w którym pardonu się nie daje, nie ma litości, nie ma zmiłowania. A leki i amulety okazują się bezsilne.
Miasto Kulmbach płonęło. Górujący nad nim zamek Plassenburg, którego Sierotkom zdobyć się nie udało, był teraz niczym korab, żeglujący wśród morza płomieni, unoszony na wzburzonych falach ognia.
Początkowo, gdy podjeżdżali, Reynevan nie zamierzał kontaktować się z Sierotkami, obawiał się, że pamięć o Smilu Pulpanie i konflikcie z kontyngentem nachodskim wciąż może być wśród nich żywa, że pomimo życzliwego doń stosunku Prokopa i hejtmanów Taboru może spotkać go ze strony Sierotek jakiś despekt. Kaznodzieje Sierotek, z Prokupkiem na czele, co i rusz oskarżali go o czarownictwo i szerzyli sugestie, że może być prowokatorem. Toteż Reynevan postanowił ominąć Kulmbach szerokim łukiem i jechać prosto na Bayreuth.
Los plany pokrzyżował. Objeżdżając szturmowane miasto, wpakowali się na silny konny podjazd, któremu zdali się podejrzani. Nie pomogły tłumaczenia. Wziętych w areszt dostawiono do sztabu Sierotek pod zbrojną eskortą. Ku ogromnej uldze całej kompanii trafili wszelakoż na hejtmanów znajomych i zaprzyjaźnionych. Powitali ich pogodny jak zwykle Jan Kolda z Żampachu i ich stary druh, Brazda Ronovic z Klinsztejna.
Było tymczasem po szturmie, Kulmbach zdobyto już i splądrowano, teraz brano się za palenie, po dachach szalał już czerwony kur, pełzł i piął się ku niebu gęsty dym.
– Nie – odrzekł wypytany Kolda. – Nie, Reynevan, żadnych nie mam informacyj o nijakich pannach. Bo i skądby? To wojna. Znaczy się, jeden wielki burdel, nad którym nie sposób już zapanować. Na wschód od nas ciągnie Tabor, znaczy Prokop i Kromieszyn, na zachód od nas wojska domowe Kralovca i praska domobrana Zygmunta Mandy. A między nami działają podjazdy i oddziały samodzielne, grasują bandy, luźne kupy, dezerterzy… Ratuj ty te twoje panny co skorzej, co skorzej, radzę. Jeśli są same między wojskami, czarno widzę…
Szarlej zgrzytnął zębami. Twarz Reynevana powlekła bladość. Brazda to widział.
– Jeśli już o bandach i grasantach była rzecz – wtrącił szybko – to może warto by im pokazać… Co ty na to, Janie?
– Można.
Bliżej skraju obozu, wśród wysoko naładowanych łupem wozów, na smołowanej płachcie ułożono sześć ciał. Sześć trupów, mocno dość zmasakrowanych. Pięć z nich, Reynevanowi aż serce stanęło, miało na sobie resztki czarnych zbroi i płaszczy.
– Černí Jezdci – wskazał Kolda. – Černá Rota. Coś niecoś wam to mówi, nieprawdaż? Do nas też doszły plotki o nich. Ale żeby aż tu, do Niemiec, za nami przyleźli?
Szarlej spojrzał pytająco, wskazując na szóstego trupa. Ten miał na sobie zwyczajne odzienie. A głowę całkowicie niemal spaloną. Jakby wsadzono mu ją do pieca i długo tam trzymano.
– Ano, tak właśnie – przełknął ślinę Brazda. – Czarni, jak wygląda, szli za nami niemalże od przeprawy. Co i rusz przepadał jakiś patrol, a potem my ich znajdowali wyrżniętych. A jednego zawsze na gałęzi. Powieszonego za nogi. Nad ogniskiem. Wypytywali, widać. A z głową w ogniu powiesz… Wszystko powiesz…
Jan Kolda charknął, splunął.
– Dojadło nam to na koniec – rzekł. – I urządziliśmy zasadzkę. Dopadliśmy ich, ale się wydarli, tylko tych pięciu dostalim. Czego oni tu szukają, Reynevan? O co wypytują, ogniem ludzi paląc? Co nam o tym możesz rzec?
– Nic. Bo bardzo się spieszę.
Kiedy przed samymi kopytami konia Jakuba Dancela przemknął czarny kot, Jakub Dancel winien był zawrócić do Bayreuth. Wszelako Jakub Dancel ograniczył się do rzucenia za kotem sprośnym słowem i jazdę kontynuował. Gdyby wrócił, Tybald Raabe wyszydziłby go wszak za wiarę w zabobony. A piękna Weronika von Elsnitz mogłaby, o zgrozo, wzgardzić nim jako tchórzem.
Jakub Dancel pojechał dalej traktem na Kulmbach, gdzie spodziewał się już husytów. Gdyby tego nie zrobił, gdyby zawrócił, miałby, mimo szalejącej wojny, szanse na dożycie lat siedemnastu.
Dopadli go znienacka, w ponad tuzin koni, otoczyli. Jeden wyszarpnął mu wodze. Dziewczyna o błękitnych i nieludzkich oczach uderzeniem oszczepu strąciła go z siodła. Usiłującego powstać, uderzyła drzewcem, obaliła.
Człowiek, który nad nim stanął, miał czarne, długie, sięgające ramion włosy. Ptasi nos. Zły uśmiech. I wejrzenie diabła.
– Zadam ci pytanie – zasyczał jak żmija. – A ty odpowiesz. Widziałeś dwie samotnie wędrujące panny?
