Rozdział siedemnasty

w którym piszemy Rok Pański 1430, a na objętych wojenną pożogą terenach Saksonii, Turyngii i Górnej Frankonii trwa wielkie poszukiwanie.


Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa potrzebowali dwóch godzin, by od brodu w Kössern dotrzeć na trakt, na drogę wiodącą do Altenburga. Zaczął padać śnieg, mimo tego jechali szybko, prowadzeni przez Reynevana, rozgorączkowanego i podnieconego bliskością Jutty. Armia husycka, podzieliwszy się na pięć hufów, maszerowała tymczasem w kierunku Naumburga i Jeny, metodycznie paląc każdą wieś i każde oppidum na drodze. Horyzont na zachodzie zakwitł strzępionymi przez wiatr pióropuszami dymów.

Reynevan naglił, początkowo wzbraniał się nawet stawać na noc, chciał jechać nawet w ciemnościach; by go zatrzymać, konieczne były naprawdę przekonujące argumenty: konie wymagały odpoczynku i obroku, a na dodatek byli w obcym i wrogim kraju, w mrokach i wśród śnieżycy mogli pobłądzić, zgubić drogę, konsekwencją mogło być opóźnienie dużo poważniejsze niż te kilka godzin noclegu. Zatrzymali się więc w pustej stodole na skraju osiedla. Też wyglądającego na opustoszałe.

Horyzont na zachodzie i północy jaśniał od łun.

Siedzieli wokół malutkiego ogniska. Wśród zupełnego milczenia. Do czasu.

– Reinmarze – odezwała się ledwo widoczna w mroku Rixa. – Jedną rzecz musimy wyjaśnić. Bożyczko zastraszył cię groźbą skrzywdzenia Jutty, wydusił z ciebie informację o miejscu przeprawy. Prawda?

– Do czego – odezwał się ledwo widoczny w ciemnościach Szarlej – zmierzasz, droga Rixo?

– Kurfirst Fryderyk czekał z saskim wojskiem nie tam, gdzie trzeba, ergo: nie wiedział. Nie znał prawdy. Pokierował się informacją fałszywą. Zmierzam do tego, by postawić ci pytanie, Reinmarze. Brzmiące: Jaką informację podałeś Bożyczce?

– Ależ fałszywą, oczywiście, że fałszywą – zapewnił z ciemności Szarlej. – Jaką inną mógłby podać?

– Fałsz musiał się wydać – nie rezygnowała Rixa. – A zapłacić zań musiałaby Jutta. Mam uwierzyć, Reinmarze, żeś poszedł na takie ryzyko?

– Elektor saski nie czekał z armią pod Kössern – ponownie za Reynevana odpowiedział Szarlej. – Czekał pod Dornau, czyli czekał fałszywie. Sama to przyznałaś. Czy to ci nie wystarczy za dowód?

– Nie zależy mi na dowodzie, lecz na prawdzie.

– Prawda – Szarlej chwycił za ramię sposobiącego się do odpowiedzi Reynevana – miewa różne oblicza. Jakie oblicze ma twoja, Rixo Cartafilo? Nim Bożyczko walnął cię kastetem, ostro i natarczywie domagałaś się od Reinmara informacji o miejscu przeprawy. Jakiej informacji oczekiwałaś, prawdziwej czy fałszywej? Jak miałaś zamiar zdobytą wiedzę wykorzystać, komu ją przekazać? I w jakiej postaci, informacji czy dezinformacji? Czy warto drążyć?

– Chcę znać prawdę.

– Uparta jesteś.

– Mam to po przodkach. Drążę dalej: zmierzamy do Cronschwitz, do klasztoru dominikanek, bo tam właśnie Bożyczko ukrył Juttę de Apolda. Wiemy o tym, albowiem przejęłam jego wiadomość dla Reynevana. Gdy Bożyczko wysyłał tę wiadomość, faktyczne miejsce przeprawy było już znane. Wiadomym już wtedy było, że Fryderyk został wywiedziony w pole, że skutkiem dezinformacji popełnił fatalny błąd militarny. Mimo to Bożyczko oddał Reynevanowi Juttę. Zachował się jak solidny szantażysta. Wypełnił swoją część paktu, oddał to, czym szantażował, gdy dostał to, co chciał szantażem osiągnąć. Co więc, pytam po raz kolejny, dostał Bożyczko? Informację czy dezinformację?

– Odpowiadam po raz kolejny: w czym różnica? Liczy się skutek.

– Nie tylko. Liczy się też wierność zasadom.

– Droga Rixo! – Tym, który odezwał się po dłuższej chwili ciszy, był znowu Szarlej, nikt inny. – Ja też miałem przodków. I też mam dziedzictwo. Z pokolenia na pokolenie przechodziły w moim rodzie różne mądrości życiowe i sentencje, krótsze, dłuższe, nawet rymowane. Z pustego i Salomon nie naleje. Bogatemu to i wół się ocieli. Dłużej klasztora niźli przeora. Był tych mądrości bezlik, spośród nich zapamiętałem zwłaszcza jedną. Brzmiała: Wierność zasadom to nic innego, jak wygodny wykręt dla bezwolnych niedorajdów, którzy trwają w bezczynności i marazmie, nie robiąc nic, albowiem jakakolwiek aktywność jest ponad ich siły i wyobrażenie. By móc z tym żyć, niedołęgi te ze swego niedołęstwa uczyniły cnotę. I szczycą się nią.

– Piękne. A prawda?

– Co prawda?

– Co nią jest?

– Prawda – rzekł spokojnym głosem Samson Miodek – jest córą czasu.

