w którym potwierdza się porzekadło i wychodzi na to, że świat jest jednak mały – Reynevan co i rusz natyka się bowiem na znajomych.
Wóz, którym go wieziono, podskakiwał i kołysał się na wybojach, trzeszcząc przy tym tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Reynevan, który z początku przygniatającą go i ledwo pozwalającą oddychać stertę gałganów i kłujących rogoży odbierał jako torturę i sprawców sążniście przeklinał, szybko zmienił pogląd. Unieruchomiony pod stertą, nie obijał się o burty pędzącego szaleńczo wehikułu, czuł zaś i słyszał dudnienie innych przedmiotów, zapewne beczułek i drabin, które bezładnie latały po całym wnętrzu, przetaczając się nad nim raz po raz. Jazda była jednak taka, że nawet w kokonie szmat szczękały i dzwoniły na wybojach zęby.
Ile trwała ta dzika gonitwa, trudno było ocenić. W każdym razie długo.
Wyciągnięto go spod szmat, bezceremonialnie zrzucono z wozu na ziemię. Czy raczej w błoto, bo odzież momentalnie zaczęła przemakać. Natychmiast niemal i równie bezceremonialnie poderwano go, szarpnięciem zdarto z głowy worek. Pchnięty uderzył plecami o koło.
Byli w jarze, na uskokach zboczy bielał jeszcze śnieg. W powietrzu pachniało już jednak wiosną.
– Zdrowy jest? – spytał ktoś. – Cały?
– Przecie widać, że cały. Na własnych nogach przecie stoi. Dawajcie grosz, jak się umówilim.
Ludzie, którzy go otaczali, różnili się, pierwszy rzut oka pozwalał podzielić ich na dwie grupy, dwie kategorie nawet. Jedni z miejsca dawali zakwalifikować się jako miejscy złoczyńcy i obrzynacze kieszeni, hultaje z band i gangów, jakich wiele terroryzowało wrocławskie peryferia. To oni właśnie, nie było żadnych wątpliwości, pojmali go w stajni i wywieźli z miasta na wozie. Po to, by teraz przekazać go tym drugim. Też bandytom, ale innej jakby klasy. Najemnikom.
Na dalsze analizy czasu nie stało. Chwycono go, wsadzono na konia, przytroczono przeguby do łęku siodła, dodatkowo skrępowano ramiona dwukrotnie przeciągniętym pod pachami powrozem. Końce powroza ujęło dwóch konnych, jeden po prawej, drugi po lewej. Inni otoczyli ich ciasno. Konie parskały i tupały. Ktoś szturchnął go w plecy czymś twardym.
– Ruszamy – usłyszał. – Tylko bez głupstw. Bo mordę obijemy.
Głos wydał mu się znajomy.
Omijali miasta i grody, nie dość szerokim jednak łukiem, by uniemożliwić Reynevanowi zorientowanie się w terenie. Który znał na tyle dobrze, by rozpoznać dzwonnicę fary Świętego Floriana w biskupim Wiązowie. Wieziono go więc gościńcem nyskim, od Wrocławia jak strzelił na południe. Nie wyglądało jednak, by Nysa była celem jazdy, względem zaś dalszej trasy możliwości było aż nadto: z Nysy wychodziło w różnych kierunkach pięć traktów, nie licząc tego, którym jechali.
– Dokąd mnie wieziecie?
– Zamknij pysk.
Za Nysą zatrzymali się, by zanocować. A Reynevan rozpoznał znajomego.
– Paszko? Paszko Rymbaba?
Najemnik, który przyniósł mu chleb i wodę, zamarł. Pochylił się. Odgarnął jasne włosy z czoła i oczu. I otworzył usta.
– Jak mi honor luby – westchnął. – Reinmar? Tyżeś to? Ha! A to i zdała mi się gęba znajomą… Aleś zmienił się, zmienił… Uznać trudno…
– W czyim jestem ręku? Dokąd mnie wieziecie?
– Zakazali gadać. – Paszko Rymbaba wyprostował się, głos mu stwardniał. – Tedy nie pytaj. Jak jest, tak jest.
– Baczę – Reynevan ugryzł chleb – jak jest. Dawniej byłeś rycerzem, ninie widzisz mi się knechtem. Któremu rozkazują i zakazują. I nawet wiem, czemu taka odmiana. I tak dziw, że zostałeś na Śląsku. Mówiono, żeście wszyscy uciekli, Weyrach, Wittram, Tresckow, cała twoja dawna comitiva. Żeście drapaka dali za siódmą górę. Bo się wam paliła śląska ziemia pod nogami.
– Ano – Paszko podrapał się w ciemię, niespokojnie rzucił okiem w stronę ogniska, przy którym inni najemnicy poświęcali jednak całą uwagę wyłącznie gąsiorkowi. – Ano, paliła się tak jakby. Rozbieżała się kompania… Jam też już się sposobił precz odjechać… Ale masz, trafiła się okazja służby u pana Ungeratha. Pan Ungerath bogacz, nikomu ze swoich krzywdy zrobić nie da, nie ma strachu. To i zostałem. A co to mnie na Śląsku źle, albo jak?