Jakub Dancel gwałtownie zaprzeczył. Czarnowłosy uśmiechnął się paskudnie.
– Zapytam jeszcze raz. Widziałeś?
Jakub Dancel zaprzeczył. Zacisnął powieki i usta. Czarnowłosy wyprostował się.
– Na gałąź go – rozkazał. – I palić ognisko.
– Nie wiem, gdzie jest teraz Reynevan – powiedział goliard-emisariusz. Przedstawił się dziewczętom jako Tybald Raabe. Towarzyszyło mu dwóch pomocników, drugi równie młody, jak pierwszy.
– Do Górnej Frankonii – wyjaśnił – weszło pięć husyckich armii, każda operuje samodzielnie. Podejrzewam Reynevana w wojsku Taboru, które maszeruje tu przez Hof i Münchberg, tam też poślę wiadomość. Przez tego oto młodziana, Jakuba Dancela.
Młodzian Jakub Dancel spojrzał na Weronikę i zarumienił się. Weronika zatrzepotała rzęsami.
– My zaś – kontynuował goliard – zaczekamy tu, w Bayreuth.
– Dlaczego mamy czekać? – spytała Jutta. – Dlaczego nie możemy jechać razem z panem Dancelem, prosto do husytów?
– To zbyt niebezpieczne. W okolicy grasują bandy, luźne kupy, dezerterzy. I wcale od nich nie lepsi najemnicy. Tutejsi rycerze, nawet pflegerzy, do walki z Czechami boją się stanąć, skorzy są natomiast do grabieży, do wyżywania się na bezbronnych i niewiastach…
– Wiemy.
– A sami Czesi, hmm… – zająknął się Tybald Raabe. – Niektórzy dowódcy niższego szczebla… Boże uchowaj wpaść im w ręce… Panno Jutto, Reynevan nigdy by mi nie darował, gdybym odnalazł cię, a potem utracił.
– Zaczekamy tu, w Bayreuth – zamknął dyskusję. – Jestem pewien, że miasto się podda. Od paru dni tu działam, podburzam biedotę. Patrycjat już portkami trzęsie, w strachu przed husytami po tamtej, a motłochem po tej stronie murów. Dotarły do nich wieści z Plauen, z Hof… O rzeziach i pożarach… Bayreuth, zobaczycie, podda się, zapłaci wypalne. A gdy Czesi wejdą, oddam was pod opiekę hejtmanów. Będziecie bezpieczne.
* * *Płomień świecy falował.
Uspokojone, umyte i najedzone Jutta i Weronika najpierw popłakały się, odreagowując na okropieństwa ucieczki. Potem poweselały.
– Były momenty, że przestawałam wierzyć – przyznała ze śmiechem Weronika, podkręcając kołki lutni, znalezionej wśród dobytku Tybalda w jego konspiracyjnej kwaterze na podwalu. – Przestawałam wierzyć, że nam się uda. Myślałam, że marnie skończymy. Jeśli nie zgwałcone i zabite przez maruderów, to w jakimś rowie, z głodu i chłodu. Przyznaj się…
– Przyznaję się – przyznała się Jutta. – Też miałam takie momenty.
– Ale mamy to za sobą! Ha! Przeżyłyśmy! Czas o sobie pomyśleć. Ten Jakub Dancel… Dzieciak, ale ładny dzieciak. Oczy ma słodkie… Po prostu słodkie. Nie krzyw się. Tyś już twojego amanta niemal odzyskała, jużeś niemal w jego ramionach. A ja co? Wciąż sama.
Seulete sui et seulete vueil estre,
Seulete m’a mon douz ami laissiee;
Seulete sui, sanz compaignon ne maistre,
Seulete sui, dolente et courrouciee,
Seulete sui…
Płomień świecy zafalował silniej.
– Cicho – Jutta gwałtownie uniosła głowę. – Słyszałaś?
– Nie. Co miałam słyszeć?
Jutta gestem nakazała jej milczenie.
A w Bayreuth nagle rozdzwoniły się dzwony.
Drzwi otwarły się z impetem, do środka wpadł Tybald Raabe.
– Uciekamy! – wrzasnął. – Husyci w mieście! Prędko, prędko!
Na ulicy porwała ich rzeka zbiegów, ponosząc w kierunku centrum. Od północy niosły się juz wielki wrzask i palba, nocne niebo czerwono zabarwiała łuna. Biegli, czując już podmuchy gorąca i odór spalenizny. Ścigał ich krzyk, dziki i okropny krzyk mordowanych.
– Uderzyli z zaskoczenia… – dyszał Tybald. – Wdarli się przez mury… Miasto jest zgubione… Szybko, szybko…
Przed kościołem farnym omal ich nie rozdzielono, pędząca w panice czerń rozerwała ich na moment, poniosła w różne strony. Juttę pchnięto, padając uderzyła się o przyporę, straciła oddech, cudem nie upadła, gdyby upadła, stratowano by ją. Tybald znalazł się nagle przy niej, objął, osłonił, zbierając na siebie dalsze szturchnięcia i ciosy. Porwana przez tłum Weronika zakrzyczała przeraźliwie. Emisariusz rzucił się ku niej, wyciągnął ze ścisku, rozdygotaną, z błędnym wzrokiem i oddartym rękawem.
– Tędy, tędy! Za zakrystię!
Obok obalono kobietę z dzieckiem, zadeptano, nim któreś zdążyło krzyknąć.
Potrącona Weronika upadła, nurzając się w błocie. Podnieśli ją, krzyczała, tocząc błędnym wzrokiem. Ledwie mogła iść, musieli ją wlec.
