w którym wracamy na Morawę, do miasta i na zamek Odry, gdzie polskie poselstwo proponuje usunąć przeszkodę w zacieśnieniu bratnich związków z Czechami, a Reynevan dowiaduje się tego i owego o polityce.
Był piąty kwietnia, gdy dotarli do Odr.
Incydent ze zbiegłym Schillingiem sprawił, iż niepokoili się o los Horna, już w drodze postanowili jechać na Sowiniec. Ale nie musieli. Pierwszą osobą, którą spotkali na zamkowym dziedzińcu, był Urban Horn właśnie.
Gdy ich zobaczył, twarz mu pociemniała, a oczy zapłonęły. Nie uczynił jednak najmniejszego gestu, stał spokojnie i nieruchomo. Może dlatego, że ruchy mocno ograniczały mu grubo obandażowana szyja i podtrzymywana temblakiem lewa ręka. I że ich było trzech, a on jeden.
– Witaj – zaczął banalnie Reynevan. – Jak się masz?
– Tak, jak wyglądam.
– Ojej.
– Zostawiliśmy cię – Szarlej ledwie dostrzegalnie mrugnął do Reynevana i Samsona – mimo wszystko w lepszym stanie. Kto cię tak urządził?
Horn zaklął, splunął i spojrzał na nich spode łba.
– Schilling – zacisnął zęby. – Zaskoczył mnie, drań. Uciekł z Sowińca.
– Uciekł, ajajaj. – Szarlej przesadnie załamał ręce. – Słyszysz, Reinmarze? Samsonie? Schilling uciekł! To niedobrze, bardzo niedobrze. Lecz z drugiej strony dobrze.
– Co? – warknął Horn. – Co dobrze?
– Że uciekł niedaleko – wypalił Reynevan. – Spotkaliśmy się. A tu obecny Szarlej, ten, który właśnie szczerzy zęby, pociął go swym szabliskiem na dzwonka, jak szczupaka. Świat wypiękniał, gdy jednego łotra na nim mniej. No, Horn, bez urazy, zostawmy swary. Proponuję, byś się rozchmurzył i uścisnął nam prawice. Co?
Urban Horn pokręcił głową.
– Z diabłem w zmowie chyba jesteście, cała wasza cholerna trójca. Diabła macie za skórą, każdy jeden z was. Lepiej, zaraza, być z wami, niż odwrotnie. Bez urazy. A za łotra Schillinga dzięki wielkie. Daj rękę, Szarleju. Reinmarze… Auu, Samsonie! Bez uścisków, cholera, bez uścisków! Szwy mi się rozejdą!
Prokop Goły przyjął Reynevana na stojąco. Sam stał i siadać nie prosił.
– Ty – zaczął obcesowo – zdaje się, czegoś oczekujesz? Czego? Wyrazów wdzięczności za nieoceniony wkład w misję na Śląsku? Niniejszym wyrażam ci te wyrazy i zapewniam, że zasługi twe nie będą zapomniane. Wystarczy? Czy może czekasz na akt skruchy z tytułu wystawienia cię na próbę wierności i poddania testowi na lojalność? Nie doczekasz się takiego aktu. Odwet zresztą, jak słyszę, wzięliście już za to na Biedrzychu, aż dziw, że wam to odpuścił. Czy jest jeszcze coś, czego wymienić zapomniałem? Mów prędko, nie mam czasu, polscy posłowie czekają.
– Moi przyjaciele chcą opuścić Odry, pragną odwiedzić bliskich. Mogą to zrobić bez przeszkód?
– Szarlej i głupek? Mogą robić, co chcą. Zawsze mogli.
– A ja?
Prokop odwrócił wzrok. Długo patrzył na chmury za oknem.
– Ty też.
– Dziękuję, hejtmanie. Tu, proszę, jest decoctum. Sporządziłem cały flakon, na zapas… Gdyby bóle wróciły…
– Dzięki, Reynevan. Jedź, szukaj tej twojej panny. A nim się pożegnamy, jeszcze jedna rzecz. Jedno pytanie. Proszę, byś udzielił na nie szczerej odpowiedzi.