– Czego ten bogacz chce ode mnie? Czym mu się naraziłem?
– Zakazali gadać.
– Tylko jedna rzecz – zniżył głos Reynevan. – Jedno słowo. Jedno imię. Muszę wiedzieć, kto mnie we Wrocławiu wydał. Nie o mnie tu zresztą idzie. Pamiętasz tamtą pannę, Paszko? Porwaną na Bodak jako Bibersteinówna? Tą, z którą wtedy uciekłem? Miłuję ją, kocham sercem całym. A od informacji, o którą proszę, zależy jej los. Jej życie. Kto mnie zdradził, Paszko?
– Zakazali gadać. A nawet jakby nie, ja dyć tego nie wiem i tak.
– Ale wie ten, który wami dowodzi. Mam rację?
– Ani chybi – nadął się Rymbaba. – Pan Eberwin von Kranz nie od parady głowa. Musi, że wie.
– Podpytaj go, Paszko. Wywiedz się…
– Nie. Zakazali.
– Paszko. Nie pospieszyłem ci z pomocą, wtedy, pod Lutomią? Już cię gemajni brali na sztychy, pamiętasz? Jak zwierza by skłuli, gdyby nie ja i Samson. Masz dług. Rycerz jesteś czy nie? Nie przystoi rycerzowi o takich długach zapominać.
Paszko Rymbaba myślał długo. I tak intensywnie, że aż się spocił. Wreszcie pojaśniał, otarł brew.
– Zratowałeś mnie wtedy – przyznał, prostując się. – Aleś potem na Bodaku zdradliwie soję w bok dał. A owa twoja umiłowana dziewka w jajca mnie kopła i ze schodów zruciła. Mnie po onym zruceniu głowa długi czas bolała. Tedy my kwita. Nicem ci nie winien.
– Paszko…
– Posiliłeś się? To dawaj ręce. Na powrót związać cię muszę.
– Mógłbyś trochę luźniej?
– Nie. Zakazali.
W dalszą drogę wyruszyli o świtaniu, we mgle, w której Reynevan stracił orientację. Wydawało mu się, że jadą w kierunku na Prudnik, traktem głubczyckim, ale pewności nie miał.
Na skraju gołej brzeziny czekało na nich trzech jeźdźców. I solidny zamknięty furgon, zaprzężony w czwórkę kosmatych koni. Przeznaczenie furgonu było bardziej niż wyraźne, toteż Reynevan wcale się nie zdziwił, gdy go doń wepchnięto, a drzwiczki zaryglowano. Zmianę powitał nawet z pewnym zadowoleniem. Nadal był więźniem, ale przynajmniej rozwiązano mu ręce.
Łomotnęły kopyta, furgon szarpnął, ruszył z turkotem i skrzypem osi. Wewnątrz światła było tyle, ile wpuszczały małe zakratowane okienka, to znaczy niewiele. Dość jednak, by zdołał ujrzeć leżącego na deskach człowieka, nakrytego derką lub opończą.
– Pochwalone – zagadnął – imię Boże, bracie. Km jesteś?
Leżący nie odpowiedział. Nieprzytomnego jęku, jaki wydał, nie można było uznać za odpowiedź. Reynevan pociągnął nosem, powęszył. Zbliżył się, namacał czoło. Gorące jak piec. Czując, jak jemu samemu robi się dla odmiany zimno ze strachu, ściągnął derkę, sięgnął pod mokrą od potu odzież, nacisnął brzuch, obmacał szyję, pachy i pachwiny. W nikłym świetle wypatrywał śladów krwi, ropy, wysypki. Chory pozwalał na wszystko, leżąc bez ruchu i pojękując.
– Ty masz szczęście i ja mam szczęście – mruknął wreszcie, siadając. – To nie dżuma. I nie ospa. Chyba.
– Adsumus…
– Co? – Reynevan aż podskoczył. – Co powiedziałeś?
– Adsumus… – wybełkotał chory. – Adsumus peccati quidem immanitate detenti… Sed in nomine tuo specialiter congregati…
To tylko modlitwa, upewnił sam siebie Reynevan. Wyłącznie przypadkowa zbieżność…
Pochylił się. Od chorego bił żar gorączki i ostry odór potu. Reynevan położył mu dłonie na skroniach, zaczął wolno wymawiać leczące zaklęcia i inwokacje.
– Veni ad nos… – zajęczał pacjent. – Et esto vobiscum et dignare illabi cordibus nostris… Adsumus… Adsumus…
Reynevan mruczał zaklęcia. Chory odetchnął ze świstem.
– Ex lux perpetua – powiedział zupełnie wyraźnie – luceat eis.
Furgon turkotał i skrzypiał. Chory gorączkował i bredził.
Zbudził go chrobot rygla i skrzyp otwieranych drzwiczek, oprzytomnilo zimne świeże powietrze, wraz ze światłem wdzierające się do wnętrza. Zmrużył oczy.
Do furgonu pakowano następnych pasażerów. Trzech. Pierwszy, barczysty wąsacz w rycerskim wamsie, comął się odruchowo na widok leżącego chorego.
– Bez obaw – uspokoił Reynevan. – To nic zakaźnego. Gorączka, nic więcej.
