyjej sprawie służysz. Chciałbym mieć wreszcie pewność.
– Wiem – Rixa jakby go nie słyszała – żeś był przy tym, gdy decydowano o przeprawie. Na Muldzie są trzy brody. Jeden tu, pod Grimmą. Drugi poniżej, w Dornau. Trzeci powyżej, pod wsią Kössern. Który wybrał Prokop? Mów, Reynevan, ja nie mam czasu.
– Nic z tego.
– Posłuchaj. – Jej kocie oczy błysnęły w świetle pochodni, zajarzyły się jak u prawdziwego kota. – To rzecz ważna. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Muszę wiedzieć. Mów, bo…
– Bo co?
Rixa nie zdążyła odpowiedzieć, nie zdążyła zareagować ni słowem, ni gestem, ni czynem. Zza wozu wyłonił się nagle szybki cień. Reynevan usłyszał tępy stuk uderzenia, głuchy jęk Rixy i odgłos padającego ciała. Chciał zareagować, nie zdążył. Usłyszał wypowiadane zaklęcie, zwęszył charakterystyczny dla magii zapach ozonu, poczuł, jak ogarnia go momentalny paraliż.
– Milcz – syknął Łukasz Bożyczko. – I nie rób niczego, czego mógłbyś pożałować.
– Zabiłeś ją.
– Ale tam. – Diakon trącił Rixę nogą, zsunął z palców kastet. – Zrewanżowałem się tylko za Racibórz. Skruszyła mi wówczas dwa zęby. Ja miałem wzgląd na jej płeć, nie chciałem psuć urody choćby siniakiem. Przylałem jej w potylicę. Ale dość o głupstwach, ja tu w ważnej sprawie. Gdzie Prokop będzie przeprawiał się przez Muldę?
– Nie wiem.
– A czy wiesz – spytał po chwili milczenia Bożyczko – że twoja niewiedza może mieć bardzo przykre konsekwencje? Dla Jutty de Apolda?
– Idź precz – Reynevan głęboko odetchnął. – Apage. Zgiń, przepadnij. Nie pozwolę się dłużej zastraszać ani szantażować. Jest granica.
– Jest. Właśnie ją osiągnąłeś. Poważnie ostrzegam przed przekroczeniem.
– Nie wierzę w twoje groźby. Inkwizycja nie odważy się skrzywdzić Jutty.
– Inkwizycja nie. Ja tak. Dość tego, czas nagli. Reynevan, ostrzegam, ja mówię poważnie, nie dubituj, że zrobię to, co zapowiadam, nie zawaham się. Musisz się resolwować. Zdradzisz mi miejsce przeprawy, odzyszczesz Juttę, zwrócę ci ją. W przeciwnym razie nigdy już dziewczyny żywej nie ujrzysz. Stój spokojnie, zachowaj pacjencję, nie zmuszaj mnie do naniesienia uszczerbku tobie lub Żydówce. Trzymam obcas na jej szyi, w każdej chwili mogę zmiażdżyć tchawicę. Ciebie, jeśli postąpisz głupio, też zabiję. A potem każę zabić Apoldównę. Resolwuj się, a szybko. Czas nagli.
Obok przeszło kilku taborytów, ledwo zwróciwszy uwagę. Bitki, szarpaniny i porachunki na peryferiach należały do rzeczy zwykłych, do obozowej codzienności. Reynevan mógł, rzecz jasna, krzyknąć, zawezwać pomocy. Nie zawezwał.
– Uwolnisz… – odchrząknął. – Uwolnisz Juttę? Oddasz mi ją? Przysięgnij.
– Klnę się na zbawienie duszy. Gdzie przeprawa?
– Powyżej Grimma. W Kössern. Pojutrze o świcie.
– Jeśli mnie okłamujesz, twoja Jutta umrze.
– Mówię prawdę. Podjąłem decyzję.
– Podjąłeś mądrą – powiedział Łukasz Bożyczko.
I zniknął w mroku.