Nad Bayreuth wzbijał się już płomień, z zatrważającą szybkością przeskakujący z dachu na dach, ze strzechy na strzechę. W niebo strzelały słupy iskier. A nad ryk pożaru wybijał się wrzask.
Z wiodących na rynek uliczek wybiegli ostatni zbiegowie, za nimi zaś wypadli husyci. Pożar rozbłysnął w klingach i brzeszczotach tysiącem czerwonych refleksów. Krzyk mordowanych zaświdrował w uszach.
Mordowano metodycznie i bez pośpiechu, spychając ciżbę w stronę kościoła farnego. Gdy kościół wypełnił się, podłożono ogień. Zajęły się stalle, zatłoczone nawy, chór i ołtarz ogarnął pożar, wnętrze kościoła zmieniło się w gigantyczne palenisko. Usiłujących uciekać z pożogi zakłuwano dzidami.
Wiodącymi ku rzece uliczkami płynęły gęste strumienie krwi. Rozchlapując krwawe błocko, husyci spędzali tam ludność.
Masakra trwała.
Weronika doszła do siebie, mogli już biec. I biegli. Ile sił.
Przy bramie kotłowali się oszaleli ze strachu ludzie, trwała bijatyka, krzyki i klątwy dobiegały z pobliskiej stajni. Tybald bez zastanowienia skoczył do środka. Po chwili pojawił się, z drugim swym pomocnikiem, Pawłem Ramuszem, wiedli cztery szarpiące się konie. Po policzku Ramusza ciekła krew.
– Na siodła! I do bramy! Do bramy!
Do wsiadającej Weroniki dopadło dwóch, wrzeszcząc ucapili za ubranie, usiłując zwlec z konia. Tybald Raabe chlasnął jednego biczem, drugiego Jutta kopnęła w twarz. Obok Ramusz siekł motłoch pletnią. Weronika dygotała, szczękanie jej zębów słychać było poprzez otaczający ich harmider.
– Do bramy! Na most!
Ścigał ich żar i huk, furia szalejącego żywiołu. Wiatr, który zerwał się nagle, podsycił pożar, nie minęły trzy pacierze, a całe miasto Bayreuth płonęło jednym wielkim ogniem. Powierzchnia fosy lśniła jak czerwone lustro. Migały na tle płomieni sylwetki jeźdźców.
– Koniom ostrogi! – krzyknął, oglądając się, Tybald Raabe. – Jazda, ile sił!
Umykali, zmuszając konie do morderczego galopu.
Nie oglądali się.
Galopowali brzegiem rzeki, połyskującej w świetle gwiazd. Nie zwalniali aż do chwili, gdy konie zaczęły rzęzić, a leśna droga utonęła w ciemnościach.
Jutta, czując nagłe zimno na karku, stanęła w strzemionach, nadstawiła ucha.
– Ścigają nas – powiedziała trzęsącym się głosem.
– Niemożliwe… – Tybald też się obejrzał. – Nic nie słyszę…
– Pościg idzie za nami – powtórzyła Jutta. – Jedźmy w skok!
– Zarżniemy konie…
– Wolisz, żeby zarżnęli nas?
Wstał mętny i zimny świt, wówczas okazało się, że Jutta ma rację. Na odległym grzbiecie wzgórza zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Dobiegł przez mgłę daleki krzyk.
– Adsuuumuuus!
– Psiakrew! – spiął konia Tybald. – To Grellenort! W cwał, dziewczyny, w cwał!
Cała czwórka runęła w dziki galop, w dół wzgórza, między rzadkie i gołe brzeziny. Wpadli w jar, podkowy zadzwoniły na kamieniach. Z trzaskiem połamał się cienki lód na kałużach.
– W cwał! Nie ustawać!
– Adsuuumuuus!
Za jarem rozpościerało się pole orne, śnieg bielał w bruzdach. Za polem siniał las. Nie trzeba było komend ani zachęt. Przywarli do grzyw, poszli w galop. Spod kopyt pryskała gruda.
Ale pościg był już blisko, krzyk oznajmił, że już gonią ich na oko. Jutta obejrzała się. Ponad tuzin jeźdźców szedł ławą. Jeden prowadził, był na czele. Wiedziała, kto to taki.
Wpadli w las, przedarli się przez gęstwę, chłostani ośnieżonymi łapami jodeł. I wypadli prosto na rozstaje. Jedna z dróg wiodła w jar, druga w bór.
– Rozdzielmy się! – krzyknęła Jutta. – To jedyna szansa! Ja w jar, wy tamtędy!
– Jutta! Nieeee!
– Nie mogę… – wydyszał goliard. – Nie mogę pozwolić… Ja pojadę…
– Jeżdżę konno najlepiej z was. A bez ciebie do husytów nie dotrzemy. Jazda!
Nie było czasu ani na spory, ani na rozczulające pożegnania. Jutta poderwała konia i pogalopowała w jar.
Już od dobrych dwóch godzin nie słyszeli za sobą odgłosów pogoni, mimo to Tybald Raabe nie odważał się zwolnić tempa aż do chwili, gdy blade słońce stanęło w zenicie.
– Stańmy… – wydusił z siebie. – Zsiądźmy. Musimy dać koniom wytchnąć… Chyba już nas nie ścigają… Chyba się udało. Jutta…
Głos uwiązł mu w gardle. Weronika wybuchnęła płaczem.
– Jeździ konno najlepiej z nas… – wykrztusił goliard. – Najlepiej… Da sobie radę…
Weronika rozszlochała się na całego.