– Włazić do środka! – ponaglił jeden z najemników. – Żywo, żywo! Mam wam pomóc?
Drzwiczki furgonu zatrzasnęły się, znów pogrążając wnętrze w mroku. Światła wystarczyło jednak, by Reynevan nabrał pewności, że zna przynajmniej dwóch z trójki nowych więźniów, bark w bark usadowionych naprzeciw. Że już widział ich twarze.
– Skoro już pobratała nas smutna dola – wyprzedził go ostrożnym i pełnym wahania głosem wąsacz – to niechaj się znamy. Jestem Jan Kuropatwa z Łańcuchowa, miles polonus…
– Herbu Szreniawa – zdecydował się dokończyć po polsku Reynevan – jeśli dobrze pamiętam. Spotkaliśmy się w Pradze…
– A niech mnie! – Podejrzliwie zachmurzona i zacięta twarz Polaka rozjaśniła się. – Reynevan, eskulap praski! Pamiętam! Od razu znajomym mi się waść zdałeś… A tośmy wszyscy wpadli, zaraza by to wzięła…
– Adsumus… – zajęczał głośno chory, rolując głową. – Adsum…
– Jeśli już o zarazie mowa – odezwał się z niepokojem w głosie drugi z Polaków, wskazując leżącego. – To czy ten tutaj aby…
– Imć Reynevan konsyliarzem jest, Jakubie – pouczył Kuropatwa. – Na choróbskach się zna. Jeśli mówi, że to nie zakaźne, trza mu wierzyć. Pozwólcie, panie Reynevan: ów tu dobry szlachcic to pan Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. A ów to…
– My się znamy – przerwał trzeci mężczyzna, z mocno zarysowaną, trochę krzywą jakby szczęką. – Klemens Kochłowski z Wielunia, pamiętacie? Mieliśmy przyjemność. W Toszku to było, jesienią łońskiego roku. O interesach rozprawialiśmy.
Reynevan potwierdził, ale tylko skinieniem głowy. Nie był pewien, czy i jak dalece może wchodzić w szczegóły. Nowi pasażerowie furgonu byli, i owszem, chwilowymi współtowarzyszami niedoli, ale to wcale nie oznaczało, że musieli znać specyfikę i detale prowadzonych przez Kochłowskiego interesów. Polegających na sprzedawaniu husytom koni, broni, prochu i kul.
– Wszystkich trzech razem nas ogarnęli, jednego dnia – rozwiał jego wąpliwości Jan Kuropatwa. – Na krakowskim trakcie, między Bielskiem a Skoczowem. Szliśmy cugiem, wieźliśmy… Domyślacie się, co wieźliśmy. Wszak wiecie, co się tym traktem wozi.
Reynevan wiedział. Wszyscy wiedzieli. Biegnący przez Cieszyn i Bramę Morawską trakt krakowski, szlak łączący Królestwo Polskie z Czeskim był jedną z nielicznych dróg handlowych wymykających się otaczającej husyckie Czechy blokadzie. Szlakiem tym towary z Polski szły do Czech praktycznie nieprzerwanie i bez przeszkód, działo się tak dzięki układowi, jaki stanął pomiędzy morawską szlxachtą kalikstyńską a możnymi katolikami. Morawscy husyci nie podejmowali łupieżczych wypraw na ziemie katolików, ci zaś przymykali oko na ciągnące przez Cieszyn transporty i cugi. Układ był nieformalny, a równowaga chwiejna, czasem jakiś incydent ją zakłócał. Jak widać było.
– Ogarnęli nas – kontynuował miles polonus – raciborscy z Pszczyny, drużyna najemna tej wilczycy Heleny, wdowy po księciu Janie. Pszczyna to jej, Heleny znaczy, dział wdowi właśnie, wiedźma przeklęta jak udzielna księżna na Pszczynie siedzi i coraz zuchwałej sobie poczyna.
– I to bezprawnie poczyna, gamratka jedna – warknął wściekle Kochłowski. – Bo nie na swojej, lecz na cieszyńskiej ziemi! To bezprawie jest!
Reynevan wiedział, w czym rzecz. Wykorzystywana przez kupców szczelina w blokadzie istniała również dzięki zręcznej polityce księcia cieszyńskiego Bolesława, który chronił swe księstwo tym, że z husytami nie zadzierał i ich transportów nie tykał. Całkiem inną politykę prowadzili rezydująca w Pszczynie księżna wdowa Helena i jej syn, książę raciborski Mikołaj. Ci nie przepuścili żadnej okazji, by handlującym z husytami dobrać się do skóry, choćby i na cudzych włościach.
– Niejeden już z naszych – ciągnął Kuropatwa – w pszczyńskich lochach zgnił albo głowę pod topór położył. Myślelim, gdy nas wzięli, że nam też na rusztowaniu koniec pisany. Dusze Bogu już polecaliśmy, ja, pan Jakub i pan Klemens… Ale nie tkwilim w ciemnicy nawet tygodnia. Powieźli nas do Raciborza, wydali tym innym, bies wie, kto oni tacy… A ninie wsadzili do tej budy i wiozą. Kędy, po co, kto, w czyjej służbie, bies wie.
