Rozdział dwunasty

w którym kobieta pachnąca rozmarynem oferuje Reynevanowi współpracą i pomoc, skutkiem czego sprawy raptownie przybierają zły obrót. Sytuację ratuje legenda, która niczym Deus ex machina wyłazi nagle ze ściany.


Niedaleko szkoły, naprzeciw budynku komandorii joannitów, na murku, by górować nad zebranym tłumem, stał człowieczek w czarnej opończy, o długich, rzadkich, opadających na ramiona włosach.

– Bracia! – krzyczał, gestykulując żywo. – Antychryst się objawił! Wśród znaków i fałszywych cudów! Przepowiedziany morderca świętych, siedzący jak tyran w mieście siedmiu wzgórz! W Rzymie, prostytuując stolec Piotra, rządzi namiestnik Szatana i herszt szatańskich sług! Zaprawdę powiadam wam, to papież rzymski jest Antychrystem! Ohydą zesłaną przez Piekło!

Tłumek słuchaczy gęstniał. Twarze słuchających były ponure, ponure było ich milczenie, złe, ciężkie, iście grobowe. Było to raczej niecodzienne, zwykle tego typu wystąpieniom, ostatnimi czasy wcale częstym, towarzyszyły śmiechy, brawa i okrzyki aprobaty, mieszane z gwizdami i wyzwiskami.

– Czym jest dziś – wołał w podnieceniu długowłosy – Kościół rzymski i kler cały? To spisek apostatów i oszustów, rządzący się chciwością jedynie. To tarzająca się w brudzie i rozpuście banda złoczyńców, syta bogactwem, władzą, zaszczytami, odziana w pozór świętości i maskę religii, czyniąca ze świętego imienia Bożego złodziejskie narzędzie, rynsztunek dla swego nierządu. To odziana w purpurę babilońska kurwa, pijana krwią męczenników!

– Patrzcie, patrzcie – powiedział za plecami Reynevana alt miękki jak atłas. – Banda złoczyńców. Pijana kurwa. Kto by przypuścił, że sprawy zajdą tak daleko. Zaprawdę, nastał czas wielkich przemian.

Odwrócił się. I poznał ją natychmiast. Nie tylko po głosie. Iluzja, którą maskowała się wtedy, we Wrocławiu, nie ukryła tego, co i teraz widział. Żółtozielonych oczu o bezczelnym wyrazie. Oczu, które zapamiętał.

– Jeszcze rok temu – przysunęła się do niego, dość bezceremonialnie wzięła pod ramię. – Jeszcze rok temu motłoch już byłby rozpędzony, a krzykacz pod kluczem. A tu proszę: gada i gada, i to w ludnym punkcie miasta. Czyżby coś się kończyło? A może zaczynało?

– Kim jesteś?

– Nie teraz.

Czuł przy boku ciepło, którym emanowała przez płaszcz i męski watowany wams. Jej ciepło również zapamiętał. Wtedy, we Wrocławiu, gdy szukał na jej ciele objawów zarazy. Jej włosy krył kaptur, ale wydzielały ów ledwie uchwytny zapach rozmarynu, który pamiętał z Raciborza.

– Zaprawdę powiadam wam – coraz bardziej zaperzał się i podnosił głos człowieczek w opończy – Kościół rzymski nie jest kościołem Chrystusa, lecz diecezją Diabła, jaskinią zbójców! Na targ rzuca się tam uświęcone prawa, tajemnice Boskości, wcielenie Słowa! Dzieli się na kawałki niepodzielną Trójcę. Zręczni szalbierze, fałszywi prorocy, oszukańczy kapłani, kłamliwi nauczyciele, zdradzieccy pasterze! Wyprorokowano ich nam! Przepowiedziano: przez nich droga prawdy obrzucona będzie bluźnierstwami; dla zaspokojenia swej chciwości obłudnymi słowy was sprzedadzą. I oto pojrzyjcie na rzymską kurię, na jej bulle, na kłamane msze, na odpusty. Czyż, wierę, nie sprzedają nas? Nie wydają dusz naszych na potępienie?

– Bracia! Musimy oddzielić się od nasłanych przez Diabła niegodziwców i łotrów, nie możemy mieć z nimi żadnej wspólnoty ani udziału w czynionej przez nich ohydzie. Jakoż w całym stworzeniu są tylko dobrzy i źli, wierzący i niewierzący, ciemności i światłość, ci, którzy są z Boga, i ci, którzy wbrew Bogu trzymają z Belialem!

– Nie kuśmy losu – powiedziała odziana w męski wams, pachnąca rozmarynem właścicielka zielonych oczu. – Zmiany zmianami, ale do ideału jeszcze temu światu daleko. Jest ciemność, jest światłość i są tacy, co donoszą. Za chwilę będą tu drabi z ratusza i łapsy Inkwizycji. Chodźmy stąd.

– Dokąd?

– Chodźmy, mówię.

– Nie. Najpierw wyjaśnisz mi…

– Chcesz odzyskać Juttę czy nie?

– Drzyjcie przed gniewem Pana – słyszeli, odchodząc – wy, którzy uwierzyliście kłamstwu, a zamknęliście uszy na prawdę. Którzy upodobaliście sobie nieprawość i idziecie za rozpustą. Wy, na których wyrok potępienia od dawna jest w mocy! Drzyjcie i pokutujcie! Albowiem przybliża się dzień gniewu, dzień nieszczęsny, dzień łez. Przybliża się Dzień Sądu!

Dies irae, dies illa – mruczała, przyciskając się do jego ramienia, tajemnicza zielonooka. – Et lux perpetua.

– Dokąd idziemy?

– Do synagogi. Ale nie bój się, nie będę cię nawracać. Bądź sobie gojem aż po Sądny Dzień. Ale w synagodze nie bywa szpiegów. Nie zaglądają tam. Boją się żydowskich czarów.


* * *

Do synagogi, mieszczącej się w północno-wschodniej części miasta, niedaleko Bramy Nowej, nie weszli jednak.

Rozmawiali, siadłszy na murku, skryci za schodami wiodącymi do Ezrat Naszim, czyli babińca. Reynevan czuł się niepewny i spięty pod przenikliwymi spojrzeniami dziwnej kobiety, spojrzeniami oczu zielonych jak u kota i podobnie nieodgadnionych. Przełamał się. Miał dość niepewności. Dość tajemnic. I dość bycia manipulowanym.