– Pytaj.
Prokop Goły wolno odwrócił ku niemu głowę. Jego oczy kłuły jak sztylety.
– Czy to ty wsypałeś Domarasca w Opolu? Czy za twoją sprawą wpadł? Ty go zdradziłeś?
– Nie zdradziłem nikogo. A owego Domarasca w szczególności. Nie mam pojęcia, kto to jest. Nie znam nikogo tego miana.
– Oczekiwałem takiej odpowiedzi. – Oczy Prokopa nie zmieniły wyrazu. – Właśnie takiej. Ale gdyby czystym trafem było inaczej, wtedy… Wtedy nie wracaj, Reynevan. Zamiast wracać, uciekaj, rzuć wszystko i uciekaj. Bo Domarasca ci nie daruję. Gdyby się okazało, że to ty, że to przez ciebie, zabiję cię. Własnymi rękami. Nic nie mów. Idź już. Bywaj z Panem Bogiem.
Pożegnali się za Bramą Górną. Wiał ostry wiatr od Odry, przenikał chłodem do szpiku kości. Reynevan schował uszy w futrzany kołnierz.
– Jedź z nami. – Szarlej ściągnął wodze karoszowi. – Jedź tak, jak stoisz. Nie rozumiem, co cię tu jeszcze trzyma. Do diabła, chłopcze, mam wyrzuty. I niespokojne sumienie. Nie powinienem cię zostawiać.
– Wkrótce zjawię się w Rapotinie – skłamał. – Będę lada dzień. Tymczasem pozdrów panią Blażenę. Ukłony dla Markety, Samsonie. Uściskaj ją ode mnie.
– Ma się rozumieć – uśmiechnął się smutno olbrzym. – Ma się rozumieć. Czekamy na ciebie, Reinmarze. Tymczasem bywaj i…
– Tak?
– Nie daj sobą manipulować. Nie pozwól, by cię wykorzystywano.
– Nie zaprosili mnie na naradę. – Korybutowicz miał głos spokojny, ale widać było, że wewnątrz aż gotował się ze złości.
– Nie zaprosili mnie – powtórzył. – A z poselstwa polskiego nikt nawet nie przekazał mi uszanowań. Jakby mnie tu w ogóle nie było! Jakby o mnie nie wiedziano! Jestem, do czarta, synowcem ich monarchy! Jestem kniaziem!
– Mości książę… – Reynevan odchrząknął, a potem jął recytować to, co kazał mu wyrecytować Biedrzych ze Strażnicy.
– Racz zrozumieć delikatną sytuację. Król Jagiełło całemu chrześcijańskiemu światu ogłosił, że jesteś w Czechach bez jego wiedzy, udziału i wręcz wbrew woli. W Polsce jesteś wyklęty i obłożony banicją. Dziwisz się, że oficjalnemu polskiemu poselstwu nijak się z tobą znosić? Byłaby to woda na młyn Luksemburczyka, nowy pretekst do krzyżackich oszczerstw. Znowu by krzyczano, że Jagiełło husytów wspiera, czynnie i zbrojnie. Wiesz wszak, książę, że solą w oku jesteś Luksemburczykowi, ty i twoje rycerstwo. On wie, jaką jesteś potęgą. I zwyczajnie się ciebie boi.
Twarz Zygmunta Korybuta pojaśniała, przez moment zdawało się, że pęknie, że pycha go rozsadzi. Reynevan kontynuował wyuczoną lekcję.
– Choć na naradę cię nie zaprosili, niezawodnie była o tobie mowa. Ze Śląska wracam, z misji, tedy wiem, że na tobie, książę, na twojej sile wszystkie plany są oparte, a plany to wielkie. Nie zapomina się w tych planach o twoich zasługach, będą one nagrodzone.
