w którym we Wrocławiu mieście Reynevan spiskuje i knuje. Skutkiem niedostatków tak w teorii, jak i praktyce knowań początkowe sukcesy wiodą w kabałą, i to nielichą.
Ojciec Felicjan, dla świata niegdyś Hanys Gwisdek zwany Weszką, obecnie altarysta w dwóch wrocławskich świątyniach, bywał w walońskiej osadzie przy kościele Świętego Maurycego w miarę regularnie, mniej więcej raz w miesiącu, zwykle we wtorki. Powodów było kilka. Po pierwsze, Waloni znani byli z uprawiania złośliwej czarnej magii i kręcąc się w pobliżu ich domostw, można było narazić się na skutki jej działania. Dla ludzi obcych, zwłaszcza przychodzących bez zaproszenia lub nieprzyjaźnie nastawionych, vicus sancti Mauritii był niebezpieczny, intruzi musieli liczyć się z konsekwencjami – do zniknięcia bez śladu włącznie. Intruzi, w tym agenci i szpicle, nie włóczyli się zatem po walońskim osiedlu, nie szpiegowali tu. I to właśnie bardzo ojca Felicjana urządzało.
Oba pozostałe powody bywania podwójnego altarysty u Walonów również wiązały się z magią. I ze sobą wzajem. Ojciec Felicjan cierpiał na hemoroidy. Przypadłość objawiała się nie tylko krwawym stolcem i nieznośnym pieczeniem w dupie, ale i zarazem znaczącym ubytkiem sił męskich. Waloni – a dokładniej walońskie prostytutki z zamtuza o nazwie „Czerwony Młyn” – znały na dolegliwości ojca Felicjana magiczne remedia. Okadzony magicznym walońskim kadzidłem, potraktowany klistierą z walońskich magicznych balsamów i magicznym walońskim kataplazmem ojciec Felicjan osiągał, mówiąc prosto a przaśno, sztywność jako tako umożliwiającą spółkowanie. Nierządnicom z miejskich burdeli ani w głowie były podobne fatygi, pędziły duchownego precz, wyśmiewając i za nic sobie mając jego bóle i frasunki. Ojciec Felicjan chadzał więc za miasto. Do Walonek.
Poważnym impedymentem wypraw do Świętego Maurycego był fakt, że należało wyjść za miejskie mury, w dodatku potajemnie, czyli po zmroku i ignitegium. Ojciec Felicjan miał sposoby na to, by sekretnie wyjść i wrócić, problem stanowiła odległość trzech stajań, które należało przebyć. Wśród grasujących nocą po podgrodziu rzezimieszków zdarzali się i tacy, których nie przerażała zła sława Walonów i fama o ich groźnych czarach. Na swe regularne wycieczki do „Czerwonego Młyna” ojciec Felicjan wdziewał zatem kolczugę, przypasywał kord i brał nabitą rucznicę, idąc zaś, pieczołowicie hołubił i osłaniał połą tlący się lont, a przy tym modlił się głośno po łacinie, której notabene nie znał. To, że nigdy nie spotkała go żadna zła przygoda, ojciec Felicjan przypisywał modlitwie właśnie. I miał rację. Najodważniejsi, nie lękający się ni prawa, ni Boga rozbójnicy brali nogi za pas na widok zbliżającej się zakapturzonej pokraki, pobrzękującej żelaziwem, emanującej spod płaszcza diabelską poświatą i na domiar złego bełkocącej jakieś niezrozumiałe okropieństwa.
Tym razem, opuściwszy „Czerwony Młyn” i waloński vicus, około północy ojciec Felicjan człapał wzdłuż opłotków, mamrocąc litanię i od czasu do czasu dmuchając na lont, by nie zgasł. Księżyc był w pełni, a łąki wciąż białe od śniegu, jasno było więc na tyle, by móc iść szparko, bez obawy wpakowania się do jakiejś dziury lub wpadnięcia do kloaki, co ojcu Felicjanowi zdarzyło się jesienią łońskiego roku. Malało też ryzyko nadziania się na rabusiów czy innych łotrzyków, ci bowiem w podobnie jasne noce zwykli byli niechać swego procederu. Ojciec Felicjan maszerował więc coraz szybciej i śmielej, a miast modlić się, jął nucić melodyjkę świeckiej dość piosenki.
Głośne szczekanie psów obwieściło bliskość młynów i młynarskich sadyb nad Oławą, co znaczyło, że od prowadzącego wprost do miasta mostu dzieli go już tylko sto kroków. Przeszedł groblą wzdłuż stawów młyńskich i rybników. Zwolnił, bo wśród szop i stodół zrobiło się mroczniej. Ale lśniącą w księżycowym blasku rzekę już widział. Odetchnął z ulgą. Pospieszył się jednak.
Zaszeleścił chrust, w mroku pod stodołą zamajaczył cień, nieuchwytny kształt. Serce ojca Felicjana podjechało w górę i zaczopowało gardło. Mimo tego altarysta chwycił rucznicę pod pachę i przyłożył żarzący się lont. Ciemność i brak wprawy spowodowały jednak, że przyłożył go do własnego kciuka.
Zawył jak wilk, zakicał jak zając, upuścił strzelbę. Sięgnąć po kord nie zdążył. Dostał czymś w głowę i runął w zaspę. Gdy go wiązano i wleczono po śniegu, był oszołomiony i obmiękły, ale zupełnie przytomny. Zemdlał dopiero po chwili. Ze strachu.
Reynevan nie miał najmniejszych powodów, by ostatnimi czasy narzekać na nadmiar fartu i szczęśliwych zdarzeń. Los bynajmniej nie rozpieszczał go pod tym względem. Wręcz przeciwnie. Od grudnia minionego roku Reynevan miewał zdecydowanie więcej powodów do zmartwień i smętku, niż do wesela i euforycznej uciechy.