– Musimy sprowadzić pomoc – zdecydował Tybald. – Jesteśmy blisko drogi wiodącej na Kulmbach i Kronach, husyci muszą być blisko. Weroniko, przestań, proszę…
Weronika nie mogła przestać. Szlochała bardzo gorzko i bardzo głośno. I choć zwykle płacze są próżne, w niczym nie pomagają ani położenia nie poprawiają, tym razem było inaczej. Chaszcze zaszeleściły. Zarżał koń. Na polanę wjechała czwórka jeźdźców.
– Reynevan! – wrzasnął goliard. – Szarlej! Samson!
– Dobry pomysł z tym płaczem – przywitał ich demeryt. – Gdybyście nie płakali, przejechalibyśmy obok.
Oblicze Tybalda, gdy opowiadał, pokryła śmiertelna bladość. Ale Reynevan zachował spokój. Albo zrozumiał, że nie może mieć do goliarda żalów ni pretensji, albo do żalów i pretensji zwyczajnie nie miał głowy. Najpewniej to drugie, bo po wysłuchaniu momentalnie zerwał się i wskoczył na siodło.
– Jedziemy! – Tybald zerwał się również. – Bez zwłoki jedziemy na ratunek! Pokażę drogę! Dajcie mi luzaka, mój koń nie ujdzie już ni stajania…
– Co z nią? – Rixa wskazała Weronikę, czerwoną od płaczu i wciąż siąkającą nosem.
– Niech jedzie z nami.
– Nie! – krzyknęła na cały głos Weronika von Elsnitz. – Nie chcę! Za nic! Dość mam, dość, nie zniosę więcej! Chcę wrócić do mojego klasztoru! Chcę do mojego klasztoooruuu!
– Dobra – kiwnął Tybald. – Ramusz zawiezie cię do Cronschwitz. Z Bogiem, panienko.
– Ratujcie… Juttę…
– Uratujemy.
Przed Juttą wyrosły opłotki, poderwała konia, wzięła je skokiem. Wpadła na równe klepisko, między chałupy i klecie opuszczonej wsi. Po lewej widziała duży spichlerz, po prawej, na wzgórku, majaczyły we mgle dziurawe skrzydła wiatraka.
Koń chrapał i rzęził, munsztuk i tręzle były całe w pianie, szyja wierzchowca gorąca, mokra i śliska. A pogoń nie ustawała, konie Czarnych Jeźdźców nie słabły, wciąż słyszała za sobą tętent i krzyki.
Pogalopowała ku spichlerzowi, zdawało się jej bowiem, że widzi za nim mogący dać choć chwilowe ukrycie chruśniak. A ocalić ją mogło tylko ukrycie. W wyścigu nie miała już szans.
Pokonała skokiem kolejne opłotki, koń po skoku aż przysiadł na zadzie, wydawało się, że padnie. Ale uniósł się dzielnie.
Po to, by nagle zakwiczeć. I cisnąć się, cisnąć tak, że Jutta wyleciała z siodła. Zdążywszy kątem oka dostrzec oszczep, wbity w bok wierzchowca całkiem blisko jej łydki.
Spadła wprost w zeschłe krzaki jeżyn, na moment uwięzła w kłujących haczykowatych kolcach. Gdy się wreszcie wydarła, podrapana, było za późno, Czarni Jeźdźcy otaczali ją ze wszech stron. Rzuciła się do ucieczki, zręcznie lawirując między ich końmi. Dopędzili ją bez trudu, obalili w galopie, z takim impetem, że uderzenie o twarde klepisko pozbawiło ją tchu i sparaliżowało. Leżała na wznak, patrząc w pociemniałe nagle, zasnute chmurami niebo. Dookoła parskały konie, hukały kopyta.
– Panna Jutta de Apolda.
Patrzył na nią z wysokości siodła swymi ptasimi oczami. Uśmiechał się okrutnie.
– Długo się nie widzieliśmy – powiedział zjadliwie. – Rok z okładem minął od naszego spotkania w Białym Kościele. Stęskniłem się. Nuże, bierzcie ją.
Dwóch Jeźdźców podniosło ją z klepiska brutalnym szarpnięciem. Byli bez hełmów, widziała ich twarze, blade, srebrzyste jak u lepurów, podkrążone i nieprzytomne oczy, spienione usta. Struchlała nagle. W przerażająco pewnym przeczuciu, że tym razem się nie wywinie.
Zaciągnęli ją pod ścianę zapadniętej szopy. Czekał tu już Grellenort. I jasnowłosa dziewczyna o niebieskich i nieludzkich oczach.
– Miałem wobec ciebie inne plany – oznajmił Grellenort. – Chciałem zabrać cię do Wrocławia. Schwytawszy zaś twego miłośnika, Reinmara Bielawę, zamierzałem przemocą karmić go kawałkami, które na jego oczach odrzynałbym z ciebie, z coraz to różnych miejsc. Kauteryzując rany, dałoby się to rozciągnąć w czasie na przynajmniej kilkanaście dni, zakończyć planowałem na twoich organach wewnętrznych. Ale czas mi nie sprzyja, historia mi nie sprzyja, świat nabrał nieprzewidzianych obrotów. Tutaj zatem i teraz przyjdzie się nam pożegnać. Tutaj cię zostawię.