– Poczętą – dokończył Szarlej – w przypadkowym i krótkotrwałym romansie ze zbiegiem okoliczności.


* * *

Było późne przedpołudnie, gdy dotarli do Cronschwitz. Było południe, gdy zmęczyło ich i znużyło pukanie do furty, a potem walenie w nią. Gdy niemal zachrypli od wołań. Zamczysta klasztorna furta pozostała zamkniętą na głucho. A kamienna bryła dominikańskiego cenobium pozostawała taką, jaką była: zimną, martwą i milczącą.

– Przybywamy po pannę Juttę de Apolda! Z upoważnienia jej rodziców!

Pax vobiscum, sorores! Przysyła nas arcybiskup magdeburski! Otwórzcie!

– Jestem duchownym! In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti! Credo in Deum Patrem omnipotentem, Creatorem caeli et terrae!

– Jesteśmy dobrzy katolicy! Przysięgamy na Święty Krzyż!

– Ofiarujemy na klasztor pięćdzie… Sto guldenów!

– Jutto! Odezwij się! Jesteś tam? Juuuttooooo!

Obita żelazem furta raziła lodowatym zimnem i wrogim zapachem rdzy. Klasztor milczał. Jak grób. Jak kamienie otaczającego go muru.

– Mniszki są wewnątrz – skonkludował Szarlej, gdy zrezygnowani wycofali się do pobliskiego lasku. – Wyjście jest jedno. Tabor operuje blisko, te dymy to skądś spod Gera, pali się też chyba Altenburg, który minęliśmy wczoraj. Skoczę tam, przyprowadzę setkę chłopaków i weźmiemy monastyr szturmem.

– Ograbią klasztor. Dominikankom też się dostanie.

– Miały swoją szansę.

– Pójdę jeszcze raz pod klasztor – zaciął usta Reynevan. – Tym razem sam. Na kolana padnę przed furtą. Będę błagał…

Samson niczym tygrys skoczył nagle w suchą gęstwę i wywlókł z niej za kołnierz niewysokiego i mocno zarośniętego typa.

– Puśćcie… – wystękał typ. – Puśćcie mnie… Wszystko powiem…

– Ktoś taki?

– Brunwart, panie. Z klasztoru sługa… Słyszał żem, coście pod furtą krzykali… Próżno, bo onej panny w klasztorze już nie masz…

– Gadaj! Gadaj, co z nią!

– A rzekaliście ta cosik o pieniądzach…


* * *

Jechali na wschód, gościńcem na Chemnitz. Podniecony zdobytymi informacjami Reynevan znowu był na czele i znowu narzucał tempo.

– Uciekły z klasztoru – powtórzył po raz nie wiedzieć który, gdy zwolnili. – Jutta z jakąś drugą panną. W ucieczce pomógł im duchowny, miłośnik tej drugiej…

– Załóżmy, że drugiej – wykrzywiła się szelmowsko Rixa, ucichła pod jego złym spojrzeniem.

– Pojechały – ciągnął – na wschód, w kierunku Drezna, na Via Regia. To jasne, zmierzają w kierunku domu… Musimy je doścignąć.

– Opuściły klasztor ponad tydzień temu – zauważył Samson. – Jeśli wierzyć posługaczowi. Mają sporą przewagę. A mój koń… Nie chcę was martwić, ale z jego chodem coś nie tak.

– Nie dziwota – parsknęła Rixa. – Nosić takiego giganta nie żart. Ile ty ważysz, dybuku? Cztery cetnary?

– Konia – Szarlej stanął w strzemionach – trzeba będzie zmienić. Twojemu, Reinmarze, też, słyszę, w płucach gra jak w miechach. Musimy mieć nowe rumaki. Co powiecie na te?

Wskazywał pod las, na dukt, z którego właśnie wyłaniał się pochód wieśniaków. Wieśniacy, był ich z tuzin, prowadzili konie.

A odziani, a raczej przeodziani, byli bardzo dziwnie. I bardzo jak na wieśniaków nietypowo.

– Ja znam te konie – powiedział Reynevan. – I te czarne płaszcze. I te czarne przyłbice…

Nim dokończył, Szarlej i Rixa już spinali konie.


* * *

Choć obuci w monstrualne łapcie, wieśniacy wykazali rączość jeleni i skoczność kozic. Rzuciwszy obarczające ich łupy, sadzili przez gąszcza i pełne śniegu wykroty z gracją antylop, wiali tak chyżo, że pościg nie miał szans. Szarlejowi i Rixie udało się pojmać tylko jednego, najbardziej posuniętego w leciech i chyba dotkniętego platfusem, jak zdiagnozował Reynevan na podstawie kaczego chodu.

Doprowadzony za kołnierz chłopina płakał, krzyczał, prosił litości i wzywał Boga, wszystko to bardzo nieskładnie i bardzo niezrozumiale. Szczęściem Szarlej znał sekret komunikacji z mieszkańcami rolniczych siół. Potężnie kopnął wieśniaka w dupę, a raptownie wyprostowanego zdzielił pięścią w kark. Poskutkowało momentalnie.

– …nie winowaty, my nie winowaty! – Mowa platfusa nabrała cech ludzkiej. – Nie my ich pobili, schwöre bei Gott, nie my… Oni tak między sobą się rżnęli, między sobą! My ino ubitych z przyodziewy obrali… Konie my połapali i wzięli… Um Gottes Willen! Panoczku dobry… Wżdy i nam niedzielę temu nazad wzięli, wszystko Rittery wzięli… Jednej kury nie ostawili… Święta Genowefo… Tedy jak my te trupy naszli…

– Trupy? Gdzie? Zaprowadź nas.