Z tym większą więc radością powitał odmianę. Zaczęło się oto dziać dobrze. Szczęście z nagła zdecydowało się sprzyjać, wydarzenia jęły układać się we wcale sympatyczny ciąg. Zaświtała całkiem sensowna nadzieja, prospekty stały się całkiem promienne, a przyszłość, tak jego, jak i Jutty, zarysowała w dużo żywszych i bardziej cieszących oko barwach. Przygnębiająco gołe i pokraczne drzewa przy wrocławskim trakcie pokryła, zdałoby się, świeżutka zieleń listowia, ponure i zaśnieżone pustacie podwrocławskich łąk i łęgów ubarwiła, zdałoby się, rozmaitość pachnącego kwiecia, a krakanie dziobiących grudę wron przerodziło się w śpiew ptasząt słodki. Słowem, zdawać by się mogło, że wiosna nadeszła.
Pierwszą jaskółką tej oszołamiającej odmiany stał się Wilkosz Lindenau, ranny wrocławski armiger, z niemałym trudem dotransportowany do stron rodzinnych. Powodem trudu był oczywiście przebity bok. Rana, choć opatrzona, jątrzyła się, armiger płonął od gorączki i trząsł się w dreszczach, nie utrzymałby się w siodle, gdyby nie pomoc Reynevana. Gdyby nie leki i zaklęcia, za pomocą których Reynevan powstrzymywał stan zapalny i walczył z zakażeniem, Wilkosz Lindenau małe miałby szanse, by zobaczyć mury miejskie i górujące nad nimi, wzbijające się w szare lutowe niebo miedziane hełmy wież Świętej Elżbiety, Marii Magdaleny, Wojciecha i innych kościołów. Mało miałby szans, by uradować się bliskością prowadzącej do miasta Bramy Świdnickiej. I by odetchnąć z ulgą.
– Tośmy doma są – odetchnął z ulgą Wilkosz Lindenau. – A to dzięki tobie, Reynevan. Gdyby nie ty…
– Nie ma o czym gadać.
– Jest – zaprzeczył sucho armiger. – Bez ciebie nie dojechałbym. Winienem ci…
Urwał, patrząc na kościół Bożego Ciała, skąd właśnie odezwała się sygnaturka.
– Za co cię wyklęli, to wyklęli – powiedział. – Niech ci Bóg wybaczy grzechy. Ale ja dzięki tobie żyję i com ci winien, tom winien. A com winien, to spłacę. Bo, widzisz, oszukałżem cię lekko. Ciebie i twoich husytów. Znaliby prawdę, wolno by nie puścili, drogo by mnie wolność kosztowała. Lindenau to rodowe miano, ku czci rodu i ojca je noszę. Ale ojciec mnie dziecięciem odumarł maleńkim, a mać wnet powtórnie się wydała. Tedy jedyny ojciec, któregom po prawdzie zawsze miał i mam, to pan Bartłomiej Eisenreich. Mówi ci to coś?
Reynevan kiwnął głową, nazwisko jednego z najbogatszych wrocławskich patrycjuszy faktycznie mówiło wiele. Wilkosz Lindenau pochylił się w kulbace i krwawo splunął na śnieg.
– Przestępcy, husycie ni wrogowi bym tego rzekł ni nie zaproponował – podjął, wytarłszy wargi. – Ale ty wszak nie jako wróg do Wrocławia zmierzasz. Ciebie wszak, miarkuję, potrzeba więcej prywatna i osobista tutaj przywiodła. Tedy odwdzięczyć się mogę. Pod dach nie wezmę i nie schronię, boś wszak klątwą obłożony… Ale dopomóc zdołam.
– Doprawdy…
– Żeby we Wrocławiu co począć – nie dał mu dokończyć armiger – trzeba mieć pieniądze. Bez pieniędzy jest się tu nikim. A gdy się pieniądze ma, można sprawić się z każdą sprawą, choćby najtrudniejszą. Poradzisz z Bożą pomocą także z twoim kłopotem, bracie. Bo będziesz miał pieniądze. Dam ci je. Nie obraź się, że odwdzięczam się iście jak Eisenreich. Po kupiecku. Inaczej nie mogę, bo…
– Wiem – Reynevan uśmiechnął się lekko. – Bo jestem wyklęty.
Drugi przebłysk szczęścia trafił się Reynevanowi krótko po południu. Nie wjechał do miasta razem z Lindenauem, miał uzasadnione obawy, że otwarta na zagrożone południe Brama Świdnicka jest pod uważną obserwacją straży i innych miejskich służb. Jadąc brzegiem Oławy, dotarł aż do Bramy Mikołajskiej, tu wmieszał się między wieśniaków, ciągnących do miasta z różnorakim przeznaczonym na sprzedaż towarem i inwentarzem, głównie żywym. W bramie nie napotkał problemów, strażnicy byli większością znudzeni i rozleniwieni, nieliczni aktywni obracali całą aktywność na wycyganienie łapówki w postaci kury, gęsi czy połcia boczku. Krótko po tym, jak w kościele Świętego Mikołaja zadzwoniono na sekstę, Reynevan już zostawił za sobą Szczepin i maszerował, ciągnąc konia za tręzle, w stronę śródmieścia, wmieszany w tłum innych zmierzających w tamtą stronę przechodniów i wędrowców.
A ledwo minął Kiełbaśniczą, szczęście uśmiechnęło się do niego szeroko. Pełną gębą.
– Reynevan? Tyżeś to?
Identyfikującym go okazał się młodzian w czarnym płaszczu i takiejż barwy czapce z filcu. Barczysty i rumiany jak wiejski parobek i jak parobek szeroko uśmiechnięty. Dzierżący pod pachami dwa spore pakunki.
– Achilles… – Reynevan pokonał wywołany niespodzianym okrzyknięciem skurcz gardła. – Achilles Czibulka!
– Reynevan. – Wyglądający na parobka młodzian rozejrzał się, uśmiech nagle znikł z jego rumianej twarzy. – Reynevan z Bielawy. We Wrocławiu, rzut czapką od Rynku. Kto by przypuścił… Nie stójmy, zaraza, na widoku. I Chodźmy do mnie, do apteki. To niedaleko. Trzymaj, pomożesz mi nieść… Ostrożnie!
– Co tam jest?
– Słoje. Z maściami.