– Jeszcze by nie – parsknął kniaź. – Jak myślisz, dlaczego się w Czechach znalazłem i to na przekór Jogajle? Było w Polsce stronnictwo, które chciało wyzyskać swary z Luksemburczykiem dla sposobności odepchnięcia Niemczyzny od ziem słowiańskich. Stronnictwo istnieje i rośnie w siłę, kto, jak sądzisz, właśnie do Odr zjechał? O planach aneksji Górnego Śląska wiem od dawna. I wesprę te plany. Jeśli coś z tego będę miał, rzecz jasna, jeśli dadzą mi to, czego chcę. Jeśli wykroją mi z Górnego Śląska królestwo. Reynevan? Dadzą mi to, czego chcę? O czym radzili? Co postanowili?
– Przeceniasz mnie, książę. Takiej wiedzy nie mam.
– Czyżby? Reynevan, ja potrafię się odwdzięczyć. Nie gardź wdzięcznością, gdy twoja panna wciąż w niewoli. Dowiedz się, o czym Prokop z Polakami uradzał, a ja ci pomogę w jej oswobodzeniu. Mam pod rozkazami ludzi, którzy diabła z piekła wykraść zdolni. Dam ci ich na usługi. Jeśli ty przysłużysz się mnie. Dowiedz się, o czym Polacy z Prokopem uradzali i co uradzili. Mus mi to wiedzieć.
– Postaram się.
Korybut milczał, gryząc wargi.
– Mus mi to wiedzieć – powtórzył wreszcie. – Bo może być, że ja tu na próżno… Że tylko życie tu marnuję.
Reynevan zastękał i syknął, macając udo. Urban Horn parsknął.
– Ja zacięty i ty zacięty – przemówił. – I tym razem nie przy goleniu. Jak to ty wtedy powiedziałeś? Głębsze naruszenie tkanki? No to naruszył nam, psia jego mać, ten drań tkankę, porżnął nas żelazem, ciebie nożem, mnie kawałem blachy oderwanym z drzwi. Mimo to obaj żyjemy. Rozumiesz? Mamy pewność, że nie otruto nas Perferro, że nie mamy tej diabelskiej trucizny we krwi. Pocieszająca wiedza, nie uważasz?
– Uważam. Horn?
– Tak?
– To polskie poselstwo… Wiesz, kto w nim jest?
– Przewodzi podkomorzy krakowski, Piotr Szafraniec herbu Starykoń, pan na Pieszkowej Skale. Pan Piotr i jego brat Jan, od niedawna biskup kujawski, to zdeklarowani wrogowie Luksemburczyka i wszelkich z nim układów, dlatego przychylni są husytom. Z Szafrańcem przybył Władysław z Oporowa, prepozyt łęczycki, podkanclerzy koronny, zaufany Jagiełły. Obu młodszych już poznałeś. Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński, jest człowiekiem Szafrańców. Wojewodzic krakowski Spytek to potomek sławnych Leliwów Melsztyńskich. Mało o nim dotąd słyszałem. Ale pewien jestem, że jeszcze usłyszę.
– Jak myślisz, o czym tam na zamku radzono? Z czym Polacy przyjechali do Prokopa?
– Nie domyśliłeś się? – Horn zmierzył go spojrzeniem. – Jeszcze się nie domyśliłeś?
Prokop, jako gospodarz, powitał gości. Podkomorzy krakowski Piotr Szafraniec wygłosił mowę powitalną, krótką, bo męczyła go zadyszka i szósty krzyżyk na karku. Prokop słuchał, ale widać było, że jednym uchem.
– Wpierw – ogłosił niecierpliwie – ustalmy, kogo reprezentujecie? Króla Jagiełłę?
– Reprezentujemy… – Szafraniec odchrząknął. – Reprezentujemy Polskę.
– Aha – Prokop spojrzał nań bystro. – Znaczy, reprezentujecie siebie.
Szafraniec żachnął się lekko, byłby może coś powiedział, ubiegł go Władysław z Oporowa, podkanclerzy koronny, rektor wszechnicy krakowskiej.
