w którym mowa jest o symbolu i jego niezwykłej wadze. W którym Reynevan, dopuściwszy się zła, usiłuje naprawić swój błąd i krwią zmyć winę. A Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski, odmienia bieg historii. Czyniąc to ad maiorem Dei gloriam.
Oto nadchodzi śmierć, myślał Parsifal Rachenau, na próżno usiłując opanować ogarniające go zimno, bezwład i senność. Umrę. Pożegnam się z życiem tu, w tych dzikich lasach, bez księdza, bez sakramentu i nawet bez pochówku, a gdzie bieleją me kości, nie będą wiedzieć ni ojciec, ni mać. Czy uroni po mnie choć łzę jedną piękna Ofka von Baruth? Czy wspomni tęsknie? Ach, jakiż ze mnie osioł, żem nie wyznał jej miłości! Żem się do nóg nie rzucił…
A teraz już za późno. Śmierć nadchodzi. Już więcej Ofki nie zobaczę…
Koń rzucił łbem, Parsifal zakolebał się w siodle, ból targnął nim i oprzytomnił. Cuchnie dymem, pomyślał. I pogorzeliskiem. Coś tu się paliło…
– Za lasem już Rudki – odezwał się głos obok. Jeździec, do którego głos należał, rozpływał się w zgorączkowanych oczach Parsifala w kształt ciemny, niewyraźny i demoniczny.
– Tam już powinieneś trafić na swoich. Trzymaj się duktu i nie spadnij z siodła. Z Bogiem, chłopcze.
To ten cyrulik, skojarzył Parsifal, najwyższym wysiłkiem powstrzymując opadanie powiek. Medyk o dziwnie znajomych rysach. Ocalił mnie i opatrzył… A gadali, że wyznawcy Husa są gorsi od Saracenów, że nie znają litości i mordują bez miłosierdzia…
– Panie… Wdzięcznym… Dzięki…
– Bogu dziękuj. I zmów czasem modlitwę. Za zagubioną duszę grzesznika.
Śpiewało ptactwo, kumkały żaby, sunęły niebem obłoczki, wiła się wśród łęgów Przemsza. Reynevan odetchnął.
Przedwcześnie.
Przed smolarnią stało osiem koni, w tym jeden piękny karosz i jeden wyjątkowo piękny szymel. Ze strzechy unosiła się strużka dymu. Reynevan natychmiast obrócił wierzchowca. Tych osiem koni nie należało do smolarza ani też z pewnością do kmieci, przy siodłach wisiały topory, czekany i maczugi, właścicielami byli ludzie wojenni. Zamierzał oddalić się cichcem, zanim zostanie przez nich dostrzeżony. Ale było za późno.
Ze stodółki wyszedł typ w brygantynie, niosąc naręcze siana. Na widok Reynevana rzucił siano, krzyknął. Ze stodółki wypadł drugi, podobny jak bliźniak, obaj skoczyli na niego, wrzeszcząc. Reynevan porwał za wiszącą u siodła kuszę, chwycił za korbę windy, zakręcił. Zębatka zazgrzytała upiornie, coś chrupnęło, korba się urwała, a lewar pękł. Pękła jego wierna kusza, wykonana w Norymberdze, przemycona z Polski do Czech, kupiona przez Szarleja za cztery węgierskie dukaty. To koniec, przemknęło mu przez głowę, gdy spinał konia, koniec, pomyślał, gdy ściągali go z siodła. Koniec, pewien był, przygnieciony do ziemi, widząc błysk krzywego szewskiego noża.
– Hola! Hola! Ostawcie! Puśćcie go! To swój! Znajomek!
To być nie może, pomyślał Reynevan, leżąc bez ruchu i gapiąc się w niebo. To się w życiu nie zdarza. Takie rzeczy zdarzają się tylko w rycerskich romansach. I to nie we wszystkich.
– Reynevan? Całyś?
– Jan Kuropatwa? Z Łańcuchowa? Herbu Szreniawa?
– Jam jest. Oj, Reynevan, źle wyglądasz. Ledwo ja ciebie poznał.
Byli w kompanii i inni znajomi. Jakub Nadobny, Jan Tłuczymost, Litwin Skirmunt. I herszt całej gromadki, ruski watażka, dobrze zapamiętany kniaź Fedor z Ostroga. Wiercący Reynevana złowrogo przenikliwym spojrzeniem czarnych oczek.
– Szczo ty – odezwał się wreszcie kniaź – tak oczami od gęby do gęby biehajesz? Patrzysz bojara Daniłki, tego, coś go na Odrach nożem chlasnął? Próżno patrzysz. Ubili jego Słowacy nad Wagiem. Herrgott, szczęście to twoje, bo on pamiętliw był. A ja nie pamiętliw. Choć ty wtedy w Odrach nakiepścił, okrutnie nakiepścił, ja ci po chrześcijańsku odpuszczam. Puszczam wolno, nie zadzierżę. A wpierw wypijem na zgodę. Dawaj miodu, Mikoszka.
– Nu, tak za zdrowie!
– Za zdrowie!
– A tobie, Reynevan – otarł wąsy Kuropatwa – tak szczególnie to dokąd droga? Pytam, bo może z nami pojedziesz?
– Ja na północ – Reynevan wolał nie być zbyt szczery.
Polak nie dał się zbyć.
– Dokądś konkretnie?
– Wieluń.
– Ha! Tak przecie i my w tamte strony. Jedź z nami, w comitivie raźniej. I bezpieczniej. Co, Fedko? Weźmiem go?
– Mnie zajedno. Chce, puskaj jedzie. Za zdrowie!
– Za zdrowie!
Jechali na północ, zieloną doliną Przemszy.
Prowadził kniaź Fedor Fedorowicz Ostrogski z Ostroga, starościc łucki. Za nim jechał na pięknym szymelu Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa. Za nim Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. Pochodzący skądsiś z Wielkopolski Jan Tłuczymost herbu Bończa. Jerzy Skirmunt, Litwin z rodu całkiem świeżo zaszczyconego przyjęciem do herbu polskiego Odrowąż. Achacy Pełka herbu Janina, na tyle niepewnego, by być drwiąco przekręcanym na „Słoninę”. Bracia Melchior i Mikoszka Kondziołowie herbu wątpliwego, takiegoż rodu i takiejż ewidentnie konduity.