Po kilku chwilach Rixa zajęczała, poruszyła się. Uniosła na kolana. Znowu jęknęła, gwałtownym ruchem łapiąc się za głowę. Dostrzegła Reynevana.
– Powiedziałeś… – zachłysnęła się. – Powiedziałeś mu, gdzie?
– Musiałem. Jutta…
– Zabiję… – zerwała się, zachwiała. – Zabiję skurwysyna!
– Nie! On ma Juttę! Nie możesz!
Chciał chwycić ją za łokieć. Rixa wywinęła rękę, capnęła go za przegub, wygięła. Wrzasnął z bólu. Podstawiła mu nogę i obaliła na ziemię rzutem przez biodro. Nim zdołał się podnieść, przepadła w ciemnościach.
W stronę centrum obozu szedł jak ślepiec, zataczając się i potykając. Kilka razy wpadał na któregoś z taborytów, kilka razy nazwano go pijanym dupkiem i ciulem, kilka razy solidnie szturchnięto. Nie zwracał uwagi.
– Reynevan! – Kolejny potrącony chwycił go za ramiona, potrząsnął. – Hej! Właśnie cię szukam!
– Szarlej? To ty?
– Nie. Święta Perpetua. Co z tobą, u czarta? Oprzytomniej!
– Muszę… Muszę wam coś wyznać… Tobie i Samsonowi… Stało się coś…
Szarlej spoważniał natychmiast, rozejrzał się.
– Chodź.
Wysłuchali go na kwaterze, gryząc pieczoną rzepę, której zgromadzili duży zapas. Wysłuchawszy, milczeli długo. Samson kilka razy westchnął, kilka razy rozłożył ręce w geście rezygnacji. Nie powiedział jednak ani słowa. Szarlej intensywnie myślał.
– Cóż – rzekł wreszcie z ustami pełnymi rzepy. – Rozumiem cię, Reinmarze, bo na twoim miejscu też bym tak postąpił. Życie ma do siebie to, że bliższa koszula ciału. Pochwalam twój wybór. Zrobiłeś to, co w danej sytuacji zrobić należało. Postąpiłeś słusznie.
Samson westchnął i pokręcił głową. Demeryt nie przejął się. Przełknął rzepę.
– Postąpiłeś słusznie – powtórzył. – I prawdopodobnie powieszą cię za to, bo taki bywa zwykle los czyniących słusznie.
– Są – dodał po chwili – dwa sposoby, by z tej afery wybrnąć. Ale ponieważ uciekać nie chcesz, zostaje jeden. Musimy zostać bohaterami. Nawet wiem, gdzie, kiedy i jakim sposobem.
Nad Muldą wstawał świt, mętny od mgieł. Wezbrany nurt kipiał wirami, falą bryzgał na brzegi. Z wody unosił się opar.
Z zamglonego łęgu wynurzył się zbrojny oddział, z górą trzystu konnych. Prowadził rycerz Jan Zmrzlik ze Svojszyna, pan na zamku Orlik, w pełnej zbroi okrytej krótką jaką ozdobioną znanym i sławnym herbem, trzema pasami czerwonymi w polu srebrnym. Po jego prawicy podążał Przedbor z Pohorzilek, Morawianin, po lewicy Fritzold von Warte, najemnik, Helwet z kantonu Thurgau.
Jan Zmrzlik obrócił konia, zwrócił się twarzą ku swemu wojsku, przez chwilę wyglądało, że będzie chciał zagrzać przemową. Ale wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane już wcześniej. O Bogu. O sprawie. O poświęceniu. O misji. I o tym, co zależy od oddziału. Od nich.
Od nich, od oddziału, zależy los całego wojska i całej operacji. Mają sforsować Muldę, rozpoznać lewy brzeg, szybkim marszem osiągnąć i opanować bród w Kössern.
I utrzymać go. Ubezpieczyć przeprawę. Za wszelką cenę.
– W rzece – Szarlej trącił Reynevana kolanem – trzymaj się mnie i Samsona. Paskudnie wygląda ta woda.