– Reprezentujemy – rzekł z naciskiem – stronnictwo, któremu przyszłość Polski na sercu leży. A że przyszłość Polski ściśle się w mniemaniu naszym z przyszłością Czech wiąże, radzibyśmy związki nasze zacieśniać. Radzibyśmy Królestwo Czeskie w pokoju widzieć, w pojednaniu, nie zaś w zamęcie i wojennej pożodze. Pragniemy, by zgoda zapanowała i pax sancta. Po temu i nasze pośrednictwo oferujemy w układach między Czechami a Apostolską Stolicą. Albowiem…
– Albowiem Jagiełło nad grobem stoi – przerwał mu Prokop spokojnym głosem. – Zgrzybiały jest i zniedołężniały. Rad by pozostawić po sobie jagiellońską dynastię, zapewnić synom dziedziczny tron na Wawelu. A szlachta bruździ, nie w smak jej te zamysły. Do tego unia z Litwą zagrożona, Witoldowi zachciało się korony, którą mu Luksemburczyk snębi i ręce aż z uciechy zaciera, jak mu się pięknie rzecz uknuła. Zachęcony przykładem, może wpaść na coś karkołomnie głupiego Świdrygiełło. Papież tymczasem nawołuje, by na husytów nareszcie z krucjatą ruszyć. A Krzyżacy tylko na to czekają. Czy jest coś, czego zapomniałem wymienić, księże podkanclerzy koronny?
– Raczej nie – tym razem podkanclerzego ubiegł w odpowiedzi Szafraniec. – Wymieniliście wszystko, hetmanie. W szczególności ów Łuck i ów niewydarzony pomysł z koroną dla Witolda.
– Który to pomysł – wpadł mu w słowo Mikołaj Siestrzeniec – nader się dla was, Czechów, korzystnym okazać może. Król Jagiełło mało, że papieża nie posłucha i zbrojnie z krucjatą przeciw Czechom nie wystąpi, on o przymierzu z wami myśli. Rozsierdził go Łuck, pali się, by Luksemburczykowi dokuczyć, odpłacić pięknym za nadobne. Zamyśla, wiem to, by wespół z wami, husytami, na Krzyżaków uderzyć. Ha, na mą duszę! W przymierzu i sojuszu Lech i Czech, bracia Słowianie, ramię w ramię w bój, na Teutonów plemię wraże. Nie chciałoby się z wozami na Pomorze, hetmanie? Nad Bałtyk? Do Gdańska?
– Choćby dziś – zaśmiał się Dobko Puchała, a Jan Pardus zatarł dłonie i wyszczerzył zęby. Prokop uciszył ich spojrzeniem.
– Bałtyk daleko – rzekł sucho. – Długo by wozom jechać. I to przez nieprzyjazny kraj, przez klechów rządzony. Kto nas w Polsce pożywi, kęsek chleba da, wody koniom, obroku? Jeśli za to klątwa, infamia lub stos? Wdzięcznym wam, burgrabio, iż mi zamysły króla polskiego powiadacie. Wżdy myślę: wystarczy aby Jagielle mocy, by na przekór klechom one zamysły urzeczywistnić? Wystarczy mu aby na to czasu? Nim go Bóg przed siebie powoła? Ostawcie Bałtyk i Gdańsk, panowie Polacy. O bliższej geografii gadajmy.
– Słusznie – kiwnął głową Piotr Szafraniec. – Co powiedzielibyście na bardzo bliską? Przez miedzę wręcz? Prawda to, że unia z Litwą zagrożona, nie stanie Jagiełły, koniec może być z unią. Może by więc, póki czas, o nowej unii pomyśleć? Wszak my słowiańskie ludy, z jednego pnia wyrosłe.
– Dobrze słyszę? Proponujecie unię? Polski i Czech?
– Cóż was tak dziwi? Sami oferowaliście królowi Jagielle czeską koronę. Kilka razy.
– I za każdym razem odmawiał. Powody, rzecz jasna, rozumieliśmy. Ale Czesi nie zaakceptują króla, który nie zaprzysięgnie czterech artykułów praskich i nie zagwarantuje swobody wyznania.
Szafraniec wyprostował się.