Apteka była faktycznie niedaleko, mieściła się na Kiełbaśniczej tuż przy Placu Solnym. Wiszący nad wejściem szyld przedstawiał coś, co przypominało kłykciastą marchew, wymalowany poniżej napis: „Mandragora” wyprowadzał jednak z błędu. Szyld był w sumie mało imponujący, lokal niewielki i chyba niezbyt uczęszczany. W czasach, kiedy utrzymywali częste i ożywione kontakty, Achilles Czibulka nie miał ni szyldu, ni lokalu. Zatrudniał się u pana Zachariasza Voigta, właściciela renomowanej apteki „Pod Złotym Jabłkiem”. Najwyraźniej teraz dorobił się własnego interesu.
– Wyklęli cię – stwierdził fakt Achilles Czibulka, rozstawiając słoje na aptekarskiej ladzie. – Obłożyli klątwą. W katedrze. W niedzielę Starozapustną. Tygodnie temu trzy.
Znajomość Reynevana z Achillesem Czibulką zaczęła się w roku 1419, wkrótce po tym, jak Reynevan powrócił był z Pragi, przerwawszy studia po defenestracji i wybuchu rewolucji. Czibulka był wówczas asystentem „Pod Złotym Jabłkiem”, przy czym asystentem wyspecjalizowanym. Był unguentariusem, czyli specem od sporządzania maści. Niemal wszystkiego, co wiedział o maściach, Reynevan nauczył się od Czibulki. Maści ucierał zarówno ojciec, jak i dziad Achillesa, przy czym obaj ucierali w Świdnicy, sam Achilles był wrocławianinem w pierwszym pokoleniu. Sam zwykł się zaś określać jako „Ślązak czystej krwi i rodowity”, a czynił to z wyniosłą dumą, myślałby kto, że odziani w skóry protoplaści Czibulków zamieszkiwali jaskinie pod Ślężą na długo przed tym, nim w okolice zawitała cywilizacja. Dumie z własnych korzeni towarzyszyła jednak trudna czasem do zniesienia pogarda dla nacji, które Czibulka określał jako „napływowe” – przede wszystkim Niemców. Reynevan często zżymał się na poglądy Czibulki – dziś jednak pojął, że szowinizm aptekarza może mu być bardzo na rękę.
– Wyklęli cię, cholerni Niemcy – powtórzył ze złością Achilles Czibulka. – Słyszałeś chyba o tym? Ha, nie mogłeś nie słyszeć. Na cały Wrocław głośno było. Gdyby cię na mieście rozpoznali…
– Nie byłoby dobrze, gdyby mnie rozpoznali.
– Oj, nie byłoby. Ale ty nie martw się, Reynevan, ja cię skryję.
– Dasz schronienie wyklętemu?
– Za nic sobie mam niemieckie anatemy! – uniósł się Achilles. – My, znaczy się śląscy physici i pharmaceutici, musim trzymać się razem, bośmy jeden są cech i jedna śląska konfraternia. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! I wszyscy contra Theutonicos, przeciw Niemcom. Takem to sobie przyrzekł po tym, jak te świnie na śmierć zamęczyły pana Voigta.
– Pan Voigt nie żyje?
– Zamęczyli go, psia ich mać. Za czary i czczenie diabła. Śmiech pusty! Ot, studiował jegomość Zachariasz trochę Picatrix, trochę Necronomicon, Grand Grimoire i Arbatel, czytywał trochę Piotra di Abano, Cecca d’Ascoli i Michała Szkota… Ale czary? Co on się na czarach znał? Toć nawet ja w te klocki lepszy! Ot!
Achilles Czibulka zwinnie zażonglował trzema słojami, podrzucił je, rozpostarł ręce, zakręcił dłońmi i palcami. Słoje jęły samoistnie krążyć i wirować, coraz szybciej i szybciej zataczały w powietrzu koła i elipsy. Aptekarz ruchami dłoni spowolnił je, po czym wszystkie trzy delikatnie posadził na ladzie.
– Ot! – powtórzył. – Magia! Lewitacja, grawitacja. Ty sam, Reynevan, lewitujesz, widziałem wszak kiedyś, jakeś się przed pannami popisywał. Co drugi jakieś czary zna i zaklęcia, nosi amulet lub pija eliksir. Godzi się za to ludzi katować, na stosie palić? Nie godzi się. Tedy plunąć mi na te ich klątwy. Schronienie ci dam. Tu, nad apteką, izdebka jest, tam zamieszkasz. Po mieście ino nie łaź, a to rozpoznają, bieda będzie.
– Tak się składa – mruknął Reynevan – że muszę kilka miejsc odwiedzić…
– Odradzam.
– Muszę. Talizmanu przypadkiem nie posiadasz, Achillesie?
– Posiadam kilka. O jaki idzie?
– O Pantaleona.
– Ach! – Unguentarius pacnął się w czoło. – Takie buty! Ha, fakt, to jest rozwiązanie. Nie posiadam wprawdzie, ale wiem, gdzie dostać. Nie tania to rzecz… Pieniądze masz?
– Mam mieć.
– Nie dziś, to jutro? – domyślił się Achilles Czibulka. – Dobra, wyłożę, oddasz później. Będziesz miał twojego Pantaleona. A teraz chodź „Pod Głowę Maura”, zjemy coś, wypijemy. Opowiesz przygody. Tyle plotkowali, że z ciekawości aż płonę…
Tym to sposobem, nim dzień minął, szczęściarz Reynevan miał we Wrocławiu widoki na pieniądze i kryjówkę, dwie rzeczy, bez których obyć się nie może żaden spiskowiec. Miał także druha i wspólnika. Bo choć opowieść o swych przygodach Reynevan mocno streścił i silnie ocenzurował, Achilles Czibulka był pod takim wrażeniem, że natychmiast po wysłuchaniu zadeklarował daleko idącą pomoc i wspólnictwo we wszystkim, co też Reynevan zamierza i planuje.
Co zaś do samego Reynevana, ten mocno liczył, że dobra passa go nie opuści. A bardzo jej potrzebował. Musiał nawiązać kontakt z kanonikiem Ottonem Beessem. Z tym wiązało się ryzyko. Otto Beess mógł być śledzony. A dom Ottona Beessa pod obserwacją.