– Pora poczynać – skinął Jan Zmrzlik. – Bóg z nami, bracia!
Sam pierwszy wparł konia w rzekę. Za nim bez wahania pospieszyli Przedbor i von Warte, za nimi Reynevan, Szarlej i Samson, za nimi kilkudziesięciu innych, za nimi reszta, biało burząc wodę. Straciwszy dno pod kopytami, puścili się wpław.
Prosto początkowo płynące konie uderzył prąd, zaczęło je znosić. Kurczowo trzymający się grzywy Reynevan z przerażeniem zobaczył, jak kilku konnych porwało i uniosło w mgłę. Ubódł konia ostrogami. Obryzgała go woda, przerwał się ku niemu Samson, wsparł, dołączył Szarlej, wszyscy razem przeciwstawili się rzece. Pozostali jeźdźcy też jęli kupić się do siebie i dawać sobie wzajem oparcie. Mimo tego co i rusz kogoś porywało, coraz to zakrzyczał człowiek, coraz panicznie zakwiczał koń. Byli na środku rzeki, nurt rwał tu z szaloną siłą.
– Trzymać się! Trzymać! – usłyszeli krzyk Zmrzlika. – Już niedaleko!
Znoszeni, przepłynęli trzecią część nurtu, prąd osłabł nieco. Ale konie osłabły również, w ich dzikim chrapaniu zaczęła odzywać się rozpacz. A dna wciąż nie było. Jeźdźcom woda sięgała powyżej ud i do pasa, koniom sterczały tylko wzniesione łby. Znowu kogoś porwało, znowu któryś zniesiony i tonący koń spienił fale w przedśmiertnych konwulsjach, wizżąc, nim woda zalała mu nozdrza.
Koszmar skończył się nagle. Wypłyciło się, konie zarżały dziko, poczuwszy grunt pod kopytami, wydobyły z siebie ostatek sił, przedarły się przez bagno, oczeret i wiklinę. Oddział Jana Zmrzlika sforsował Muldę. On sam, ociekający wodą, stał na skarpie, rachując ocalałych. Słońce przeświecało przez mgłę bladozłotym pieniążkiem.
Policzywszy, hejtmani sformowali kolumnę. Podjazdy już wyszły, jeden na zachód, ku lasom, drugi łukiem przez rybackie osady na północ, trzeci z biegiem rzeki, wprost w stronę brodu przy Kössern. Ale Zmrzlik nie myślał czekać ich powrotu. Wyprowadził oddział z łęgów na suchszy grunt i nakazał marsz. Ruszyli stępa. Słońce było coraz wyżej, ale wnet zupełnie skryło się za chmurami, które nagnał zrywający się wiatr. Zaczął prószyć drobniutki śnieg.
Wrócił pierwszy podjazd. Na zachodzie nikogo, zameldował, ani śladu nieprzyjaciela. Zacięta twarz Zmrzlika nie zmieniła wyrazu.
Byli już niemal na wysokości Kössern, gdy wrócił podjazd wysłany z biegiem rzeki. Pusto, żadnych wojsk, zameldowano. Nastroje poprawiły się widocznie.
Osiągnęli bród. Dano sygnał proporcem, nie minęły trzy pacierze, jak z prawego brzegu przyszła odpowiedź. Nie minęły następne trzy, jak las za Muldą zaroił się ludźmi, prowadzącymi do brodu zaprzęgi i wozy.
I wówczas powrócił ostatni podjazd, ten wysłany najdalej. Szarlej chrząknął znacząco, mierząc Reynevana wzrokiem. Samson westchnął. Zmrzlik też wiedział, i to nim zdano mu raport.
– Idą! Idą, bracie Zmrzliku! Siła ich!
– A więc jednak – rzekł ponuro Przedbor z Pohorzilek. – Zdrada! Zdradzono nas!
– Na to patrzy – potwierdził beznamiętnie Zmrzlik, stając w strzemionach. – Formuj się!
– Będziemy bronić przeprawy? Jest nas mniej niż trzy setki!