– Zjednoczone unią Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie – przemówił dumnie – to potęga sięgająca od Bałtyku po Krym. To siła, która w puch i proch rozbiła pod Grunwaldem butny Zakon Krzyżacki. To siła, która w szachu dzierży dzikich Tamerlanów, Mechmetów i innych synów Beliala. A wszak tak potężny twór to zarazem unia dwóch kościołów, łacińskiego i greckiego, wewnątrz tak potężnego tworu są wszak różnice w dogmatach wiary: kwestia filioque, chleb komunii, sakramenty, bezżenność kapłanów i inne dyferencje. Korona Polska wiernie przy rzymskiej wierze stoi, ale mają wszak Litwa i Ruś pełne prawo wyznawania swej religii, jest całkowita równość obu obrządków. Równe są prawa dla wszystkich ziem królestwa, nie ma różnic między szlachtą ruską a polską…
– Komu wy – Prokop uniósł głowę, podkręcił wąs – oczy mydlicie, panie Piotrze? Mnie czy sobie samemu? Może chcielibyście, by tak było, ale nie jest. Wielkie słowa o równości i tolerancji pięknie brzmią w krakowskich aulach, głoszone przez doktorów. Ale na zewnątrz mów tych jakoś nie słychać, głuszą je ściany Akademii. Za uniwersyteckimi murami kończy się teoria, zaczyna praktyka. Polska praktyka, czyli Kościół rzymski. A dla rzymskiego Kościoła kim są prawosławni? Pogańską sektą, schizmatykami i heretykami, którzy opuścili prawdziwą owczarnię zarażeni haniebnymi błędami i występkami. Ludzie pokroju waszego Oleśnickiego głośno mówią o inkorporacji Litwy i Rusi do Korony, choćby gwałtem, a to właśnie z tytułu niższości Rusinów i ich wiary. Takaż to unia? Gdzie się siłą wciela?
– Gdzie gwarancja, że w unii z Polską nas, Czechów przyjmujących z Kielicha, nie będziecie traktować tak samo? Że nie będziecie chcieć nas przemocą nawracać, rebabtyzować, opresją i gwałtem przywracać na łono? Gdzie gwarancja, że nie będziecie chcieli przerobić Czechów na modłę ruską, metodą rozbratu, dzieląc na złych schizmatyków i dobrych unitów? Na wiernych, dla których szacunek, dostojeństwa i przywileje, i na odstępców, dla których wzgarda, dyskryminacja, ucisk i prześladowania? Co? Panie podkomorzy? Odpowiedzcie!
– Nie wszystko – milczącego Szafrańca wyręczył w odpowiedzi Spytek – jest u nas idealne, tu słuszność macie, panie Prokopie. My takoż to widzimy. I o zmianach zamyślamy. Zaręczam wam, że zamyślamy.
– Jasne, że zamyślacie – ruszył wąsem Prokop. – Teraz, gdy Świdrygiełło głowę podniósł, a popiera go, prócz Krzyżaków, także ruskie prawosławie. Dostanie więc prawosławny Rusin, być może, garsteczkę przywilejów, byleby za Świdrygiełłą nie stanął. Póki potrzebny, oczy mu się tolerancją zamydli. A potem zrobi się z nim to, co Rzym nakaże.
– Roma est caput et magistra wszystkich wierzących w Boga chrześcijan – rzekł Władysław z Oporowa. – Ojciec Święty w Rzymie to namiestnik Piotrowy. Czy się komu to podoba, czy nie. Nie można wchodzić w otwarty konflikt…
– Można – przerwał mu Prokop. – Jeszcze jak można. Skończcie z tym, księże. Gdybym chciał tego słuchać, pojechałbym do Krakowa. Tam wy byście mnie nawracali, a Oleśnicki tymczasem zakazałby w mieście nabożeństw i interdyktem straszył. Ale nie jesteśmy w Krakowie, jesteśmy na Odrach. Znaczy, ja jestem u siebie, a wy tu z poselstwem. Którego treści wciąż nie poznałem, choć czasu zmitrężyliśmy sporo.