Cała nadzieja, myślał szczęściarz Reynevan, błogo i szczęśliwie zasypiając w izdebce nad apteką, na trzeszczącym łóżku, pod zalatującą stęchlizną pierzyną. Cała nadzieja w szczęściu, które mi ostatnio sprzyja.
I w Pantaleonie.
Gdy Reynevan zawiesił sobie na szyi i uaktywnił amulet, Achilles Czibulka wytrzeszczył oczy, otworzył gębę i cofnął się o krok.
– Jezusie, Maryjo – westchnął. – Tfu, tfu. Co też to cholerstwo robi z człeka… Dobrze, że się nie widzisz.
Amulet Pantaleon, lokalna specjalność, rdzenny produkt magii wrocławskiej, został wymyślony i wytworzony w jednym tylko celu: miał ukrywać tożsamość noszącego. Sprawiać, by noszący umykał uwadze. By nie był dostrzegany i zauważany, by wzrok postronnych prześlizgiwał się po nim, nie rejestrując nie tylko wyglądu, ale nawet obecności. Nazwę amulet brał od Pantaleona z Korbieli, jednego z prałatów biskupa Nankera. Prałat Pantaleon zasłynął tym, że był z wyglądu tak ślimakowato pospolity, tak mysio szary i tak obrzydliwie nijaki, że mało kto, wliczając samego biskupa, dostrzegał go i zwracał nań uwagę.
– Podobno – zauważył unguentarius – niedobrze jest nosić toto za długo. I za często…
– Wiem. Będę korzystał z umiarem i robił przerwy w noszeniu. Chodźmy.
Był czwartek, dzień targowy, na Placu Solnym panowały tłok, zamęt i rozgardiasz. Nie luźniej było i na Rynku, gdzie dodatkowo coś bardzo interesującego publikę robiono komuś na szafocie. Reynevan i Czibulka nie dowiedzieli się, co i komu robiono, przeszli bowiem sukiennicami, po czym przez Kurzy Targ dostali się na wyłożoną drewnianymi balami Szewską.
W oknie kanonika Ottona Beessa nie było żółtej zasłonki. Reynevan natychmiast spuścił głowę i przyspieszył kroku.
– Nowy dom i kantor kompanii Fuggerów – rzucił przez ramię do sapiącego za nim Czibulki. – Wiesz, gdzie to jest?
– Każdy wie. Na Nowym Targu.
– Idziemy. Nie oglądaj się.
Pantaleon działał wzorowo, zanim urzędujący w kantorku klerk w ogóle zwrócił nań uwagę, Reynevan zmuszony był podnieść głos i łomotnąć pięścią w pulpit. Zanim zaś zjawił się wezwany przez klerka urzędnik kompanii Fuggerów, Reynevanowi przyszło poczekać. I trochę się podenerwować. Ale czekać było warto. A denerwować nie.
Urzędnik kompanii Fuggerów z postawy i oblicza przypominał raczej księcia, niż urzędnika i kupca.
– Ależ jak najbardziej, jak najbardziej – uśmiechnął się życzliwie, wysłuchawszy, z czym klient przychodzi. – Jego wielebność Otto Beess raczył przed wyjazdem złożyć w naszej firmie pewien… depozyt. Adresowany do wielmożnego pana Reinmara von Hagenau. Waść, jak rozumiem, jest owym panem Reinmarem właśnie?
– Właśnie.
– A nie wygląda pan – uśmiechnął się jeszcze życzliwiej urzędnik, poprawiając haftowane złotą nicią mankiety aksamitnego wciętego wamsu, odzienia bardziej odpowiedniego dla księcia, niż dla kupca. – Nie wygląda pan. Kanonik Beess, instruując nas, nie zaniedbał dokładnie Reinmara von Hagenau opisać. Waść temu opisowi nie odpowiadasz nijak. Pozwolisz waść tedy…
Urzędnik spokojnie sięgnął za pazuchę, wydobył zawieszoną na rzemyku przejrzystą niebieskawą płytkę. Przyłożywszy ją do oka, zlustrował Reynevana od stóp do głów. Reynevan westchnął. Mógł się domyślić. Na każdy czar był antyczar, na każdy amulet był kontramulet. Na Pantaleona była Visiovera. Periapt Prawdziwego Widzenia.
– Wszystko jasne – rzekł urzędnik, chowając Periapt z powrotem za pazuchę. – Proszę za mną.
W izbie, do której weszli, ścianę naprzeciw płonącego komina zajmowała wielka mapa. Mapa Śląska, Czech i Łużyc. Reynevanowi wystarczyło jednego spojrzenia, by zorientować się, co przedstawiają nakreślone linie, strzałki i okręgi wokół miast. Zaznaczone czerwonymi kółkami były między innymi Świdnica i Strzegom, a skierowana na południe linia pokrywała się z trasą wracających do Czech Sierotek Kralovca. Rzucały się też w oczy linie łączące Czechy z Łużycami – z Żytawą, Budziszynem, Zgorzelcem. I jedna, gruba, zakręcona, zakończona strzałkowato krecha, wbijająca się głęboko w dolinę Łaby, Saksonię, Turyngię i Frankonię.
Urzędnik kompanii Fuggerów wyraźnie bawił się jego zainteresowaniem.
– Jana Kralovca i jego Sierotki – podszedł, wskazał – wczoraj, szesnastego dnia lutego, triumfalnie powitano w Hradcu Kralove. Po siedemdziesięciu trzech dniach grabieży i pożogi rejza zwycięsko zakończona, tę linię będzie więc już można z mapy wymazać. Co się tyczy innych wykresów… Wiele zależy od skutków zjazdu w Lucku na Wołyniu. Od tego, jak zachowa się Witold. Od dyplomatycznych talentów Andrei de Palatio, wysłannika papieskiego. Od tego, czy w Pożoniu dojdzie do rokowań pomiędzy Zygmuntem Luksemburskim a Prokopem Gołym… A waść jak mniema? Będziemy wymazywać z mapy czerwone linie i strzałki? Azali też będziemy nakreślać nowe? Jakie jest waści zdanie, panie Reinmarze z Bielawy?
