w którym mowa jest o snach i ich interpretacji, a niespodziewane osoby zawierają niespodziewane sojusze.
We Wrocławiu powoli zapadał zmierzch, nastawała pora godziny szarej, zwanej inter canem et lupum, godziną między psem a wilkiem, kiedy to ciemniało, ale świateł jeszcze nie zapalano. Było gorąco, wilgotno i duszno, zbierało się na burzę. Kundrie gwałtownym łykiem opróżniła kielich z resztek aurum potabile, oblizała wargi.
– A zatem – powiedziała, mrużąc bursztynowe oczy – jedziesz do Jawora i na łużyckie pogranicze. Albowiem doszła cię wieść o pojawieniu się tam Reinmara z Bielawy. Choć wieść, jak rozumiem, nie potwierdzona i mało pewna, ty rzucasz wszystko i pędzisz na oślep. Ode mnie zaś żądasz czarów i zaklęć zdolnych zlokalizować istotę syderyczną. Choć już sto razy mówiłam ci, że to niemożliwe.
– Nie ma – odrzekł Pomurnik – rzeczy niemożliwych. To była pierwsza rzecz, jaką wpoili nam w Aguilar.
Neufra westchnęła. A potem ziewnęła, demonstrując imponujący garnitur kłów.
– Cóż – rzekła. – Reinmar z Bielawy, to rozumiem, trzeba go usunąć, inaczej będzie utrapieniem, wciąż szukając zemsty za brata. Popieram zamiar, by go pojmać i kazać umierać powolną śmiercią; wcześniej, jeśli by się udało, zamęczywszy na jego oczach ową Apoldównę, której wciąż poszukuje. Idea rewanżu jest słuszna i przyklaskuję jej. Ale ten jego kamrat, ten olbrzym… Ten rzekomy przybysz ze świata astralnego… Jego radziłabym ci jednak poniechać. Według mnie to Czuwający, jeden z Refaim. Z nimi nie zaleca się zadzierać. Bardzo niedobre przeczucia nawiedzają mnie odnośnie twego polowania. Nie działasz racjonalnie. Twoje zainteresowanie tym olbrzymem coraz bardziej zaczyna wyglądać…
– Na co?
– Na obsesję – dokończyła zimno. – W czystej klinicznej postaci. Tyś w manię popadł, synku. Martwi mnie to. Tym bardziej, że nie jedyna to ostatnio twoja mania.
– Coś powiedziała?
– Nie jedyna to twoja mania. Jak widzę i słyszę. A zwłaszcza czuję. Węchem.
– Że co?
– Nie udawaj głupiego. Bywam na mieście, słucham plotek. O tobie i pannie von Pack. A węch mam dobry. Od dwóch miesięcy przychodzisz tu, zalatując jej cipką.
– Uważaj – syknął – byś nie przeholowała.
– Nie poznaję cię. Dziewek miałeś na kopy. Ty, Birkart Grellenort, marzenie i przedmiot westchnień połowy andaluzyjskich wiedźm. Aleś nigdy dotąd nie wiązał się z żadną białogłową, żadnej nie dałeś się ogłupić. Strzeż się, masz wrogów. Nie dali ci rady żelazem, mogli sięgnąć po inny oręż. Nie pomyślałeś, że ta Packówna może być podstawiona? A nuż chcą pokarać cię biblijnie, ręką kobiety? Panna załatwi cię jak Dalila Samsona. Albo jak Judyta Nabuchodonozora… Czy Holofernesa? Zapomniałam. Wasza Biblia to sakramencko zagmatwana lektura. Za dużo bohaterów, za dużo nieprawdopodobieństw i jawnych zmyśleń. Wolę już Chrétiena de Troyes i innych romanceros.
Oczy Pomurnika błysnęły. I zaraz przygasły.
– Każde dzieło literackie – odrzekł spokojnie – w tym i Biblia, wśród morza zmyśleń kryje perłę prawdy. I tu wracamy do naszego wielkoluda. Gdy go schwytam, wyduszę z niego wiedzę, poznam, co to prawda i gdzie ona leży. Bo on nie rzekomo, ale naprawdę przybył stamtąd, z płaszczyzny syderycznej, z miejsca, którego nie znamy, o którym na dobry porządek nic nie wiemy. Jedni, jak wiesz, uważają to miejsce za domenę Istoty Najwyższej, popularnego Boga. Politeiści utrzymują, że to domena wielu bogów, półbogów, bóstw i demonów. Inni są zdania, że bytują tam wyłącznie demony. Jak jest w istocie, nie wie nikt, bo choć stamtąd przybywali do nas goście, tam nikt dotąd nie przeniknął. Nikt, wliczając twych pobratymców Longaevi i twych nieledwie wszechpotężnych Nefandi…
– Schwytasz więc olbrzyma – przerwała neufra. – I co? Jeśli to Refaim, niczego z niego nie wyciągniesz.
– Wyciągnę. Jest uwięziony w materialnym ciele, skazany na ciała tego wady i niedostatki. W szczególności odczuwa ból, na który to ciało można wystawić. Ja, Kundrie, wystawię to ciało na ból. Wystawię tak, że on wyśpiewa mi wszystko.
– W tym i to, jak się dostać do domeny gwiezdnej?
– Lub przynajmniej nawiązać z nią kontakt – potwierdził. A zaraz potem zerwał się z karła, kilkoma krokami przemierzył pomieszczenie, od opartej o szafę trumny do stojącego pod najdalszą ścianą kompletnego szkieletu wieprza, Bóg jeden wie, do jakich celów służącego żywiołaczce.
– Co ma mi do zaoferowania ten świat? – podniósł głos. – Co może mi dać? Ten prymitywny świat, w którym wszystko już podzielono, rozkradziono i rozdrapano, w którym już nulle terre sans seigneur? Czym ja tu mogę być? Jaką władzę zdobyć, jaką potęgę? Kanonika katedralnego? Starosty i zarządcy Wrocławia albo, czym wabi mnie biskup, namiestnika całego Śląska? A choćbym i został biskupem, kardynałem i w końcu papieżem, co to za władza w obecnych czasach? Nawet jeśli uda się zniszczyć husytów, przykład przetrwa, idei unicestwić się nie da. Po husytach przyjdą inni, spękany gmach Rzymu nigdy nie odzyska już struktury niewzruszalnego monolitu. Królowie i książęta padać będą jak kukiełki, bo co to za władza, którą można zniweczyć miarką trucizny lub dziesięcioma calami klingi sztyletu. A zapatrzeni w moc pieniądza Fuggerowie? Zobaczą, jak pieniądz staje się mniej wart od plew. Magowie i czarodzieje? Są śmiertelni, bardzo śmiertelni. Longaevi? Tylko z nazwy są wieczni, przeminą razem ze swą magiczną mocą…
Gruchotem przetoczył się daleki grom, kontrapunktując przemowę. Kundrie milczała. Pomurnik odetchnął głęboko.
– Marco Polo – podjął – dotarł do Cathayu. Portugalczycy dopłynęli do Insulas Canarias, do Madery, do Azorów, zbierają się do wyprawy oceanicznej. Wierzą, że tam, za oceanem, w nie odkrytym jeszcze świecie, znajdą bogactwo i prawdziwą władzę. Wierzą w kraj Księdza Jana, w ziemię Mogal, w Ofir i Taprobane, zamierzają tam dotrzeć; by to osiągnąć, nie cofną się przed niczym. Ja też nie zamierzam się cofać.
Neufra nadal nie odzywała się, na przemian strosząc i kładąc kolce grzbietowe.
– Czy wiesz – spytała wreszcie – kto był ostatnim, który coś takiego powiedział? Co ciekawe, w identycznym kontekście? Szalony poeta i czarownik Abdallah Zahr-ad-Dihn, autor księgi o tytule Al Azif, tytuł to onomatopeiczny zapis odgłosu wydawanego przez nocne owady i upiory. W późniejszych przekładach nazwisko autora strawestowano na Abdul Alhazred, a tytuł zmieniono na Necronomicon. I to się przyjęło.