– Najpierwej rzeczy pierwsze – przerwał jej, ledwie zaczęła mówić. – Od nich zacznijmy. Kim jesteś? Dlaczego pomogłaś mi we Wrocławiu, dlaczego interweniowałaś, gdy mnie aresztowano? Dlaczego jesteś tu teraz, by, jak twierdzisz, pomóc mi uwolnić Juttę? Z czyjego polecenia działasz? Bo przecież oczywistym jest, że nie robisz tego z własnej inicjatywy, samodzielnie, poruszona ludzką krzywdą…

– A dlaczego niby – przechyliła głowę – to takie oczywiste? Czyżbym nie wyglądała na kogoś, kogo może poruszyć krzywda? Najpierwej rzeczy pierwsze, powiadasz. Zgoda, o ile uściślimy, co jest tym pierwszym. Względem prezentacji mogę się zgodzić. Po namyśle. Już mnie zresztą o to wypytywałeś, w Raciborzu, wiosną. Masz prawo znać moje personalia. I nie tylko.

Zerwała z głowy kaptur, gwałtownym ruchem rozrzuciła włosy, czarne i połyskliwe jak krucze pióra.

– Nazywam się Rixa Cartafila de Fonseca. Możesz mówić Rixa. Co się tak wytrzeszczasz?

– Nie wytrzeszczam się.

– Wytrzeszczasz się. Wypatrujesz, gdzie mam naszyty Judenfleck? Byłoby ci lżej, gdybym nazywała się Rachel? Albo Sara?

– Przestań, proszę – odzyskał kontenans. – przedstawiłaś się, dziękuję, kłaniam się, jestem zaszczycony, przyjemność po mojej stronie.

– Jesteś zupełnie pewien, że przyjemność?

– Najzupełniej. Tej kwestii nie będziemy już poruszać. Przejdźmy do innych.

– Nie mogę ci powiedzieć, z czyjego polecenia działam. Nie mogę i już, koniec na tym, żadnych pytań. Musi ci wystarczyć to, co wiesz.

– Nie wystarczy. Twoje własne tajemnice to twoja rzecz. Gdy dotyczą tylko twojej osoby, niech sobie będą sekretem. Ale nie wtedy, gdy dotyczą mnie. Chcesz czegoś ode mnie. Chcę wiedzieć…

– Zgoda – przerwała natychmiast. – Najwyższy czas, byś się tego dowiedział. Dłużej ukrywać tego nie sposób. Chcę od ciebie dokładnie tego samego, co Łukasz Bożyczko i Inkwizycja: współpracy i informacji. Bożyczko zmusza cię do współpracy szantażem i groźbą. Ja chcę cię do współpracy przekonać, dowodząc wspólnoty interesów. W zasadzie już tego dowiodłam. Dbałam, by cię nic złego nie spotkało, robiłam za twojego anioła stróża. Teraz zaś pomogę ci odzyskać Juttę. Deklaruję pomoc i to pomoc natychmiastową, wyruszamy jeszcze dziś. Czy to mało?

– To dużo. Ale dokończ, proszę.

– Jesteś blisko Prokopa – zmrużyła oczy. – Blisko Prokupka, Puchały, Biedrzycha ze Strażnicy, Korybutowicza, Kralovca, znasz się z Koldą z Żampachu, Piotrem Polakiem i Janem Czapkiem. Wszędzie dopuszczają cię do konfidencji. I do sekretów. Ja też chcę znać te sekrety. Rozumiemy się?

– Nie.

– Będziesz mnie informował o tym, co szykują husyci. Tylko konkretnie, Reinmarze, konkretnie. Żadnych przepowiedni Malachiasza, żadnych dat zgonów i temu podobnych wróżbiarskich rewelacji.

– Podsłuchałaś nas w Raciborzu. Mnie i Bożyczko.

– Owszem, podsłuchałam. Zaimponowałeś mi wtedy, wiesz? Dostarczyłeś mu informacji, a przy tym nie sprzeniewierzyłeś się przekonaniom, nikogo nie zdradziłeś, nikomu nie zaszkodziłeś. Rzecz jasna, gdyby nie moja wówczas interwencja, Bożyczko zmusiłby cię do wyjawienia rzeczy konkretniejszych. A skoro to ja mu w tym przeszkodziłam, będzie sprawiedliwie, jeśli te konkrety otrzymam teraz ja właśnie.

– Ciekawie pojęta sprawiedliwość – wstał. – Posłuchaj, Rixo Fonseko. Nie będę twoim donosicielem. Nie dowiesz się ode mnie niczego. Jeśli to był warunek naszej współpracy, to współpracy nie będzie.

– Jestem po twojej stronie – Rixa też wstała. – Dowiodłam tego. Nie nakłaniam cię do przeniewierstwa. Nie zniewalam do zdrady. Chcę współpracy. Obopólnie korzystnej kooperacji.

– Obopólnie korzystnej. Niebywale.

– Powtarzam, jestem po twojej stronie. Również po stronie ideałów, którym jesteś wierny.

– Jasne – parsknął. – Całym sercem popierasz Kielich i kochasz ruch husycki, to z miłości chcesz szpiegować Prokopa i infiltrować Tabor. To, jak widzę, polityka wysokiego szczebla. Znam się trochę na polityce, wiem, że ma dwa alternatywne cele: jednym jest porozumienie, drugim konflikt. Porozumienie osiąga się, gdy jedna ze stron udaje, że wierzy w dyrdymały opowiadane przez drugą. My dwoje, niestety, jesteśmy skonfliktowani. Nie wierzę w dyrdymały, które opowiadasz. I nie myślę udawać, że wierzę.

Prześwidrowała go oczami.

– Nie każę ci wierzyć. Chcę współpracy, nie wiary.

– Nie będę twoim informatorem. I koniec. Dzięki za pomoc. Dzięki za dotychczasowe wysiłki, mój aniele stróżu.

– Nie zapominasz aby o czymś? A Jutta?

– Szantażem nic nie wskórasz. Żegnaj. Bóg z tobą.