– Po co, to wiadomo – orzekł ponuro Jakub Nadobny z Rogowa. – Na zatracenie, jak nic.
– Nazwisko Ungerath – spytał Reynevan – mówi wam coś?
– Nie. A powinno?
Reynevan opowiedział o swoim pojmaniu, o trasie, jaką przebył w ciągu trzech dni. O tym, że eskorta jest prawdopodobnie w służbie Ungeratha, bogatego wrocławskiego patrycjusza. Kuropatwa, Nadobny i Kochłowski w głowę jęli zachodzić. Bez większych rezultatów. Tkwiliby więc w nieświadomości i niepewności losu, gdyby nie nowy pasażer furgonu, którego dokwaterowano im jeszcze tego samego dnia.
Nowy pasażer był młody, jasnowłosy, potargany jak strach na wróble. A także wesoły i radosny, co zdumiewało, zważywszy okoliczności.
– Waszmoście pozwolą – zaśmiał się, usiadłszy – jam jest Hlas z Liboczan, dobry Czech, setnik z Taboru. Jeniec. Chwilowo, ha, ha! Los wojacki, he, he!
Kilka dni temu, opowiedział Hlas z Liboczan, dobry Czech, robiąc co i rusz pauzy na napady głośnej i bezsensownej wesołości, pan Hynek Kruszyna z Lichtenburka najechał kraj hradecki. Pan Hynek był ongi wiernym obrońcą Kielicha, ale zdradził, przeszedł na stronę katolicką i teraz gnębi dobrych Czechów napadami. Rejza na Hradecko nie skończyła się dlań najlepiej, jego drużynę pobito, rozproszono i zmuszono do ucieczki. Ale Hlasa z Liboczan udało się panu Kruszynie w jeństwo wziąć.
– Taki los wojacki, ha, ha – zaśmiewał się dobry Czech. – Alem słomy u pana Kruszyny w lochu nie zagrzał! Odkupili mnie, tu dostarczyli. A ninie, jakem podsłuchał, kędyś pod Frysztat powiężą.
– Po co pod Frysztat? I kto was odkupił?
– Ha, ha! Toć przecie ten, co i was. Ten, co nas tera wiezie!
– Niby kto?
– Gebhard Ungerath. Syn Kaspra Ungeratha… Tośta nie wiedzieli? A to dobre, he, he. To wam, baczę, rzecz sklarować muszę!
Kasper Ungerath, sklarował taboryta, to wrocławski kupiec, bogaty wręcz do nieprzyzwoitości, w swym wielkopaństwie tak zadufany i nadęty, że w Gniechowicach pod Wrocławiem burg sobie kupił i na tym burgu jak szlachcic siedzi, już mu pono szlachectwo pachnie, już o herb zabiega, ha, ha. W ramach zabiegów synów swych, Gebharda i Gilberta, w biskupim wojsku armigerami porobił. W jakiejś pogranicznej rąbaninie pojmali Gilberta taboryci z Odr. Rychło uznawszy, co za złota kokoszka wpadła im w ręce i jakie złote jaja znieść zdolna, zażądali za jeńca równiuśkich pięciuset kóp groszy okupu.
– To ci sumka, ha, ha, nie w kij dmuchał! Teraz rozumiecie, w czym dzieło? Ungerath, stary sknera, ułożył się, chce rzecz bezgotówkowo załatwić. Za wolność Gilberta odzyskają wolność jeńcy czescy, połapani przez Ślązaków utrakwiści. Ungerath ma znajomości, ma układy, ma dłużników. Szybko załatwił sobie jeńców. Znaczy nas, ha, ha. Wychodzi, ha, ha, że my, tego tu półnieboszczyka kalkulując, po jakieś ośmdziesiąt kóp per capita się liczym, he, he, w ogólnym bilansie. Powiedziałbym, że dobra średnia. Chyba że się któryś z panów za droższego ma?
Nikt się nie zgłosił. Hlas z Liboczan zaśmiał się perliście.
– Na wymianę nas wiezą, panowie. Do góry tedy głowy, ha, ha, niedługo już naszej niewoli, niedługo!
Ciasnota i zaduch wewnątrz furgonu powodowały, że więźniów ogarnęła senność, spali niemal bez przerwy. Reynevan, jeśli nie spał, myślał.
Kto go zdradził we Wrocławiu?
Wykluczając zwykły przypadek, a w takich razach przypadki należało wykluczać, ewentualności nie pozostawało wiele. Czas zmieniał ludzi, Achillesa Czibulkę mogły skusić ukryte pod podłogą apteki złote monety, chęć zawładnięcia nimi mogła stać się pokusą nie do przezwyciężenia. Cóż dopiero powiedzieć o Allerdingsie, którego Reynevan wszak nie znał w ogóle, a miał wszelkie podstawy, by uważać za najemnego łotrzyka?
Głównym podejrzanym pozostawał jednak oczywiście pater Felicjan, Hanys Gwisdek zwany Weszką, osobnik, u którego kłamstwo, zdrada i przeniewierstwo zdawały się być drugą naturą. Allerdings ostrzegał przed nim Reynevana, ten jednak przestrogi i złe wróżby zlekceważył. Omnis ksiądz avaritia, przywoływał obiegowe porzekadło, Felicjan nie zdradzi z chciwości, gdyby zdradził, sto florenów przeszłoby mu koło nosa. Allerdingsa to nie przekonało.