– Musi wystarczyć – Zmrzlik spojrzał nań z góry. – Formuj się do boju!
Czekali w zasadzce, skryci w sośniaku. Słychać było szepty. Mamrotane modlitwy.
– Reynevan?
– Tak, Szarleju?
– Nie szukaj śmierci. Mamy być bohaterami. Nie poległymi. Jasne?
Nie odpowiedział, gryząc wargi.
Wisząca nad łęgami mgła tłumiła dźwięki, miękki grunt wyciszał łoskot kopyt. Najpierw dobiegło ich uszu rżenie pojedynczego konia. Potem brzęk żelaza. A potem od razu zobaczyli.
– Góra czterysta koni – ocenił półgłosem Zmrzlik. – Strach ma wielkie oczy. A wolno jakoś idą, niemrawo. Nie jak do bitwy…
– W znaku na chorągwi orle skrzydło – zdziwił się Przedbor z Pohorzilek. – Znak pana Hanusza Polenza, landwójta łużyckiego. Skąd tu Łużyczanie? I czemu ich raptem cztery setki?
– To straż przednia – stwierdził Zmrzlik. – Kurfirst saski z całą siłą ciągnie pewnie tuż za nimi. Gdy dojdą, zgniotą Prokopa na przeprawie. Musimy ich zatrzymać. Znak! Trąbić!
Zabrzmiała miedziano-blaszanym dźwiękiem trąba, a wraz z pierwszym jej tonem gruchnęło sto piszczał i rusznic. Ukryci za opłotkami i chałupami spieszeni strzelcy sypnęli w kolumnę gradem kul i bełtów, czyniąc w łużyckim szyku potworny kocioł. Na zmieszanych runęło z prawej flanki sto koni Zmrzlika, druga setka, pod Fritzoldem von Warte, uderzyła w tyły. Strzelcy, znowu w siodłach, wgryźli się we flankę lewą. Wielki wrzask i szczęk wypełnił pole.
Reynevan leciał przed wszystkimi, pierwszy spadł na Łużyczan, pierwszy zwalił przeciwnika z siodła, wbił się w szeregi, tnąc mieczem jak oszalały. Tuż obok pracował Szarlej, siekąc falcjonem, z drugiego boku Samson grzmocił gudendagiem, powalając jeźdźców wraz z końmi. Jazda Taboru, choć lżej opancerzona i mniej liczna, miała przewagę impetu i zaskoczenia. I zawziętości. Na oszołomionych Łużyczan waliły się ciosy, nad bojowe krzyki i wrzaski rannych wybił się ogłuszający huk rąbanych blach.
Wszystkich swych podkomendnych prześcignął w brawurze i wojennej robocie rycerz Jan Zmrzlik, pan na Orliku. Wdarł się w łużyckie szeregi i tam srożył strasznie, acz metodycznie, rąbiąc na prawo i lewo bojowym toporem. Pod jego precyzyjnie mierzonymi ciosami napierśniki i tarcze pękały jak gliniane skorupy, gięły się naramienniki, łamały opachy, a rozłupane salady i skrwawione hundsgugle wylatywały na dwa sążnie w górę. Łużyczanie jęli cofać się i pierzchać przed strasznym wojownikiem, na ten widok zaczęli uciekać i inni. Tym bardziej, że od strony brodu rozlegał się już bojowy wrzask, pierwsi przeprawieni taboryci spieszyli na pomoc.
A Łużyczanom z pomocą nie przybywał nikt. Zmrzlik tego nie przegapił.
– Hyr na nich! – ryknął. – Bić ich, bić! Nie dać uciec!
Jego głos, lubo donośny, ginął wśród szczęku i wrzawy. A Łużyczan bito i tak. Bito, aż jęli gromadnie podawać tył. By wreszcie zacząć zmykać w popłochu. Część husytów puściła się w pogoń, reszta wybijała tych, co pozostali, zbitych w ciasne grupki i broniących się zaciekle. Najzacieklejszy i najbardziej skuteczny opór stawiała zwłaszcza jedna grupa, dowodzona przez rycerza w pełnej zbroi i na oladrowanym koniu.