– Ciszej – uśmiechnęła się. – Bo jeszcze rabin usłyszy. Reynevan, ja się tylko z tobą droczyłam.

– Powtórz, proszę.

– Droczyłam się z tobą. Ciekawiło mnie, jak zareagujesz. Jestem po twojej stronie. Nie chcę od ciebie żadnych informacji. Nie będę nakłaniać do wydawania sekretów. Juttę pomogę ci odnaleźć i uwolnić bez żadnych pobocznych warunków i zobowiązań. Chcesz odzyskać Juttę?

– Chcę.

– Wyruszamy jeszcze dziś.

– Mam prośbę.

– Słucham.

– Nie drocz się ze mną więcej. Nigdy więcej.


* * *

Gdy opuścili miasto, Reynevan kilkakroć oglądał się za siebie, pogrążony w myślach. Po raz trzeci los rzuca mnie tu, myślał, po raz trzeci na przestrzeni ostatnich czterech lat. Pod Strzegomiem spotkałem Szarleja, w Strzegomiu zobaczyłem go w akcji, gdy spuścił lanie trzem fircykom. Ze Strzegomia obaj uciekaliśmy przed pogonią, którą za nami wysłano. To było latem roku 1425. Po raz drugi byłem pod Strzegomiem cztery miesiące temu, w lutym, w Środę Popielcową, gdy bombardy i blidy Sierotek miotały na miasto kule i zapalające pociski, ślady tego ostrzału wciąż są widoczne. Spod Strzegomia odjechałem, by poszukiwać Jutty we Wrocławiu…

– Szukałem Jutty – odezwał się do jadącej obok Rixy – we Wrocławiu. Szukałem jej w Ziębicach, w Białym Kościele, w Strzelinie, w Niemczy, w Oławie. Próbowałem magii, bezskutecznie. Próbowałem zastraszać i szantażować. Co teraz? Dokąd zmierzamy? Jakie mamy plany?

– Podobnie jak ty – Rixa Cartafila de Fonseca odwróciła się w siodle – ja też zaczęłam od Ziębic. Znałam zwyczaje księcia Jana. Zwykł więzić panny, by sobie na nich folgować, a nie lubił w tym celu daleko jeździć. Wytyczywszy wokół Ziębic okrąg o promieniu mili, dałoby się znaleźć Juttę Apoldównę w góra dwa dni, w jakimś zameczku lub klasztorku, niczym Rapunzel wyglądającą z okienka swego królewicza z bajki. Ale królewicza ubiegła Inkwizycja. Porwali Rapunzel i szukaj teraz wiatru w polu…

Spojrzał na nią, a wzrok musiał mieć wymowny, bo natychmiast spoważniała.

– Magia nic nie da – powiedziała – gdy zastosowano czary ochronne. Szantaż i przekupstwo to metody dobre, ale nie względem takiego tchórza i szui jak ksiądz Felicjan. Ale nie turbuj się. Są inne sposoby. Jedziemy, jak zauważyłeś, gościńcem jaworskim. W Jaworze odwiedzimy osobę, która zwykle bywa dobrze poinformowaną, spróbujemy sprawić, by zechciała się informacją podzielić. Ale to dopiero jutro. Ważnym jest, byśmy byli na miejscu rankiem, a nie chcę nocować w Jaworze, tam za bardzo szpicle węszą po zajazdach. Staniemy na nocleg w Rogoźnicy, „Pod Bocianem”, tam jest bezpiecznie, a pchły występują w ilościach rozsądnych i akceptowalnych. Wstrzymaj konia. Muszę cię uprzedzić. I ostrzec.

– Słucham?

– Udajemy dwóch klerków w podróży, tacy nie budzą podejrzeń ani nawet zainteresowania. O ile zachowują się normalnie. Jak na klerków przystało.

– To znaczy?

– W oberży zawsze biorą jedną izbę z jednym łóżkiem. Chodzi o koszty. Zazwyczaj.

– Rozumiem. A ostrzec chciałaś mnie przed czym?

Rixa zaśmiała się głośno.


* * *

Oberżysta „Pod Bocianem” bez cienia wątpliwości i mrugnięcia okiem zaakceptował ich jako dwóch klerków, co jeszcze mocniej utwierdziło Reynevana w przekonaniu, że Rixa używała czarów kamuflujących i magii empatycznej, z pewnością też dysponowała amuletami w rodzaju Pantaleona. Bez żadnych obiekcji ze strony gospodarza i za niewygórowaną cenę „klerkowie” weszli w posiadanie mieszczącej się na poddaszu izdebki wyposażonej w jeden zydel i jedno łóżko. Rixa bez ceregieli ściągnęła kubrak i buty, wypróbowała siennik i rzuciła się nań na wznak, gestem wskazując Reynevanowi miejsce obok.

Leżeli nieruchomo. W ścianie tykał kornik. W powale szeleściły i skrobały myszy. Rixa Cartafila de Fonseca odchrząknęła głośno.

– To niebezpieczne – odezwała się, patrząc w sufit. – Dwie osoby różnej płci w jednym łożu. Jest duże zagrożenie grzechem. I jeszcze większe niechcianą ciążą. Dobrze, że nas to nie dotyczy. My jesteśmy bezpieczni. Nas strzeże prawo.

– Słucham?

– Jeśli Żyd zostanie przychwycony na grzechu z chrześcijanką, ucina mu się kuśkę i wyłupia jedno oko. Chrześcijanin, który uprawia seks z Żydówką, ryzykuje konsekwencje poważniejsze. Grozi mu oskarżenie o bestialitas, o rozpustę contra naturam. A za coś takiego stos jest pewny.

– Ha.

– Co: ha? Boisz się?

– Nie.

– Odważny z ciebie chłopiec! A może to nie odwaga, a nieświadomość zagrożenia? Ty mnie wszak nie znasz, nie wiesz, z kim ci przyszło dzielić łoże. A ja straszna kobieta jestem. Mam to we krwi.

– Cóż takiego masz?

– Żydzi są winni śmierci Zbawiciela, dobrze mówię? Sprawiedliwym jest i naturalnym, by winni śmierci Zbawiciela nosili zawsze i po wieczność piętno swej nikczemności.

– A konkretnie?