Allerdings mógł mieć rację, myślał z rozpaczą Reynevan. Własną skórę ojciec Felicjan mógł cenić wyżej stu florenów, mógł zdradzić ze strachu o skórę. Mógł zdradzić dla łask i znacznie wyżej kalkulowanych przyszłych korzyści.
Tak, wiele wskazywało, że zdrajcą był właśnie ojciec Felicjan. A jeżeli tak…
A jeżeli tak, myślał z rozpaczą Reynevan, to cały misterny wrocławski plan na nic. Szanse na szybkie odszukanie Jutty przepadły, nadzieje się rozwiały. Znowu nie wiadomo, co czynić, od czego zacząć. Znowu w kropce. Znowu punkt wyjścia.
Jeśli w ogóle będzie jakieś wyjście, myślał Reynevan. Wesołek Hlas może się mylić. Może nas wcale nie wymienią? Może być tak, jak na zamku Troski – utrakwistów się kupuje, by później zamęczyć ich na szafocie celem polepszenia morale miejscowej ludności.
A na to, że znów uratuje go tajemnicza iluzoryczna kobieta, tym razem liczyć trudno.
Chory przestał jęczeć i bredzić. Leżał spokojnie i chyba nawet miał się lepiej. Przy świadkach Reynevan nie ośmielił się już używać magii, zdrowienie należało więc przypisać czynnikom naturalnym.
– Wyłazić! Dalej, dalej! Żywo! Z wozu!
Słońce zakłuło w oczy, łyk zimnego powietrza omal nie pozbawił go przytomności. By utrzymać się na rozmiękłych w galaretę nogach, musiał uchwycić się barku Jana Kuropatwy z Łańcuchowa. Stojącemu obok Nadobnemu nie było lepiej, zwisał wręcz, blady jak trup, z ramienia Kochłowskiego. Handlarz bronią, choć najmniej okazały posturą, okazał się obok Hlasa z Liboczan najbardziej wytrzymałym. Obaj z Czechem stali pewnie i najlepiej ze wszystkich udawali, że się nie boją.
– Będzie wymiana jeńców, panowie husyci – uświadomił ich z wysokości kulbaki Eberwin von Kranz, dowódca najemników. – Wnet będziecie wolni. Łaskę tę zawdzięczacie tu obecnemu wielmożnemu paniczowi Gebhardowi Ungerathowi, synowi jaśnie wielmożnego pana Kaspra Ungeratha. Skłonić się tedy! Nisko! Ale już!
Gebhard Ungerath, krępy i brzydki jak gnom, zadarł wyniośle głowę i wydął wargi. Po czym obrócił konia i odjechał stępa.
– Ruszać się, heretycy, ruszać! Tam, ku mostowi! Hola, sami tu, tego chorego trzeba będzie nieść!
– Ta rzeka to Olza – mruknął spoważniały nagle setnik Hlas. – My gdzieś między Frysztatem a Cieszynem są. Na moście będzie wymiana. To taka tradycja.
Na przedmościu kazano im stanąć, otoczono końmi. Pod mostem wezbrana Olza szumiała, omywała filary, przelewała się przez izbice.
Nie czekali długo. Na przeciwległym brzegu pojawił się jeździec. W kapalinie, kolczym kapturze z pelerynką, burej jace wdzianej na brygantynę, typowy man, drobny husycki szlachcic. Przyjrzał im się. Dwa razy zatoczył koniem, nim z łomotem podków wjechał na most. Przejechał na ich stronę, rozglądając się czujnie. Eberwin von Kranz podążył mu na spotkanie. Chwilę rozmawiali. Potem obaj zajechali przed oblicze Gebharda Ungeratha.
– Mówi – odkaszlnął Eberwin von Kranz – jako słowa dotrzymali. Przywiedli panicza Gilberta. Wiedzą, że miast pięciu, jak było umówione, sześciu mamy, tedy, by dobrą wolę pokazać, wraz z paniczem Gilbertem jeszcze jednego Ślązaka uwolnią. Ino pierwej chce naszych jeńców uwidzieć.
Gebhard wydął wargi, przyzwalająco kiwnął głową. Wiedziony przez Eberwina husycki man stępa podjechał do więźniów, spojrzał na nich spod kapalinu. A Reynevan pochylił głowę. Z obawy, że nie zapanuje nad twarzą.
Manem był Urban Horn.
Rolę mało znaczącego i jeszcze mniej rozgarniętego posłańca grał świetnie. Ze spuszczonymi oczami coś pobełkotał do Eberwina uniżonym półgłosem, ukłonił się Gebhardowi Ungerathowi.
– Zobaczyłeś, coś chciał zobaczyć – rzekł doń Eberwin. – Ruszaj tedy do swoich. Upewnij, że i my słowa dodzierżali i że zdrady nijakiej nie knujemy. Uczciwa wymiana.