Stan psychiczny Reynevana sprawiał, że było mu absolutnie wszystko jedno, mało co go obchodziło. Pewnego zdziwienia na widok Ostrogskiego doznał jednak. Zasłyszał plotki i pogłoski, według których kniaź po raz któryś z rzędu zdradził husytów i zaoferował swe usługi królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu; miało to miejsce przed rokiem, czyli krótko po owym burzliwym spotkaniu w Odrach, kiedy to przyszło do noży. Fama głosiła, że Luksemburczyk wziął Fedka za prowokatora i kazał go uwięzić wraz z całą towarzyszącą kompanią. Ba, mówiono nawet o egzekucji na rynku w Pożoniu, objawili się nawet naoczni świadkowie, opisujący kaźń w malowniczych szczegółach. I oto ku zdziwieniu Reynevana straceni jechali sobie całkiem niefrasobliwie zieloną doliną Przemszy. W innej sytuacji Reynevan może by i powziął podejrzenia, może zastanowiłby się dwa razy przed przyłączeniem do podejrzanej grupy. Ale sytuacja nie była inna. Była taka, jaka była.
Na zachodzie, z okolic Gliwic i Bytomia, wzbijały się w niebo czarne słupy dymów. W mijanych wioskach nie znać było jednak paniki, na duktach nie widziało się uchodźców. Ludność darzyła widać zaufaniem swych książąt, Konrada Białego i Kazimierza z Oświęcimia, ufała, że obronią ich życie i dobytek, na tę wszak okoliczność wyduszali z nich daniny. Niezależnie od swych faktycznych planów w tym względzie, książęta robili dobre wrażenie. Im dalej na północ, tym bardziej zauważalna była wojskowa prezencja. Co i rusz dolatywało skądsiś harde granie rogów, kilkakrotnie dostrzegali na horyzoncie zbrojne poczty, cwałujące z rozwiniętymi proporcami. Kawalkada Fedka z Ostroga trzymała się mało uczęszczanych dróg i duktów, dzięki czemu przez dwa dni podróży nie wpakowali się na żaden oddział wojska ani podjazd. Niebezpieczeństwo takie cały czas jednak istniało. Reynevan, mimo rezygnacji, doznawał niepokoju. Schwytani przez żołdaków mogli zawisnąć na pierwszej z brzegu gałęzi, a pożegnanie padołu tym konkretnie sposobem wcale mu się nie uśmiechało.
Kniaziowa kompania niebezpieczeństwem zdawała się gardzić. Ostrogski i jego kamraci wiedli konie w tempie leniwego stępa, ziewając lub zabijając nudę głupawymi gadkami.
– Baczcie, kompanija – Jakub Nadobny odwrócił się w siodle. – Toć my jak żywcem z legendy wyjęci jedziem. Bracia Słowianie! Lech, Rus i Czech!
– Lech, Rus i Niemiaszek – wykrzywił się Fedko Ostrogski. – Gdzie ty tu Czecha baczysz?
– Reynevan – rzekł Tłuczymost – z Czechami trzyma. I po czesku gada.
– Fedko – powiedział z tyłu Skirmunt – ruga się po madziarsku, a przecie nie Madziar. A Reynevan nie Niemiec jest, lecz Ślązak.
– Ślązak – Fedko splunął. – Znaczy, ni to, ni sio. Z przewagą Niemca.
– A ty sam – spytał Reynevana Kuropatwa – za kogo się masz?
– A wam – wzruszył ramionami Reynevan – co za różnica?
– Żadna – zgodził się Kuropatwa.
– No – ucieszył się Nadobny. – Toć mówiłem, jak z legendy wzięci. Lech, Rus i żadna różnica.
– Ty, Nadobny, jak to było z twoim bratem Hińczą? Prawdziwie królową Sonkę chędożył?
– Nieprawda – obruszył się Nadobny. – Łeż i oszczerstwo! Niewinnie go Jagiełło w Chęcinach kazał więzić. Dlategom za Korybutowiczem do Czech poszedł, królowi na przekór. Za to, co Hińczy niesprawiedliwie uczynił, gnojąc na dnie jamy jak psa.
– Nie breszesz? Bo gadali, że Hińcza na Wawelu chędożył.
– Chędożył – przyznał Nadobny. – Ale nie królową, lecz jej dworkę. Szczukowską.
– Którą? – zainteresował się bywały widać Kuropatwa. – Kaśkę czy Eliszkę?
– Jak tak dobrze pomyślę – pomyślał Nadobny – to chyba obydwie.
Nazajutrz dotarli pod Lubliniec, mieścinę położoną przy drodze z Siewierza do Olesna, szlaku ważnym dla wymiany handlowej Śląska z Małopolską. Kompania zacierała ręce i głośno radowała się myślą o lublinieckich karczmach i warzonym tu piwie, ku ogólnemu jednakowoż rozczarowaniu Fedor Ostrogski nakazał im zatrzymać się na popas z dala od zabudowań i surowo zabronił się ujawniać. Sam, w asyście jedynie Jana Kuropatwy, udał się do miasteczka. Pod wieczór, gdy ciemność zapadła. Obiecując powrót o świcie.
Początkowo sprawa mało Reynevana bulwersowała. Kniaź Ostrogski był w końcu watażką, awanturnikiem i najemnikiem na coraz to innym żołdzie, zamieszanym w rozliczne afery i sprawki takie, które należało załatwiać tajnie, skrycie i po ciemku. Po jakimś czasie ciekawość wzięła jednak górę, zwłaszcza że i sposobność się znalazła. Kompania bowiem kniaziowe zakazy olała. Pozostawiwszy na straży obozu Skirmunta i Reynevana, wyruszono w kierunku pobliskich wiosek na poszukiwania alkoholu, jadła i ewentualnie seksu. Gdy Skirmunt się pospał, Reynevan wsiadł na konia i cichcem ruszył do Lublińca.