– Kacerze, psiewiary! – ryczał spod uniesionej zasłony salady rycerz, rąbiąc wokół siebie wielkim mieczem. – Sami tu! Nuże! Na pojedynczy bój, jeden na jednego! Kto mi stanie? No, podejdź tu który!
Szarlej podjechał do Reynevana, wcisnął mu do ręki praską „zdradną” rucznicę z tlącym się lontem.
– Podejdź – wydyszał – skoro prosi.
Reynevan starł z oczu pot i krew. Podkłusował, uniósł samopał i wypalił rycerzowi prosto w twarz. Wystarczyło.
– Pardon! – jeden po drugim rzucali broń Łużyczanie. – Pardon! Zdajem się!
– Znacznych nie bić! – krzyknął ranny i chwiejący się w siodle Przedbor z Pohorzilek. – W pęta ich! Okup…
Zachłysnął się, więcej nie mógł z siebie wydusić.
Jan Zmrzlik podkłusował na wzgórek, zeskoczył ze zbryzganego krwią konia. Starł krew z twarzy. Spojrzał na pole, na którym jego trzystu konnych rozgromiło i zmusiło do ucieczki cztery setki doborowej łużyckiej jazdy. Ukląkł.
– Non nobis – złożył ręce, wzniósł oczy ku niebu. – Non nobis, sed nomini Tuo, Domine, da gloriam…
Inni, widząc to, jęli klękać również. Reynevan zsiadł z konia, zatoczył się, uchwycił strzemienia. Potem zgiął się wpół i wyrzygał.
– Bohaterem nieźle być – zauważył Samson, dysząc ciężko. – Żeby tylko nie ten strach. Jak się czujesz, Reinmarze?
Reynevan rzygnął. Samson nie powtórzył pytania. Podjechał Szarlej, też zsiadł. Poczekał, aż Reynevan dojdzie do zdrowia.
– Veritas Dei vincit – powiedział. – Sam nie wiem jak, ale vincit. Sam nie wiem, jak to się stało, że nie czekało tu na nas dziesięć saskich chorągwi. Chyba faktycznie to boska interwencja. Albo ktoś pomylił brody.
– Ani jedno, ani drugie – odrzekł z posępną miną. – Rixa dogoniła i wykończyła Bożyczkę. Gubiąc tym samym Juttę, skazując ją na śmierć…
Obok Samson kręcił głową. Wreszcie wskazał na przeprawę. Na zbliżający się orszak.
W asyście Kromieszyna, Kerzskiego i innych hejtmanów nadjeżdżał Prokop Goły, odziany w sobolowy kołpak i płaszcz z wilczym kołnierzem narzucony na „tłusty kabat”, jak w Czechach nazywano przeszywaną i nabitą guzami brygantynę. Uśmiechał się i promieniał, oglądając pobojowisko. Zsiadł z konia, mocno uściskał Jana Zmrzlika.
– Non nobis – skromnie schylił głowę pan na Orliku. – Nie nam, lecz imieniu Bożemu ta chwała… Ludzie mężnie stawali… Ofiarnie… O, choćby ci trzej. Wielu poległo…
– Ofiara zapomnianą nie będzie – przyrzekł Prokop. Uśmiechnął się z uznaniem na widok zbryzganego krwią Szarleja i wciąż zdyszanego Samsona. Zobaczył Reynevana. Spoważniał. Podszedł.
– Wybacz – powiedział sucho. – Musiałem. Nie wierzyłem w twoją zdradę, ale nalegano na mnie. Podejrzenia należało rozwiać. I zostały rozwiane. Tu, pod Kössern, przeprawimy się bez strat. A kurfirst saski, landgraf Turyngii i Brandenburczycy całą swą potencją stoją u brodu pod Dornau, dziesięć mil stąd, czekają na nas. A o przeprawie pod Dornau powiedziałem tylko jemu.