– W moich żyłach, drogi chłopcze, płynie krew wielu pokoleń narodu wybranego. Mój przodek Lewi, gdy wiedziono Jezusa na Golgotę, napluł nań, odtąd wszyscy Lewici bez przerwy charczą, ale nie mogą pozbyć się flegmy. Żydzi z krewniaczego mi plemienia Gada włożyli Jezusowi cierniowy wieniec, dlatego co roku pojawiają im się na głowach śmierdzące wybroczyny, które uleczyć może tylko posmarowanie krwią chrześcijańską. I wreszcie najstraszniejsze: plemię Naftalego wykuło gwoździe do ukrzyżowania, za radą zaś Żydówki imieniem Ventria, niezawodnie mojej praszczurki, stępiło ich czubki, aby przysporzyć Jezusowi więcej cierpień. Za to łotrostwo kobietom z pokolenia Naftalego po trzydziestym trzecim roku życia, gdy śpią, lęgnie się w ustach żywe robactwo. Nie lękaj się jednak, chłopcze, śpij spokojnie. Ja mam dopiero dwadzieścia.

– Ja miałbym się lękać? – Reynevan z poważną miną włączył się do gry. – Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibitae. Mam to we krwi, cały na wskroś przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad strugą moczu pojawia się tęcza.

– Ha! Musisz mi pokazać.

– Nadto – ogłosił dumnie – jestem husytą. W święta chodzę całkiem goły i nie mogę się doczekać dnia, kiedy żony będą wspólne. Jestem również, ostrzegam, kacerzem. Czy wiesz, drogie dziewczę, skąd ta nazwa? Bierze się, jak uczy Alanus ab Insulis, od kota. Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia nam się pod postacią czarnego kocura, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę.

– Jest możliwym – dodała równie poważnie Rixa – że to, co całujecie, to żydowska dupa. Żyd bowiem, jak naucza Piotr z Blois, postępując drogami diabła, swego ojca, często przybiera potworne kształty.

– Tak. Masz rację. To jest możliwe. Dobranoc.

– Dobranoc, Reinmarze. Miłych snów.


* * *

Nazajutrz dotarli do Jawora. Rixa znała drogę, prowadziła bezbłędnie, widać było, że czuje się tu jak u siebie.

– Czujesz się tu jak u siebie.

– Jestem u siebie – skwitowała. – To jest uliczka Rzeczna. Tu zamieszkuje osoba, którą odwiedzimy.

– Owa dobrze poinformowana osoba – domyślił się Reynevan. – Kto to taki? Czym się zajmuje?

– Maizl Nachman ben Gamaliel. Zajmuje się pożyczaniem pieniędzy na procent.

– Lichwiarz?

– Nie. Finansista.

Dom na Rzecznej był okazały, ale surowy, pozbawiony wszelkich ozdób, przypominał forteczkę. Dostępu bronił mur, obszerne arkadowe podsienie kryło zaś okute wrzeciądze, opatrzone mosiężną kołatką i malutkim okienkiem. Rixa chwyciła za kołatkę i energicznie zakołatała. Po chwili okienko otwarło się.

– Nu? – rozległo się z wewnątrz.

– Szalom – pozdrowiła Rixa. – Wędrowcy z interesem do czcigodnego Maizla Nachmana ben Gamaliela.

– Nie ma.

– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca – w głosie dziewczyny pojawiła się znienacka złowroga nuta. – Przekaż to rabbiemu, pachołku. Jeśli go nie ma, niech sam mi to powie.

Znowu przyszło czekać kilka chwil.

– Nu?

– Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel?

– Nie znam takiego. I nie ma go w domu.

– Nie zajmiemy dużo czasu, rabbi. Wpuść nas, proszę. Potrzebujemy tylko informacji.

– Nu? A czego jeszcze potrzebujecie? Może gotówki? Może żona ma wam przyrządzić gefilte fisz? Może chcecie się wyspać i wywczasować? Idźcie precz, goje.

– Rabbi…

– Nie idą? Chcą, by ich pobłogosławić? Szmul! Przynieś hakownicę!

– Rabbi Maizl – zniżyła głos Rixa, zbliżając zaciśniętą pięść do okienka. – Z hakownicą radzę uważać. Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Noszę pierścień cadyka Chalafty.

– Aj-waj! – dobiegło z wewnątrz. – A ja jestem król Salomon. I mam pierścień do pieczętowania dżinnów w dzbankach. Idźcie precz, prowokatorzy.

– Nie nazywaj mnie prowokatorką, rabbi – zasyczała dziewczyna. – Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Nie wierzę, byś nie słyszał o mnie.

– Nu? Może słyszał, może nie słyszał – odrzekł nieco łagodniej głos zza wrót. – Czasy takie, że nie wolno wierzyć ni oczom, ni uszom. A co dopiero pogłoskom. Wy idźcie do miasta. Wy zobaczcie, co się tam szykuje. Wy osądźcie: może w takich czasach Żyd otwierać drzwi? Choćby Żyd i coś słyszał o kimś? Nie, dziewczyno nosząca pierścień cadyka Chalafty. Niemądrze jest otwierać drzwi, jeśli na zewnątrz samo zło. Idźcie i zobaczcie. Sami się przekonacie. Aj, gdybyście wy mieli drzwi, to też byście nie otworzyli.


* * *

Ulice Jawora wydawały się dziwnie wyludnione. I ciche. W powietrzu, oprócz zwykłego smrodu gnoju i padliny, wisiało coś nieokreślenie złego, coś, co stawiało sztorcem włosy na karku i pełzało ciarkami po plecach. Coś, co kazało większości mieszkańców miasta przezornie pozostać w domach.

Rixa była jak u siebie. Z rynku skręciła w zaułek, w którym wielki i barwny szyld wskazywał drogę do traktierni „Pod Słońcem i Księżycem”. Tu, odwrotnie niż na zewnątrz, ludzi było sporo, panował wręcz ścisk. Dokładniej określić nie było można, Reynevan ocenił jednak, że karczmę okupowało dobre sto osób. Do tego wszyscy gadali, gwarzyli, w głowie szumiało od jednostajnego gwaru. Rixa rozejrzała się bacznie, szybko przesunęła w stronę kąta, gdzie z wąsami w kuflu siedział siwowłosy mężczyzna w filcowym kapeluszu z naddartym rondem. Dziewczyna dosiadła się, trąciła go łokciem.