– Wiem.
– Wiesz więc i to, że Abdul Alhazred przemożnie pragnął przedostać się do syderium, że nie cofał się przed niczym. Był na nawiedzanej przez upiory pustyni Roba el-Khaliyeh, był w Irem, poszukiwał Kadath. Zginął okropną śmiercią w roku 738, w Damaszku, w biały dzień, na oczach wielu świadków rozszarpał go i pożarł straszliwy demon. Nie schładza to twego zapału?
– Nie schładza.
– W takim razie – neufra przewróciła oczami – życzę szczęścia. Dużo, dużo szczęścia.
– Idę. – Pomurnik wstał. – Jutro wyruszam. Aha, Kundrie, znajdzie się może w twoich zapasach trochę Perferro? Chciałbym mieć na podorędziu.
– Dobra idea – żywiołaczka wyszczerzyła żółte kły – mieć to pod ręką. Zadaj panience, tej całej Douce von Pack. Mocniej zwiążesz ją ze sobą. Zdobędziesz gwarancję, że nie ucieknie z innym. A jeśli ucieknie, to nie na długo. Do pierwszego skaleczenia żelazem…
– Kundrie.
– Już nic nie mówię. Perferro mam, ale niewiele, jedną dawkę, dla jednej osoby. Zwróć się do biskupa, wiem, że ma zapas. A na Sensenbergu masz przecież Skirfira i jego alchemiczne atanory.
– Biskup nie przyzna się, że ma. A na Sensenberg jechać mi nijak.
– Myślę, że mnie śledzą – wyjaśnił, widząc jej uniesione brwi. – Nie jestem pewien nawet mojej Roty. To zbieranina…
– Zbieranina mętów – dokończyła. – Hałastra złożona z łotrów, hultajów, rzeźników i zboczeńców. Twoi Czarni Jeźdźcy. Takich masz pod komendą, bo tylko takich zdołałeś zwerbować. I z takimi ruszasz na wyprawę. Zaiste, bardzo jesteś zdesperowany.
– Dasz mi Perferro czy nie?
– Dam. I dołożę coś jeszcze. Coś specjalnego. Powinno pomóc w poszukiwaniach.
Otworzyła stojący na stole kuferek, wyjęła coś stamtąd. Pomurnik z trudem zapanował nad odruchem obrzydzenia.
– Atrakcyjne, co? – zarechotała neufra. – Uaktywnia się zaklęciem. Wywodzącym się zresztą z Al Azif, a udoskonalonym przez Nefandi i italskich nekromantów. Ćwierkanie nocnych owadów, szelest ich skrzydełek… Ma dwie funkcje. Powinno wskazywać miejsce pobytu Bielawy albo jego panny.
– A druga funkcja?
– Posłuż się, gdy zajdzie potrzeba kogoś zabić. Zabić tak, by zabijany czuł, że umiera.
– Bywaj, Kundrie.
– W zdrowiu, synku.
W dach zastukały pierwsze krople deszczu.
Błyskawica rozdarła niebo, prawie natychmiast gruchnął grom, przeciągle i ostro, z trzaskiem dartego materiału. Ulewa nasiliła się, ściana wody kompletnie przesłoniła świat.
– Jakby się kto na nas uwziął – Reynevan strząsnął wodę z kołnierza. – Czas nagli, a tu masz, chmura się obrywa. Potop po prostu.
Przeczekiwali burzę w lesie, w gęstych zaroślach, które jednak ochronę dały tylko przez chwilę, teraz lało się na nich równo. Konie trzęsły grzywami, pospuszczawszy łby.
– Deszcz słabnie – otarła mokry nos Rixa. – Burza się oddala. Zaraz przejdzie, a wtedy polecimy w skok, cwałem, wicher nas osuszy. I wywieje złe myśli z głów.
Ulewa nie odpuściła jednak tak prędko, a rozmiękły po niej gościniec nie bardzo pozwalał na cwał i inne hippiczne wyczyny, toteż droga zajęła im znacznie więcej czasu, niźli planowali. Do Legnicy, miasta określanego jako „drugie po Wrocławiu”, wjechali dopiero za dwa dni, akurat w momencie, gdy dziesięciotysięczną populację jęły wzywać na mszę dzwony wszystkich siedemnastu kościołów. Rixa i w Legnicy czuła się jak u siebie, wiodła bez błądzenia. Minęli imponującą, nowiutką, całkiem niedawno konsekrowaną kolegiatę Bożego Grobu, przebili się przez zatłoczony rynek i diabelnie błotnisty po deszczach targ warzywny. Minęli kramy konwisarzy i igielników. Za kramami Rixa zatrzymała konia, zsiadła. Byli u wejścia w zaułek, z którego bił silny zapach kadzideł, ziół i korzennych przypraw.
– Mam tu – wyjaśniła – sprawę do załatwienia. Mogę pójść sama, ciebie prosząc, byś zaczekał w karczmie za rogiem. Możemy pójść razem, aby umacniała się nasza oparta na wzajemnym zaufaniu kooperacja.
– Pozwólmy się jej umacniać. Zobaczmy, co z tego wyniknie.
– Idziemy więc. Poproszę tylko o dwie rzeczy. Nie zadawaj żadnych pytań.
– A druga?
– Nie udzielaj żadnych odpowiedzi.
Zaułek, jak się okazało, był Zaułkiem Magów. Mieszczące się tu kramiki i ławki oferowały głównie zioła, eliksiry, periapty, amulety, talizmany, dzwonki loretańskie, szklane kule, kryształy, paciorki, kamyki, słomiane kukiełki, muszle, poroża i inne cudactwa. Reynevan słyszał o Zaułku, tolerowanym przez rajców i legnickie duchowieństwo. Powody tolerancji były dwa: wysokie opłaty na rzecz miasta i fakt, że oferowany w Zaułku towar z prawdziwą magią niczego wspólnego nie posiadał zgoła. Rzutu oka wystarczyło, by Reynevan utwierdził się w tym absolutnie: wśród towaru na ladach królowały szarlataneria, tandeta i chłam.
Rixa zatrzymała się przed ladą, za którą ładna czarnowłosa dziewczyna omiatała miotełką towar z kurzu. Towarem były głównie zasuszone żaby.
– My do mistrza Zbrosława.
Czarnowłosa spojrzała na Reynevana, strzepnęła długimi rzęsami, znikła na zapleczu. Reynevan oglądał ladę. Zdziwił się, dostrzegłszy nagle wśród bezliku wysuszonej gadziny rogatą jaszczurę ze spiralnie skręconym ogonem. Identyczną widział kiedyś na ilustracji w Grand Grimoire.
– Mistrz prosi.
Mistrz Zbrosław trochę Reynevana zaskoczył. Był pewien, że sprzedawca suszonych żab, będąc wszak kontaktem Rixy, przybrał słowiańskie imię tylko dla kamuflażu. Ale wewnątrz, w silnie woniejącym imbirem, goździkami i kamforą pomieszczeniu powitał ich Słowianin całą gębą. Barczysty, jasnowłosy, jasnowąsy, jasnooki, wypisz wymaluj król Krak z legendy.
– Witam. Czym służyć mogę?
– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Przysyła mnie… cadyk Chalafta.
Mistrz Zbrosław milczał długo, przebierając palcami. Wreszcie uniósł oczy.
– Ten z Oławy?
– Nie. Ten z Oleśnicy.
Uśmiechnęli się do siebie, radzi z udanej wymiany hasła i odzewu.
– Podobno – Rixa nie zamierzała tracić czasu – jesteś znawcą senników, mistrzu Zbrosławie. Umiesz jakoby czytać w snach.
– Bóg dociera do nas poprzez nasze sny. Sny dają nam wskazówki, wzmacniają nas, leczą i uzdrawiają duszę.
– O ile poznamy ich znaczenie. Mądry rabbi Hisda mawiał, że sen nie objaśniony jest jak list otrzymany, a nie przeczytany. A ja miałam sen.