Po pogrążonej w ciemnościach mieścinie snuł się dym, szczekały psy, ryczały woły. Jedynym zaś oświetlonym – i to rzęsiście – budynkiem był nakryty trzcinową strzechą kompleks karczmy, mimo późnej pory hałaśliwy, gwarny i pełen kręcących się ludzi. Reynevan szybko dość wypatrzył rzucającego się w oczy szymela Kuropatwy i karosza Ostrogskiego przy nim. Kryjąc się w mroku, miał zamiar zbliżyć się, gdy wtem pod karczmę zajechał z tętentem i brzękiem liczny dość orszak, eskortujący kolebę. Na podwórze wyległa czeladź z pochodniami, w krąg rzucanego przez łuczywa światła wstąpił, wysiadłszy z koleby, bogato odziany, postawny, czerstwo i rycersko wyglądający mężczyzna. Na stopnie karczmy, aby go powitać, wyszedł mężczyzna w obszytej sobolami szubie, nieco młodszy, wzrostu i postawy równie rycerskiej, lekko pucołowaty. Reynevan westchnął. Znał obu.
Gościem był Konrad, biskup Wrocławia. Witającym Zbigniew Oleśnicki, biskup Krakowa.
Biskupi, wymieniwszy pozdrowienia, weszli do środka. Zbrojni i pachołcy z pochodniami obstawili budynek szczelnym kordonem, strzelcy konni ruszyli patrolować okolicę. Reynevan, głaszcząc konia po chrapach, wycofał się w mrok. Należało wracać. O tym, by podkraść się i podsłuchać, o czym dostojnicy będą rozmawiać, nie było nawet co marzyć.
– Polskie mrzonki – powiedział biskup wrocławski. – Polskie mrzonki o Śląsku. Nareszcie wylazło szydło z wora. Heretycy, apostaci i sprzymierzeni z nimi polscy odszczepieńcy splądrowali księstwo raciborskie, spustoszyli ziemię kozielską, spalili Krapkowice, Brzeg i Ujazd, ograbili i zrujnowali klasztor cystersów w Jemielnicy, napadli na Bytom, teraz idą na Gliwice i Toszek. A na granicy stoi polskie wojsko koronne, gotowe do zbrojnej interwencji i aneksji Górnego Śląska. A ty, krakowski biskupie, miast w Krakowie klątwę rzucać na króla poganina, miast Szafrańców, Zbąskich, Melsztyńskich i innych polskich popleczników herezji na stosach palić, ze mną się na spotkania umawiasz, rokować chcesz, umowy zawierać. Jakie? Względem czego? Rzekłem rok temu twemu posłowi, Bnińskiemu Łodzicowi, że o polską interwencję nie poproszę. Nigdy.
– Wojsko polskie na Śląsk nie wkroczy, póki król Władysław rozkazu nie wyda.
– Też mi gwarancja. Jagiełło to stary grzyb. Słucha tego, co mu w uszy nasączą.
– Fakt – zgodził się Zbigniew Oleśnicki. – A sączą różni. W tym fautorzy herezji, ruscy schizmatycy i ci, co radzi by widzieć Litwę oderwaną od Polski. A wasz król, Zygmunt Luksemburski, pomaga im, złoszcząc Jagiełłę obietnicami korony dla Witolda.
– Król Zygmunt – dumnie uniósł głowę Konrad – może rozdawać korony, komu chce.
– Będzie mógł, gdy zostanie cesarzem, co wcale nie jest takie znowu pewne. Na razie król Zygmunt dla swych partykularnych i krótkowzrocznych interesów naraża Kościół powszechny. I misję, którą Kościół ma do spełnienia na Wschodzie. Misję chrześcijańską, cywilizacyjną i ewangeliczną.
– Misję, którą ma wypełnić Polska? Mesjasz i naród wybrany, przedmurze chrześcijaństwa? Grzeszysz pychą, Zbyszku, polską pychą. Misję, o której mówisz, z równym powodzeniem wypełni król Witold.
Biskup krakowski wsunął dłonie w rękawy szuby.
– Koronowany król Witold niczego nie wypełni – odrzekł. – Jego nie obchodzi ani misja, ani Rzym. Jego obchodzi tylko i wyłącznie władza. Stolica Apostolska o tym wie, dlatego koronacji Witolda nie usankcjonuje. Stolica Apostolska wie, że na wschodzie oprzeć może się tylko o Polskę, tylko w Polsce może pokładać nadzieję, zarówno w walce ze schizmą, jak i z herezją. Kto osłabia Polskę, rozbijając jej unię z Litwą, jest wrogiem nie tylko Polski, ale i Kościoła.
– Obecnemu papieżowi wróżbici dają niecały rok życia. A jego następca może mniej Polaków kochać. Zwłaszcza gdy się przekona, kto jest prawdziwym chrześcijaninem. Kto potajemnie wspiera i dozbraja kacerzy, a kto walczy z nimi zbrojnie, niszczy ich ogniem i żelazem, definitywnie kres heretyckiej ohydzie kładąc.
– Aha! – domyślił się natychmiast Oleśnicki. – Szykujecie krucjatę. Znowu? Tak pilno wam do batów? Bo przecież Czesi znowu wygarbują wam skórę. Znowu będziecie stamtąd uciekać w popłochu, z hańbą i wstydem, skompromitowani przed całym chrześcijańskim światem. Zacznijcież wy wreszcie myśleć. Tym, że się tak pozwalacie kacerzom łoić, umacniacie ich.
– To wy ich umacniacie. Wy, Polacy. Waszym poparciem. Gdybyście wespół z nami wkroczyli…
– Gdyby to ode mnie zależało – przerwał biskup Krakowa – polskie wojsko weszłoby do Czech już jutro. Nienawidzę herezji i chętnie zobaczyłbym ją poskromioną. Ale przychodzi liczyć się z opinią publiczną. W opinii publicznej Czesi to Słowianie, to bracia, nie wkracza się do bratniego kraju z wojskiem. Vox populi, vox Dei, polska interwencja w Czechach byłaby błędem politycznym o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. A więc do polskiej interwencji w Czechach nie dojdzie.
– Dojdzie do niej natomiast na Śląsku, tak?
– Nie dojdzie, dopóki Jagiełło nie wyda rozkazu. Ja, episcopus cracoviensis, robię wszystko, by nie wydał. Robię wszystko, by powstrzymać i ujarzmić stronnictwo prohusyckie. Wspomóż mnie w tym, biskupie Wrocławia. Wpływając na Luksemburczyka, by przestał judzić. W sprawie Witolda i korony dla niego.