Reynevan spojrzał mu w oczy. Urzędnik uśmiechnął się. Jedyne, co w nim było z kupca, to uśmiech właśnie. Ujmujący. Budzący zaufanie. Zachęcający do powierzenia interesów i pieniędzy. I podzielenia się sekretem. Ale Reynevan nie miał ochoty się dzielić. Urzędnik Fuggerów pojął to natychmiast.
– Rozumiem – niedbale skinął dłonią i sporo wartymi pierścieniami na palcach. – Są sprawy, o których nie mówimy… Na razie. Przejdźmy tedy do rzeczy.
Otworzył sekretarzyk.
– Kanonik Otto Beess – powiedział, podnosząc wzrok – raczył przed swym wyjazdem zaszczycić nas zaufaniem. Nie bez racji. Wiedział, że u Fuggerów bezpieczny jest za równo depozyt, jak i sekret. Nic nie jest w stanie zmusić naszej kompanii do wyjawienia powierzonego nam sekretu.
– Oto więc depozyty. List Ottona Beessa, zapieczętowany, pieczęć nienaruszona. Tu zaś zdeponowane przez Ottona Beessa sto guldenów. I dalsze sto, które mam waści wypłacić zgodnie z wczorajszym poleceniem pana Bartłomieja Eisenreicha… Raczy waść przeliczyć?
– Mam zaufanie.
– Słusznie, jeśli wolno zauważyć. A jeśli wolno doradzić, proszę nie brać całej sumy od razu.
– Za radę dziękuję. Biorę wszystko. Zaraz i natychmiast. Nie zamierzam tu wracać. Żegnam więc. Bo nie zobaczymy się już.
Urzędnik Fuggerów uśmiechnął się.
– Kto to może wiedzieć, panie Reinmarze z Bielawy? Kto to może wiedzieć?
Zaufanie Ottona Beessa do kompanii Fuggerów nie było bynajmniej bezgranicznym, list kanonika chroniły bowiem nie tylko pieczęcie. Treść była zredagowana tak zręcznie, że osobie postronnej wiele by nie powiedziała. Nie było w liście nic, co mogłoby stanowić dowód lub w inny sposób być użyte na szkodę nadawcy. Lub adresata. Nawet Reynevanowi, bądź co bądź znającemu kanonika dobrze, rozgryzienie kodu zajęło trochę czasu.
– Znasz może – spytał, nie podnosząc głowy – we Wrocławiu karczmę lub gospodę, w nazwie której jest ryba? Achillesie?
– We Wrocławiu – Achilles Czibulka oderwał się od liczenia ułożonych w słupki monet – jest sto karczm. Ryba, mówisz? Pomyślmy… Jest karczma „Pod Szczupakiem” na Menniczej, jest „Modry Karp” na Nowym Mieście… Tej ostatniej nie polecam. Jadło kiepskie, w mordę dostać niezmiernie łatwo… No, i jest też „Złota Rybka”… Za Odrą, na Ołbinie…
– Niedaleko leprozorium i kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic – rozszyfrował wciąż schylony nad listem Reynevan. – Locus virginis, aha! Wszystko jasne. „Złota Rybka”, mówisz? Muszę się tam udać, Achillesie. I to jeszcze dziś. Po nieszporach.
– Ołbin po nieszporach? Zdecydowanie odradzam.
– A jednak mi wypadnie.
– Nam wypadnie. – Unguentarius przeciągnął się, aż chrupnęły stawy w łokciach. – Nam obu. Idąc samotnie, możesz tam w ogóle nie dojść. Czy stamtąd cali wrócimy, to druga sprawa. Ale pójdziemy we dwójkę.
– Wpierw jednak – obrzucił spojrzeniem słupki monet na stole – trzeba zabezpieczyć fundusze. Szczodrze ci skapnęło, szczodrze, żebym tak zdrów był. Odjąwszy dług za amulet, twój majątek wynosi sto dziewięćdziesiąt trzy złote reńskie. Porwałeś kogoś, czy jak? Bo to rychtyk jak okup.
Nikłe światło zapalonej latarni ujawniło, że napastników jest trzech. Mieli na głowach worki z wypalonymi otworami. Jeden, istny stolin, miał wzrostu siedem stóp jak obszył, drugi też był wysoki, ale chudy, z małpio długimi rękami. Trzeci skrywał się w mroku.
Dławiący się kneblem ojciec Felicjan nie miał żadnych złudzeń. Szpiegowaniem i donosami zaszkodził mnóstwu ludziom, całe mnóstwo ludzi miało powody, by napaść go, porwać i wywrzeć zemstę. Okrutną, sadystyczną zemstę, proporcjonalną do doznanej skutkiem donosów szkody. Ojciec Felicjan zdawał sobie sprawę, że napastnicy zaraz zaczną robić z nim różne okropne rzeczy. Stojąca na uboczu stodoła, do której go zawleczono, znakomicie się do robienia takich rzeczy nadawała.
Altarysta nie miał ani złudzeń, ani nadziei. Ani wyjścia innego niż pójście na pełny i szaleńczy hazard. Mimo związanych rąk zerwał się jak sprężyna, pochylił głowę jak byk i runął w kierunku wrót.
Rzecz jasna, nie miał szans. Jeden z porywaczy żelazną ręką ucapił go za kołnierz. Drugi z mocą zdzielił w krzyże. Czymś twardym jak żelazo. Cios był tak silny, że ojcu Felicjanowi odebrało dech i władzę w nogach, odebrało momentalnie i tak nagle, że przez sekundę zdawało mu się, że leci, że unosi się w powietrzu. Runął na klepisko, miękki jak worek pakuł.
Światło latarni zbliżyło się. Zdrętwiały altarysta przez łzy zobaczył trzeciego z napastników. Ten nie był zamaskowany. Twarz miał pospolitą i nijaką. Bardzo nijaką.
W ręce trzymał długą i grubą skórzaną pytę. Pyta była wyraźnie ciężka. I metalicznie pobrzękiwała. Ojciec Felicjan słyszał brzęk, gdy napastnik zbliżył mu pytę do twarzy.