– Panienka?

– Witaj, Schlegelholz. W karczmie już od rana?

– Dusza boli – otarł wąsy siwowłosy. – Mus, mus ukoić… Czasy straszne… Straszne…

– Co się dzieje?

– Okropność, okropność się stała. Przyjdzie nam wszystkim pomrzeć… Nie masz ratunku przed zarazą, nie masz…

– O co chodzi?

– Dni temu będzie cztery – Schlegelholz upił tęgi łyk piwa – ze studni przy Świętym Marcinie świński łeb wyłowili, całkiem ze skóry odarty. A zaraz po tym dzieciak pomarł piekarzowej Kuncowej. Znaczy, wodę zarazili. Zarazą morową. Ciepnęli nam we studnię zadżumionego wieprzka.

– Kto?

– Kto, kto. Wiadomo, kto. To i zebrał się naród, uradza. Sami widzicie, panienko.

– Widzę – potwierdziła Rixa, wskazując na mężczyznę w łatanym kubraku, który właśnie wlazł na ławę i z wysoka dawał znać zebranym, by byli łaskawi się uciszyć. – Tamten typ i jego kompania, co za jedni?

– Obcy. Niedawno zjechali. Dziwne jakieś ludzie.

– Jaworzanom – krzyknął mężczyzna w łatanym kubraku – można, baczę, nie tylko w kaszę dmuchać, ale i w polewkę pluć! Tak to duch upadł w tutejszym narodzie? Wasi ojce w 1420 troszkę Żydowinów pogromili, wam by całkiem skończyć z nimi, ni jednego nie zostawić! A wy co? Oni studnie wam zatruwają, a wy siedzicie i piwo trapicie? Na co jeszcze przeklętym parchom pozwolicie? By wam, jako w Budziszynie, z kościoła hostię skradli i zbezcześcili? By z dzieciątek waszych krew spuszczali, jak to się w Zgorzelcu zdarzyło?

– A może – wstał drugi, z czupryną kręconą jak baranie runo – zaczekacie, aż husyci nadejdą, a Żydzi im nocą bramy otworzą, jak łońskiego roku we Frankensteinie uczynili? Co, nie wiedzieliście? Nie wiedzieliście może i tego, że Kłodzko chcieli Izraelici husytom na łup wydać, pożar w grodzie wzniecając? Nie wiedzieliście, że Juda z dawien dawna z czeskim kacerzem w zmowie? Nie mówił wam tego proboszcz na kazaniu? Że spisek jest między Szatanem, Żydem i husytą? Co? Nie mówił? Tak wy mu baczniej przyjrzyjcie się, Jaworzanie, waszemu pasterzowi. Przypatrzcie, co się czyni, nadstawcie uszu na to, co mówi. Nie brak odstępców i wśród duchownych, niejeden podszeptom Szatana uległ! Jeśli uznacie, że z waszym plebanem coś nie tak, donieście! Wnet donieście władzom!

Coraz to któryś z Jaworzan wstawał, chyłkiem przemykał ku wyjściu. Oblicza innych też nie zdradzały zbytniego zapału.

Mówcy dostrzegli to.

– Tchórze jesteście i dziady! – krzyknął ten łatany. – Na was samych warto by donieść! Bo jeśli kto nie przeciw Żydom, sam widno z Diabłem trzyma, sam jest jak Żyd! Żydzi, powiadam, oddani są złym mocom! To wraża dłoń Judy odciąga chrześcijanina od prawdziwej wiary. Byłby, myślicie, Hus, gdyby nie było Żyda? Kto, jak nie Żyd, za podszeptem Diabła Czechów do herezji podżegł? Toć plugawa husycka sekta nie na czym innym, a na Talmudzie się wzoruje! A na Kabale opiera!

– Zaraz po Szatanie – zawtórował kręcony – nie ma większego wroga chrześcijan niżeli Żydzi. Oni w swych codziennych wstrętnych modlitwach o naszą zagładę się modlą, przeklinają nas, magicznymi obrządkami swymi i zaklinaniami błagają, by nas wygubił Szatan, ich ojciec i ich Bóg. Sto lat temu chcieli unicestwić nas Czarną Śmiercią, nie udało się, Chrystus mocniejszym się okazał. To teraz wymyślili husytów. Nam, chrześcijanom, na zgubę!

– Idziemy. – Rixa wstała, naciągnęła kaptur. – Ja to już słyszałam, znam na pamięć. Schlegelholz, nie widziałeś nas. Jasne? Mnie tu w ogóle nie było.

Nim przepchnęli się ku wyjściu, na ławę wskoczył trzeci mówca, z ogoloną do skóry głową.

– Siedzicie spokojnie, Jaworzanie? Szczyny więc chyba, nie krew, macie w żyłach, jeśli tolerujecie w mieście śmierdzących Judejczyków i ich przeklętą bóżnicę, jeśli znosicie wśród siebie kacerzy, magów, dzieciobójców i trucicieli! Złodziei i lichwiarzy, krwiopijców takich jak ten główny tutejszy parch, Maizl Nachman! Dawno już należało go zatłuc!

– Proszę, proszę – mruknęła Rixa. – Nareszcie coś nowego, cierpliwość nagrodzona. Już wiem, kto, co i po co. Znam typka. To były cysters, zbieg z klasztoru w Dobryługu. Ogolił pałę, by skryć tonsurę. Jest agentem Inkwizycji. Tu, wygląda, szykuje się właśnie malutka prowokacja.

– Inkwizycja? Niemożliwe – żachnął się Reynevan. – Grzegorz Hejncze nigdy nie zniżyłby się…

– Nie Wrocław. Magdeburg. Nie patrz na nich, nie ściągaj na siebie uwagi. Wychodzimy.


* * *

– To ciebie nie dotyczy, Reynevan. To nie twoja wojna. – Rixa poprawiła na sobie żelazną koszulkę, wyjęła z pakunków zakrzywiony tasak, dobyła go z pochwy, kilkakroć machnęła, aż zaświszczało.

– Sprawdziłam, zasięgnęłam języka – powiedziała. – Dużo ich. Liczna chewra zjechała z Magdeburga. Oprócz prowokatorów są też zabójcy. Czternastu chłopa. Zaatakują, jak tylko się ściemni.