Wskazał. Reynevan zobaczył człowieka prowadzonego na powrozach między dwoma końmi. Poznał go, choć poznać było trudno. Nie miał już twarzy, a tylko maskę z zakrzepłej krwi. Był to osobisty balwierz Prokopa. Ten od italskich mydełek.
– Golarz – Prokop spojrzał z pogardą – też nie był z niego najlepszy. Spraw, bracie Kromieszyn, by wszystko wyznał. O wspólnikach, kontaktach i tak dalej.
– Już wszystko wyznał.
– Nie sądzę. Nadal ma, jak widzę, nogi. I może na nich stać. Dołóżcie więcej starań.
– Rozkaz.
Prokop wskoczył na siodło, zatoczył koniem, spojrzał ku rzece, gdzie trwała przeprawa Taboru. Pięciuset konnych pod Mikulaszem Sokołem z Lamberka przeprawiło się już i ruszyło ubezpieczać przyczółek. Teraz przeprawiała się artyleria. Z wód Muldy jeden po drugim wynurzały się wozy wiozące rozmontowane praki, czyli trebusze i blidy, a także działa rozmaitego kształtu i wagomiaru. Nowoczesne, odtylcowo nabijane foglerze na drewnianych podnośnikach. Lekkie sześciofuntowe bombardele, smukłe kulewryny i szlangi. Bombardy średnie, strzelające pociskami wielkości głowy ludzkiej. Na końcu wywleczono z rzeki trzy puszki ciężkie, wagomiaru pięćdziesięciu funtów. Te ostatnie kaznodzieje ochrzcili nazwami „Wolność”, „Równość” i „Braterstwo”, ale artylerzyści nazywali je między sobą „Kacper”, „Melchior” i „Baltazar”.
– Dobrze, widzę, zainwestowano kredyt od Fuggerów – mruknął Szarlej, fachowym okiem patrząc na działa. – Teraz wiem, po co niszczyłem te kopalnie pod Marienbergiem i Freitalem…
– Ciszej o tym. Prokop patrzy.
– Reynevan – director operationum Thaboritarum zainteresował się nimi znowu. – Nie tylko, widzę, skutecznie leczysz, walczysz też mężnie. Zasłużyłeś się, warteś wyróżnienia. Mów, czym cię mogę nagrodzić. Lub chociaż usatysfakcjonować.
– Jak zwykle – beztrosko wpadł w credo Szarlej. – Jak pod Kolinem dwa lata temu. Urlopuj nas z armii, hejtmanie. Dla prywaty, naturalnie. Mamy do załatwienia prywatną sprawę, życiowo ważną. Załatwimy ją i wrócimy, by podjąć obowiązki wobec Boga i ojczyzny.
– Niepatriotycznie – nasępił się Prokop – brzmią twe słowa, bracie Szarleju.
– Gadany patriotyzm – odparował demeryt – to kamuflaż łajdaków i szuj.
Prokop Goły odwrócił głowę. Patrzył na rzekę, w której konny Otik z Lozy ponaglał przeprawiających się taboryckich woźniców. Potem skierował konia w stronę gościńca.
– Bene – rzucił krótko na odjezdnym. – Macie wasz urlop.
Tabor wprost z przeprawy szedł na pozycje, formował się w szyki osłaniane na flankach przez pawężników. Od brodu maszerowała ze śpiewem piechota, cepnicy i strzelcy.
Jezu Kriste, štědrý kněže
s Otcem, Duchem jeden Bože,
tvoje štědrost naše zboží
Kyrieleison!
– Któregoś dnia – zbliżywszy się niezauważalnie, odezwała się za plecami Reynevana Rixa Cartafila de Fonseca. – Któregoś dnia i mnie o to zapytają. Czym cię nagrodzić, spytają, za wysiłek i poświęcenie. Służysz, powiedzą, wiernie, nie prosząc o nic, ni o zaszczyty, ni o nagrody. Proś, powiedzą, a czego sobie zażyczysz, będzie ci dane. Mam przygotowaną odpowiedź, wiesz? Chcę, powiem im, do końca życia nosić tylko kobiece suknie. Chcę ogień oglądać tylko w kuchennym piecu i bać się tylko tego, że chała upiecze się z zakalcem. Chcę męża, przyzwoitego Żyda, bogaci wdowcy preferowani. Tak odpowiem, gdy zapytają.