Dwóch Jeźdźców ucapiło Juttę za ręce i ramiona, uniosło tak, że zawisła, ledwie dotykając ziemi palcami stóp. Douce von Pack rozdarła jej kubrak i koszulę, obnażyła szyję, chwyciła za włosy na karku. Pomurnik zbliżył się, wyjął spod płaszcza podłużne płaskie pudło. Jutta ze strachu była bliska omdlenia, ze ściśniętego zgrozą gardła nie była w stanie dobyć głosu. Ale gdy zobaczyła, co Pomurnik wyjmuje z pudła, krzyknęła. Krzyknęła okropnie i zatargała się w dzierżących ją rękach.
Wyjętym przedmiotem była zasuszona łapka. Mała, jak rączka dziecka, ale z absolutnie nieludzko długimi palcami uzbrojonymi w pazury jak haki. Cała sucha skóra łapki usiana była dziurkami, przypominającymi maleńkie kretowiska. Były to ślady po larwach much, jakie wylęgły się w gnijącej tkance i do cna ją wyżarły, zostawiając obciągnięty suchą skórą i opleciony ścięgnami gnat. Zasuszony, ale wciąż ohydnie cuchnący zgnilizną.
Pomurnik zbliżył się. Jutta przemożnie pragnęła zemdleć. Ale nie mogła. Patrzyła jak zahipnotyzowana.
– Per nomen Baal-Zevuv, dominus scatophagum – Pomurnik uniósł łapkę i przybliżył ją do jej twarzy. – Per nomen Kuthulu, Tsadogua et Azzabue! Per effusionem sanguinis!
Drapnął ją w szyję suchym pazurem. Do krwi. Chciała krzyczeć, ale zdołała jedynie zaskrzeczeć. Drapnął ją jeszcze raz. I jeszcze raz.
– Iä! Azif!
Rozległ się dziwny, posykujący szmer, szelest i ćwierk, jakby setek owadów i ich skrzydełek. Zgroza sprawiła, że cofnęli się nawet niektórzy z Czarnych Jeźdźców. Pomurnik przybliżył łapkę do twarzy Jutty.
– Adiungat Yersinia tibi pestilentiam!
Na jego znak puszczono ją. Upadła miękko, całkowicie bezwładna. A za chwilę zwinęła się w torsjach.
Patrzył na nią przez chwilę. Potem skinął na swoich.
– Dokonało się – powiedział. – Jedziemy… Co się dzieje?
– Husyci! – Jeden z Jeźdźców galopem nadjechał od opłotków. – Duży oddział! Są blisko!
– Kryć się – Pomurnik wskazał na stodoły i szopy. – Przeczekamy. Pilnować, by koń nie zarżał.
Powiał wiatr, wiatrak na wzgórku zaskrzypiał, zakręcił skrzydłami.
Dietky, Bohu zpievajme
Jemu čest, chválu vzdavajme…
Drogą opodal opuszczonej wsi przeciągał ze śpiewem konny oddział, półtrzeciasta zbrojnych z Kielichami na pancerzach. Na czele jechał Jan Zmrzlik ze Svojszyna, pan na zamku Orlik, w pełnej zbroi i jacę ozdobionej herbem, trzema pasami czerwonymi w polu srebrnym.
– Wieś – wskazał Fritzold von Warte, najemnik, Helwet z kantonu Thurgau. – I wiatrak na wzgórku. Podpalić?
– Nie – zdecydował Zmrzlik. – Nie warto dymem śladu dawać. Jest na majdanie żuraw, tedy konie napoim. A potem ruszamy na Bamberg.
Husyci nie spieszyli się, minęły dobre dwie godziny, nim opuścili majdan. Wreszcie zapanowała cisza. Na zewnątrz czasem powiał wiatr, zaświszczał w szparach spichrza. Zaskrzypiały czasem skrzydła wiatraka na wzgórku.
– Chyba już pojechali – stwierdził Pomurnik. – Wychodzimy i zabieramy się stąd.
Jeden z Jeźdźców rozwarł wrota. By spojrzeć prosto w otwór lufy praskiej rucznicy.
– Pochwalony – przywitał go Szarlej. I wypalił mu między oczy.
Na odgłos wystrzału ze stodoły wypadło dwóch spieszonych Jeźdźców. Jeden padł od razu, bełt z kuszy Reynevana ugodził go w oko poprzez szparę wzrokową hełmu. Drugiego Samson palnął gudendagiem z taką siłą, że salada wgniotła się i pękła jak skorupka jaja.
Olbrzym wdarł się do stodoły, wywijając okutą pałą, Jeźdźcy ustąpili przed nim, uciekli pod ściany. Ale tylko na moment, ich było wciąż pięciu, on jeden. Błysnęły miecze i kordy.
Samson zaś obłapił słup, podtrzymujący sozrąb stropu. Żyły wystąpiły mu na czoło, gdy targnął słupem, potężnie, niczym prawdziwy Samson. I jak prawdziwy Samson obalił kolumny świątyni Dagona w Gazie, tak Samson Miodek wyłamał i obalił słup stodoły. Tram pękł ze strasznym trzaskiem, niczym patyczki pękły belki dachowej więźby. I cały strop, całe poddasze wraz z dachem, cały ogromny ciężar starego drewna, wszystko to, niczym świątynia Dagona na Filistynów, zwaliło się na Czarnych Jeźdźców, gniotąc i miażdżąc ich tak, że nie zdążyli nawet się rozkrzyczeć.
Tylko jedna noga sterczała spod sterty belek, jedna noga w czarnej nagolenicy i czarnym sabatonie. Sterczała i podrygiwała.
Samson dyszał, nie mogąc wydusić z siebie dźwięku. Szarpnął tylko Reynevana za ramię.