Reynevan odtroczył od juków i rozpakował swoją myśliwską kuszę, przewiesił przez plecy sajdak z bełtami. Sprawdził nóż, dodatkowo wsunął mizerykordię do cholewy. Rixa przyglądała się w milczeniu.

– To ciebie nie dotyczy – powtórzyła. – Nie musisz się w to pchać i nadstawiać karku.

Spojrzał jej w oczy.

– Miałaś się nie droczyć, przypominam. Idziemy.


* * *

Magdeburska Inkwizycja nie dała na siebie długo czekać, uderzyła zaraz po zapadnięciu zmroku. Przed bramą domu na Rzecznej wyłoniły się nagle z ciemności niewyraźne postacie, szybkie tak, że aż rozmazujące się w oczach. W drzwi z hukiem uderzył taran. Dom czuwał, odpowiedział. Huknęło, z okienka w drzwiach trysnął ogień. Wśród postaci zakotłowało się, ktoś wrzasnął. Taran gruchnął w drzwi drugi raz, tym razem przeciągły trzask oznajmił powodzenie. Rixa splunęła w dłoń, uchwyciła rękojeść.

– Teraz! Na nich!

Wyskoczyli z zaułka, wpadając między tłoczących się u bramy ludzi, zaskakując ich i roztrącając. Reynevan szybko ciął nożem, Rixa od ucha rąbała tasakiem. Wrzaski i klątwy wypełniły uliczkę.

– Do środka!

Zza wywalonych wrzeciądzy znowu wypaliła rucznica, zawyły siekance. W błysku wystrzału Reynevan zobaczył tuż przed sobą mężczyznę z ogoloną do skóry głową, spostrzegł wznoszony do cięcia toporek. Chwycił przewieszoną przez ramię kuszę, strzelił z biodra, nie celując. Ogolony stęknął i runął na bruk.

– Do środka!

Napastnicy też mieli kusze, też mieli samopały. Gdy z Rixą wpadali na podwórze, zrobiło się nagle jasno od wystrzałów, w powietrzu zasyczały bełty. Ogłuszony przez huk Reynevan potknął się o trupa, upadł w krew. Ktoś biegnący śladem potknął się o niego, zwalił obok z przekleństwem i brzękiem. Reynevan zdzielił go kuszą, odturlał się szybko, wprost pod nogi następnego. Tuż obok jego głowy coś metalicznie szczęknęło o bruk, krzesząc iskry. Wyszarpnął mizerykordię z cholewy, poderwał się, pchnął, aż chrupnął bark, czwórgranna klinga ze zgrzytem przeszyła kółka kolczugi. Napastnik zawył, upadł na kolana, upuszczając wprost na Reynevana ciężki żelazny hak. Złapał żelazo i z rozmachem walnął klęczącego, czuł i słyszał, jak hak wbija się w kość czaszki.

– Reynevan! Tutaj! Szybko!

W głębi podwórza ktoś zawył, zacharczał i zadławił się. Reynevan skoczył na równe nogi i pobiegł w stronę wejścia do domu. Bełt świsnął mu tuż nad głową. Coś huknęło i rozbłysło, na kamieniach podwórca rozlała się ognista kałuża, zaśmierdziało palonym tłuszczem. Druga butelka roztrzaskała się na ścianie domu, płonący olej spłynął kaskadą po gzymsach. Trzecia pękła na schodach, płomienie momentalnie ogarnęły dwa leżące tam ciała, zasyczała parująca krew. Od strony bramy leciały następne pociski. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień. Reynevan zobaczył klęczącego za filarem podsienia brodacza w lisiej czapie, mógł być nim tylko gospodarz domostwa, Maizl Nachman ben Gamaliel. Obok klęczał wyrostek, trzęsącymi się rękami usiłując nabić hakownicę. Za drugim filarem stała Rixa Cartafila de Fonseca z zakrwawionym tasakiem, a twarz miała taką, że Reynevan zadrżał. Tuż za Rixą, z samopałem w ręku…

– Tybald Raabe? Ty tutaj?

– Kryj się!

Od bramy poleciały bełty, odłupując tynk z muru. Usiłujący nabić hakownicę wyrostek krzyknął przeszywająco i zwinął się w kłębek. Rixa cofnęła się przed huczącym ogniem, osłaniając twarz przedramieniem. Reynevan wciągnął wyrostka za mur, pomógł mu Tybald Raabe.

– Źle jest… – wydyszał goliard. – Źle z nami, Reynevan. Zaraz ruszą… Nie dostoimy…

Od bramy, jakby potwierdzając, odpowiedział mu bojowy wrzask, pełne złości wycie. Ogień zalśnił na klingach, zamigotał w brzeszczotach.

– Śmierć Żydom!

Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel wstał. Uniósł głowę ku niebu. Rozpostarł ręce.

Baruch Ata Haszem, Eloheinu – zawołał, śpiewnie modulując głos. – Melech ha-olam, bore meori haesz!

Ściana domu pękła, eksplodowała erupcją tynku, wapna i zaprawy. Z chmury kurzu wyszło to coś, co w ścianie było, co w niej zamurowano. Reynevan ze świstem wciągnął powietrze. A Tybald Raabe aż przykucnął.

Emet, emet, emunah! Abrakadabra! Abrakaamra!

Wylazłe ze ściany coś, wyglądające jak bałwan z gliny, było z grubsza człekokształtne, w miejscu głowy miało jednak między barami tylko nieznaczne wybrzuszenie.

Niższe od średnio wysokiego człowieka, było jednak grube i pękate jak beczka, kroczyło na krótkich słupowatych nogach, grubaśnymi łapskami sięgając ziemi. Na oczach Reynevana łapska zacisnęły się w pięści, wielkie jak kule do bombardy.