– Słucham.
– W moim śnie wielkie niebezpieczeństwo groziło miastu Żagań.
– Ciekawe – mistrz Zbrosław wpił w Rixę słowiańskie oczy – że właśnie Żagań. Są wszak inne miasta. Leżące znacznie bliżej… zagrożenia. Bliżej Żytawy, która podobno właśnie gorączkowo szykuje się do obrony na wieść o możliwym ataku.
– Tamte miasta – Rixa nie spuściła wzroku – niechaj się same o siebie martwią. W moim śnie ich nie było. W moim śnie książę Jan Żagański miał cudowną wizję. Anioł Pański zstąpił był z niebios i natchnął go, jak ma ratować swój kraj. Szukaj, książę, rzekł anioł, ratunku w pobożnym Królestwie Polskim, w umiłowanym przez Bożą Rodzicielkę polskim narodzie. Wyglądaj ratunku od pobożnego króla polskiego Władysława. Miast knuć z Luksemburczykiem, rzekł anioł…
– Tak rzekł? Tymi słowy?
– Tymi właśnie – potwierdziła głosem zimnym jak święta Kinga w łóżku. – Miast knuć z Luksemburczykiem, zwróć się, książę, ku Polsce. Luksemburczyk daleko, a Polskę masz za miedzą. Czasy biedy pełne, a Polska swych przyjaciół w biedzie nie porzuca…
– Masz ci los – westchnął mistrz Zbrosław. – Anioł polonofil. W snach taki oznacza duże zmartwienie… Cóż, sen, jakkolwiek dziwności pełen, wart interpretacji. List otrzymany… Ów mądry rabin, jak się zwał? Przejęzyczyć się lękam…
– Hisda.
– List otrzymany, jak uczy rabbi Hisda, trzeba przeczytać. Ale tu są, że tak powiem, dwa listy. Mamy do czynienia ze snem w śnie. Waćpani śniłaś o śnie księcia żagańskiego. Ciekawe, czy sam książę żagański śnił…
– Nie śnił. – Z tonu Rixy wynikało, że jest rzeczy absolutnie pewna. – I w tym właśnie problem. Trzeba go koniecznie o tym śnie poinformować.
– Proponuję – dodała z naciskiem – zwrócić się z tym o pomoc do tutejszych franciszkanów. Niechaj przekażą wieść swym konfratrom z Głogowa, tym od Świętego Stanisława. Z prośbą, by ci powiadomili braci z Żagania.
Mistrz Zbrosław przechylił głowę.
– Głogowski Święty Stanisław – zauważył – nie podlega kustodii saskiej. Klasztor w Głogowie należy do kustodii gnieźnieńskiej. Mnisi z Głogowa natychmiast dadzą znać do Gniezna. I wnet o wszystkim wiedzieć będą w Krakowie.
– A to nie szkodzi.
– Rozumiem.
Mistrz odprowadził ich przed stragan, na którym ładna czarnowłosa wciąż odkurzała żaby. Możeś ty i Zbrosław, pomyślał Reynevan, ale ona to Rebeka.
– Co to? – Przedmiot na ladzie przykuł nagle jego uwagę. – Cóż to takiego? Czyżby…
– To? – Mistrz uniósł za sznurek żyłkowany kamyk z oczkiem w kolorze i kształcie ludzkiego oka. – Amulet Viendo. Kastylijski, przywieziony wprost z Burgos. Jak dla was, trzy grosze. Bierzecie?
– Nie panikuj, Reynevan – powtórzyła Rixa. – Zdążymy do Bolesławca. Raabe mógł się mylić co do terminu rejzy, wątpię zresztą, by dokładny znał.
– Mógł się mylić i w drugą stronę. – Rysy Reynevana ściągnęły się i stwardniały. – Może się zacząć wcześniej. A ja wiem, jak szybko oni potrafią iść. Sześć, nawet siedem mil na dobę, nawet bezdrożami. A wiem i to, co potrafią uczynić, gdy dojdą. Byłem w kilku zdobytych miastach. Między innymi w Chojnowie, niedaleko stąd. Psia krew, trzeba się spieszyć!
– I jechać na noc? Bez sensu. Przenocujemy…
– By nazajutrz – wpadł w słowo – kogoś jeszcze poinformować o husyckiej rejzie, tak? Rixo, Tybald nam zaufał. Liczył, że nie roztrąbimy tego na cały Śląsk. Ty zaś…
– Reynevan – kocie oczy Rixy rozbłysły. – Nie pouczaj mnie. I nie plącz się do moich spraw.
– I niechaj umacnia się nasza oparta na wzajemnym zaufaniu kooperacja.
– Przyjmij do wiadomości, że wiem, co robię. I że jestem po twojej stronie. O czym już kilka razy cię zapewniałam. I mam dość powtarzania. Informując Żagań o zagrożeniu, też byłam po twojej stronie. Podobnie jak w marcu w Raciborzu, gdy przy twoim pośrednictwie pomagałam podjąć decyzję wahającemu się Wołoszkowi.
– Tym niemniej chciałbym wiedzieć…
– Wiesz tyle, ile powinieneś – przerwała mu ostro. – A wiesz wcale niemało, masz oczy, masz uszy i nie jesteś głupi. I niech tak zostanie.
Milczeli. Z dołu, z głównej izby zajazdu, niosły się okrzyki, śmiechy, odgłosy zabawy. Myszy chrobotały i piszczały w powale, świeca mrugała.
– Reynevan?
– Tak?
– Nie bez kozery nalegałam, by tu zanocować. Jutro też wolałabym nie hamować nam tempa. Masz jakiś lek na babskie sprawy?
– Znaczy, na miesiączkę?
– Znaczy: masz czy nie masz?
Wydobył z torby puzdro z lekami, rad z siebie, że przezornie zaopatrzył się w aptece „Pod Archaniołem”.
– Weź to – wręczył Rixie elektuarium w opłatku. – Popij winem.
– Gorzkie jak cholera.
– Bo z aloesem. To Hiera Picra, przez Galena zwana species ad longam vitam. Na kobiece dolegliwości też skutkuje.
– Mam nadzieję.
Świeca mrugała. Myszy przestały chrobotać.
– Rixa?
– Czego?
– Czy to, że pochodzisz… Że jesteś…
– Żydówką? Czy to ma wpływ na to, co robię? Oczywiście.
– Mój ród – niespodzianie zaczęła po dość długim milczeniu – wywodzi się z Nadrenii, z Xanten. Wszystkich niemal z rodziny wymordowano w roku 1096. Krucjata! Deus lo volt! Rycerze Emich i Gotszalk wysłuchali apelu papieża Urbana II. I z entuzjazmem wprowadzili go w czyn. Zaczęli walkę o Grób Chrystusowy od masakry nadreńskich Żydów. W Xanten ocalał jeden chłopiec, Jehuda, podobno dzięki temu, że się przechrzcił. Jako Guido Fonseca zamieszkał w Italii, gdzie wrócił do wiary przodków, czyli, jak wy to mówicie, ponownie popadł w judaica perfidia. Jego potomków, znowu Żydów, wypędzono z Neapolu w roku 1288. Rozjechali się po świecie. Część rodu wywędrowała do Berna. W roku 1294 przepadło tam dziecko. Bez śladu, w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawa jasna, mord rytualny, Żydzi porwali gówniarza i przerobili na macę. Za straszny ten czyn wszystkich Żydów z Berna wypędzono. Mój przodek, rabin, noszący wówczas imię Mevorach ben Kalonymos, zamieszkał we Frankonii, w Weinheim.