* * *

Za lasem rozciągał się ugór, porośnięty krzakiem i zaśnieżony. Śnieg zryty był podkowami i czerwony od krwi, czerniały na nim trupy. Na oko jakieś dwadzieścia ciał.

Chłopi nie zdążyli obedrzeć nawet połowy zabitych, toteż identyfikacja zwłok nie przedstawiała trudności. Co najmniej czterej zabici nosili czarne płaszcze, czarne blachy i czarne hundsgugle, zapamiętane przez wszystkich jako strój i znak rozpoznawczy Czarnych Jeźdźców Birkarta Grellenorta. Inni wyglądali na najemników.

Rixa była jedyną, która wjechała na krwawy śnieg i okrążyła pobojowisko, bacznie lustrując wszystkie ciała, ślady i szczegóły.

– Bili się wczoraj – stwierdziła, wróciwszy. – Najemników było piętnastu, padli wszyscy. Jeźdźców Grellenorta było mniej, zginęło trzech. Z czego dwóch dobito, zakłuto mizerykordiami. Grellenort się widać spieszył.

– Dokąd? – spytał Szarlej. – Którędy pojechał?

– Na południe. Na nasze szczęście, bo byśmy się na niego nadziali.

– Co on – Reynevan uspokoił boczącego się konia – tu robi? Czego szuka?

– Nas – odrzekł sucho Samson. – Nie miejmy złudzeń.

– Chryste… – Reynevan pobladł. – Nadjechał ze wschodu… Jutta…

– Nie – ucięła Rixa. – Na pewno nie. Jedźmy stąd.

Ruszyli. Samson i Reynevan na nowych karych koniach, wzbogaceni o dwa nowe luzaki. Rixa obejrzała się jeszcze raz.

– Jednego z tych dobitych rozpoznałam – skrzywiła się. – Służył we Wrocławiu u Hayna von Czirne. Zbir, morderca, do tego amator małych dziewczynek. Potwierdza się, że zdeterminowany Grellenort zbiera i werbuje, kogo zdoła, kanalie, zwyrodnialców i ostatnią swołocz.

– Potwierdza się jeszcze jedno – dodała. – Plotka o zniszczeniu przez Inkwizycję ich legendarnego zamku, tego Sensenbergu. Grellenort nie ma już ani kwatery głównej, ani asasyńskich narkotyków dla swoich pupilków.

– Niegdyś strachy nocne – splunęła. – Rota Śmierci, budzące zabobonny lęk Demony Południowej Pory. Teraz zgraja wykolejonych szubieniczników, ponoszących straty w byle starciu. I dorzynających własnych rannych. Jak dla mnie, to jest upadek.

– Upadłe anioły – odezwał się Samson – nie są wcale mniej groźne.

– Gadasz jak dybuk, dybuku.

– Dobrze gada – uciął Szarlej. – Jakby nisko Grellenort nie upadł, wolałbym go nie spotkać. Ani jego, ani tych Jeźdźców. Miałem już nieprzyjemność.

– Kto nie miał? – parsknęła Rixa. – W konie!


* * *

Rycerz, przed którego ich przyprowadzono, golił się właśnie przed biało-niebieskim namiotem z grubego golszu. Na ich widok wyprostował się butnie, wytarł twarz. Nos, jak zauważył Reynevan, miał opuchnięty, a cały lewy oczodół ginął w wielkim sińcu.

– Jestem Gers von Streithagen – oznajmił kwaśno. – Pan na burgu Drachenstein. Tutejszy pfleger. Pełnię tu straż. Husytów, gdy od Freitalu nadejdą, za rzekę nie puszczę, zęby sobie na mnie heretycy połamią. Może nie wierzycie?

– Wierzymy – zapewnił Szarlej. – Musowo wierzymy.

– Wy kto tacy?

– Podróżni.

– Opłata za przejazd mostem wynosi trzy grosze od konia.

– Uiścimy – uspokoiła Rixa rozjuszonego zdzierstwem Szarleja. – Uiścimy, szlachetny panie.

– Wpierw – wtrącił się Reynevan – zapytać o coś chcemy. To jedyny w okolicy most, kto zmierza ku Chemnitz, i Via Regia, nie ma wyboru, musi tędy. Wy zaś, panie rycerzu, kontrolujecie wszystkich. Nie przejeżdżały tędy dwie młode niewiasty? Podróżujące wierzchem i samotnie?

Rycerz pobladł, jego siniec natomiast nabrał tonów ciemniejszych. Uwagi Szarleja to nie uszło.

– A te młódki – wycedził zza zaciśniętych nagle zębów Gers von Streithagen – dla was kto? Drużki? Krewniaczki? Miłośnice może?

– Skądże – zaprzeczył z surową miną demeryt. – Ścigamy je, by ukarać. Na zlecenie proboszcza od Świętego Mikołaja w Jenie. To nierządnice, okradły wielebnego podczas świadczenia usług. Rzeknijcie, prosimy, jechały tędy azali nie?

– Jechały. Ale… Zawróciły.

– Jak to? – wybuchnął Reynevan. – Jak to, zawróciły? Dlaczego zawróciły? Mówcież no, panie rycerzu, składniej nieco!