Golem, pomyślał, to jest golem. Najprawdziwszy golem, legendarny golem z gliny, marzenie czarodziejów. Marzenie, pasja i obsesja Radima Tvrdika z Pragi. Że też Radima tu nie ma… Że też nie może tego zobaczyć…

Golem zaryczał, a raczej zatrąbił jak monstrualna okaryna. Na stłoczoną w bramie magdeburską chewrę padł blady strach, trwoga, wydawało się, sparaliżowała zbirów, odebrała im władzę w nogach. Nie byli zdolni uciekać, gdy golem biegł ku nim kołyszącym truchtem. Nawet się nie bronili, gdy wpadł na nich, równo i metodycznie grzmocąc i łupiąc ogromnymi kułakami. Wrzask, okropny wrzask rozdarł nocne powietrze nad Jaworem. Nie trwało to długo. Zapadła cisza. Syczał tylko olej płonący w kałużach.

Z muru przy bramie wolno ściekała gęsta, zmieszana z mózgiem krew.


* * *

Wzeszło słońce. Gliniany golem wrócił do dziury w murze, stał tam, zlany z tłem i niewidoczny.

– Byłem umarły, a oto jestem żyjący – powiedział ze smutkiem Maizl Nachman ben Gamaliel. – Ale przelano krew. Dużo krwi. Oby było mi to wybaczone, gdy nadejdzie Dzień Sądu.

– Ocaliłeś niewinnych. – Rixa Cartafila de Fonseca ruchem głowy wskazała zażywną kobietę, obejmującą i tulącą do siebie trzy czarnowłose dziewczynki. – Broniłeś życia najdroższych, rabbi, przed tymi, którzy zapragnęli ich skrzywdzić. Mówi Pan: Pamiętaj, co ci uczynił Amalek w drodze, gdyś wyszedł z Egiptu. Wygładzisz imię Amaleka spod nieba. Wygładziłeś.

– Wygładziłem. – Oczy Żyda rozbłysły, by natychmiast przygasnąć. – A teraz co? Znowu wszystko rzucić? Znowu tułaczka? Znowu do innych drzwi przytwierdzać mezuzę?

– To z mojej winy – burknął Tybald Raabe. – Naraziłem cię na szwank. Przeze mnie teraz…

– Wiedziałem, kim jesteś – przerwał mu Maizl Nachman – gdy dawałem ci schronienie. Wspierałem twoją sprawę z przekonania. Mając świadomość, czym ryzykuję. Cóż, ucieczka i tułaczka rzecz mi nie nowa…

– Nie sądzę, by to było konieczne – odezwał się Reynevan. – Uprzątając trupy, tutejsi ocenili zajście raczej jednoznacznie. Napadnięto cię w celach rabunkowych, a ty się broniłeś. Nikt chyba w Jaworze nie miał ci tego za złe. I nikt nie będzie cię niepokoił, gdy zostaniesz.

– O, święta naiwności – westchnął Maizl Nachman. – Święta i dobra… Imię twe jak? Reynevan?

– Zwie się Reynevan, tak jest – wtrącił się Tybald Raabe. – Znam go i ręczę…

– Aj, co ty mnie ręczysz? On pospieszył z pomocą Żydowi. Czy mnie trzeba lepszych poręczeń? Hola! Co z twoją dłonią, dziewczyno? Tą z pierścieniem cadyka Chalafty?

– Trzy palce złamane – odrzekła zimno Rixa. – Drobiazg. Do wesela się zagoi.

– Do jakiego wesela? A kto by cię zechciał? Stara, pyskata, usposobienie gwałtowne, gotować też nie umiesz, założę się o co chcesz, choćby o własny tałes. Ty daj rękę, sziksa. Jehe sz’meh raba mewarach l’alam ul’almej almajja!

Na oczach zdumionego Reynevana palce Rixy wyprostowały się, momentalnie zniknęła z nich opuchlizna, rozpłynęły się w nicość krwiaki. Dziewczyna westchnęła, poruszywszy dłonią. Reynevan pokręcił głową.

– No, no – powiedział wolno. – Jestem medykiem, rabbi Maizl, nieobce są mi też artes magicae. Ale żeby tak gładko wyleczyć wyłamane stawy… Pełen jestem podziwu. Ciekawym, gdzie można się tego nauczyć?

– U mnie – odrzekł sucho rabbi. – Będziesz miał wolne siedem lat, wpadnij. Nie zapomniawszy wpierw się obrzezać. Ale teraz, jak mawiał król Salomon do królowej Saby, przejdźmy do rzeczy. Chcieliście ode mnie informacji. Niech się tedy rzeczy dowiem.

Reynevan pokrótce wyłożył sprawę. Maizl Nachman wysłuchał, kiwając brodą.

– Jasne – powiedział. – Rozumiem. I myślę, że zdołam pomóc. Słyszałem bowiem o podobnym przypadku.

Wsadził palec do nosa, dłubał długo i zapamiętale, udając, że nie widzi, jak Reynevan gotuje się z niecierpliwości.

Wreszcie wydłubał, co trzeba, obejrzał. I wznowił przemowę.

– Takie przypadki – oznajmił – to zawsze możliwy geszeft, na niczym się tak dobrze nie zarabia, jak na informacji. Zdarzyło się to w Legnicy. Przed sześcioma laty. Panna Wiryda Hornig, córka kupca, zadała się z aptekarzem, co go wołali Gałązka. Wbrew ojcu, który przyrzekł jej rękę komuś innemu. A ten inny miał jakoby koneksje z Inkwizycją, ze Świętym Oficjum. I panna Wiryda nagle znikła.

– Aptekarz Gałązka – podjął Żyd – został zadenuncjowany, oskarżony o herezję musiał uciekać ze Śląska. Po roku sprawa przyschła, a Wiryda nagle odnalazła się, bardzo skruszona i bardzo posłuszna, zupełnie jak po pobycie w klasztorze. Posłusznie wyszła za tego, komu ją przyrzeczono.

– Nu, pomyśleliśmy w kahale, warto wiedzieć, któż to taki, kto ma takie układy z Oficjum, żeby móc sprawiać znikanie panien. I jakoś tak wyszło, że Mojsze Merkelin, kuzyn mojej szwagierki, znał się z niejakim Jochajem ben Icchakiem, stryjeczny zaś brat tego Jochaja, niejaki Szekel, miał pasierbicę o imieniu Debora, ta zaś dowiedziała się od swej znajomej Estery pewnej rzeczy, którą tamta zasłyszała w babińcu od… Cholera, zapomniałem, od kogo. To zresztą nieważne. Ważne, że kuzyn Mojsze, Żyd pazerny i bezczelny, zażądał za informację piętnastu guldenów. Uznałem, że to zbyt dużo.