– Nuże, marsz – skomenderował więźniom, patrząc, jak Urban Horn przejeżdża most i znika w lesie. – Pomóżcie temu choremu!
– Widziałeś? – szepnął Kochłowski. – To był…
– Widziałem.
– Co to wszystko…
– Nie wiem. Bądź cicho.
Z przeciwnej strony już zbliżał się oddziałek husycki, lekkozbrojni z czerwonymi kielichami na jakach. Do mostu dotarli jednocześnie. Po chwili husyci pozwolili wejść na most dwóm mężczyznom. Widząc to, najemnicy Ungeratha ponaglili na most swoich więźniów. Obie grupy jęły kroczyć ku sobie. Któryś ze zbliżających się od lewego brzegu musiał być Gilbertem Ungerathem, choć żaden nie był podobny, żaden nie był krępy ani nie przynominał gnoma. Jeden z nadchodzących był wysoki i rudawy, drugi miał twarz cherubina i pasujące złote kędziorki. Kogoś Reynevanowi przypominał. Ale Reynevan był zajęty, wraz z Kochłowskim podtrzymywali chorego. Który nie miał już gorączki i samodzielnie stawiał nogi.
– Miserere nobis… – przemówił nagle całkiem przytomnie. Reynevana przeszył dreszcz. I obawa. Słuszna, jak się okazało.
Z lasu na lewym brzegu Olzy wyłonił się silny konny podjazd, strzelcy, kopijnicy i ciężkozbrojni. Rozwijając się w półkole, nowo przybyli odcięli husytom drogę ucieczki, zmusili do cofnięcia się na most. Jan Kuropatwa zaklął, odwrócił się. Ale od prawego brzegu na most wjeżdżali już śląscy najemnicy. Byli odcięci. Osaczeni.
– Widzę, mać, Syriam ab oriente – wymruczał biblijny cytat Kochłowski. – Et Philisthim ab occidente…
– Tosme… – jęknął Hlas. – Tosme su v prdeli…
Gebhard Ungerath uściskał brata, którym okazał się ten rudawy. Potem spojrzał na więźniów i na husytów. Wzrokiem pełnym nienawiści. Z twarzą wykrzywioną jak prawdziwy gnom.
– Myśleliście, kacerze – przemówił zjadliwie – że wam na sucho ujdzie? Że skóry ocalicie? Że targów tu sobie będziemy dobijać? O, nie, nic z tego, żadnego tarżenia z wami, psie syny, żadnych układów. Dla was, wyrodki, jeno to, na co zasługujecie: stryk, topór, stos. I będziecie wisieć, będziecie na stosach skwierczeć, dacie głowy. Bo się odstawi was z powrotem tam, skąd się was wzięło.
Przybyli kopijnicy i ciężkozbrojni ciasno zablokowali przedmoście na lewym brzegu. Dowodzący nimi rycerz miał na tarczy skrzyżowane topory.
– Ciebie zaś, wyklęty odszczepieńcze – Gebhard Ungerath wycelował palec w Reynevana – wydamy biskupowi wrocławskiemu. Biskup, wiemy to, marzy o tym, by cię mieć w izbie tortur. I będzie zasługa dla Kościoła…
– My też wiemy – powiedział, unosząc głowę, Urban Horn – że dla zasług to wszystko. Całe to perfidnie uknute oszustwo, cały ten straganiarski szwindel. Nie przez ciebie zresztą, chociażeś straganiarz, wykoncypowany. To twój tatuniek parweniusz zamierzał tym sposobem sławę zyskać i szlachectwa się dochrapać. Szlachetny pan kupczyk von Ungerath, w herbie grosz złamany. Gówno będzie w herbie, Gebhard. Bo gówno z waszego konceptu.
– Za te słowa – bryznął śliną Gebhard Ungerath – skórę z ciebie pasami złupię, heretyku. Już po tobie! Nie widzisz, żeś w matni?
– To ty jesteś w matni. Rozejrzyj się.
Wśród kompletnej ciszy, jaka nagle zapadła, na obu brzegach Olzy pojawili się nowi zbrojni. W sile przynajmniej setki. Szybko otoczyli most. Z obu końców.
– To są… – Gebhard roztrzęsioną ręką wskazał wielką czerwoną chorągiew ze srebrnym Odrzywąsem. – To są rycerze pana z Kravarz! Katolicy! Nasi!
– Już nie wasi.
Zaskoczeni i osłupiali najemnicy Ungeratha dali się rozbroić bez najmniejszego oporu. Reynevan widział, jak Paszko Rymbaba wodzi wkoło szeroko otwartymi oczami, pojąć nie mogąc, dlaczego odbierają mu oręż husyci ozdobieni Kielichami sprzymierzeni nagle ze zbrojnymi rycerza z toporami w herbie. Widział, jak Eberwin von Kranz, blady jak płótno, nie rozumie, dlaczego rozbrajają go i biorą do niewoli Morawianie spod znaku Odrzywąsa.