– A wy co? Rozkazywać mi będziecie? – Gers von Streithagen wziął się pod boki. – Mnie, urodzonemu? Nadto hardo, panku, nadto hardo! O pannach łżecie, przejrzałem was, w zmowie z nimi jesteście. I na husyckich szpiegów mi patrzycie! Inaczej czemu na wschód wam droga? W stronę Freitalu i Marienbergu, gdzie husyci palą i rujnują kopalnie, skąd ci uciekinierzy ciągną? Te wasze dziewki też pewnikiem szpiegarki, też na wschód zdążały, nim ku Plauen uciekły. Jam jest pflegerem, ludzi przed heretykami bronię…

– Jasne. Kasując od nich trzy grosze od konia.

– Aresztuję was! – Gers von Streithagen pobladł jeszcze bardziej. – Aresztuję was, psubraty. Wnet was przypiec każę, migiem prawdę mi wyznacie. Hej, ludzie, do mnie! Brać ich!

Szarlej sięgnął pod płaszcz po zdradną rucznicę. Rixa była szybsza. Postąpiła krok. Wykrzywiła się. Zakrztusiła, zakaszlała, zarzęziła, zacharczała. A potem plunęła, kichnęła i smarknęła, siejąc deszcz krwi i śluzu. Wprost w twarz rycerza. Na jego asystę. I na zbiegających się halabardników.

Heilige Maria, Mutter Gottes! – zawył jeden z przybocznych pflegera, ścierając z twarzy krwawe gluty. – To zaraza! Pestyleeencjaaa!

– Ratuj, święty Rochu!

Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się dó ucieczki. Most zadudnił pod ich stopami.

Został tylko pfleger Gers von Streithagen, znieruchomiały, patrzący z niedowierzaniem. Szarlej doskoczył, kopnął go pod kolano. Pfleger runął na klęczki, a demeryt ciosem pięści złamał mu opuchnięty nos.

– W konie! – Rixa skokiem znalazła się w siodle. – W konie, kompania!

Wkrótce galopem gnali gościńcem. Na zachód. Z powrotem w kierunku, z którego przybyli.


* * *

– Przed nami jakieś zbiegowisko – ostrzegła Weronika. – Zasłoń twarz.

Podobnie jak Jutta, nosiła calotte, czapeczkę kryjącą włosy. Teraz naciągnęła jeszcze kaptur. I pochyliła głowę. Jak do tej pory, przebranie sprawdzało się, nikt nie rozpoznał w nich dziewcząt, nikt im się nie narzucał, nikt ich nie zaczepiał. Nikt nie wypytywał arii nawet specjalnie się nie interesował. Bez kłopotów podróżowały już kilka dni, a drogi nie świeciły bynajmniej pustkami, wręcz przeciwnie, czasem było na nich wręcz tłoczno. Jak teraz, w bliskości Zwickau.

W dolinie wiła się rzeka, droga wiodła na most, zablokowany kolejką oczekujących na kontrolę wozów. Od niedawna na gościńcu wybitnie przeważał ruch ze wschodu na zachód. Wiedziały, dlaczego. Powiedział im to domokrążca spod Annabergu, jowialny mąż niepozornej żony i ojciec niemożliwych do policzenia dzieci, którego spotkały dzień wcześniej. Kamuflaż domokrążcy nie zwiódł; tytułując je „cnymi panienkami” objaśnił, że exodus ze wschodu to skutek husyckiej rejzy i podnoszących włosy na głowie pogłosek o husyckich okrucieństwach. Główne siły husytów, sklarował im domokrążca, prą na Miśnię i Oschatz. Ale za Freibergiem hulają bandy, które palą i rujnują kopalnie i huty, zwłaszcza na kopalnie i huty się uwzięli, szatani. Spalili Hermsdorf, Marienberg, Lengefeld, Glashütte i Freital…

– Z czego uszyli ten namiot? – parsknęła Weronika. – Z barchanu na kołdry?

Ustawiony opodal mostu i budki mytnika namiot wykonany był z grubej tkaniny w biało-błękitne pasy, faktycznie przypominającej materiał do wyrobu pościeli. Na wbitej w ziemię tyce smutno zwisał mokry od śniegu proporzec. Obok kręcili się zbrojni, jak manekiny stali halabardnicy.

Podjechały do mostu, na którym właśnie trwała ostra wymiana zdań. Przy moście, jak wychodziło, stacjonował oddział zbrojny, prawem pięści egzekwujący od podróżnych opłaty za przejazd. Padał śnieg, było zimno, większość uchodźców płaciła więc bez szemrania, od czasu do czasu trafiał się jednak ktoś śmielszy, kwestionujący legalność myta. Tak było właśnie teraz. Uciekinier wrzeszczał i pomstował. Dzieci płakały. Zbrojni klęli i wygrażali pięściami.

Jutta i Weronika wjechały na przedmoście, schyliwszy zakapturzone głowy, starając się zwracać jak najmniej uwagi. Niestety, w kierunku wschodnim zmierzali tylko nieliczni podróżni. I wszyscy uwagę zwracali. Drogę zajechał im nagle wielki bojowy koń, gniady kopijniczy dextrarius. Siedział na nim rycerz w bobrzej czapie i szubie narzuconej na aketon.

– Stać. Ktoście? Kaptury z głów!

Nie było wyjścia.

– Na głowę świętego Pankracego! – Rycerz wyszczerzył zęby, walnął pięścią w łęk. – Toż to młódeczki!

Nie było sensu zaprzeczać.

– Jam jest Gers von Streithagen – oznajmił rycerz. – Pan na burgu Drachenstein. Tutejszy pfleger. Pełnię tu straż. Husytów, gdy nadejdą, za rzekę nie puszczę, zęby sobie tu heretycy połamią. A panny kim jesteście? I czemu w przebraniu?