– Zabiłaś Bożyczkę.
– Nie zdołałam. Nie udało mi się go doścignąć.
– Jakim więc cudem…
– Powiodła się husytom przeprawa, bo armia Fryderyka stoi nie tu, lecz pod Dornau? Ty mi to powiedz.
Ty jsi prolil svou krev pro nás
z věčné smrti vykoupil nás,
odpustiž nám, naše viny.
Kyrieleison!
– Reynevan?
– Słucham.
– Miałam na ciebie dużą złość.
– Wiem.
– Gdyby Bożyczko… Gdyby Sasi poznali prawdziwe miejsce przeprawy, gdyby rozbili Prokopa u rzeki, gdyby doszło do rzezi… W pierwszym odruchu zamierzałam cię zabić. A jeśli nie zabić, to przynajmniej surowo ukarać. Postanowiłam zataić…
– Zataić co? Rixa!
– Nie dopadłam Bożyczki. Po tym uderzeniu miałam zawroty głowy, rzygałam… A łajdak zna czary translokacyjne, potrafi przenieść się w przestrzeni. Umknął mi bez trudu. Jedno, co mi się udało przechwycić, to jego wiadomość dla ciebie. Twoją, jak sądziłam, zapłatę zdrajcy, Judaszowe srebrniki… Postanowiłam cię ukarać. Tym, że zataję…
– Mów!
– Twoja Jutta jest w Cronschwitz. W klasztorze dominikanek.
Słońce zaszło. I podpaliło horyzont złotoognistą purpurą.
Ze zmierzchem forsowanie Muldy musiano przerwać. Obawiano się tej nocy. Na lewym brzegu była dopiero połowa armii, dziesięć tysięcy ludzi z pół tysiącem wozów.
Gdy zapadła noc, niebo na północnym zachodzie rozjaśniła czerwona łuna. Fryderyk II Wettyn, elektor Saksonii, palił przedmieścia Lipska. By nie posłużyły husytom przy obleganiu miasta.
Była to jedyna aktywność, na jaką elektor się zdobył. Przed spiesznym wycofaniem się z armią na północ.
Nazajutrz, ósmego stycznia, przeprawiła się reszta Prokopowej armii. Wojska polne Sierotek, pięć tysięcy zbrojnych pod komendą Jiry z Rzeczycy. Sieroce kontyngenty miejskie pod wodzą Jana Kralovca. Prażanie Zygmunta Mandy z Kotenczyc. Wreszcie straż tylna, konne poczty wspierającej husytów szlachty czeskiej. Łącznie półtora tysiąca koni jazdy i więcej ośmiu tysięcy piechoty z wozami.
Husyci byli na lewym brzegu Muldy. Saksonia, Turyngia i Osterland były na ich łasce. Leżały u ich stóp.
Zza dalekich wzgórz kłębami wzbijał się czarny dym. To dopalały się przedmieścia Lipska.
– Principes Germaniam perdiderunt. – Pomurnik ściągnął chrapiącemu koniowi wodze, wskazał dymy. – Książęta doprowadzili ten kraj do zguby, wydali go na łup najeźdźcy. Pięć heretyckich armii maszeruje na Turyngię, Pleissenland i Vogtland, by zamienić te kraje w zwęgloną pustynię. Zaiste, siarka, sól, spalenizna po całej ziemi! Nie obsieją jej, nie zakiełkuje, nie urośnie na niej żadna roślina, jak w zagładzie Sodomy, Gomory, Admy i Seboim.