Po chwili wszyscy byli na lewym brzegu Olzy. Podczas gdy Horn bez słowa ściskał prawice Reynevana i Polaków, Morawianie spędzili w kupkę i wzięli pod straż ich niedawnych ciemiężycieli, teraz samych będących jeńcami. Stali, z pospuszczanymi głowami, wciąż oniemieli i w szoku: najemnicy Kranza, Gilbert Ungerath, rycerzyk o twarzy cherubina. I Gebhard, z wykrzywioną gnomią gębą, wybałuszający gnomie oczy na głównego sprawcę zajścia, przyodzianego w pyszną zbroję wielmożę ze śniadą twarzą i bujnym czarnym wąsem. Wielmożę, którego Reynevan już kiedyś widział.
Zaiste, pomyślał, ten świat jest bardzo mały.
Na czele swych hejtmanow i rycerzy, pod chorągwią z Odrzywąsem, rodowym znakiem Beneszowiców, zajeżdżał oto przed nich Jan z Kravarz, pan na Nowym Jiczynie, Fulneku, Bilovcu, Sztramberku i Rożnowie, magnat, potężny feudał, władca dominium obejmującego ogromną powierzchnię północno-zachodniej części margrabstwa Moraw.
– Ten z toporami w herbie, obok pana z Kravarz, to Sylwester z Kralic, hejtman fulnecki – wyjaśnił półgłosem Horn. – A ten drugi, z brodą, to Jan Helm.
Jan z Kravarz wstrzymał konia.
– Paniczom Ungerathom – przemówił spokojnym, nawet nieco beznamiętnym głosem – należy się kilka słów wyjaśnienia. Od czasu, gdy panicz Gebhard i tu obecny pan Sylwester z Kralic ułożyli swój sprytny, acz niezbyt uczciwy plan, sytuacja uległa zmianie. Zmianie, rzekłbym, zasadniczej. Duch mnie, moi panowie, natchnął, spłynęła na mnie łaska oświecenia, łuski spadły z mych oczu. Ujrzałem prawdę. Zrozumiałem, przy kim słuszność. Pojąłem, kto za szczerą wiarę Chrystusową staje, a kto za antychrysta. Z dniem wczorajszym, moi panowie, z sobotą przed niedzielą Oculi, wypowiedziałem posłuszeństwo Luksemburczykowi i Albrechtowi, przyjąłem sakrament sub utraque specie i zaprzysiągłem cztery artykuły praskie. Z dniem wczorajszym dobrzy Czesi spod znaku Kielicha nie są już moimi wrogami, lecz braćmi w wierze i sprzymierzeńcami. Oczywistym jest, że nie mogę dopuścić, by braci i sprzymierzeńców spotykały zdrada i przeniewierstwo. Wasz układ z panem z Kralic obwieszczam więc niebyłym i nieważnym.
– To… To… – wybełkotał Gebhard Ungerath. – Nie godzi się… To nieuczciwie… To zdrada… To…
– O zdradzie radzę nie mówić, mości Ungerath – przerwał spokojnie pan na Jiczynie. – Bo jakoś paskudnie słowo to w waszych uściech dźwięczy. A nieuczciwość gdzie niby widzicie? Toć wszechno tu uczciwe i za Bożym porządkiem. Miała być wymiana? Jest wymiana. Wedle umowy: Czesi wam oddali waszych, wy Czechom oddaliście ichnich. Mówiąc po kupiecku, byście lepiej zrozumieli: bilans wyszedł na zero. Ale teraz ja wam otwieram rachunek. Całkiem nowy. Teraz ze mną, panie Ungerath, będzie się waścin rodzic o okup układał. Za was i za brata. A nim się ułożym, obaj w jiczyńskiej wieży posiedzicie. A z wami i ci insi panowie. Wszyscy, ilu was tu jest.
Jan Helm roześmiał się, Sylwester z Kralic zawtórował mu, waląc się pancerną dłonią w udo. Jan z Kravarz uśmiechnął się tylko.
– Kpem będę, panowie Ślązacy, jeśli za was wszytkich na pytel dwóch tysięcy grzywien nie wyduszę. Praw był Prokop, prawyś był i ty, Horn, że mi się przejście na Kielich sprofituje! Że mi Bóg wynagrodzi! Wierę, już wynagradza!
– Wielmożny panie Janie – odezwał się nagle Reynevan. – Prośbę do was mam. Za dwoma z tych rycerzy proszę. Byście ich wolno puścili.
Magnat patrzył na niego długo.
– Horn – wyrzekł wreszcie, nie odrywając wzroku. – To jest ten wasz szpieg?
– On.
– Śmiały. Faktycznie wart dla was tyle, by mu ta śmiałość płazem uszła?
– Wart.
– Muszę – parsknął Jan z Kravarz – wierzyć na słowo?
– Jeśli wolicie – Reynevan nie spuścił oczu – możecie ocenić po faktach.
– Jakich to? – drwiąco wydął wargi pan na Jiczynie. – Z ciekawości płonę.
– Rok Pański 1425, trzynasty września, Śląsk, cysterska grangia w Dębowcu. Narada w stodole. Naprzeciw was, panie Janie, siedział Gotfryd Rodenberg, Krzyżak, wójt z Lipy. Po waszej lewicy pan Puta z Czastolovic, starosta kłodzki. Po prawicy rycerz z jelenim rogiem na lentnerze, podobnym do herbu Bibersteinów, tyle że tynktury inne.