Na czas jakiś zapadła cisza. Przerwał ją, kaszlnąwszy wpierw kilkakroć, Piotr Szafraniec.
– Nie będziemy tedy marnować waszego czasu, mości Prokop. Nie przyjechaliśmy tu, by was nawracać. Ani do unii z Polską Czechów nakłaniać, bo choć taka unia dobrą mi się zda rzeczą, może za wcześnie jeszcze o niej mówić. Bo na konflikt z Rzymem Polska pozwolić sobie nie może, zaraz by nas znowu Krzyżacy poganami okrzyknęli. Jako Polacy i wierni poddani króla Władysława Jagiełły, dobro Polski musim mieć na względzie.
– Do rzeczy przejdźcie.
– Zacieśnienie kontaktów ze słowiańskimi Czechami to rzecz dla Polski dobra. Co jest przeszkodą w zacieśnieniu? Co porozumieniu przeszkadza, co na drodze leży, co niczym wbity klin żelazny kraje nasze rozdziela? To Górny Śląsk. Usuńmy tę przeszkodę, hetmanie Prokop. Usuńmy ją raz na zawsze.
– Pojmujesz, Reinmarze? – Palcem zamoczonym w piwie Urban Horn szybko nakreślił na blacie stołu schematyczną mapę dorzecza górnej Odry. – Śląsk Górny połączony z Małopolską to Królestwo Polskie złączone z Czeskim. Górny Śląsk w ręku Taboru i Polski, obsadzony przez husytów, pod formalną władzą Korybutowicza, Bolka Wołoszka i innych ciążących ku Polsce hercogów. Cieszyn, Pszczyna, Rybnik, Zator, Oświęcim, Gliwice, Bytom, Siewierz, Opole, Kluczbork, Wołczyn, Byczyna, Namysłów. Z Królestwem Polskim ponad sześćdziesiąt mil wspólnej granicy. Husyckie placówki niecałe czterdzieści mil od ziem Zakonu, dla Taboru z wozami bojowymi zaledwie sześć dni marszu, a Tabor i Sierotki aż palą się z ochoty, by dobrać się Krzyżakom do skóry. I kto się sprzeciwi aneksji, kto będzie protestował? Luksemburczyk? Górny Śląsk to prawnie ziemie czeskie, a Czesi Luksemburczyka królem nie uznają. Papież? Jagiełło oświadczy, że Śląsk opanował warchoł Korybutowicz bez jego wiedzy i zgody, sine sciencia et voluntate, a polskie wojska zajęły pograniczne śląskie twierdze jedynie celem utworzenia kordonu przed rozprzestrzenieniem się herezji.
– Kto uwierzy w takie koszałki-opałki? W takie dyrdymały?
– To polityka, Reinmarze. Polityka ma dwa alternatywne cele: jednym jest porozumienie, drugim konflikt. Porozumienie osiąga się, gdy jedna ze stron udaje, że wierzy w dyrdymały opowiadane przez drugą.
– Pojmuję.
– Czas, byśmy opuścili Odry. Jadę na Sowiniec, potem w dalszą drogę. Ucieczka Schillinga skomplikowała mi plany, teraz dodatkowo Prokop śle z misją, w drogę daleką i długą. Tobie zaś, Lancelocie, z pewnością pilno do będącej w kłopotach Ginewry. Chyba że się coś zmieniło?
– Nic się nie zmieniło, nadal mi pilno. Ale jedź sam. Ja muszę tu jeszcze zostać.
Przy ulicy Pasowej, przytulony do miejskiego muru, stał ponury kamienny budynek, mieszczący miejską szatławę, katownię i dom oprawcy. Miejsce roztaczało złowrogą aurę na całą najbliższą okolicę, kto mógł, unikał go, wyniosły się stąd handel i rzemiosło. Został jedynie browar, któremu, jeśli dobrze warzył, żadna lokalizacja nie mogła zaszkodzić. Została też, co dziwne, piwniczna gospoda, do której wiodły strome schody. Gospodę, nie bojąc się skojarzeń, właściciel nazwał „U Kata”.