– Czego wam trzeba? – rozłożył ręce biskup wrocławski. – Witolda wszak już załatwiliście. Zręcznie wyłapaliście posłów, którzy wieźli dlań koronę, wywiedliście króla Zygmunta w pole. Witold zadowolił się Orderem Smoka i pogodził z faktem, że magnus dux to szczyt jego kariery.
– Witold nie pogodził się i nie pogodzi. Luksemburczyk wiedział, co robi, otwierając w Łucku tę przepełnioną ambicjami puszkę Pandory. Teraz Witold nie spocznie, nim nie oderwie Litwy. Jest zagrożeniem dla Polski.
– Największym zagrożeniem dla Polski – parsknął biskup wrocławski – są sami Polacy. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Alem gotów do negocjacji. Ale negocjacje to wszak do ut des, dam, byś i ty dał. A ty niczego nie chcesz dać, w niczym ustąpić. Jakże nam tedy być?
– A w czym miałbym ustąpić? I co dostałbym w zamian?
– Ty coś dasz, ja coś dam. Clara pacta, boni amici. Posłuchaj, biskupie krakowski, przyszły kardynale, duszpasterzu narodu wybranego. Jeśli ty zostawisz w spokoju Śląsk, ja zostawię ci Wschód, misję ewangeliczną i nawracanie schizmatyków. Dam być przedmurzem. Witold faktycznie szkodzi wam, pruje to, coście tak długo i pracowicie tkali. Znaczy, faktycznie jest zagrożeniem. I będzie nim, póki żyje. Póki żyje. A gdyby tak… przestał żyć? Nagle i niespodziewanie?
Oleśnicki milczał przez czas jakiś.
– Mnie się tego słuchać nie godzi – odrzekł wreszcie. – Absolutnie nie godzi. Nadto, czysto teoretycznie mniemam, że próżne byłyby zachody. Witolda zbyt dobrze chronią, by powiódł się zamach. Otruć też się go nie da. Ma na usługi licznych litewskich czarnoksiężników, stale pija żywą wodę z tajemnych żmudzkich źródeł. Jest niewrażliwy na trucizny.
– Na znane trucizny – poprawił Konrad. – Tylko na znane. Istnieją bowiem i nieznane, takie, o jakich nie słyszano nawet w Wenecji, a co dopiero na jakiejś hiperborejskiej Żmudzi. A jak powiadają: Ignoti nulla curatio morbi. Na miejscu księcia Witolda bardzo bym uważał. Bo jeśli my się dogadamy, on może nie przeżyć roku.
– A dogadamy się?
– A przeszkodzicie, by polskie wojsko weszło na Śląsk? Nie wesprzecie husytów, Wołoszka i Korybutowicza?
– Rzeczy te są w gestii króla Polski. Ja nim nie jestem.
– Doprawdy? Różnie mówią. Podobno nie wahacie się Jagiełły wyłajać, potraficie mu nawet naurągać. Nic nowego, Kościół polski zawsze pociągał za polityczne nitki, nie wmówisz mi, że przestał. A ma też Polska szlachtę, władyków, stany, lud, z którymi król musi się liczyć. Bez kręcenia, biskupie Zbigniewie. Clara pacta, boni amici! Czy w zamian za przyjacielską przysługę, którą wam wyświadczę w kwestii Witolda, sprawicie, by czescy husyci przestali być przez Polskę popierani? Mało: by stali się w Polsce ohydni? Znienawidzeni? Przez wszystkich, od króla po najlichszego smarda?
– Nie podpowiesz, jakim sposobem? Takiś wszak mądry.
– Teraz – zarechotał Konrad – to mnie się słuchać nie godzi. Spiski, prowokacje? Nie przystoi to duchownemu, prostemu robotnikowi winnicy Pańskiej. Wieści z Francji, Zbyszku, do Polski, tuszę, docierają również? Wieści o Jehanne d’Arc, zwanej La Pucelle? O tym, że oswobodziła oblegany Orlean? Że pobiła Anglików pod Patay? Że doprowadziła do koronacji Karola VII w katedrze w Reims? Że oblega Paryż?
– I co z tego wynika?
– La Pucelle to symbol. A symbol jest najważniejszy. Nie można nie doceniać jego wagi. Posłuchaj innej przypowiastki: w latach 1426 i 1427 husyci dokonali dwóch kolejnych wypadów do Rakus. Za pierwszym razem napadli na cysterski klasztor w Zwettlu, za drugim na konwent w Altenburgu. Swoim obyczajem pomordowali mnichów, klasztory ograbili, podłożyli ogień. Nic nowego, powiecie. I w błędzie będziecie. W obu klasztorach Czesi na drobne kawałki potrzaskali organy, rozłupali na skorupy dzwony, w drzazgi roznieśli ołtarze. Posągi porozbijali lub odtłukli im głowy. Święte obrazy bezcześcili i siekli mieczami. Podobnych ikonoklazmów dopuścili się w bawarskich klasztorach w Walderbachu i w Schönthalu w roku 1428. I w tym samym roku na Śląsku.
– I co?
– Symbol. W czasie wojen wszyscy mordują, palą i grabią, to normalne i na porządku dziennym. Ale tylko wysłańcy diabła odtłukują głowę figurze świętego Floriana, mażą gównem wizerunek świętej Urszuli i w drzazgi rąbią słynącą cudami Pietę. Tylko sługi antychrysta podnoszę świętokradczą rękę na symbole. A wysłannicy diabła i sługi antychrysta są ohydni i znienawidzeni. Przez wszystkich. Od króla po najlichszego smarda.
– Pojmuję – kiwnął głową Zbigniew Oleśnicki. – I przyznaję wam rację. Względem symbolu.
– Miałbym – uśmiechnął się biskup Wrocławia – do tego nawet ludzi. Urwaną z szubienicy doborową szajkę. Gotową na wszystko. Na każdy wskazany symbol. Tobie, biskupie krakowski, pozostaje więc tylko wskazać. Rozumiemy się?
– Rozumiemy.
– Jak więc? Umowa stoi? Clara pacta, boni amici? Zbyszku? Odpowiedz?
– Clara pacta.