Była jeszcze robota do zrobienia.
Czarni Jeźdźcy pchali się we wrota spichrza. Rixa położyła jednego, wpakowawszy w niego dwie kule z podawanych przez Tybalda samopałów. Ale inni wyrwali się na majdan, a za nimi, już konno, wypadł Pomurnik z resztą. Jeden z koni natychmiast stanął dęba i runął, Reynevan był już na placu boju ze swą myśliwską kuszą. Drugiego konia zastrzelił z handkanony Tybald, sam niemal tracąc przy tym życie, jeden z Jeźdźców zajechał go i już wznosił miecz, gdy ciśnięty przez Samsona gudendag zmiótł go z siodła. Tybald rzucił się na powalonego jak jastrząb i wraził mu kord pod gorget. Rixa tymczasem zadźgała drugiego powalonego.
Szarlej nieustraszenie zabiegł drogę Pomurnikowi, szeroko chlasnął konia po przednich nogach. Koń zarył chrapami w ziemię, Pomurnik wyleciał z siodła i pokocił się po klepisku. Douce von Pack krzyknęła przenikliwie, zatoczyła koniem, skoczyła na Szarleja z oszczepem. Demeryt nie spanikował, nie uciekał, czekał z falcjonem trzymanym oburącz. Douce wstała w strzemionach i odwinęła się do rzutu. W tym momencie bełt z kuszy Reynevana trafił jej konia w szyję. Koń cisnął się, Douce spadła, gruchnęła o ziemię.
Pomurnik zerwał się, doskoczył do ostatniego z Jeźdźców, zwalił go z konia, sam wskoczył na siodło. Zobaczył biegnącego ku niemu Samsona, zobaczył rychtujących rucznice Rixę i Tybalda. Gwałtownym ruchem uniósł obie ręce, wykonał nimi w powietrzu skomplikowany gest, wykrzyczał zaklęcie. W uniesionych dłoniach wyrosła mu i zaczęła szybko pęcznieć kula ognia.
Widząc, co się święci, wszyscy rzucili się szukać ukrycia. Ale Pomurnik nie celował w nikogo specjalnie: po prostu rzucił ognistą kulę w górę. By tam eksplodowała z piorunowym trzaskiem.
Korzystając z zamieszania, Pomurnik podcwałował do podnoszącej się Douce, wciągnął ją na konia i poszedł w galop, w kierunku wzgórka, na którym stał wiatrak. Rixa wypaliła do nich z handkanony, ale chybiła.
Reynevan nie chybił.
Trafiony bełtem czarny ogier zakwiczał, wierzgnął, rzucił zadem, zwalając swych jeźdźców. Pomurnik i Douce rzucili się do ucieczki. Douce kulała.
Reynevan chwycił jednego z biegających po majdanie koni, wskoczył na siodło, rzucił się w pościg. Pomurnik odwrócił się, widząc końskie zęby tuż nad głową, zawył ze strachu. Ale przytomnie odskoczył, uniósł rękę, wykrzyczał zaklęcie. Z jego palców wystrzelił snop iskier, ognistych igieł. Koń zarżał, stanął dęba. Reynevan spadł, druzgocąc sobą żerdzie płotu. Pomurnik chwycił wodze, wskoczył na siodło. I galopem rzucił się do ucieczki.
Douce von Pack stała na szczycie schodków prowadzących do wiatraka. Z dobytym kordem, rozwianym włosem i wyszczerzonymi zębami. Z jej gardła rwało się nieludzkie rzężenie, coś jakby wściekły zaśpiew rozwścieczonej kotki.
Szarlej już otwierał usta, by wezwać ją do rzucenia broni i poddania, ale Rixa powstrzymała go, pokręciła głową. Spojrzała Szarlejowi w oczy, a on zrozumiał.
Nie ma pardonu.
Chwycili przytargane przez Tybalda drzwiczki od chlewika, użyli ich jako tarczy, wdzierając się po schodach. Przytłoczyli Douce do drzwi, wepchnęli ją do środka, wskoczyli za nią.
Powiał wiatr, skrzydła wiatraka obróciły się, ruszył i zaturkotał mechanizm przekładni.
Szarlej chwycił Douce za rękę, wydusił kord z palców. Douce wyszarpnęła się, dobyła noża. Rixa walnęła ją głowicą tasaka. I pchnęła. Wprost na wał napędowy, koło palczaste i system zębatych przekładni.
Powiał lekki wiatr.
Dębowy tryb przekładni chwycił ramię Douce, wgryzł się z chrupem, niczym wilk zębami. Trzasnęła kość. Douce zawyła. Zatargała się, ale tryby trzymały. Znowu leciutko powiało, mechanizm zapracował, przekładnia ruszyła o tryb, tryb oparł się o pierś Douce. Douce zawyła tak, że pył posypał się ze wszystkich szpar.
Szarlej i Rixa popatrzyli na siebie. Wzruszyli ramionami. I wyszli.
Przy schodkach czekał Tybald. Nieco dalej Samson pomagał iść z trudem stawiającemu nogi Reynevanowi.
– I co? – spytał Tybald, głową wskazując wiatrak. – I co?
– Nic – odrzekła zimno Rixa. – Czekamy na wiatr.
Nadchodzący wicher czuło się w powietrzu. Pomurnik był już daleko. Teraz zatrzymał i obrócił konia. Obejrzał się.
Nadsłuchiwał. Odległość była znaczna, ale on słyszał.
– Nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj! Nie zostawiaj mnie samej!