Schody wiodły głęboko, do sklepionych piwnic. Tylko w jednej, najdalszej, ucztowano. Reynevan zbliżył się do ucztujących. Trochę potrwało, nim go zauważono. I przywitano głuchą ciszą.
– To Reynevan – ogłosił wreszcie Adam Wejdnar herbu Rawicz. – Medyk z Pragi. On sam! Bóg pomagaj, eskulapie! Wejdź, zapraszamy. Znasz wszystkich, prawda?
Reynevan znał prawie wszystkich. Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa i Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza, z którymi całkiem niedawno przyszło mu dzielić uwięzienie, pozdrowili go uniesieniem rąk, podobnie uczynił znany Reynevanowi z czasów praskich Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. Siedzący obok Skirmunta Błażej Poraj Jakubowski znał Reynevana, ale jakoś nie kwapił się z tym zdradzać. Pozostali, wyjadający kaszę z misek i pozornie tylko kaszą zajęci, nie byli mu znani.
Znany był mu natomiast herszt całej comitivy, szpakowaty mężczyzna z twarzą ogorzałą i poznaczoną dziobami po ospie. Zapamiętany z czasów ubiegłorocznej śląskiej rejzy Fedor z Ostroga, starościc łucki, ruski kniaź i watażka, najemnik w służbie husyckiej. Ten nie spuszczał z Reynevana czarnych oczek, których złowrogiej przenikliwości nie zdołał skryć ani stłumić półmrok izby i snujący się dym.
– Ci dwaj przy kaszy – przedstawiał dalej Wejdnar – to pan Jan Tłuczymost herbu Bończa. I Daniło Drozd, z bojarów putnych. Siednij se, Reynevan.
– Postoję. – Reynevan zdecydował się na oficjalny ton. – Bo też i dużo czasu nie mam. Książę Zygmunt Korybutowicz, w którego służbach panowie pozostają, prosił mnie, bym nawiązał kontakt. Oddałem, trzeba panom wiedzieć, księciu niejakie usługi, przyrzekł mi za to auxilium w pewnych impedymentach, jakie pojawiły się na mej drodze. Jak rozumiem, panowie macie być owym auxilium? To wy macie mi być pomocni?
Zapadła długa i raczej przygnębiająca cisza.
– Nu i masz tobie – przemówił wreszcie Fedor z Ostroga. – Ot, popadł nam Niemiec wyszczekany, szczob trastia joho maty mordowała. Znaj ty… Nu, zapomniał ja, jak zwać?
– Reynevan – podpowiedział Kuropatwa.
– Znaj ty, Reynevan, czort z twoim ksylium czy konsylium, ostaw ich dla pedymentów czy inszych sodomitów, myśwa chłopy są normalne i brzydzimy się tych mód francuskich. Nie chcesz siadać, to stój, furda mi, stoisz czy siedzisz. Ty nam rzekaj, co tobie rzec kazali.
– Niby co?
– Herrgott! Nam Korybutowicz mówił, ty wiesz, kiedy i kędy tu na Odry hroszi powiozą, wełykie hroszi. Z Polski czy ze Śląska. Nam kniaź rzekał, ty nam drogę powiesz, co nią owe hroszi wieźć będą.
– Książę Zygmunt – odrzekł wolno Reynevan – słowem nie wspomniał o żadnych wiezionych pieniądzach. A gdyby nawet i uronił o tym słowo, to bym go panom z pewnością nie powtórzył. Wydaje mi się, że zachodzi nieporozumienie. Powtarzam, książę przyrzekł mi wasze usługi…
– Usługi? – przerwał Fedor. – Usługiwać? Czortu w żopu! Jam kniaź, jam pan na Ostrogu! Tfu! Baszom az anyát! Korybutowicz mi rozkazywać ne bude! Wielki mi szysz, Korybutowicz, książę z łaski czeskiej malowany!
– Rozumiem – Reynevan uniósł głowę, spojrzał hardo. – Bo też i jasno było powiedziane. Wobec tego żegnam szanowną kompanię.