– W roku 1298, we frankońskiej miejscowości Röttingen ktoś jakoby zbezcześcił hostię. Zubożały rycerz Rindfleisch otrzymał w tej sprawie znak od Boga. Świętokradcami są Żydzi, głosił ów znak, bij Żyda, kto w Boga wierzy. Wierzących znalazło się wielu, Rindfleisch wnet stanął na czele hordy rezunów, z którymi rozpoczął zbożne dzieło. Po wyrżniętych do nogi gminach w Rothenburgu, Würzburgu, Nördlingen i Bambergu przyszła kolej na Weinheim. Dwudziestego września Rindfleisch i jego zbiry wtargnęli do dzielnicy żydowskiej. Rabina Mevoracha z rodziną, wszystkich Żydów, Żydówki i ich dzieci zapędzono do synagogi i wraz z nią spalono żywcem. Razem siedemdziesiąt dziewięć osób. Niewiele, zważywszy, że łącznie we Frankonii i Szwabii Rindfleisch zabił pięć tysięcy. Z czego wielu na sposoby dużo wymyślniejsze niż spalenie.
– Z resztą rodziny, tej w diasporze, też klasyka: przechrzczony prapradziad, Paolo Fonseca, zostaje zamordowany w 1319, we Francji, podczas rewolty Pastoureaux, czyli Pastuszków. Pastoureaux mordowali z zasady szlachtę, zakonników i księży, ale za Żydów i przechrztów brali się ze szczególnym zapałem, często przy spontanicznej pomocy miejscowej ludności. Świadom, co Pastoureaux robią z kobietami i dziećmi, więziony w lochu w Verdun-sur-Garonne prapradziad Paolo własnymi rękami udusił praprababkę i dwoje dzieci.
– Zamieszkały w Alzacji pradziad, Icchak Jochanon, traci całą niemal rodzinę w 1338, podczas jednej z osławionych masakr dokonywanych przez chłopskie bandy zwące się Judenschlägerami. Którąś z moich prababek, której nie miał kto miłosiernie udusić, Judenschlägerzy zbiorowo i wielokrotnie gwałcą. Jest tedy możliwe, że od tamtego czasu posiadam jakąś tam przymieszkę krwi chrześcijańskiej. Nie raduje cię to? Mnie, wystaw sobie, też nie.
Rixa zamilkła. Reynevan odchrząknął.
– Co było… potem?
– Rok 1349.
– Czarna Śmierć.
– Jakbyś zgadł. Winnymi wybuchu i szerzenia zarazy byli naturalnie Żydzi, to był żydowski spisek, uknuty dla zagłady wszystkich chrześcijan. Toledański rabin Peyrat, musiałeś o nim słyszeć, rozsyłał po całej Europie emisariuszy, by zatruwali studnie, źródła i ruczaje. Wzięto się więc za karanie trucicieli. Szeroko zakrojone. Było sporo moich krewniaków wśród sześciu tysięcy żywcem spalonych w Moguncji i wśród dwóch tysięcy spalonych w Strasburgu, byli moi wśród ofiar masakr w Bernie, Bazylei, Freiburgu, Spirze, Fuldzie, Regensburgu, Pforzheim, Erfurcie, Magdeburgu i Lipsku, w innych spośród trzystu eksterminowanych wówczas w Niemczech żydowskich gmin. Byli moi wśród zamordowanych w Bazylei i w Pradze, a także w Nysie, Brzegu, Górze, Oleśnicy i Wrocławiu. Zapomniałam ci bowiem powiedzieć, że spory odłam mojej rodziny zamieszkiwał już podówczas na Śląsku. I w Polsce. Tam miało być lepiej. Bezpieczniej.
– Było?
– W sumie tak. Ale później, gdy zaraza ucichła. Ot, jeden pogrom we Wrocławiu w 1360. Był pożar, obwiniono Żydów, zatłuczono lub utopiono w Odrze kilkadziesiąt osób, z mojej rodziny wszystkiego dwie. Nieco poważniej było w Krakowie, w roku 1407, we wtorek po Wielkanocy. Znaleziono zabite chrześcijańskie dziecko, oczywiście celem pozyskania krwi, niezbędnej wszak do wypieku paschalnych chlebków. Winnymi są więc oczywiście Żydzi, wątpliwości co do tego rozwiewają księża z krakowskich ambon. Podjudzony w kościołach motłoch rzuca się wymierzać karę. Kilkuset Żydów traci życie, kilkuset zostaje zmuszonych do ochrzczenia się. Tym to sposobem, uważaj dobrze, dwa lata później przychodzę na świat jako chrześcijanka, z ochrzczonych mamy i taty. Obmyta wodą chrztu otrzymuję imię Anna, na cześć świętej, której krakowski kościół poszedł w 1407 z dymem, podpalony z rozpędu przez rozswawolonych krakowiaków. Anną na szczęście zwę się niezbyt długo, bo w 1410 rodzina ucieka z Polski na Śląsk, do Strzegomia, i wraca, o, judaica perfidia!, do wiary mojżeszowej. W Strzegomiu zamieszkuje kilku krewniaków, a łącznie żyje tam sto czterdzieści osób naszego wyznania. Siedemdziesiąt trzy z nich, wśród nich mój ojciec, Samuel ben Gerszom, tracą życie w pogromie roku 1410. Powód? Dęcie w szofar na Rosz Ha-Szana uznane zostało za sygnał do ataku na chrześcijan. Matka z siostrami ojca i ze mną, rocznym dzieciakiem, ucieka do Jawora. Tam, w roku 1420, mając lat jedenaście, mój drugi pogrom oglądam już sama, własnymi oczyma. Uwierz, niezapomniane to wrażenie.
– Wierzę.
– Ja się nie użalam – gwałtownie uniosła głowę. – Przyjmij to do wiadomości. Nie rozczulam się ani nad sobą, ani nad współplemieńcami. Ani nad Jerozolimą, ani nad świątynią. Uwene Jeruszalaim ir hakodesz bimhera wejameinu! Słowa znam, ich znaczenie mi umyka. Nad rzekami Babilonu siedzieć i płakać nie myślę. Nie oczekuję współczucia od innych, o tolerancji nawet nie wspominając. Pytałeś jednak, czy to miało wpływ. Ano miało. Za pewne rzeczy lepiej się nie brać, jeśli się boisz, jeśli paraliżuje cię lęk przed skutkami, przed tym, co się może stać. Ja się nie boję. Przez pokolenia kumulowałam odwagę… Nie, nie odwagę. Odporność na strach. Nie, nie odporność. Niewrażliwość.
– Rozumiem.
– Wątpię. Śpijmy. Jeśli twój specyfik podziała, wyruszymy skoro świt. Jeśli nie podziała, też.
Zjazd rodzinny w Sterzendorfie przebiegał nad podziw spokojnie i składnie. W podziwu godnym tempie i pomyślnie załatwiono wszystkie niemal sprawy, jakie były do załatwienia. Zasługa, jak się wydawało, należała się za to całkowicie dwóm przewodniczącym zjazdu, którymi jednogłośnie obrano Henryka Landsberga, kanonika kolegiaty niemodlińskiej, oraz rycerza Apeczkę, seniora rodu Sterczów. Bez oczekiwanych kłótni załatwiony został tedy spór o miedzę, jaki od lat czterech wiedli Henryk „Żuraw” von Baruth i reprezentowany przez burkliwego mnicha klasztor w Namysłowie. Nie doszło do oczekiwanej przez wszystkich dzikiej awantury pomiędzy Moroldem von Stercza i Lanzeletem von Rachenauem, zwaśnionymi oszukańczą jakoby transakcją zakupu bydła. Gładko poszło z Hrozwitą von Baruth i Beatryczą von Falkenhayn, skłóconymi skutkiem wzajemnego zelżenia się paskudnymi słowy. Przyjął przeprosiny cześnik Bertold de Apolda, od lat wściekły na Tomasza Eichelborna za niedotrzymaną umowę pożenienia dzieci. Ta ostatnia sprawa mocno, ale to mocno zaniepokoiła Parsifala von Rachenaua. Parsifal przybył na zjazd wraz z ojcem, panem Tristramem von Rachenauem, a ojciec jął się natychmiast wzajemnych grzeczności z Albrechtem Hackebornem, panem na Przewozie. Nie było tajemnicą, że pan na Przewozie zabiega o koneksję z Rachenauami i prze ku temu, by wydać swą córkę Zuzannę za Parsifala właśnie. Parsifala zaś Zuzanna Hackeborn zupełnie nie pociągała. Parsifal, ilekroć trafiła się okazja myśleć, myślał głównie o jasnowłosej Ofce, córce Henryka Barutha ze Studziska. Ofka była zresztą obecna na zjeździe, wraz z pozostałymi dziewczętami usadzona przez opiekunki w damskiej świetlicy i zmuszona do wyszywania na bębenku.