– Nie każdy ze spotkanych – bąknęła pokornie Jutta – jest szlachetnym rycerzem, szlachetny rycerzu. Są tacy, co nie uszanują płci…

– A nam z siostrą pilno – włączyła się prosząco Weronika. – Szlachetny panie, zwólcie nam…

– Pilno? Pewnie do waszych lubych, co? Pewnie czekają stęsknieni? Spragnieni całusów?

– Pilno nam do mamy i taty… Do dom…

Spojrzał na nie z wysokości kopijniczego siodła, na usta wypełzł mu brzydki uśmiech.

– Panienki pozwolą za mną. Do mego namiotu. Wypiszę glejt. Przyda się, gdyby kto nagabywał.

Wnętrze biało-niebieskiego namiotu, oprócz pełnej mediolańskiej zbroi na stojaku, mieściło stół, składane krzesło i polowe łóżko. Pan na burgu Drachenstein bez wstępów przeszedł do rzeczy.

– Czas zapłacić za przejazd, dzieweczki – wykrzywił się obleśnie, wskazując na łóżko. – Ty pierwsza. Nuże, rozdziewaj się. Zdejmuj szmatki.

– Szlachetny panie…

– Mam wezwać knechtów, by pomogli?

Weronika błagalnie spojrzała na Juttę. Jutta westchnęła, wzruszyła ramionami. Weronika drżącymi palcami jęła rozpinać knefliki. Gers von Streithagen utkwił oczy w jej dekolcie. A Jutta urwała z mediolańskiej zbroi zarękawie wraz rękawicą i walnęła go nim prosto w nos. A gdy złapał się za twarz, z całej siły kopnęła go w krocze.

Gers von Streithagen skulił się, ciężko siadł na polowym łóżku, które złamało się pod jego ciężarem. Weronika zdzieliła go składanym krzesłem. Jutta zaś wsunęła rękę w pancerną rękawicę, ścisnęła pięść, wzięła zamach. I uderzyła ze wszystkich sił, aż coś chrupnęło jej w ramieniu.

Wyszły z barchanowego namiotu jak gdyby nigdy nic, halabardnicy nawet na nie spojrzeli, zaciekawieni kolejną awanturą na moście.

Za chwilę były już w siodłach. I co sił galopowały na zachód.

Z powrotem w kierunku, z którego przybyły.


* * *

Nazajutrz rozpętała się śnieżyca, mocno ich spowolniając. Reynevan złościł się bezsilnie. Rixa się zaniepokoiła, podejrzewała, że upokorzony na oczach podwładnych pfleger może ich ścigać. Szarlej uznał to za mało prawdopodobne; wymuszeniowy interes na moście był zbyt intratny, by go porzucić. A nawet gdyby, to śnieżyca pościg hamowała również. Jechali więc, łykając wiatr i śnieg, albo kryli się gdzieś, gdy zamieć całkowicie uniemożliwiała jazdę.

Pogoda poprawiła się dopiero po kilku dniach. A ducie wichru przestało tłumić huk bombard, dobiegający gdzieś z zachodu, przewalający się jak grom.

Przyspieszyli, kierując się coraz wyraźniejszą i głośniejszą kanonadą, wkrótce mieli przed oczami zarówno strzelające działa, jak i ich cel.

– Miasto i zamek Plauen – wskazał Szarlej.

– Kto oblega? Tabor czy Sierotki?

– Sprawdźmy.


* * *

Oblegał, jak się okazało, Tabor, wojsko polne pod Prokopem Gołym i Jakubem Kromieszynem. Trochę potrwało, nim przedostali się przez pogorzelisko podgrodzia, wciąż nagabywani przez straże, by wreszcie dostać się przed hejtmanów. Prokop, o dziwo, nie narzekał na bóle i nie kazał się Reynevanowi leczyć. Nie dał też Reynevanowi dojść do słowa.

– Oto Plauen – wskazał na dymiące po ostrzale miasto. – Siedziba Henryka von Plauena, wodza pilzneńskiego landfrydu. Mało jest między Czechami bardziej znienawidzonych nazwisk. To stąd wyruszały na nasze pogranicze wypady, podczas których żołdacy von Plauena dopuszczali się niewysłowionych okrucieństw. To Henryk von Plauen wymyślił określenie bellum cottidianum, wojna powszednia. On też określenie to wcielał w życie, codziennie niemal wpadając z najazdem, paląc, grabiąc i wieszając. Nie spodziewał się, że podejdziemy pod te mury. Nie spodziewał się też, że te mury runą.

Podkreślając jakby wagę słów, z okopów wypaliła z ogłuszającym hukiem ciężka puszka, kula walnęła w mur, podnosząc kurz. W tej samej chwili prak, czyli trebusz, machnął neurobalistycznym ramieniem i posłał w centrum grodu półcetnarowy głaz. Stojąca na pozycji katapulta miotnęła na miasto zapaloną beczkę smoły, celnie, bo z dachów momentalnie wzbił się dym.

– Bo Pan dokona sądu ogniem – rzekł pełnym patosu głosem obecny przy rozmowie kaznodzieja Markolt. – I mieczem swym ukarze wszelkie ciało, tak iż wielu będzie pobitych przez Pana.

– Amen – dokończył Prokop. – Za dużo kosztują Czechy te najazdy, te wypady, to bellum cottidianum. Von Plauen i inni palą pola i grabią plony, a Praga głoduje. To się musi skończyć. Dam przykład grozy.

– Po szturmie – dokończył, gryząc wąs – wydam miasto na łup, a ludność na rzeź. Bojownicy ostrzą noże.