– Ha.

– Ale tyś mi z pomocą przyszedł, a to zmienia co nieco skalę wartości. Teraz te piętnaście to nie tamte piętnaście, to zupełnie inne piętnaście, to piętnaście zmienione tak, że po prostu nie do poznania. Teraz cena jest rychtyk w sam raz. A pazerny kuzyn Mojsze nie mieszka w Palestynie. Mieszka w Opolu. Na Mojżesza, za pięć dni będziesz miał informację. A do tego czasu gościnę u mnie.

– Dzięki, rabbi. Co się zaś tyczy owych piętnastu guldenów, to gotów jestem…

– Nie obrażaj mnie, chłopcze.


* * *

– Nie będę – zachrząkał niepewnie Tybald Raabe – z wami tu czekał, czas mi w drogę, obowiązek wzywa. Wam zaś powiem tak… Jeśli się już dowiecie, czego się macie dowiedzieć, to spieszcie się. Spieszcie się bardzo. Myślę…

– A ja myślę – Rixa spojrzała mu w oczy – że powinieneś przestać kręcić. I powiedzieć nam prawdę.

– Ja nic nie wiem – odrzekł goliard szybko, za szybko, by ocalić wiarygodność. Po czym uciekł oczami przed spojrzeniem Reynevana.

– Tybaldzie – rzekł wolno Reynevan. – Zeszłej nocy biliśmy się ramię w ramię, razem zaglądaliśmy śmierci w oczy. A teraz skrywasz coś przede mną? Znałeś mojego brata. Znasz mnie, niedawno nawet za mnie ręczyłeś. Wiesz, że krążę po Śląsku, ryzykując życiem, bo moja miła jest w potrzebie, muszę ją odnaleźć i oswobodzić. Ona jest uwięziona, każdy dzień niewoli zwiększa jej mękę…

– Reinmarze – goliard oblizał wargi, spuścił oczy. – Czesi nie ufają ci, krążą o tobie różne plotki… Jeśli się wyda, że ci powiedziałem…

– Na Łużyce czy na Śląsk? – zniecierpliwiła się Rixa. – Którędy pójdzie rejza? Bo na to, że wnet pójdzie, tośmy już wpadli.

– Ja nic nie wiem… Ale jak pomyśleć krzynę… To może Łużyce?

– Proszę – uśmiechnęła się Rixa. – Jak łatwo poszło. Najtrudniejszy jest początek. A teraz poprosimy o szczegóły.

– Czego wy ode mnie chcecie? – Tybald Raabe udał, że się rozzłościł. – Co to ja, hejtmanem jestem, czy co? Ja jestem zwykły agitator, do strategii mnie nie dopuszczają… Ale przecie jasne każdemu, kto na mapę okiem rzuci i pomyśli krzynę… No, pomyślcie krzynę. Którędy ruszy Tabor, jeśli nie doliną łużyckiej Nysy?

– Żytawa i Zgorzelec? – Reynevan przypomniał sobie mapę, którą widział u Prokopa na Odrach.

– Nie wykluczałbym… – chrząknął Tybald. – Nie wykluczałbym też przejścia na prawy brzeg Kwisy. Lubań, Bolesławiec…

– Żagań? – spytała zmienionym głosem Rixa.

– Możliwe.

– Kiedy? Data, Tybaldzie.

– Czerwiec. Tak jakoś.

– Jak jakoś?

– Jedni mówili, że na Świętego Jana. Drudzy, że na Świętego Wita. Ja raczej tym drugim wierzę. Ale kto to wie…

– Stokrotne dzięki. – Rixa zmierzyła goliarda cieplejszym nieco spojrzeniem. – Bardzoś pomógł, wdzięcznam bezgranicznie. Dałabym ci gęby, ale się wstydzę, wstydliwa jestem jak cholera. A skoro ci jechać, bywaj.

– Bywajcie i wy. Reinmarze?

– Tak?

– Powodzenia. Z całego serca.


* * *

Pięć dni minęło, jak z bicza strzelił. Dwunastego czerwca, w niedzielę, Rabbi Nachman ben Gamaliel wezwał do siebie Reynevana i Rixę.


* * *

– Kuzyn Mojsze – zaczął bez wstępów – przyjął pieniądze z ochotą, cieszył się, a radował, jakby okazyjnie nabył Arkę Przymierza. Tym sposobem ja wiem, kto położył kres romansowi Wirydy Hornig, denuncjując jej galanta aptekarza, a ją samą wsadzając do klasztoru, wszystko to dzięki koneksjom z Inkwizycją. Ten sam, kto potem został szczęśliwym małżonkiem Wirydy. Otto Arnoldus, osoba dość znana, ale niekoniecznie ze swych cnót. Ongiś rajca, dziś burmistrz miasta Bolesławca.

– Choć podłoże było prywatne, nie zaś polityczne, twoja sprawa zdradza z aferą Wirydy Hornig nieco podobieństw, Reinmarze. Na twoim miejscu wybrałbym się do Bolesławca i pogawędził, jeśli nie z samym burmistrzem Arnoldusem, to z jego ślubną. Ona może pamiętać, w jakim klasztorze wówczas znikła. Jest zaś duże prawdopodobieństwo, że Inkwizycja wciąż korzysta z tych samych.

– Stokrotne dzięki. Jedziemy jak najrychlej.

– Tak, tak – rzekł szybko Maizl Nachman, zniżając głos. – Doradzałbym pośpiech.

– Wiemy – mruknęła Rixa. – Święty Wit za pasem. Ruszamy jutro skoro świt. Bywaj w zdrowiu, rabbi Maizl.

– Bywajcie – kiwnął brodą Żyd. – Dzięki wam za wszystko. A ty, dziewczyno, zbliż się.

Rixa pochyliła głowę. Rabbi położył dłonie na jej kruczych włosach.

Jewarechecha Haszem wejiszmerecha – powiedział. – Oby Haszem Cię błogosławił i strzegł. Oby Haszem zwrócił ku tobie swoje oblicze i zesłał Ci pokój. Żegnaj, Rixo Fonseko. Żegnaj i ty, Reinmarze z Bielawy.

Загрузка...