Dwa dni zjazdu minęły jak z bicza strzelił, pozostała tylko jedna sprawa, sprawa trudna, która poważnie poróżniła rody Bischofsheimów i Sterczów. O ugodzie, wydawało się, nie było co nawet marzyć. Ale kanonik Henryk i Apeczko Stercza, przewodniczący, nie od parady mieli głowy. Dla uspokojenia atmosfery kanonik odmówił długą i nudną modlitwę po łacinie, Apeczko zaś zaproponował odbycie tryzny żałobnej za spokój dusz krewniaków i druhów poległych w stoczonych w obronie wiary bojach z husytami, w szczególności Heinemana Barutha, Gaweina Rachenaua, Reinharda Bischofsheima i Jencza Knobelsdorfa, zwanego Puchaczem. Uroczystości żałobne potrwały dzień i noc, wznowienie zaś obrad przyszło wstrzymać do czasu, aż żałobnicy dojdą do zmysłów.
Parsifal Rachenau w popijawie udziału nie wziął, młodym nie pasowanym tego co prawda nie zabraniano, ale też i nie zachęcano ich. Parsifal wolał zatem udać się na obchód wałów i stajni. Nagle ku ogromnemu zdumieniu spostrzegł swego druha, Henryka Barutha, zwanego Szpaczkiem, szparko idącego w jego stronę i wiodącego…
Swą kuzynkę. Jasnowłosą Ofkę von Baruth.
– Prezentuję – wysapał zdyszany Szpaczek, mrugając przy tym znacząco – mego druha i towarzysza broni, Parsifala von Rachenaua, syna pana Tristrama z Bukowa. Powiadam ci, Ofka, trudno o dzielniejszego niźli on. Jam, nie chwalęcy się, też przeciw Czechom wojował, ba, z czarownikami i czarownicami sprawę przyszło mieć… Ale on! Nie uwierzysz! On przeciw hordom heretyka Ambroża stawał pod Nachodem, samowtór ze mną przeciw stu. A na murach Kłodzka, ha, nie uwierzysz, dziewczyno! Choć ranion i krwią spływający, nieustraszenie odpór dawał kacerzom, którzy Kłodzko szturmowali. Sam pan Puta z Czastolovic głowę mu potem ścisnął!
Na policzki Parsifala uderzył karminowy rumieniec. I nie szło nawet o to, że Szpaczek łgał jak z nut. Parsifal po prostu nie mógł nie rumienić się na widok panny, jej wielkich orzechowych oczu i zadartego, usianego piegami nosa. Były to najpiękniejsze piegi, jakie Parsifal widział w życiu.
– Zostawiam was – rzekł szybko Szpaczek. – Pogawędźcie sobie. Ja ważne rzeczy mam na głowie.
Zostali sami. A Parsifal, który jeszcze przed minutą gotów był odwdzięczyć się druhowi koniem z rzędem, teraz czuł, że chętnie rozkwasiłby mu nos. Choć bardzo chciał, nie mógł się bowiem przełamać i wydobyć z siebie słowa. Pewny, że panny użyczają ucha tylko gładkiej mowie trubadurów i błędnych rycerzy, czuł się teraz jak ostatni dureń.
Wiał ciepły wiatr, w fosie zapamiętale kumkały żaby.
– Byliście ranni, tak? – przerwała okropną ciszę Ofka, marszcząc piegowaty nos. – Pokażcie, gdzie.
– Nie! – Parsifal aż podskoczył.
– Nie lza – dodał szybko – się przechwalać. Chwalipięta rycerskiego pasa nie godzien.
– Aleście się bili?
– Biłem.
– Tedy odważniście? Śmiali?
– Nie godzi się chwa…
– Obaczym, czyście tacy śmiali. – Ofka schyliła się nad fosą. – O! Złapcie dla mnie tę żabę.
– Żabę?
– Przecież mówię. Tę wielką. Dziękuję. A teraz zjedzcie ją.
– Co?
– Zjedzcie ją. Obaczym, czy wam śmiałości starczy.
Parsifal ścisnął żabsko w pięści. Zamknął oczy. I otworzył usta.
Ofka von Baruth chwyciła go za rękę, wydarła żabę i wrzuciła ją do wody. I poczerwieniała jak wiśnia.
– Wybaczcie, proszę – schyliła głowę. – Nie tak chciałam… Wcale nie tak. Prawie o mnie mówią, żem płocha…
– Nie jesteście… – przełknął ślinę Parsifal. – Nie jesteście płocha, pani. Jesteście…
Ofka uniosła głowę. Jej orzechowe oczy zrobiły się jeszcze większe, niż były.
– Jesteście piękna.
Ofka patrzyła nań długo. A potem uciekła.
Zjazd wznowiono, nierozstrzygalny, zdało by się, spór Bischofsheimów ze Sterczami zakończono wreszcie ugodą. Parsifal słuchał piąte przez dziesiąte. Był w innym świecie. Śnił na jawie.
– My, Henryk Landsberg, scholastyk kolegiaty niemodlińskiej, wszystkim wyznawcom Chrystusa, do których dotrze ten dokument, zaświadczamy, iż Burchard Mencelin, zarządca należącego do pana Guntera von Bischofsheima majątku w Niwniku, pozbawiony został życia przez Dietera Haxta, armigera pana Wolfhera von Stercza. Za zbrodnię tę pan von Stercza i Dieter Haxt zgodzili się uiścić na rzecz rodziny zabitego kwotę pokutną w zatwierdzonej przez świadczących panów rycerzy wysokości czterdziestu grzywien. Sumę pięciu grzywien otrzyma nadto parana kościoła w Niwniku. Wezwany do pomocy chirurg nie otrzyma nic, jako że pomoc ni żadnego skutku nie przyniosła. Na znak ugody wzniesiony zostanie na miejscu zbrodni krzyż pokutny kosztem wzmiankowanego armigera Haxta, na którym to krzyżu wykute będzie narzędzie zbrodni, czyli topór. Tym samym przychodzi do zgody między sprawcą zbrodni a rodziną zamordowanego, jako też wzmiankowanymi panami rycerzami. Działo się szóstego dnia czerwca w roku Łaski tysiąc czterysta dwudziestym dziewiątym.
– Parsifal! Mówię do ciebie! Śpisz czy co?
Poderwał głowę, wyrwany z głębiny marzeń. I struchlał. Wyraźnie rozgniewany ojciec był w towarzystwie dwóch rycerzy, starszego i młodszego. Młodszego, z twarzą kanciastą i ozdobioną białą szramą, Parsifal nie znał. Starszym był szlachetny Albrecht von Hackeborn, pan na Przewozie, rodzic Zuzanny. Jestem zgubiony, przemknęła Parsifalowi przez głowę spłoszona myśl, już po mnie. Zaraz mnie zaręczą. I wnet zaślubią. Żegnaj, piękna Ofko…
– Oddaję cię – pan Tristram Rachenau mówił przez nos, jak zawsze, gdy był niezadowolony – w giermkowanie panu Egbertowi de Kassel z Kopańca. Pan Egbert to człek wojenny, a wojny z husytami ino patrzeć. Służ wiernie, bij się dzielnie, szlacheckiego honoru strzeż, a da Bóg, zasłużysz na pas i ostrogi. Bacz jeno, chłystku, cobyś wstydu nie przyniósł, mnie i rodowi.