– Nawet – spytał z uśmieszkiem Szarlej – gdyby dali okup?

– Nawet.

– Zwłaszcza – wtrącił znowu Markolt – że nie dali…

– Nie powstrzymam wojaków – uciął Prokop. – Zabiliby mnie chyba, gdybym spróbował. Wiem, z czym przychodzisz, medyku. W Plauen schroniło się sporo uciekinierów, podejrzewasz wśród nich i tę twoją pannę. Ale nic nie poradzę. To jest wojna.

– Hejtmanie…

– Ani słowa więcej.

Szarlej i Samson odciągnęli Reynevana. Powstrzymali go, gdy rwał się przekradać do Plauen, za mury. Z wielkim trudem przekonali go, że byłoby to samobójstwo.

Krótko po południu bombardy zamilkły. Blidy i trebusze przestały miotać pociski. Rozległ się grzmiący sygnał trąb. Załopotały rozwinięte sztandary i proporce. Rozbrzmiał bojowy wrzask. Pięć tysięcy taborytów runęło do szturmu na Plauen.

Po dwóch godzinach było po wszystkim. Sforsowano po drabinach mury, rozwalono taranami bramy. Zgnieciono opór, obrońców wycięto w pień. Pardonu nie dawano.

W trzeciej godzinie zdobyto zamek, wszyscy obrońcy poszli pod nóż. Krótko potem padł klasztor dominikański, ostatni punkt oporu.

I wtedy zaczęła się rzeź.

Nim ściemniało, Plauen stało w płomieniach, syczały w ogniu rzeki płynącej ulicami krwi. Pożary noc zmieniły w dzień, mordercza robota nie ustawała, krzyki zabijanych nie cichły do brzasku.

Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa czekali za rzeką, przy grobli, przy drodze wiodącej na południe, w kierunku Oelsnitz i Chebu, podejrzewając, że tędy wypadnie droga uciekinierom. Podejrzewali słusznie, wnet pojawili się zbiegowie, osmaleni, poranieni, spanikowani i ogłupiali ze strachu. Rixa i Szarlej rozglądali się, Reynevan i Samson nawoływali. Na próżno. Jutty nie było wśród tych, którym udało się z Plauen wyjść.

Reynevan pozostał głuchy na argumenty. Wyrwał się druhom i poszedł do miasta. Z twardym postanowieniem. Wszedł między wciąż gorejące domy, spróbował wejść w zatarasowane uliczki. To, co zobaczył, sprawiło, że zawrócił. Zrezygnował. Zalegających miasto trupów było zbyt wiele. A większość już zdążyła się zwęglić, wraz z całym miastem zamienić w popiół.

Jutta, pomyślał z przerażeniem, mogła być w tym popiele.

Pozostawała nadzieja, że jej tam nie było.


* * *

Nazajutrz rozpętała się śnieżyca, tak gwałtowna, że praktycznie uniemożliwiła jazdę. Musiały poszukać schronienia. To, że trafiły na pasterski szałas, graniczyło z cudem.

Rankiem się wypogodziło. Niebo pojaśniało. Po to, by mogły zobaczyć na nim słupy dymu. Całe niemal niebo na północy i zachodzie przesłaniał dym, dym tak gęsty, że wnet ciemności okryły ziemię. Zdało się, oto spełnia się proroctwo Apokalipsy.

– I piąty anioł zatrąbił – wyszeptała Jutta – i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. I otworzyła studnię Czeluści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze…

Weronika nie odpowiedziała.


* * *

Nie minęły dwa dni, a drogi zaroiły się od uchodźców. Zorientowanie się w sytuacji nie nastręczało problemów. Wystarczyło zapytać.

– Husyci idą od północy – powtórzyła Weronika zasłyszaną od zbiegów wieść. – Paląc wszystko po drodze, maszerują na Naumburg, Jenę i Gera, podobno widziano ich już pod Altenburgiem. Znaczy, doszli aż pod Lipsk, tam zawrócili i ruszyli na Turyngię i Vogtland. Wierzyć się nie chce, ale to jednak prawda. Napalony pfleger na moście pod Zwickau zdziwi się, gdy go od tyłu zajdą i za dupsko chwycą.

– Nam zaś – podsumowała – w tej sytuacji trzeba na północ. Pod Altenburg. Husytom naprzeciw.

– Jedziemy.

– Jedziemy. I modlimy się, by trafić na twego lubego. Lub kogoś, kto go zna.


* * *

Im dalej na północ, tym więcej widać było dymów, nocą łuny znaczyły płonące wsie i oppida. Im dalej na północ, tym przybywało uchodźców, tym większa też powstawała na gościńcu panika. Były świadkami, jak uszkodzony i wyładowany wóz inni zbiegowie bez litości zepchnęli z drogi, którą tarasował, nie bacząc na wrzaski woźnicy, błagania jego kobiety i lamenty dzieci. Długo trwało, nim wreszcie kilku z ostatnich przejeżdżających zdecydowało się zaoferować pomoc.

Na własną zgubę, jak się okazało.

Rozległ się łomot kopyt, krzyk i świst, zza grzbietu wzgórza wypadł cwałem oddział konny. Jeźdźcy mieli na jakach naszyte czerwone Kielichy.

– Husyci! – ucieszyła się Weronika. – Jutta, widzisz? To husy…

Jutta w nagłym przeczuciu chwyciła ją za ramię, ścisnęła mocno. Wycofały konie w gęstwinę przydrożnego sośniaka. W samą porę.