– Pan Tas z Prusinovic – kiwnął głową Jan z Kravarz. – Dobrze zapamiętałeś. Dlaczego więc ja ciebie nie pamiętam?
– Nie byłem tam z wami. Byłem nad wami. Na poddaszu. Skąd wszystko widziałem i słyszałem. Każde wypowiedziane tam słowo.
Magnat milczał, kręcąc czarny wąs.
– Prawyś – powiedział wreszcie. – Isto, można cię oceniać po faktach. Oceniłem i znalazłem niezłym. Obrotny z ciebie szelma, musi z twych szelmostw Tabor pożytek mieć. Ale mój pożytek, panie szpiegu, też nie szpilka. Za Ślązaków, co o nich prosisz, byłaby korzyść. Jeśli ich puszczę, korzyści nie być. A brak korzyści to strata. Kto mi ją wynagrodzi?
– Bóg – wtrącił niedbale Urban Horn. – A w chwilowym zastępstwie Prokop, słusznie zwany Wielkim, director operationum Thaboritarum. Nie będziecie stratni, panie Janie. Gwarantuję wam.
– Twoja gwarancja rzecz cenna – uśmiechnął się Jan z Kravarz. – I w cenie rosnąca. A nadto ten Reynevan udał mi się. Ze strychu nas wtedy podejrzał i podsłuchał, niech mnie diabli, z takiej bliskości, że biskupowi Konradowi mógł z góry na tonsurę napluć! A legatowi Orsiniemu za kołnierz naszczać! Chwat, choć szpieg. Tam do kata, stać mnie na łaskawość! Tych dwóch zwalniam, panie Helm. Resztę pod eskortę! I sposobić się do drogi, wnet do Jiczyna ruszamy!
Jeńców odprowadzono. Gebhard Ungerath wrzeszczał i klął, Gilbert płakał, lał łzy, nie bacząc na wstyd. Paszko Rymbaba obejrzał się.
– Reinmar! – zawołał żałośnie. – A ja? Wybaw i mnie!
– Nie, Paszko.
– A czemu?
– Zakazali.
Reynevan zwrócił się ku uwolnionym za jego wstawiennictwem Eberwinowi von Kranz i cherubinowatemu rycerzykowi. Kranz patrzył na niego ponuro.
– Wiem – powiedział chrapliwie – czemu taka mi od ciebie łaska, Bielau. Rymbaba mi powiedział. Nie przedłużajmy zatem tej żałosnej sceny. Chcesz wiedzieć, przez co wpadłeś we Wrocławiu? Przez przypadek. I przez długi jęzor Wilkosza Lindenaua. Ów wdzięczny ci był. Chwalił dobroć i szlachetność. Za bardzo, za często, za głośno. Mogę iść?
Więc to nie Achilles, nie Allerdings, Reynevan aż westchnął, tak mu ulżyło. I nie Felicjan! Nie wszystko zatem stracone, Felicjan wciąż szuka Jutty… A może już znalazł?
– Hmm, hmm…
Podniósł głowę. Eberwin poszedł już sobie, przed nim stał rycerzyk z włosami skręconymi w złote kędziorki.
– Ja natomiast, mości panie – przemówił drżącym lekko głosem – całkiem nie pojmę, dlaczegoście mnie uwolnili. Nie wiem ni miana waszego, ni herbu. Aleście husyta. Wiedzcie tedy, że mi wiara katolicka i cześć rycerska wchodzić z kacerzem w żadne bliższe konwikcje nie pozwala. Ale i to wiedzcie, żem wam za uwolnienie zobowiązań. Dług spłacę, przed Bogiem to przysięgam.
– Husycie przysięgasz?
– Bóg mi wskaże, jak przysięgę wypełnić, by bez grzechu było i bez obrazy wiary.
– Bóg – Reynevan spojrzał mu w oczy – twą przysięgę słyszał. A jak wypełnić, mogę ci zaraz rzec. Toast wzniesiesz.
– Hę?
– Wzniesiesz i wypijesz zdrowie damy mego serca. Panny… Nikoletty Jasnowłosej. Ale nie inaczej, jak na twym własnym weselu, panie Wolframie Pannewitz. Na swadźbie z panną Katarzyną Biberstein. Wtedy i tylko wtedy przysięgę uznam za spełnioną. A ciebie za człeka honoru.
Wolfram Pannewitz zbladł i zaciął usta. Potem poczerwieniał silnie.
– Wiem już, kim jesteście – przełknął ślinę. – Bo i słyszałem wiele… Skorzyście, baczę, pannę z dzieckiem mi swatać… Jakiż to powód po temu macie, hę? Może ów dzieciak…
– Nie bądźże durniem, Pannewitz – przerwał mu cicho Reynevan. – Jedź na Stolz. Spojrzyj na chłopaczka. A potem w zwierciadło. Gadać z tobą o tym więcej nie myślę.
– Bóg słyszał – dorzucił, głośniej, by wszyscy słyszeli. – Bóg słyszał, coś przysiągł.
– Reynevan – wezwał niecierpliwie Urban Horn. – Jedźmy. Nie przedłużaj tej żałosnej sceny.