– Gladius foris, pestis et fames intrinsecus – potwierdził poważnie Łukasz Bożyczko, również słowami Pisma. – Miecz na zewnątrz, mór i głód wewnątrz. Kto znajdzie się na polu, zginie od miecza, a tego, co w mieście pozostanie, głód i mór pochłoną.
– A mogli rozbić ich podczas forsowania rzeki – pokręcił głową Pomurnik. – Mogli zgnieść ich, wybić do nogi, potopić. Jak to możliwe? Od szpiegów mieli podobno informacje o miejscu przeprawy. Tobie, diakonie, nic o tym nie wiadomo? Byłeś jakoby blisko książąt i biskupów, przybyłeś ze Śląska z jakimś poselstwem, nie będę pytał, z jakim, i tak nie zdradzisz. Ale byłeś tam przecie, gdy podejmowali decyzję. Dlaczego, wyjaśnij, podjęli tak złą i zgubną?
Bożyczko uniósł oczy, złożył dłonie, nie odplątując z nich wodzy.
– Wola nieba – powiedział. – Może Pan pokarał książąt obłędem i ślepotą? Może spadły na nich, jako kara, amentia et caecitas?
Pomurnik spojrzał nań koso, przysiągłby, że słyszał ton pogardliwej drwiny. Ale oblicze Bożyczki było istnym zwierciadłem pobożności, szczerości i pokory, w tej mieszance czyniąc fizjonomię niezbyt daleką od obrazu matołectwa.
– Nic więcej – spytał, nie spuszczając z diakona wzroku – do powiedzenia mi nie masz? Niczego nie wiesz? Niczego nie podejrzewasz? Choć byłeś przy książętach? I być może nawet widziałeś tego szpiega?
– Jestem duchownym – odrzekł Bożyczko. – Nie przystoi mi wtrącać się do spraw świeckich, nemo militans Deo implicat se negotii secularibus. Teraz zaś, panie, zwólcie, bym się oddalił. Mus mi kwapić się do Wrocławia. A może wy też tam wracacie? Moglibyśmy pospołu, byłoby raźniej, wedle przysłowia comes facundus in via…
– Facundia – przerwał ostro Pomurnik – nie dopisuje mi ostatnio, marny byłby ze mnie towarzysz podróży. Nadto, mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia.
– Imaginuję – Bożyczko szybkim spojrzeniem obrzucił ustawiony za nimi w szyku oddział Czarnych Jeźdźców. – Kłaniam tedy, panie Grellenort. Niech wam Bóg da… To, na co zasługujecie.
– Dzięki ci – Pomurnik sięgnął do juków, dobył stamtąd manierkę – za błogosławieństwo, sługo Boży. Ja tobie też życzę szczęścia… Na miarę twej pobożności. Wypij ze mną w tej intencji.
Sam wypił pierwszy. Bożyczko obserwował go bacznie. Potem ujął podaną manierkę, pociągnął łyk.
– Z Bogiem, mości Grellenort.
– Nawzajem, mości Bożyczko.
Douce von Pack podkłusowała, stanęła obok Pomurnika z oszczepem w poprzek siodła. Oboje patrzyli, jak jadący na bułanej szkapie diakon znika za łysym grzbietem wzgórza.
– Teraz – przerwał milczenie Pomurnik – wystarczy odczekać. Prędzej czy później skaleczy się żelazem.
– Pewnie dziwi cię – podjął, nie przejmując się milczeniem dziewczyny – że poświęciłem na tego klechę ostatnią dawkę Perferro? Uszczuploną o łyk, który sam musiałem wypić, by nie nabrał podejrzeń. Dlaczego to zrobiłem? Nazwij to przeczuciem.
Douce nie odpowiedziała. Pomurnik nie był zresztą pewien, czy rozumie. Nie przeszkadzało mu to.
– Nazwij to przeczuciem – powtórzył, obracając konia i dając Jeźdźcom znak do wymarszu. – Intuicją. Szóstym zmysłem. Mów, co chcesz, ale ja mam tego Bożyczkę w podejrzeniu. Podejrzewam, że nie jest tym, za kogo chce uchodzić.