– To, czym przed chwilą oberwałeś – głos napastnika wydał mu się znajomy – to jest dwadzieścia złotych reńskich florenów. Możesz tymi pieniędzmi dostać jeszcze parę razy. Możesz je też mieć na własność. Wybór należy do ciebie.
Reynevan znał „Złotą Rybkę” z czasów, gdy praktykował w leprozorium Jedenastu Tysięcy Dziewic. Dlaczego ulokowaną opodal poznańskiego gościńca gospodę tak właśnie nazwano, pozostawało tajemnicą właściciela, a raczej właścicieli, tych bowiem, tradycjami sięgając czasów Henryka Probusa, gospoda zmieniła wielu. Rybki – złotej czy innej – próżno było w każdym razie szukać na szyldzie czy w wystroju. Szyldu karczma nie posiadała wcale, głównym zaś elementem wystroju był olbrzymi wypchany niedźwiedź. Niedźwiedź stał w karczmie, odkąd najstarsi bywalcy pamiętali, z biegiem lat coraz to bardziej tracąc na rzecz moli. Molom też przypadła zasługa ujawnienia pewnego sekretu: spod zeżartego przez nie futra wyjrzały oto wreszcie grube szwy, demaskujące zwierzaka jako wytwór sztuczny, zręcznie poskładany z kilku mniejszych niedźwiedzi i innych mniej lub bardziej przypadkowych elementów. Bywalców fakt ten nie zbulwersował jednak i nie przeszkadzał im.
Tego wieczora w „Złotej Rybce” również mało kto zwracał uwagę na niedźwiedzia. Cała uwaga szczelnie wypełniających izbę gości obrócona była na piwo i gorzałkę, a także, pomimo postu, na tłuste mięsiwa. Te ostatnie, pieczone nad węglami, wypełniały lokal miłym swędem i nieprzejrzanym dymem.
– Szukam… – Reynevan powstrzymał kaszel, przetarł łzawiące oczy. – Szukam człeka o nazwisku Hempel. Grabis Hempel. Wiem, że bywa tu często. A dziś?
– Azali – oberżysta spojrzał na niego skroś dym – jestem stróżem brata mego? Szukajcie, a znajdziecie.
Reynevan sposobił się już, by uraczyć karczmarza jakąś równie biblijną sentencją, ale Achilles Czibulka chrząknięciem zasugerował mu inne rozwiązanie. Wyciągnął więc z kalety i pokazał karczmarzowi złoty floren. Oberżysta więcej Biblii już nie cytował. Ruchem głowy wskazał kąt gospody. Za stołem, blat którego zapełniały gąsiorki i dzbanki, siedziały trzy dość swobodnie odziane – czy raczej rozdziane – niewiasty. I czterech mężczyzn.
Nie zdążyli podejść. Reynevan poczuł, jak coś przypiera go do kontuaru. Coś wielkiego. I śmierdzącego. Jakby wypchana maskotka lokalu. Odwrócił się z trudem.
– Nowe ludzie – przemówił, straszliwie zionąc cebulą i źle strawionym miechem, wielki i kudłaty typ z na wpół wyciągniętą z portek koszulą. – Nowe ludzie wkupne tu płacą. Obyczaj taki. Potrząśnij no kiesą, paniczyku. I postaw, bo spragnieniśmy.
Kamraci kudłatego, w liczbie trzech, zarechotali. Jeden brzuchem popchnął Achillesa Czibulkę. Ten dla odmiany śmierdział postnie. Rybą.
– Gospodarzu – skinął Reynevan. – Piwo dla tych panów. Po kuflu.
– Po kuflu? – wycharczał mu w twarz kudłaty. – Po kuflu? Odrzańskiego rybaka obrażasz? Człowieka pracy? Antałek staw, ty ciulu! Ty bucu! Ty mendo miastowa!
– Odejdź, dobry człowieku – zmrużył lekko oczy Reynevan. – Oddal się. Zostaw nas w spokoju.
– Bo co?
– Nie wódź mnie na pokuszenie.
– Czegooo?
– Ślubowałem nie bić ludzi w poście.
Trochę potrwało, nim kudłaty ułożył rzecz w sobie, nim zaryczał, nim odwinął pięść do ciosu. Reynevan był szybszy. Porwał z kontuaru dzban i roztrzaskał go kudłatemu na facjacie, zalewając go piwem i krwią. Natychmiast, wykorzystując impet, kopnął drugiego draba w krocze. Czibulka zgruchotał trzeciemu nos przezornie wziętym na drogę kastetem, czwartemu wbił pięść pod żebra i zwalił na kolana. Kudłaty usiłował wstać, Reynevan walnął go więc w czoło ocalałym uchem dzbana, a widząc, że to mało, poprawił tak, że w pięści zostały mu tylko okruchy gliny i polewy. Przywarł plecami do kontuaru, wyciągnął sztylet.
– Schowaj nóż! – zaryczał oberżysta, nadbiegając z pachołkami. – Nóż schowaj, huncwocie! I precz mi stąd! Żebym was tu więcej nie widział, obwiesie! Łachudry! Awanturnicy! Żeby tu wasza noga nie postała! Precz, mówię!
– To oni zaczęli…
– To stali goście! A wy obcy! Przybłędy! Wynocha stąd! Raus! Raus, mówię!
Wypchnięto ich, lżąc i poszturchując pałkami, do sieni. A z sieni na dwór.
Goście mieli zabawę, ronili łzy z uciechy, cienko zaśmiewały się panienki. Wypchany niedźwiedź obserwował zajście jednym szklanym okiem. Drugie ktoś mu wydłubał.
Nie odeszli daleko, ot, wszystkiego za węgieł stajni. Słysząc za sobą ciche kroki, odwrócili się obaj jak sprężyny. Reynevan ze sztyletem w dłoni.
– Spokojnie – uniósł ręce mężczyzna, którego widzieli w środku, przy stole w kącie, wśród gąsiorków i dziewek. – Spokojnie, bez głupstw. Jestem Grabis Hempel.
– Zwany Allerdings?
– Allerdings. W samej rzeczy. – Mężczyzna wyprostował się. Był wysoki i chudy, miał długie małpie ręce. – A wy z polecenia kanonika, jak się domyślam. Ale kanonik mówił o jednym. Który z was jest tym jednym?