Parsifal przełknął ślinę. Miał od dawna przyobiecane, że będzie giermkował w Kłodzku, u pana Puty z Czastolovic, ramię w ramię ze swym druhem Szpaczkiem Baruthem. Zbyt dobrze znał jednak ojca, by nie tylko słowem, ale choćby drgnieniem powieki wyrazić obiekcje. Skłonił się głęboko przed rycerzem z blizną.
– Do dni pięciu – rzekł sucho pan Egbert de Kassel – stawisz się w Kopańcu, konno i zbrojno. Pojąłeś?
– Tak jest.
– Ooo – klasnęła na jego widok w ręce Elencza ze Skałki. – Parsifal! Na koniu? Zbrojny od stóp do głów? Na wojnę jedziesz, czy jak?
– Jużci – napuszył się lekko. – Jest rozkaz, tedy mus jechać. Ojczyzna w potrzebie. Husyci pono znów do napaści się sposobią.
Elencza spojrzała spod powiek, westchnęła. Zawsze wzdycha, gdy mowa o husytach, skojarzył. Widać nie bez przyczyny. Plotka krąży, że dziewczyna od husytów krzywd zaznała. Pani Dzierżka nigdy o tym wprost nie mówiła, ale coś tu na rzeczy musi być.
– Przez Skałkę mi droga wypadła – wyprostował się w siodle, poprawił fantazyjny szaperon – tom zadumał zajrzeć. O pani Dzierżki zdrowie spytać…
– Bóg zapłać – powiedziała Dzierżka de Wirsing. – Dzięki ci za troskę, młody panie Rachenau.
Przestąpiła próg z wielkim trudem, wspierając się na kosturze, widać było, że każdy ruch kosztuje ją mnóstwo wysiłku. Wciąż, jak zauważył, nie była w stanie wyprostować pleców. I tak cud, że już wstaje z łoża, pomyślał, od napadu minęły wszak zaledwie dwa miesiące. Skałka nadal była w trakcie odbudowy, krokwi nad nową stajnią wciąż jeszcze nie pokrywał dach, trwały prace przy nowych stodołach i szopach.
– Ociec kazali wam rzec, pani, byście się nie lękali – Parsifal znowu poprawił szaperon. Ustroiła go weń matka, a on za nic nie mógł przywyknąć. – Chroni was somsiedzki landfryd, niechby was kto spróbował ruszyć, z całym okolicznym rycerstwem będzie miał do czynienia.
– Dzięki wielkie… – Dzierżka wyprostowała się, na ile mogła, mrużąc oczy z bólu. – A ty giermkować jedziesz? Wolno spytać, u kogo?
– U szlachetnego rycerza Egberta de Kassel.
– Pana na Kopańcu – Dzierżka znała na Śląsku niemal wszystkich. – Rycerz to bitny, czasem nawet aż za bardzo. Familiant Hackebornów z Przewozu.
A więc jednak, zajęczał w duszy Parsifal. A więc to giermkowanie to nic innego, a wstęp do zaręczyn.
– Pan de Kassel – mówiła dalej Dzierżka – to również dobry znajomy naszego inkwizytora, wielebnego Grzegorza Hejnczego. Drużą ze sobą. Nie wiedziałeś o tym? No to już wiesz. A na czymże to ty wierzchem, chłopcze, na służbę wyruszasz? Na fryzyjskim źrebcu? Niezły rumak, niezły… Ale pod juki. Wsiądziesz na lepszego.
– Pani… Nie godzi mi się…
– Ani słowa. Coś wam zawdzięczam, twojemu ojcu i tobie. Pozwól mi się choć konikiem zrewanżować.
Inkwizytor Grzegorz Hejncze przedefilował wraz z Egbertem de Kassel przed drużyną, mierząc każdego ze zbrojnych bacznym spojrzeniem. Przed Parsifalem wstrzymał konia.
– Nowy – przedstawił de Kassel. – Młody Rachenau, syn pana Tristrama z Bukowa.
– Tak przypuszczałem – kiwnął głową inkwizytor. – Bo podobieństwo uderzające. A koń, ha, przepiękny, widać, że prawdziwie kastylijskiej krwi. Ze skałeckiej stadniny, o zakład idę. Od Dzierżki de Wirsing, wdowy po Zbylucie Leliwicie.
– Buków Rachenauów – wyjaśnił de Kassel – ze Skałką po somsiedzku. Pan Tristram jejmość Dzierżkę odsieczą wybawił… Gdy się przydarzył ów napad, wiecie…
– Wiem – uciął Hejncze, patrząc Parsifalowi prosto w oczy. – Dzierżka dwakroć się śmierci wywinęła… I oto ty, chłopcze, na koniu od niej otrzymanym… Dziwnie się losy plotą, dziwnie… Rozkaż wymarsz, Egbercie.
– Tak jest, wasza wielebność.
Jedziemy jak na wojnę, pomyślał Parsifal. W wojennym szyku, zbroi i oporządzeniu, z bronią pod ręką, pod surową wojenną komendą i regułą. Wystarczy spojrzeć na twarze rycerza Egberta i inkwizytora, na oblicza armigerów, na opatrujących kusze inkwizytorskich knechtów. Idziemy do walki. Wczoraj w nocy śniły mi się krew i ogień… Będziemy się bić jak nic. I nie gdzieś na granicy, lecz chyba tu, w samym sercu Śląska, przy strzegomskim gościńcu, w kierunku Bolkowa, niedaleko wsi…
– Wieś Chmielno – wskazał Egbert de Kassel. – I karczma. Dokładnie tak, jak w donosie. Co rozkażesz, Grzegorzu?
– Otoczyć.
Piał kogut. Ujadały psy. Kaczki kwakały, taplając się w bajorku. Śpiewał kos, brzęczały pszczoły, bzyczały muchy nad gnojówką, a słonko świeciło, że aż dusza rosła.
I wychodzący właśnie z ustępu chłop cofnął się gwałtownie na widok zbrojnych, skrył za drzwiami z wyrżniętym serduszkiem. Baba w chustce na głowie rzuciła grabie i uciekła pędem, zadzierając plączącą łydki spódnicę. Dzieciaki z zachwytem gapiły się na broń, strój i oporządzenie otaczających budynki armigerów i knechtów z Kopańca. Parsifal zajął wyznaczone mu stanowisko. Wytarł w płaszcz spocone dłonie, nadaremnie, bo natychmiast spociły mu się znowu.
– Urbanie Horn! – zawołał głośno i dźwięcznie inkwizytor Grzegorz Hejncze. – Wyjdź!
Żadnej reakcji. Parsifal przełknął ślinę, okręcił pas, namacał rękojeść miecza.
– Urbanie Horn! Karczma jest otoczona! Nie masz żadnych szans! Wyjdź po dobrej woli!
– Kto wzywa? – rozległo się z wewnątrz, zza uchylonej okiennicy.
– Grzegorz Hejncze, inquisitor papieski! I dobry rycerz Egbert de Kassel z Kopańca!
Drzwi karczmy skrzypnęły, uchyliły się. Knechci unieśli kusze, de Kassel spacyfikował ich gestem i warknięciem.
Na progu stanął mężczyzna odziany w krótki szary płaszcz spięty błyszczącą klamrą, w obcisłym, szamerowanym srebrem wamsie i wysokich kurdybanowych butach. Głowę mężczyzny krył czarny atłasowy szaperon jeszcze bardziej fantazyjny od Parsifalowego, z jeszcze dłuższą i jeszcze fantazyjniej zawiniętą liripipe.
– Jestem Urban Horn. – Mężczyzna w szarym płaszczu rozejrzał się. Oczy miał przenikliwe, na ustach arogancki grymas. – A gdzież panowie Hejncze i de Kassel? Wokół widzę wyłącznie uzbrojonych gemajnów z gębami opryszków.
– Jam jest Egbert de Kassel – wystąpił rycerz. – A otaczają was moi ludzie, tedy darujcie sobie obelgi.