Ostrogski i Kuropatwa powrócili nawet wcześniej, niż obiecali, przed czwartą wigilią nocną, a sygnał do wymarszu dali o poranku. Ku lekkiemu zdumieniu Reynevana kniaź Fedor nie poprowadził ich jednak traktem siewierskim, lecz polecił ruszyć na wschód, wprost ku wstającemu czerwono słońcu. A po zaledwie dwóch milach zrobionych gościńcem, za brodem na rzeczce, rozkazał skręcić na bezdroża.
– Ta rzeczka to była Liswarta, jeśli się nie mylę. – Reynevan podjechał do kniazia. – Dokąd zmierzamy? Jeśli można wiedzieć?
– Dojedziem, uwidzisz.
– Nie alteruj się, medyku – Kuropatwa zdecydował się być krzynę życzliwszy. – Obaczysz, wszystko będzie jak trza.
Reynevan pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Wstrzymał konia, by znaleźć się na samym końcu pochodu.
Jechali. Słońce było wysoko, gdy teren zrobił się nieprzyjemny, podmokły i grząski. Wyjeżdżali z jednego mokradła, by zaraz wjechać w następne, pokonywali jedną za drugą bagnistą dolinę kolejnego obrośniętego krzywymi wierzbami strumyka. Nad jednym z takich strumieni Reynevan zobaczył Praczkę.
Nie dostrzegł jej nikt oprócz niego, jadącego na końcu, w pewnym oddaleniu od reszty. Początkowo nie było jej, była oświetlona słońcem jasna połać na pniu uschłej i odartej z kory wierzby. I nagle w miejscu połaci pojawiła się Praczka. Klęcząca przy wierzbie, schylona nad strumykiem, z zanurzonymi aż po łokcie rękami. Szczupła do chudości pod białą obcisłą sukienką. Z twarzą całkowicie skrytą za zasłoną ciemnych włosów, sięgających wody i falujących w nurcie. Rytmicznymi, upiornie powolnymi ruchami prała, trąc i wygniatając, koszulę lub giezło. Za każdym jej ruchem z giezła wypływały obłoki ciemnoczerwonej krwi. Cały strumień płynął krwią i krwawą pianą.
Reynevan szarpnął głową, obrócił się. Ale obok nie było Samsona. Choć czuł jego obecność, choć przysiągłby, że słyszał jego szept, Samsona obok nie było. Był wiatr, gwałtowny, zły wiatr, który zatargał zieleniejącymi gałązkami wierzb, zmarszczył i rozbłyskotliwił powierzchnię wody. Reynevan zmrużył oczy. Gdy je otwarł, Praczki już nie było. Była biała połać odartego z kory wierzbowego pnia.
Ale nurt wciąż był ciemny od krwi.
Po południu wjechali na suchszy teren, między płaskie pagórki. A potem zobaczyli pojedyncze, wyższe wzgórze. Jasne.
Białe wręcz. Bielejące w blasku słońca bielą iście śnieżną.
Ze szczytu wzgórza wypiętrzała się w niebo wieża kościoła.
– Clarus Mons - wyjaśnił krótko Jakub Nadobny z Rogowa. – Jasna Góra. Klasztor pauliński pod Częstochową.
Ufundowane blisko pół wieku temu przez Władysława Opolczyka cenobium paulinów było coraz bliżej. Dało się widzieć opięte przyporami dwuskrzydłowe claustrum i kościół. Słychać było nawet mnisi śpiew.
– To jest nasz cel? – upewnił się Reynevan. – Klasztor? Jedziemy do klasztoru?
– Jakbyś zgadł – odrzekł Fedor z Ostroga, z ręką na zatkniętym za pas czekanie. – A co? Nie podoba się?
– Dziś Wielkanoc – rzekł Nadobny. – Odwiedzimy święty przybytek.
– Bośmy wielce pobożni – dodał Kuropatwa z Łańcuchowa. Choć głos miał poważny, Jan Tłuczymost parsknął, a bracia Kondziołowie zarechotali.
– Jechać – uciął Ostrogski. – Nie gadać. Byli coraz bliżej klasztoru.
Benedicta es, celorum regina,
et mundi totius domina,
et aegris medicina.
Tu praeclara maris stella vocaris,
quae solem justitiae paris,
a quo illuminaris.
Reynevan wstrzymał konia, zrównał się z zamykającym kawalkadę Jerzym Skirmuntem. Młody Litwin rzucił mu krótkie wystraszone spojrzenie.
– Tu, kochanieńki – mruknął – niedobrze czeguś zapowiada się. Tutaj stryczkiem czeguś pośmiardywać zaczyna. Co nam taki czynić, a?
– Za późno na cokolwiek – stwierdził z goryczą i złością Reynevan.
– Tak co ty czynić myślisz?
– Trzymać się na uboczu. I nie przykładać ręki. Jeśli się da.
Te Deus Pater, ut Dei mater fieres et ipse frater,
cuius eras filia, sanctificavit,
sanctam servavit,
et mittens sic salutavit,
Ave plena gratia!
U wrót zsiedli z koni, gromadka pielgrzymów pierzchnęła na sam ich widok. Jeśli zaś Reynevan miał jakieś wątpliwości, rozwiał je widok wydobywanej broni. Melchior i Mikoszka Kondziołowie zrzucili kożuchy, zakasali rękawy. Achacy Pełka splunął w dłoń, uchwycił toporzysko. Kuropatwa z Łańcuchowa podszedł, łupnął we wrota głowicą miecza, raz, potem drugi raz.
– A kto tam? – głos furtiana był starczo drżący.
– Otwierać!
– Jakże to tak: otwierać? Komu otwierać?
– Otwierać! Żywo! My z rozkazu króla!
– Jakże niby?
– Tak ty otkrywaj worota, sukin syn! – ryknął Fedor z Ostroga. – Bystro! A to toporami wywalim!
– Jakże?
– Odkładaj, kurwa, zaworę, ale już! – wrzasnął Kuropatwa. – Pókiśmy dobrzy!
– Toż zmiłujcie się! To miejsce święte!
– Otwieraj, do czarta!
Szczęknęła zawora, zgrzytnęła zasuwa. Bracia Kondziołowie natychmiast pchnęli wrota, uderzyli je z mocą, rozwierając na oścież oba skrzydła i obalając nimi furtiana i jego pomocnika, młodego mniszka w białym paulińskim habicie. Za nimi wpadli na podwórzec Tluczymost, Pełka i Jakub Nadobny. Obalony furtian ucapił Nadobnego za płaszcz. Fedor Ostrogski wyciął go w skroń czekanem.