Twarz Pomurnika nie drgnęła. A po chwili z siodła zerwał się, trzepocząc, wielki ptak. Zerwał się, wzbił i uleciał w niebo, w niskie chmury. Uleciał i znikł.
– Nie zostaaaaaaaa…
Wiatr zawył. Skrzydła wiatraka drgnęły. Potem poruszyły się, z wyraźnym wysiłkiem, pokonując opór. A potem już kręciły się płynnie i bez przeszkód.
Ostatniego z Jeźdźców, rozbrojonego, bez hełmu, Rixa i Tybald zapędzili pod wrota zapadniętej szopy. Jeździec padł na kolana, błagając o litość. Ale tego dnia pardonu nie dawano. Tybald ucapił Jeźdźca za włosy, a Rixa krótkim ruchem wraziła sztylet pod podbródek, wbijając ostrze aż po gardę. Zakłuty w drgawkach runął na wrota, otwierając je sobą. Rixa, usłyszawszy coś, zajrzała do środka.
– Reynevan! – krzyknęła przeraźliwie. – Reynevan! Tutaj! Prędko!
– O, Chryste! – Tybald też zajrzał, cofnął się. – O, Chryste…
Przybiegli Szarlej i Samson. Reynevan ich wyprzedził. Wpadł do środka, odtrącając goliarda i omal nie przewracając Rixy.
Wewnątrz, na słomie, leżała…
– Jutta!
Rzucił się ku niej, padł na kolana. Chwycił za ramiona.
To co najpierw poczuł, to mokre gorąco. Była rozpalona tak, że niemal płonęła ogniem. Oczy miała zamknięte, dygotała, trzęsła się w dreszczach.
– Jutto! To ja! Jestem! Jutto!
– Reynevan… – otworzyła oczy. – Reynevan?
Objął ją. I wtedy poczuł okropne, lodowate wręcz zimno jej rąk. Spojrzał i zmartwiał. Skóra dłoni miała kolor niebieski, przechodzący ku palcom w indygo, a na palcach w głębokie odcienie purpury.
Drżącymi palcami rozsunął jej koszulę. I choć się starał, nie zdołał powstrzymać rozpaczliwego jęku.
Sine ramiona, piersi i brzuch Jutty gęsto pokrywały pęcherze i krosty. Niemalże w oczach wyrastały nowe. Niektóre pękały już, sącząc krew. Zaczęła dygotać, trząść się spazmatycznie, nakrył ją i owinął płaszczem. Spojrzała na niego nieprzytomnie.
– Reynevan… Zimno…
Nakrył ją drugim płaszczem, który podał mu Samson. Jutta mocno uchwyciła jego rękę. Chciała coś powiedzieć, omal nie zadławiła się krwią. Przechylił jej głowę, by mogła odpluwać.
– Co jej jest? – spytał głucho Szarlej. – Na co jest chora? Skąd ta straszna siność?
Reynevan zagryzł wargi, wskazał na obróconą szyję dziewczyny, na skaleczenia, równoległe cięcia, opuchłe już i zropiałe. Wstał, odciągnął Szarleja i Samsona na bok.
– Zraniono ją – wydusił z siebie. – I zarażono. Wszczepiając…
– Co?
– To jest… – głos uwiązł mu w gardle. – Myślę, że… Że zakażono ją wywołaną magicznie posocznicą. Posocznica to zakażenie i gnicie krwi… Według Awicenny… Salerneńczycy mówią na to sepsis… Sinica bierze się z wewnętrznych wybroczyn. Jej krew przesiąka przez żyły i tworzy zakrzepy… To się rozsiewa po całym ciele… Powstają ogniska ropne… Ma już objawy zapalenia zgorzelinowego…
– Lekarstwo?
– Na posocznicę nie ma lekarstwa… Nikt nie zna na to lekarstwa…
– Nie mów tak, do diabła. Jesteś medykiem. Próbuj!
Najpierw gorączka, pomyślał, klękając, muszę obniżyć jej gorączkę… Potem konieczna jest jakaś silna odtrutka… Coś, co powstrzyma zakażenie…
Drżącymi palcami rozpiął klamry torby, wyrzucił zawartość, jął grzebać w niej gorączkowo. Z przemożnym poczuciem bezsiły.
Z rosnącym przekonaniem, że nic z tego, czym dysponuje, nie jest w stanie uleczyć Jutty, pomóc jej czy chociażby ulżyć w cierpieniu. Że na nic wszystkie jego remedia contra malum, na nic diacodia i elektuaria, na nic sotira, antidota i panacea. Na nic artemisium, hypericum i serpillum, na nic Pestwurz, czartopłoch i wszystkie inne noszone w torbie specyfiki.
Amulety, pomyślał, amulety Telesmy. Zostało ich niewiele… Tamująca krwotoki gemma rutila. Venim z lapis-lazuli, skuteczny przeciw jadowitym ukąszeniom… Aquila, orli kamień, oczyszczający krew… Ale wszystkie muszą być używane natychmiast, a ją zraniono przed godzinami… Magiczna posocznica rozwija się błyskawicznie… Może jednak któryś amulet podziała… Boże, spraw, aby któryś podziałał…
Amulety nie działały. Były za słabe. Nie miały szans w walce z tym, czym zarażono Juttę.
Zaklęcia. Znał kilka. Schylony, recytował je po kolei, pokonując rosnącą w ustach suchość. Wykonywał magiczne gesty i znaki, z trudem panując nad dygotaniem rąk.
Zaklęcia nie działały. Reynevan wzniósł oczy i ręce.