Jeźdźcy z Kielichami spięli konie i z dzikim wrzaskiem runęli na uchodźców. Dopadli, skłuli rohatynami i porąbali mieczami, nie dając pardonu nikomu, przydrożny śnieg momentalnie zabarwił się czerwono. Kwiczących rannych dorzynano. Jednego z mężczyzn, schwytanego na arkan, włóczono tam i z powrotem po gościńcu. Jedną z oszczędzonych kobiet obalono na ziemię i odarto z odzieży.

– Panno Przenajświętsza… – szeptała skryta w sośniaku Jutta. – Matko Boga wiekuistego… Pod Twoją obronę uciekamy się…

Weronice trzęsły się usta. Kobieta krzyczała przeraźliwie.

Nagle znowu załomotały kopyta, zza wzgórza pojawili się kolejni jeźdźcy. Ci, ku zgrozie Jutty, dosiadali karych koni, a odziani byli jednolicie czarno, w czarne płaszcze, czarne zbroje i hełmy. W pełnym galopie zwalili się na grabiących wozy husytów. Dźwięknęły klingi, znowu powietrze zawibrowało od krzyków.

A Jutta nagle zobaczyła.

Znała go z opowieści. Pamiętała z Białego Kościoła, gdzie widziała, jak groził opatce, jak ją szarpał, jak bił związanego Reynevana. Gdy z rozkazu księcia Jana Ziębickiego wzięto ją pod straż w furgonie, zaglądał do niej kilka razy, zapamiętała jego okrutny uśmiech. Zapamiętała czarne, sięgające ramion włosy. Ptasi nos. I wejrzenie diabła.

Birkart Grellenort.

– Uciekajmy… – wykrztusiła. – Uciekajmy szybko.

Weronika nie oponowała.

Mordowani krzyczeli.


* * *

– Przed nami miasto – wskazała Weronika. – Uchodźcy mówią, że to Plauen. Większość tam właśnie uchodzi. Bezpiecznie, mówią, jest teraz tylko za murami. Co ty na to, Jutta? Na północ, na spotkanie z husytami, jechać już przecież nie chcesz. Już nie szukamy z nimi kontaktu. Może i dobrze. Sama widziałam, czym się kończy taki kontakt…

– Ja – Jutta zatrzęsła się na wspomnienie – na północ nie pojadę, za nic, za nic na świecie. Tam jest Grellenort. Wszystko, tylko nie on. Chcę jak najdalej od niego. Jak najdalej…

– Plauen nie jest dostatecznie daleko? Nie zostaniemy tu?

– Nie – Jutta wzdrygnęła się na nagłe niejasne przeczucie. – Nie zostawajmy tu, Weroniko. Proszę.

– Twoja wola, twoja decyzja. Pokaże się, czy słuszna.


* * *

Na zaśnieżonym polu była kiedyś wieś, sterczące resztki glinianych kominów i czarne kwadraty wypalonej ziemi wskazywały lokalizacje niegdysiejszych chat i szop. Na skraju pogorzeliska siedziało kilku obdartych wieśniaków, różnego wieku i płci. Siedzieli nieruchomo, jak kukły, jak przydrożne świątki. Oczy mieli niewidzące i puste.

– Paskudna rzecz – odezwała się wśród milczenia Rixa. – Paskudna rzecz, wojna w zimie. Der böse Krieg, jak na to mówią. Latem, jak chałupę spalą, to chociaż las pożywi, liściowie przed chłodem uchroni, z pól da się coś zebrać… A zimą to wyrok. Prowadzenia wojny zimą powinno się zakazać.

– Jestem za – kiwnął głową Szarlej. – Nienawidzę srać na mrozie.


* * *

– Spójrz! – zawołała Weronika. – Co to takiego?

– Gdzie?

Weronika podjechała do kapliczki, zdarła przybity do niej arkusik.

– Rzuć okiem.

Fratres et sorores in fide, bla, bla, bla – przeczytała Jutta. – Nie wierzcie klechom ani panom… Wypowiedzcie posłuszeństwo waszemu królowi Zygmuntowi, bo to nie król, ale łotr i desolator Christi fidelium, non exstirpator heresum, sed spoliator ecclesiarum omnium, non consolator, sed depredator monachorum et virginum, non protector, sed oppressor viduarum et orphanorum omnium… To jest husycka ulotka, widziałam już takie. Skierowana do umiejących czytać, dlatego po łacinie.

– Po okolicy – rzekła z naciskiem Weronika – krążą, jak widać, husyccy emisariusze. Jeśli natrafimy na takiego…

– Jasne – odgadła Jutta. – Emisariusz musi znać Reynevana, musiał o nim choć słyszeć. Jeśli poprosimy, doprowadzi nas do husyckich dowódców, uchroni od grasantów… Tylko gdzie go szukać?

– Tam, gdzie są ludzie. W mieście.


* * *

Ukryte w malowniczej kotlinie wśród malowniczych wzgórz miasto Bayreuth z dala wyglądało na malowniczą oazę spokoju. I faktycznie taką było. Bramy były strzeżone, ale otwarte, gromad uciekinierów nikt ani nie powstrzymywał, ani specjalnie nie kontrolował. Dziewczęta bez żadnych przeszkód dotarły najpierw pod ratusz, a potem pod kościół farny Świętej Marii Magdaleny.

– Jeśli nawet nie znajdziemy w Bayreuth husyckiego emisariusza – westchnęła Weronika, torując sobie i Jutcie drogę przez ciżbę – to zostaniemy. Zobacz, ilu tu szuka schronienia. Dokuczyła mi tułaczka po gościńcach, mam dość. Jestem głodna, zmarznięta, brudna i niewyspana. I w ogóle chcę do domu.