– Napaaad! – zawył młody mniszek. – Naaapaaad! Zbójcy! Braaciaaa!
Kuropatwa przygwoździł go do ziemi sztychem miecza. Otwarły się i natychmiast zamknęły drzwi do kapitularza, szczęknął zamek. Pełka dopadł, dwoma uderzeniami topora rozwalił zawiasy, wpadł do środka, po chwili rozbrzmiały stamtąd łomot i krzyki. Ostrogski i reszta pobiegli w kierunku kościoła. W portalu i kruchcie drogę zastąpiło im kilku białych paulinów. Jeden wyciągnął ku kniaziowi krucyfiks, niemal dotykając twarzy.
– W imię Ojca, Syna i Ducha! Stójcie! To miejsce święte! Nie bierzcie grzechu na sum…
Fedko walnął go czekanem. Melchior Kondzioł rąbnął toporem drugiego, Mikoszka pchnął mieczem trzeciego. Krew zbryzgała mur i chrzcielnicę. Czwartego mnicha Tłuczymost przyparł do ściany, wzniósł nóż. Reynevan chwycił go za rękę.
– Czego? – szarpnął się Polak. – Puśćże rękaw!
– Zostaw go, szkoda czasu! Inni ubiegną nas przy łupach!
W nawie i chórze kościoła trwała dzika gonitwa. Bracia Kondziołowie ścigali paulinów, siekli ich i rąbali, krew plamiła białe habity, lała się po posadzce, tryskała na stalle, na antepodium ołtarza. Ostrogski wbiegł za jednym do kaplicy, niemal natychmiast doleciał stamtąd makabryczny krzyk. Kuropatwa trzymał innego za habit, szarpał nim i potrząsał.
– Armarium! – ryczał, pryskając zakonnikowi śliną w twarz. – Armarium, klecho! Prowadź do skarbca, bo ubiję!
Zakonnik szlochał, kręcił głową. Kuropatwa rzucił go na kolana, zadzierzgnął różaniec na szyi i zaczął dusić.
Uciekający paulini wpadli wprost na Reynevana i Tłuczymosta. Reynevan uderzył jednego pięścią, drugiego obalił kopniakiem, trzeciego z mocą pchnął na kamienny filar. Tłuczymost zarechotał, włączył się, zadając ciosy usiłującym się podnieść. Doskoczyli bracia Kondziołowie, jeden z toporem, drugi z mieczem.
– Zostawcie! – krzyknął Reynevan, zastępując im drogę i rozkładając ręce. – Już oberwali! Obiłem fratrom mordy! Nuże, żywo, brać skarby, skarby!
Bracia dość niechętnie, ale usłuchali. Wraz z Tłuczymostem wskoczyli na ołtarz, porwali monstrancję i krzyż, pozbierali świeczniki, ściągnęli haftowany obrus. Zbroczony krwią Ostrogski wypadł z kaplicy, taszcząc owiniętą płaszczem ikonę. Za nim wybiegł Nadobny, w obu garściach niósł srebrne wota, a pod pachą lichtarz.
– A nu hajda do skarbca! – krzyknął kniaź. – Za mną!
Przez zakrystię przedarli się do pomieszczeń przyległych do kapitularza. Wskazane przez trzęsącego się zakonnika drzwi do armarium puściły pod ciosami toporów. Kondziołowie wdarli się do środka, po chwili jęli wyrzucać zdobycze. Poleciały na podłogę wyszywane złotem ornaty, srebrne hermy relikwiarzowe, kielichy mszalne i pateny, cyboria, łódki kadzidlane, akwamanile, nawet kropidła. Kuropatwa i Reynevan w pośpiechu upychali wszystko do worków.
Na podwórcu stał już wóz; Achacy Pełka i wyraźnie przerażony rozwojem wypadków Skirmunt zaprzęgali do niego wywiedzione ze stajni konie, troczyli do drabin luzaki. Kondziołowie i Kuropatwa zwalili na wóz worki z łupem. Z kościoła wybiegli Tłuczymost i Nadobny, ten drugi z ozdobnym homiliarzem pod pachą.
Pod kruchtą siedział i trząsł się od płaczu stary paulin. Mikoszka Kondzioł dostrzegł go, dobył puginału.
– Zostaw – rzekł Reynevan. A głos miał taki, że Polak posłuchał.
Fedor Ostrogski, już w siodle, zamachnął się i cisnął pochodnię na dach szopy. Drugą rzucił na dach stajni Tłuczymost. Skirmunt i Pełka wskoczyli na wóz, jeden chwycił lejce, drugi strzelił koniom batem nad zadami.
– Hajda! Hajda!
Uciekali Traktem Wieluńskim, drogą na Kłobuck. Uciekali co koń wyskoczy. Konie zaprzężone do wozu skakać jednak nie bardzo mogły i nie bardzo chciały. Nie pomagały ani krzyki, ani bat.
– Zjeżdżaj tamój! – Fedor z Ostroga wskazał powożącym przydrożną polanę przy świeżym wyrębie. – Tamój!
– Znaczy – Jan Tłuczymost obejrzał się niespokojnie – tu dobro podzielimy? I potem każdy sobie?
– Chyba, że każdy sobie chce wisieć – zadrwił Fedko. – Nie, chłopcy, jedziem w kupie aż do Wielunia. Tam się podzielim i duniem na Kujawy, a stamtąd do Marchii albo do Prus.
– I słuszna – kiwnął głową Kuropatwa. – Obrobiliśmy Jasną Górę, tego nam nie darują. Od Polski trza nam jak najdalej.
– I jak najszybciej – dodał Nadobny. – Rzućmy tedy w diabły ten zasrany wóz. Nie nabraliśmy w klasztorze aż tyle, by w juki nie wlazło i na luzaki. Co, Fedko?
– Wyprzęgajcie – zgodził się Ostrogski. – I przeładowujcie. Ja zaś tymczasem mam inszą rzecz do zrobienia.
Zsiadł, ściągnął z wozu ikonę, rozwinął. Pełka ochnął. Jan Tłuczymost otworzył gębę. Jerzy Skirmunt przeżegnał się machinalnie. Jan Kuropatwa z Łańcuchowa pokręcił głową.