– I nie traćmy na nie czasu. – Inkwizytor stanął obok. – Znasz mnie, Urbanie Horn, wiesz, kim jestem. I doskonale rozumiesz swoje położenie. Jesteś osaczony, nie wyrwiesz się. Dostaniemy cię, jak nie żywego, to umarłego. Nasza oferta brzmi: uniknijmy przelewu krwi. Nie jesteśmy barbarzyńcami, lecz ludźmi honoru. Poddaj się z dobrej woli.
Mężczyzna milczał chwilę, krzywiąc usta.
– Moi ludzie – powiedział wreszcie – to sześciu Czechów i czterech tutejszych, Ślązaków. Wszystko najemnicy, ze mną powiązani wyłącznie pieniężnym kontraktem, żadnym innym sposobem. Nie wiedzą nic, a żadnego przestępstwa się pod moim dowództwem nie dopuścili. Żądam, by puszczono ich wolno.
– Nie możesz żądać, Horn – uciął Hejncze. – Ale zgadzam się. Zostaną zwolnieni. O ile nie ciąży na którymś kondemnata za jakieś dawniejsze sprawki.
– Słowo rycerskie?
– Słowo duchownego.
Horn parsknął, powstrzymał się. Dobył z ozdobnej pochwy sztylet, ująwszy za klingę wręczył go inkwizytorowi.
– Składam broń – ukłonił się beztrosko. – I zarazem składam propozycję. Zamierzałem właśnie zaordynować obiad do alkierza. Zamiast jednej kaczki mogą podać trzy, a apetycznie wyglądały te ptaki na rożnach. Zechcą panowie przyjąć zaproszenie? Jesteśmy wszak ludźmi honoru, nie barbarzyńcami.
Obiadującej w alkierzu trójce asystowało tylko dwóch armigerów, pan de Kassel wezwał do siebie tylko Jana Karwata i Parsifala von Rachenaua. Karwata dlatego, że był przybocznym i w pełni zaufanym. Parsifala, bo był nowy, zielony i miał nikłe pojęcie, o czym mówiono. Parsifal nie miał co do tego złudzeń ani wątpliwości.
– Dobry masz rok, Grzegorzu – rzekł Horn, rwąc zębami mięso z trzymanej oburącz kaczki. – W marcu aresztowanie Domarasca, teraz ja. Jeśli my już przy tym, Domarasc żyje jeszcze?
– Nie odwracaj ról, Horn – uniósł oczy Hejncze. – Na spytki to ja ciebie będę brał. Marzę o tej chwili od czterech lat, od czasu, gdyś wymknął mi się we Frankensteinie.
– Kiedy mi szczęście sprzyjało, to sprzyjało – pokiwał głową Horn. – A kiedy opuściło, to na dobre. Wczoraj śniła mi się, psiakrew, zdechła ryba, taki sen zawsze wróży niefart. Żeś mnie dopadł akurat teraz, dzisiaj, mój pech i zła moja. Zwykłeś widzieć we mnie husyckiego wywiadowcę, zdziwi cię, ale tym razem przybyłem na Śląsk w innej roli. Prywatnie. W sprawie osobistej.
– Ach. Być nie może.
– Przybyłem na Śląsk – Urban Horn zlekceważył drwinę – dla prywatnej zemsty. Czy zaciekawi cię, o kogo chodzi? Powiem: o Konrada, biskupa Wrocławia. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności? Wszak i ty, Grzegorzu, masz z biskupem na pieńku. Jak to mówi przysłowie? Wróg mojego wroga…
– Horn – inkwizytor wycelował w niego kość z kaczego udka. – Ustalmy jedno. Moje zatargi z biskupem to moja rzecz. Ale biskup to najwyższa instancja kościelna na Śląsku, ostoja stabilizacji i gwarant ładu. Cios wymierzony w biskupa to cios w ład, nie wciągniesz mnie w coś takiego. Nawet nie próbuj. Ja wiem, co ty osobiście masz do biskupa. Zbadałem, wystaw sobie, sprawę świdnickich beginek, znam dokumenty z procesu i relację z egzekucji twojej matki. Współczuć ci mogę, współdziałać nie będę. Zwłaszcza nie do końca przekonany o twoich intencjach. Wmawiasz mi, że kierują tobą pobudki osobiste, że idzie o porachunki, że to w tym celu przybyłeś na Śląsk z najemnikami. A dla mnie byłeś, jesteś i pozostaniesz husyckim szpiegiem, działasz na rzecz naszych wrogów. A że nie dla idei poprawy świata? Że nie dla Husa, nie przeciw błędom, wypaczeniom i korupcji Rzymu? Nie z dogłębnego przekonania o konieczności reformy in capite et in membris? Że to dla prywaty, dla osobistej zemsty? Żadna to dla mnie różnica. Tak jak żadna dla głodujących żebraków, których widziałem w drodze, siedzących u ruin i pogorzelisk wsi. To ty spaliłeś te wsie, Urbanie Horn, ty skazałeś tych ludzi na nędzę i śmierć głodową.
– Trwa wojna – odparł hardo szpieg. – A wojna, wybacz banał, jest okrutna. Nie bierz mnie pod włos, Grzegorzu. Ja też mógłbym ci pokazać spalone osady pod Nachodem i Broumovem, tamtejszych okaleczonych ludzi, zgliszcza i groby pomordowanych, znaczące szlaki katolickich krucjat!
– Wybaczyłem jeden banał, ten o wojnie. Nie zasypuj mnie kolejnymi.
– I wzajemnie.
Milczeli jakiś czas. Wreszcie Horn cisnął psu resztkę kaczki, porwał kubek i wypił go duszkiem.
– Zostawmy – odstawił kubek ze stukiem – na chwilę biskupa i dobro Kościoła. A co powiesz o Grellenorcie? Moim celem nie był biskup wrocławski, zdaję sobie sprawę, że to ciut za wysoko dla mnie, gdzie mi z motyką na słońce. Celem mojego ataku miał być owiany tajemnicą zamek Sensenberg, kryjówka Grellenorta. Miejsce, w którym ten biskupi bękart bluźni Bogu, uprawia czarną magię i nekromancję, gdzie warzy trucizny, jady i odurzające dekokty, dokąd przyzywa demony i diabły. Skąd wysyła swych Jeźdźców na terrorystyczne misje, każąc mordować spokojnych obywateli. Poucz mnie, inkwizytorze, jak to jest? Możnali atak na takie miejsce uznać za agresję na Kościół? A może prawdą jest to, co mówią, że dla Rzymu cel uświęca środki, że do walki z wolną myślą, herezją i ruchami reformatorskimi wolno zaprząc i wykorzystać wszystko, w tym i czarną magię?
Teraz na Grzegorza Hejnczego przyszła kolej długo pomilczeć. Parsifal, choć rozumiał piąte przez dziesiąte, zawisł wzrokiem na jego twarzy. Widział, jak mięśnie na żuchwach inkwizytora zagrały, jak oczy błysnęły, a usta złożyły się do odpowiedzi.
– Wiem, gdzie się znajduje zamek Sensenberg – uprzedził go Urban Horn. – I jak tam trafić.
– Czarni Jeźdźcy – odezwał się de Kassel – zamordowali Albrechta Barta z Karczyna, ów był mi druhem. Jeśli o mnie idzie, gotów jestem…
– Nie mieszaj się do tego, Egbercie – przerwał ostro inkwizytor. – Proszę.
Pan na Kopańcu zachrząkał, nerwowo zatarł dłonie. Grzegorz Hejncze w milczeniu skinął, dając znak, by Horn mówił dalej.
– To jest – rzekł Horn – niepowtarzalna okazja.
Hejncze milczał, przyłożywszy dłoń do czoła tak, by skryć oczy.
– Grellenorta – kontynuował cicho husycki szpieg – na Sensenbergu nie ma. Z większością swych zbirów pojechał na łużyckie pogranicze, polować na naszego wspólnego znajomego, medyka Reinmara z Bielawy. Dowiedział się bowiem, że Reynevan…
Inkwizytor odjął dłoń od czoła. Horn umilkł pod jego wzrokiem.