– Czekaj – Jan Kuropatwa uniósł się zza stołu. – Czekaj, Reynevan, po co ta gorączka? Pogawędźmy. Mówiłeś, pomoc ci potrzebna. Dyć my nie od tego, by tobie pomóc, jeśli i ty nam pomoc okażesz, w naszej imprezie…
– W jakiej? W rabunku?
– A co ty taki honorny? – spytał Nadobny. – Hę? Nosa zadzierasz? A co tobie przyniosła dotąd ta wojaczka? Ta rewolucja? Rany, guzy, anatemę i infamię, jak nam. Nie pora o sobie pomyśleć, medyku, o własnym dobru, zdrowiu i szczęściu?
– Co nam popłuży – oznajmił dobitnie Kuropatwa – to i tobie popłuży. Pomożesz nam w imprezie, do podziału cię dopuścim, do kiesy grubo wpadnie. Dobrze mówię, mości Ostrogski?
– Żegnam panów. – Reynevan nie czekał, aż kniaź potwierdzi. – Bóg z wami.
– A ty kudy? – spytał zimno Fedko z Ostroga. – Czto wzdumał? Donieść Prokopowi? Nie, brateńku, nic z tego. Łapaj go, Kuropatwa!
Reynevan wywinął się, pchnął Kuropatwę na Nadobnego. Wejdnar zerwał się z ławy, Reynevan metodą Szarleja kopnął go w kolano, padającego walnął w nos. Tłuczymost herbu Bończa skoczył nań i obłapił, z pomocą pospieszył mu przez stół bojar putny Daniło, strącając i tłukąc naczynia. Ostrogski, Skirmunt i Jakubowski nie ruszyli się z miejsc.
W ręce bojara błysnął nóż, Reynevan wyszarpnął się z uścisku Tłuczymosta i sięgnął po własny puginał, ale Wejdnar uwiesił mu się u łokcia, a Kuropatwa chwytem unieruchomił lewe przedramię. Bojar Daniło pchnął nożem. A Reynevanowi przypomniał się Bruno Schilling, renegat z Roty Śmierci.
Odchylił korpus, czując na piersi łokieć uzbrojonej ręki zgiął ją nagłym ruchem ciała, przekręcił, obrócił, pchnął barkiem, ile mocy. O dziwo, wyszło, choć nie całkiem. Miast wbić się w gardło, odwrócone ostrze rozpłatało tylko policzek. Bojar zawył jak zwierzę, zalał krwią siebie i okolicę. Fedor z Ostroga zaryczał.
Zaryczał i padł uderzony głowicą korda Tłuczymost, wrzasnął cięty w dłoń Nadobny. Rąbnięty pięścią i kopnięty Kuropatwa poleciał na stół, w gliniane skorupy i rozlane piwo.
– W nogi, Reynevan! – Urban Horn zawinął kordem, kopniakiem obalając usiłującego wstać Wejdnara. – W nogi! Na schody! Za mną!
Nie dał sobie dwa razy powtarzać. Z dołu ścigało ich wycie bojara putnego. I wściekłe ryki kniazia Fedka z Ostroga.
– Baszom az anyát! Baszom a világot! Job twoju mać, zkurvena kurva!
– Psiakrew. – Urban Horn zgarbił się w siodle. – Krwawię. Od tych ekscesów szwy mi puściły.
– Mnie też puściły. – Reynevan zmacał udo, obejrzał się za siebie. – Zajmę się tym, mam przy sobie instrumenty i leki. Wpierw jednak oddalmy się.
– Oddalmy – zgodził się Horn. – Oddalmy jak najdalej. Żegnaj nam, miasto Odry. A jak z nami będzie, kamracie? Pojedziesz ze mną na Sowiniec?
– Nie. Wracam na Śląsk. Zapomniałeś? Ginewra w potrzebie.
– Ratuj więc Ginewrę, Lancelocie. A zły porywacz Meleagant powinien dostać za swoje. W konie.
– W konie, Horn.
Puścili się w galop.