– Jeśli to jest to, co ja myślę – powiedział – to zostawmy to tutaj. Porzućmy. Nie chciałbym, by mnie z tym złapano.
– Z tym, bez tego, co za różnica? – Fedko rzucił ikonę na trawę. – Toż to ino malowidło na desce. Tyle w nim wartości, ile tych cacuszek i ozdóbek. Których nie ostawię. Herrgott! Pomóż no który!
Jerzy Skirmunt demonstracyjnie skrzyżował ramiona na piersi. Jakub Nadobny z Rogowa i Jan Kuropatwa herbu Szreniawa nie drgnęli. Z pomocą Ostrogskiemu pospieszył tylko Tłuczymost i bracia Kondziołowie.
Madonna Częstochowska bez oporu pozwoliła, by podważono puginałami i zdarto jej koronę ze złotej blachy. Nie uroniła dźwięku ni łzy, gdy zdzierano koronę jej Synowi. Jej ciemne oblicze nie drgnęło, gdy zszarpywano blachę z mankietów szat. Smutne oczy nie zmieniły wyrazu, drobne i wąskie usta nie poruszyły się, gdy wydłubywano perły i drogie kamienie.
Trzasnęło łamane drewno, zatrzeszczało darte płótno. Ograbiana ikona pękła pod nożami. Na dwie deski. Większą i mniejszą.
Reynevan stał z rękami zwisającymi bezwładnie i bezsilnie. Krew biła mu na twarz, oczy zachodziły mgłą.
Hodegetria, rozbrzmiewało w jego głowie. Ta, która wskazuje drogę. Wielka Matka, Pantea-Wszechbogini. Regina-Królowa, Genetrix-Rodzicielka, Creatrix-Stwórczyni, Victrix-Triumfatorka.
– Dość – Ostrogski wstał. – Te maluśkie niechajcie, nie warte zachodu. Możem w drogę. Ino wprzód wykonam, co mi rozkazano.
Matka przyrody, władczyni żywiołów, królowa i pani promiennych wysokości. Ta, której jedyną boskość o wielu kształtach czci cały świat pod rozlicznymi imionami i w różnorakim obrzędzie.
Kniaź Fedor Ostrogski dobył z pochwy szeroki tasak z prostym krzyżowym jelcem. Podszedł do ograbionej ikony. Reynevan zastąpił mu drogę.
– Zniszcz coś innego – powiedział spokojnie. – Tego nie wolno.
Ostrogski cofnął się o krok, zmrużył oczy.
– A ty cięgiem kiepścisz, Niemiaszku – wycedził. – Nic, ino kiepścisz. Twe kiepstwo nadojadło mi, cierpieć twego kiepstwa nie mogę. Won z drogi, bo ubiję!
– Odejdź od ikony.
Fedko nie zdradził zamiaru ani głosem, ani grymasem. Uderzył znienacka, szybko jak żmija. Reynevan uchylił się, sam się dziwiąc szybkości swej reakcji. Złapał wychylonego kniazia za ramię, pchnął głową na pudło wozu, aż zadudniło. Szarpnął ku sobie, obrócił i z całej siły walnął w szczękę, jednocześnie wyłuskując tasak z palców. Odepchnął i ciął. Ostrogski zawył, złapał się za głowę, spod palców polała się krew.
– Uuuuoooaaa! – zaryczał, gdy upadł. – Zaaabił! Baszom az anyát! Bij jego, bij!
Pierwszy skoczył Tłuczymost, za nim bracia Kondziołowie. Reynevan odpędził ich machnięciami tasaka. Wtedy z boku przypadł Nadobny, pchnął mieczem, kalecząc w biodro. Mikoszka Kondzioł doskoczył, ciął nożem przez biceps. Reynevan upuścił tasak, złapał za rękę i nóż, klinga rozcięła dłoń. Melchior Kondzioł przypadł, pchnął puginałem, tym samym, którym zdzierał ozdoby z ikony. Ostrze ześlizgnęło się po żebrach, ale Reynevan skulił się z bólu. Doskoczył Tłuczymost, chlasnął nożem w czoło, na linii włosów. Kuropatwa bez rozmachu wbił mu miecz w ramię, w tym samym momencie Pełka zdzielił orczykiem w rękę powyżej łokcia, poprawił w krzyże i w potylicę. Reynevanowi pociemniało w oczach, bezwład objął całe ciało. Upadł, chwytając rozłupaną ikonę i chroniąc ją sobą. Poczuł, jak kłują go i tną ostrza, jak spadają ciężkie ciosy i kopniaki. Krew zalewała mu oczy, po nosie ściekała do ust.
– Dosyć! – usłyszał krzyk Skirmunta. – Hospody, tak dosyć! Tak ostawcie jego nareszcie!
– Ano, szkoda czasu – powiedział Kuropatwa. – On i tak tu zdechnie. Uchodzim. Owińcie czymś łeb Ostrogskiemu, na kulbakę go i hajda!
– Hajda!
Załomotały i ścichły w dali kopyta. Reynevan zwymiotował. A potem zwinął się w pozycję płodu.
Spochmurniało. Zaczął mżyć drobny deszcz.
Ból.
Descendet sicut pluvia in vellus. Ona zstąpi jak deszcz na trawę, jak deszcz rzęsisty, co nawadnia ziemię. Za dni jej zakwitnie sprawiedliwość i wielki pokój, dopóki księżyc nie zgaśnie. I panować będzie od morza do morza, od Rzeki aż po krańce ziemi.
I tak będzie aż do skończenia świata, bo to ona jest Duchem.
Ból mija.
Z letargu wyrwały go krzyki i rżenie koni, grunt dookoła zatrząsł się od uderzeń kopyt. Opryskany błotem Reynevan przycisnął ikonę do piersi, wykrzywił twarz, krusząc zalepiającą powieki krew, wypluł skrzepy z ust. Usiłował się unieść, nie zdołał. Słyszał nad sobą głosy. Widział wąsate twarze, zbroje, ręce w żelaznych zarękawiach i pancernych rękawicach. Rękawice chwytały go, cisnęły jak obcęgi, ból ćmił oczy. Kurczył się i kulił pod dotykiem, zwijał i prężył w odruchach wymiotnych, znowu wpadał w przepaść, leciał w dół.