– Ja.
Allerdings spojrzał na Reynevana badawczo.
– Bardzo niemądrze uczyniłeś – powiedział – przychodząc tu i pytając. Jeszcze głupsza była ta awantura. Tu często zaglądają szpicle, mogli cię zapamiętać. Chociaż, po prawdzie, fizjonomię masz… Trudną do zapamiętania. Bez urazy.
– Bez urazy.
– Wracam do izby. – Allerdings poruszył chudymi ramionami. – Ktoś mógł widzieć, jak za wami wychodzę, a mnie zapamiętać łatwiej. Spotkajmy się jutro. Na Milickiej, w piwnicy „Dzwon Grzesznika”. W tercję. A teraz z Bogiem. Zmykajcie stąd.
Spotkali się. Dziewiętnastego lutego, w sobotę przed niedzielą Reminiscere. Na ulicy Milickiej, w piwnicy „Dzwon Grzesznika”, uczęszczanej głównie przez czeladników ludwisarskich, teraz, w porze tercji, raczej pustej. Zaraz na wstępie Reynevan chciał ogródkowo objaśnić, o co w sprawie chodzi. Allerdings nie pozwolił na to.
– Wiem ze szczegółami – przerwał, nim Reynevan zdążył rzecz rozwinąć – o co w sprawie chodzi. Szczegóły wyłuszczył mi nasz wspólny znajomy, kanonik Beess, do niedawna prepozyt w kapitule katedralnej. Czynił to, przyznam, z wielką niechęcią, zdecydowany strzec ciebie i twoich sekretów. Wiedział jednak, że bez tego nie mógłbym przygotować akcji.
– Szczegóły poznałeś zatem – domyślił się Reynevan. – A akcję przygotowałeś. Przejdźmy tedy do detali. Czas nagli…
– Co nagle – przerwał zimno Allerdings – to po diable, jak mawiają Polacy. Przed detalami warto rozważyć pewien problem ogólniejszy. Mogący mieć na detale wpływ. I to zasadniczy.
– Jakiż to problem?
– Taki, czy zaplanowana akcja w ogóle ma sens.
Reynevan milczał czas jakiś, bawiąc się kubkiem.
– Czy akcja ma sens – powtórzył wreszcie. – Jak proponujesz to ustalić? Będziemy głosować?
– Reynevan – nie spuścił wzroku Allerdings. – Jesteś husytą. Jesteś zdrajcą. W tym mieście jesteś znienawidzonym wrogiem, znajdujesz się w samym centrum wrogiego obozu. Budzisz wstręt jako kacerz, zaprzaniec wiary, którego ledwie cztery tygodnie temu przy biciu w dzwony obłożono w tym mieście anatemą. Jesteś tu zwierzyną łowną, jagnięciem wśród stada wilków, wszyscy na ciebie dybią i polują. Ten albowiem, kto cię zabije, zyska sławę, podziw, prestiż, odpuszczenie grzechów, wdzięczność władz, nagrodę pieniężną i powodzenie u płci pięknej. I wreszcie cię upolują, chłopcze. Nie ocali cię magia, którą się maskujesz, na magię są sposoby, gdy się dobrze wpatrzeć, widać spod kamuflażu twą prawdziwą facjatę. Rozpoznanego na ulicy zmasakrują w akcie samosądu. Albo wezmą żywcem i sprawią na szafocie. Tak będzie, każdy kolejny dzień przebywania we Wrocławiu nieuchronnie ten moment przybliża. A ty, miast co żywiej brać nogi za pas, chcesz podejmować szaleńcze działania. Odpowiedz mi więc, z ręką na sercu, jeśli to możliwe: ma to sens?
– Ma.
– Rozumiem. – Teraz na Allerdingsa przyszła kolej chwilę pomilczeć. – Wszystko jasne. Dla ratowania dziewicy w opresji idziemy na każde ryzyko. Na każde szaleństwo. Nawet na takie, które nic nie da.
– Nie da?
– Śledząc będącego naszym celem osobnika, poznałem go co nieco. Jego charakter. I powiem ci, co myślę: nic od niego nie uzyskasz. Typ albo cię zdradzi i wyda, albo okłamie i wywiedzie w pole, pośle na poszukiwanie tej twojej Jutty gdzieś za wyimaginowane góry.
– Nasza rzecz – nie spuścił wzroku Reynevan – sprawić, by bał się tak postąpić.
– To jest do załatwienia – uśmiechnął się Allerdings, po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy. – Dobra, co miałem powiedzieć, powiedziałem, teraz jako żywo czas przejść do detali. Nie tracąc czasu: opierając się na nieocenionych wskazówkach kanonika Beessa, dowiedziałem się, czego trzeba. Wiem gdzie, wiem kiedy, wiem jak. Wiem też, że nie obyć się nam bez pomocy. Jako żywo potrzebny nam trzeci. I to nie ten twój aptekarz, bo to, czego się podejmujemy, to rzecz nie dla aptekarzy. Lada chwila zjawi się tu niejaki Jasio Kminek. Sam powiedziałeś: trzeba sprawić, by nasz klient się bał. A Jasio Kminek to wybitny specjalista. Istny wirtuoz w wybijaniu zębów.
– Po co więc – uniósł brwi Reynevan – było to całe poprzednie krasomówstwo? Skoro wiedziałeś, że i tak nie zrezygnuję? Inaczej wszak nie angażowałbyś wirtuozów.
– Pogadać czułem się w obowiązku. A przewidywać umiem.
Z Jasia Kminka było wielkie, mierzące siedem stóp z hakiem chłopisko, istny stolin. Stolin przywitał się, wypił piwo, beknął. Usilnie starał się sprawiać wrażenie ciolkowatego prostaka. Zdradzała go jednak mowa, gdy mówił. I inteligentne iskierki w oczach, gdy słuchał.
– Będziemy pracować przy Świętym Maurycym – skonstatował, wysłuchawszy. – Chodzi o Walona? Niezbyt chętnie zadzieram z czarownikami.
– Nie zadrzesz.
– Robota mokra?
– Raczej nie. Co najwyżej trzeba będzie kogoś obić.