– Ja też. Nie marudź.

– Powiadam ci, zostańmy w mieście. Nawet jeśli nie znajdziemy…

– Właśnie znalazłyśmy. Chyba cię naprawdę natchnęła twoja święta patronka. Zobacz.

Na jednym z tarasujących placyk wozów stał mężczyzna w kabacie z powycinaną w ząbki baskiną i goliardzkim kapturze, spod którego sterczały kosmyki szpakowatych włosów. Wóz otaczała spora gromada ludzi, przeważała wśród nich biedota: servi, żebracy, kalecy, prostytutki, lumpy i inni miejscy pauperes, do tego włóczędzy, pątnicy, wagabundowie, ogółem hałaśliwa, zuchwała i odrażająca zgraja.

Goliard w kapturze przemawiał, zwracając uwagę tłumu podnoszeniem głosu i wymachiwaniem rąk.

– Wiele grubych i wielkich kłamstw mówią o prawowiernych Czechach – wołał. – Że niby mordują i rabują. Kłamstwo to! Oni jedynie walczą w samoobronie, zabijają w walce tych, co ich najeżdżają z zamiarem zniszczenia. Wonczas oni bronią się, bronią swej wiary, swych domów, żon i dzieci. I ktokolwiek się na nich poważy, szkodę ponosi. Ale oni pragną gorąco, aby między wami i nimi ustały owe walki i zabójstwa, i krwi rozlewy, by stała się boska i święta zgoda.

– Wiedzcie, że wzywają Czesi książąt, panów i wszystkie miasta cesarskie do zejścia się na rokowaniach pokojowych, by kres niegodnemu krwi przelewowi położyć. Ale nie chcą książęta, panowie i prałaci wasi pychy i buty odłożyć! Bo to przecież nie ich krew, ale wasza się leje!

– Dobrze gada! – krzyknął ktoś z tłumu. – Prawie gada! Precz z panami! Precz z klechami!

– Gdzie król wasz? Gdzie książęta? Uciekli, na pastwę losu was zostawiwszy! Za takich chcecie walczyć? Dać się zabić za ich bogactwa i przywileje? Dobrzy ludzie, mieszkańcy Bayreuth! Poddajcie miasto! Czesi nie są wam wrodzy…

– Kłamiesz, bezbożny heretyku! – krzyknął z tłumu zakonnik w habicie augustianina. – Łżesz jak pies!

– Ludzie! – zawtórował mu któryś z mediocres, miejskich łyków klasy średniej. – Nie słuchajcie sprzedawczyka! Łapcie go…

Bum zakotłował się. Byli i inni, którzy podchwycili wezwania mnicha i łyka, ale biedota zakrzyczała ich, odepchnęła, nie żałując kosturów, lag, kułaków i łokci. Plac szybko wrócił pod władzę proletariatu.

– Widzieliście – wznowił kazanie emisariusz – jak usta chciano mi zamknąć? Jak to prawda klechów w oczy kole? Oni wam o posłuszeństwie wobec Kościoła i władzy bają! Oni Czechów kacerzami nazywają! A czy jest większe kacerstwo, niż wykręcać słowo Boże wedle własnego widzimisię? A to wszak prałaci czynią, wypaczając słowo Chrystusa. Może nie? Może zaprzeczycie, mnisi?

– Nie zaprzeczą! Prawda to! Prawda!

Na placyk z łomotem i tupem wpadli piesi halabardnicy, zahukały na bruku kopyta konnych. Motłoch zafalował i podniósł wrzask. Goliard zniknął z wozu, jakby go wicher zdmuchnął.

– Tam, tam – wypatrzyła go Weronika. – Za nim, prędko…

Emisariusz chyłkiem przemknął za wozami, skrył się w zaułku. Wbiegły za nim.

Czekał na nie, skryty za węgłem. Chwycił Juttę za ramię i przyparł do muru, przykładając nóż do gardła. Weronika krzyknęła głucho, duszona od tyłu przez drugiego, w szarej opończy, który jak spod ziemi wyrósł za jej plecami.

– Dziewczyna? – spojrzawszy spod kaptura, emisariusz zwolnił nieco chwyt. – Do diabła! Jesteście dziewczynami!

Dał znak, ten w opończy zluzował rzemień, którym dławił Weronikę. Był to zupełny młodzik, góra szesnastoletni.

– Co was napadło, by mnie śledzić? Gadaj, a prędko!

– Poszukujemy… – wydusiła z siebie Jutta. – Kontaktu z husytami…

– Co? – Zacisnął zęby, a jego nóż znowu znalazł się przy jej szyi. – Co takiego?

– Uciekłyśmy z klasztoru – powtórzyła słabym głosem Jutta, świadoma, że wyjaśnienia brzmią mało prawdopodobnie. – Chcemy dostać się do husytów. Mój… Mój narzeczony… Wśród husytów jest mój narzeczony…

Goliard puścił ją. Cofnął się o krok.

– Jak się nazywa?

– Reynev… Reinmar z Bielawy.

– Święta Klaro, opiekunko agitatorów… – westchnął głęboko emisariusz. I chwycił się za głowę.

– Jesteś Jutta Apoldówna – przemówił z mocą. – Odnalazłem cię. Święty Janie, Chrzcicielu Pana naszego Jezusa Chrystusa w jordańskich strumieniach! Święta Cecylio, patronko muzyków! Odnalazłem cię! Ja, Tybald Raabe, odnalazłem cię nareszcie!

Загрузка...