– Magna Mater… – wymamrotał. – Matko bogów… Ty, która jedyna bronisz nas i ochroniasz… Matko Słońca, której ciało białe jest od mleka gwiazd! Elementorum omnium domina, Pani Stworzenia, Karmicielko Świata! Strażniczko nieba i morza, wszystkich bogów i potęg, aeterne caritatis desideratissima filia, aeterne sapientie mater gratissima, sub umbra alarum tuarum protege nos. Daj mi, błagam kornie, moc leku niosącego zdrowie. Ocal ją, błagam. Pozwól jej żyć.
Cud nie nastąpił.
Jutta zaczęła się dławić i pluć krwią, krew silnie rzuciła się jej również z nosa. Uniósł i przechylił jej głowę. I patrzył bezsilnie.
– Jak… – odezwał się ledwie słyszalnie Szarlej. – Jak ona…
– Przez wyniszczenie organizmu.
– Jak długo…
– Bardzo.
– Reynevan… – Jutta nagle chwyciła go za rękę. Jej zupełnie granatowe palce już prawie nie miały siły chwytu.
– Reynevan… – powtórzyła niemal przytomnie. – Chcę… Na słońce…
Wszyscy pospieszyli z pomocą. Dźwignęli ją i wynieśli ze stodoły, ułożyli na szybko zaimprowizowanym z płaszczy posłaniu. Słońca nie było. Były niskie szaroołowiane chmury.
Znowu zaczęła silnie krwawić z nosa, przesiąknięte krwią nogawice świadczyły o krwotoku z przewodu pokarmowego i narządów rodnych. Jęły nią miotać konwulsyjne dreszcze. Dygotała długo.
Patrzyli bezsilnie.
– Reyne… – wypluła krew. – Reynevan…
– Jestem przy tobie.
– Jesteś… – spojrzała niemal przytomnie. – Jesteś… To dobrze…
Z trudem namacała jego ramię. Potem dłoń. Palce i paznokcie miała już całkiem czarne. Podobnie stopy.
– Już czas… Montségur…
– Co mówisz? Jutto?
– Montségur… Wciąż trwa… Endura i consolamentum… Chciałabym… usłyszeć… głos stamtąd…
Reynevan potrząsnął głową, pytająco patrząc na przyjaciół. Szarlej rozłożył ręce.
– Pozwól – rzekł Samson.
Ukląkł obok Jutty, ujął jej poczerniałą dłoń.
– Benedicite – powiedział cicho. – Benedicite, parcite nobis.
– Parcite nobis – odszepnęła. – Za wszystkie grzechy… Proszę o przebaczenie…
– De Deu e de nos vos sian perdonatz – wyrzekł Samson. – E nos preguem Deu que les vos perdo.
Jutta, wyglądało, chciała się uśmiechnąć. Ale paroksyzm bólu zniekształcił jej siną twarz w okropnym grymasie. Z nosa i kącika ust pociekła krew. Krew przesączała się już też przez wszystkie okrywające ją płaszcze.
– Reinmarze – Samson wstał. – Już czas. Niech się stanie.
– Nie rozumiem.
– Nim Jutta umrze – olbrzym zbliżył się, zniżył głos – będzie cierpieć jeszcze co najmniej kilkanaście godzin. Pozwolisz, by cierpiała?
– Co ty mówisz? Mam ją… Samsonie… Jestem lekarzem! Jestem chrześcijaninem… Bóg zabrania… Boskie prawo…
– Prawo, które każe cierpieć? Gdy można cierpienia skrócić? Nic nie wiesz o Bogu, chłopcze, nie znasz go wcale. A robisz z niego okrutnego fanatyka. Obrażasz go tym. To nie wypada.
– Ale…
– Jesteś medykiem. Ulecz cierpienie.
Szarlej wziął Rixę pod ramię, odprowadził na bok. Tybald Raabe podążył za nimi.
Samson i Reynevan uklękli obok Jutty. Samson z lewej, Reynevan z prawej. Nim uklękli, Jutta była nieprzytomna, teraz oprzytomniała.
– Reinmar…
– Kocham cię – wyszeptał z ustami przy jej uchu. – Kocham cię, Jutto.
– Ja też cię kocham. Jestem gotowa.
– Pater sancte – wymówił cicho Samson – suscipe ancillam Tuam in Tua iusticia et mitte graciam Tuam e Spiritum Sanctum Tuum super eam.
– Lux in tenebris lucet – wyszeptała wyraźnie. – Światłość w ciemności świeci… I ciemność jej nie ogarnęła.
I gdy to wyrzekła, chmury rozstąpiły się nagle. I zalśniło zza nich przedwieczorne słońce. I stała się jasność.
I było tak, że Reinmar z Bielawy, medyk, otworzył szkatułkę z amuletami, podarunek od Joszta Duna, zwanego Telesmą, czarodzieja z Pragi. Było tak, że Reinmar wydobył ze szkatułki amulet, ten schowany najgłębiej, jeden jedyny, mały i niepozorny, ten, który nie miał być użyty nigdy, bo mógł być wykorzystany tylko w sytuacji absolutnie i ekstremalnie ostatecznej, w położeniu bez wyjścia i bez nadziei. Było tak, że Reinmar objął Juttę i przyłożył jej amulet do skroni i wymówił zaklęcie, a brzmiało ono: „Spes proxima”. Było tak, że Jutta westchnęła z ulgą, a potem uśmiechnęła się i odprężyła.
I było tak, że Jutty nie było.
Zostało tylko jej imię, puste słowo, którego nawet nie było sensu wymawiać.