Zostawiono go w spokoju, oprzytomniał. Znowu słyszał rżenie i chrap koni, wielu koni. Słyszał głosy. Z najwyższym wysiłkiem uniósł głowę.
Z siodła gniadego ogiera ze złocistym rzędem patrzył na niego przenikliwym wzrokiem postawny pucołowaty mężczyzna w sobolowym kołpaku i obszytej sobolami szubie.
Biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki.
– Co z nim?
– Obili go, wasza dostojność – pospieszył z wyjaśnieniami rycerz w krótkiej tunice z herbem Pobóg. – Zdrowo potłukli. Skłuli, nożami porznęli. Rana na ranie… Nie wiada, żyw li on będzie.
– Pokłócili się pewno przy podziale łupów?
– Kto tam wie – wzruszył ramionami Pobóg. – Może być, że im wzbraniał… Niszczyć… Gdy go znaleźlim, Bogurodzicę dzierżył, ledwo my zdołali z palców mu ją…
– Dlaczego – Zbigniew Oleśnicki władczo wyprostował się w siodle – nie ścigacie pozostałych?
– Zostalim, by obrazu cudownego pilnować… Świętość przecie…
– Ruszajcie w pościg. Bez zwłoki!
– Tak jest, wasza dostojność.
Jeden z ludzi biskupa uchwycił konia za munsztuk, drugi przytrzymał strzemię i podał rękę. Oleśnicki zsiadł, gestem kazał im się oddalić. Potem podszedł. Wolno. Reynevan chciał unieść się, ale zraniona ręka odmówiła posłuszeństwa. Opadł na trawę, nie spuszczając z biskupa wzroku.
– Hodegetria – Oleśnicki nie patrzył na niego, ale na deskę ikony – oznacza po grecku przewodniczkę. Wskazującą drogę. Nie wiem, czy tobie wskazała dobrą. I czy cię natchnęła. Bo mnie tak.
– Obraz ten – podjął – uważa się za prawdziwy wizerunek Matki Boga. Jest to jakoby dzieło pierwszego ikonopisa, Łukasza Ewangelisty, namalowane jakoby na deskach ze stołu Świętej Rodziny. Zapewnia to nadzwyczajną cudowność i przesądza o wielkiej wartości jako relikwii. I jako symbolu. Symbolu światła wiary i mocy Krzyża. Symbolu siły ducha narodu, jego jedności duchowej i jego wiary. Wiary niezłomnej, która pomoże narodowi przepłynąć każdy potop i uratuje jego ducha w najcięższych czasach. Symbole są ważne. Bardzo ważne.
– Matka Boża natchnęła mnie. Pokazała drogę, nauczyła, co czynić. I nie będzie na Śląsku polskiej interwencji. Ustanie polska pomoc dla czeskich heretyków. Skończy się heretycka indoktrynacja, przestaną kacerskie miazmaty truć polskie dusze. Czescy husyci i ich polscy poplecznicy staną się znienawidzeni i ohydni. Dla wszystkich Polaków, od króla po najlichszego smarda. Będą znienawidzeni jako sługi antychrysta. Bo tylko sługi antychrysta podnoszą świętokradczą rękę na symbole. I kaleczą je niegodziwie.
Biskup schylił się, podniósł z ziemi tasak Ostrogskiego.
– Grzech ten biorę na sumienie. Dla mojej wiary i dla ojczyzny. Dla pokoju Bożego. Dla przyszłości. Ad maiorem Dei gloriam.
Nie bacząc na jęki Reynevana i jego rozpaczliwe próby, by podczolgać się i przeszkodzić, Zbigniew Oleśnicki dwakroć ciął tasakiem deskę obrazu. Dwakroć, mocno i głęboko. Przez prawy policzek Bogurodzicy. Równolegle do linii nosa.
Reynevan przestał widzieć. Wpadł w przepaść.
Spadał długo.
Ocknął się cały w bandażach, na grochowinach, na trzęsącym się wozie. Przydrożny bez pachniał tak majowo, że przez moment zdawało mu się, że czas się cofnął albo że wszystko, co przeżył przez ostatnie dwa lata, było snem. Że jest maj roku 1428, a jego, zranionego, wiozą do szpitala w Oławie. Że Jutta, żywa i kochająca, czeka w klasztorze klarysek w Białym Kościele.
Ale to nie był ani sen, ani podróż z powrotem w czas. Miał na rękach i nogach kajdany. A jadący obok wozu żołdacy rozmawiali po polsku.
Z trudem uniósł się na łokciu, czuł, że całe ciało ma obolałe i pokurczone od szwów. Zobaczył oświetlone zachodzącym słońcem wzgórze. I kamienny zamek na jego szczycie, istne orle gniazdo, zwieńczone słupem donżonu.
– Dokąd… – pokonał suchość gardła. – Dokąd mnie… wieziecie?
– Zawrzyj gębę! – warknął jeden z eskortujących żołdaków. – Zakazano! Był rozkaz: Jeśli zacznie co gadać, obuchem zęby tłuc. Bacz tedy!
– Daj pokój – zmitygował drugi. – Miejże wzgląd. Toż nie gada, ino pyta. A to przecie koniec jego drogi. Niechaj ta wie, gdzie mu zgnić przyjdzie.
Krakały lecące niebem wrony.
– To jest, bratku, zamek Lelów.
Mniemam, iż żaden z was nigdy nie siedział w ciężkim więzieniu.
Żaden z was, szlachetni panowie rycerze, żaden z obecnych tu w karczmie pobożnych i bogobojnych mnichów. Żaden z ichmościów kupców. Żaden z was, tuszę, nie widział głębokich podziemi, podeszłych zgniłą wodą lochów ani cuchnących ciemnic. Co?
Żaden z was.
I nie ma, upewniam, czego żałować.
Za dobrego króla Władysława Jagiełły kilka było w Polszczę ciężkich więzień, więzień budzących strach. Wieża krakowska. Chęciny. Sandomierz. Olkusz. Olsztyn, w którym zamorzono głodem Maćka Borkowica. Ostrężnik. Iłża. Lipowiec.
I było jedno więzienie, na samo wspomnienie którego ludzie cichli i bledli.
Zamek lelowski.
W tamtych innych więzieniach siedziano, w tamtych więzieniach cierpiano. Z tamtych więzień wychodzono.
Z Lelowa nie wychodził nikt.