– Tak – odchrząknął. – Przyznaję. To za moją sprawą Grellenort dowiedział się o Reynevanie. To ja sprawiłem…
– Wiemy już – przerwał Hejncze – co sprawiłeś.
– Reynevan się wykaraska… On zawsze się wykaraska…
– Do rzeczy, Horn.
– Na Sensenbergu zostało zaledwie kilku. Naszą połączoną siłą sprawimy się z nimi w mig. I spalimy to gniazdo żmij, siedlisko zła. Pozbawimy Grellenorta kryjówki, ośrodka terroru, czarnoksięskiego zaplecza, źródła haszsz’iszu i innych narkotyków. Zasiejemy zwątpienie i strach wśród jego Jeźdźców. Przyspieszymy jego upadek.
– Ha! – Egbert de Kassel zatarł dłonie, spojrzał na inkwizytora, zmilczał.
– Spotkałem się – powiedział powoli Grzegorz Hejncze – ostatnio z opinią, że terroryzm jest złem i że wiedzie donikąd. To zdaje się wątpliwościom nie ulegać. Jest jednak jedna rzecz gorsza od terroryzmu: metody jego zwalczania.
Długo panowała cisza.
– Cóż – odezwał się wreszcie inkwizytor. – Ad maiorem Dei gloriam, cel uświęca środki… Hajże zatem na Sensenberg. Viribus unitis… Stać, stać, powoli, dokąd to, Horn? Nie dokończyłem zdania. Zawieramy rozejm, będziemy współdziałać. Ale za pewnymi kondycjami.
– Słucham.
– Nie chcąc nazwać naszego rozejmu kruchym, nazwę go tymczasowym. Wolny jeszcze nie jesteś, po Sensenbergu będę chciał z tobą pogawędzić. Dokonać wymiany informacji. I ustalić zakres… wzajemnych przysług… W przyszłości.
– O co ci chodzi?
– Dobrze wiesz, o co. Ty coś dasz, ja coś dam. By się nam lepiej i dyskretniej rozmawiało, odosobnię cię. Nie w więzieniu. W klasztorze.
– Jeśli już – uśmiechnął się Urban Horn – to proszę w żeńskim. Na przykład w tym, w którym więzisz narzeczoną Reynevana.
– O czym ty, u diabła, mówisz? – uniósł się Hejncze. – Jaka narzeczona? Już któryś raz dochodzą do mnie te banialuki. Ja miałbym… Święte Oficjum miałoby uprowadzać i inkarcerować panny? To jakiś absurd!
– Twierdzisz, że to nie Inkwizycja więzi Juttę Apoldównę?
– Tak właśnie twierdzę. Dość bzdur, Horn. Przed nami sanctum et gloriosum opus. Sensenberg i Czarni Jeźdźcy.
– Damy im radę, bośmy w kupie. – Egbert de Kassel wstał, palnął pięścią w stół. – A w kupie siła! W drogę, z Bogiem! Jeżeli Bóg z nami, któż przeciw nam?
– Si Deus pro nobis – podjął Hejncze – quis contra nos?
– Když jest Bůh z námi – dokończył z uśmiechem Horn – i kdo proti nám?
Pojechali nie tracąc czasu, w skok, w czterdzieści pięć koni, drużyna kopaniecka, knechci inkwizytora, najemnicy Horna. Jechali w kierunku Gór Kaczawskich; drogi Parsifal dokładnie nie spamiętał, będąc w stanie permanentnego i bliskiego dygotu podniecenia.
Po jakimś czasie zostawili za plecami ostatnią wioskę, ostatni ślad ludzkiego bytowania, znaleźli się wśród dzikich pustkowi, na Śląsku, jakiego Parsifal nie znał. Przekonany o pełnym już triumfie cywilizacji, ze zdumieniem patrzył na prastary bór, którego nie tknęła siekiera. Na kamieniste, jałowe, poprzecinane wąwozami pustacie, których od lat chyba nie deptała ludzka stopa.
A potem zobaczyli. Strome, poszarpane urwisko. Wznoszący się nad nim szczyt. A na szczycie ruinę zamku, zębatą krenelażami miniaturę rycerskiego kraku z Ziemi Świętej.
Do zamku wiódł kręty wąwóz. U jego wejścia powitał ich widok tego, co zostało z poprzedników. Marsową twarz Egberta de Kassel pokryła bladość, zbledli zahartowani w bitkach armigerzy. Knechci żegnali się znakiem krzyża, niektórzy jęli modlić się głośno. Parsifal zamknął oczy. Mimo tego widział. Widok wrył się w pamięć.
Wejście do jaru zupełnie niemal tarasowała wielka kupa kości. Bynajmniej nie bezładna. Ktoś zadał sobie trud, by z czaszek, miednic, femurów i splecionych z żebrami piszczeli ułożyć powitalną dekorację, coś w rodzaju łuku triumfalnego. Mdlący smród dowodził, że konstrukcja była w stałej rozbudowie, coś dołożono do niej całkiem niedawno.
Konie nie chciały iść, zaczęły chrapać, miotać się i tłuc kopytami. Nie było wyjścia, mus był je zostawić. Spieszony oddział ruszył wąwozem. Przy spętanych koniach pan de Kassel rozkazał objąć straż czterem knechtom. Pod komendą armigera. I Parsifala von Rachenaua.
Tym to sposobem Parsifal von Rachenau, będąc formalnie pełnoprawnym uczestnikiem zdobywania Sensenbergu, z samego zdobywania nie widział nic. W szczególności ominął go widok straszliwej śmierci trzech knechtów, których w bramie zamku zbryzgała ogniem greckim magiczna pułapka. Nie widział, jak najemnicy Horna po ciężkiej walce zmasakrowali czterech Czarnych Jeźdźców na dziedzińcu. Jak knechtów inkwizytora, którzy wtargnęli do alchemicznego laboratorium, zaatakował monstrualny karzeł, gnom czy inny piekielnik, ciskając w nich butlami ze żrącym kwasem. Jak potwór spłonął żywcem, sam w rewanżu obrzucony pochodniami.
Parsifal nie widział zaciętej walki, jaką stoczyło z de Kasselem i kopanieckimi armigerami pięciu ostatnich Jeźdźców, osaczonych w sali rycerskiej. Nie widział, jak ich wreszcie rozsieczono, porąbano po prostu na kawałki. Nie widział, jak ich krew sikała na mury i na freski na nich. Na Jezusa, po raz wtóry upadającego pod krzyżem, na Mojżesza z kamiennymi tablicami, na Rolanda w bitwie z Saracenami, na wjeżdżającego do Jerozolimy Godfryda de Bouillon. I na Percivala, klęczącego przed Graalem.
Był wieczór, gdy oddział wrócił. Inkwizytor Hejncze. Urban Horn z zabandażowaną ręką. Ranny w głowę Egbert de Kassel z Kopańca. I dwudziestu czterech ludzi. Z trzydziestu sześciu, którzy z nimi wyruszyli.
Odjechali w milczeniu, w skupieniu. Bez zbędnego gadania, bez zwykłego przy w takich okazjach przechwalania się czynami i przewagami. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Sanctum et gloriosum opus, oto, czego dokonali.
A na tle rozgwieżdżonego nieba czarny blok ruiny zamku Sensenberg płonął jak pochodnia, buchając ogniem ze wszystkich swych okien.
– W nocy śnił mi się pożar – powiedział Reynevan, zarzucając siodło na konia. – Wielki ogień. Ciekawe, co też może znaczyć taki sen. Może przed wyjazdem odwiedzimy mistrza Zbrosława? Bo może to był sen wieszczy? Może znaczy, że trzeba się spieszyć jak do pożaru?
– Oby nie. – Rixa dociągnęła popręg. – Obejdziemy się bez takich wieszczb, bez ogni i bez pożarów. Zwłaszcza że dzień zapowiada się upalny.