– Ciężko? Z trwałym skutkiem?
– Niewykluczone.
– Jasne. Moja stawka to ćwierć grzywny srebra. Albo ekwiwalent w dowolnej walucie. Stoi?
– Stoi.
– Kiedy robota? Jestem człowiekiem pracy…
– Wiemy. I wirtuozem.
– Pracuję w piekarni – zaakcentował dobitnie Jasio Kminek. – Muszę na dany czas wziąć wolne. Po temu i pytam: kiedy?
– Za trzy dni – rzekł Allerdings. – We wtorek. Księżyc będzie w pełni. Nasz klient preferuje wtorki i jasne noce.
Oparty plecami o słup ojciec Felicjan wzdychał, jęczał, stękał. Czucie w nogach wracało mu powoli, odrętwienie zastępował narastający ból. Ból na tyle dokuczliwy, by przeszkadzał w koncentracji. Z trudem kojarzył i pojmował, co do niego mówią. Stojący nad nim napastnik, ten z twarzą pospolitą do obrzydliwości, musiał więc powtarzać. Widać było, że go to złości.
– Inkwizycja – mówił sykliwie – uprowadziła i tajnie więzi dziewczynę. Pannę Juttę Apoldównę. Masz się dowiedzieć, gdzie jest więziona.
– Panie dobry – zachlipał ojciec Felicjan. – Jakżeż mnie to sprawić? Toć ja robak nędzny… Nic nie znaczę… A że u biskupa służę? A któżem to ja u biskupa? Sługa, pachołek chudy… A to, o co wam idzie, panie, toć to rzecz nie biskupia, ino Oficjum Świętego… Gdzież mnie do Oficjum, gdzież do ich spraw tajemnych? Co ja o tym wiedzieć mogę?
– Wiedzieć możesz – syknął napastnik – tyle, ile podsłuchasz, podejrzysz i wywęszysz. A to, żeś mistrzem w tym fachu, rzecz nie tajna. Mało masz równych w podsłuchiwaniu, podglądaniu i węszeniu.
– Któżem ja jest? Jam sługa… Jam nikt! Pomyliliście mnie z kimsiś…
– Nie pomyliłem. Jesteś Hanys Gwisdek, popularnie zwany Weszką. Obecnie ojciec Felicjan, zrobiony przez biskupa altarystą w dwóch kościołach naraz, u Świętej Elżbiety i u Świętego Michała. W nagrodę za szpiclowanie i donoszenie. Prawda, ojcze spowiedniku? Donosiłeś kanonikowi Beessowi, potem donosiłeś na Beessa. Teraz donosisz na Tylmana, na Lichtenberga, na Borschnitza, na innych. Biskup obiecuje ci za donosy dalszą karierę, awanse w hierarchii, dalsze smakowite prebendy. Jak myślisz, wywiąże się biskup z przyrzeczeń? Gdy dowie się o tobie prawdy? To, że kurwisz się z Walonkami, i to w poście, biskup pewnie ci wybaczy. Ale co zrobi, gdy się dowie, że na niego, biskupa, też donosisz, z nie mniejszym zapałem? Inkwizytorowi Grzegorzowi Hejnczemu?
Ojciec Felicjan głośno przełknął ślinę. Długo nic nie mówił.
– To, co chcecie wiedzieć – wymamrotał wreszcie – to tajemna rzecz Inkwizycji. Tycząca herezji. Sekret wielki…
– Wielkie sekrety – napastnik był słyszalnie zniecierpliwiony – też da się wywęszyć. A im większy sekret, tym większa nagroda. Tu, spójrz, jest dwadzieścia reńskich. Daję ci je, są twoje, gdy cię wypuszczę, możesz je sobie wziąć. Bez żadnych zobowiązań. Jeśli jednak dostarczysz mi informacji, jeśli mnie nimi zadowolisz, dostaniesz pięć razy tyle. Sto florenów, Gwisdek. To jest pięć razy więcej, niż prebendy, które teraz masz rocznie z obu twoich altarii. Pomyśl więc, pokalkuluj. Może warto jednak się wysilić.
Ojciec Felicjan przełknął ślinę po raz drugi, a oczy błysnęły mu lisio. Napastnik o pospolitej aparycji schylił się nad nim, zaświecił w twarz latarnią.
– Wiedz jednak – wycedził – że gdybyś zdradził… Gdybyś mnie sprzedał, gdyby mnie ujęto… Gdyby spotkała mnie jakakolwiek zła przygoda, gdybym zachorował, zatruł się jedzeniem, zadławił ością, utonął w gliniance lub wpadł pod rozpędzony wóz… Wtedy, spowiedniku, możesz być pewien, że pewne dowody trafią do ludzi, którym zaszkodziłeś. Którym wciąż próbujesz szkodzić. Wśród tych ostatnich do Jana Sneschewicza, wikariusza biskupiego. Wikariusz to człek zawzięty, wiesz o tym dobrze. Gdy dowie się pewnych rzeczy… Wyłowią cię z Odry, Gwisdek. Nim trzy dni miną, wyłowią twego spuchniętego trupa na Jazie Sokolnickim. Pojmujesz to, prawda?
Ojciec Felicjan pojmował. Skurczył się i skwapliwie pokiwał głową.
– Masz na zdobycie informacji dziesięć dni. To termin nieprzekraczalny.
– Postaram się… Jeśli się uda…
– Lepiej, by się udało. Dla ciebie lepiej. Jasne? A teraz jesteś wolny, możesz iść. Aha, Gwisdek…
– Tak, panie?
– Nie łaź po nocy. Liczę na ciebie, więc szkoda by była, gdyby ci tu gdzieś poderżnęli gardło.
W oknie domu Ottona Beessa na Szewskiej nadal nie było żółtej zasłonki. Reynevan nie spodziewał się jej tam zresztą ujrzeć. Nie po to tu przyszedł. Po prostu przez Szewską wypadła im droga.
– Czy wiesz, dokąd wyjechał kanonik? Do siebie, do Rogowa?
– Allerdings – potwierdził Allerdings. – Nie wykluczam, że na długo. We Wrocławiu niemiła wytworzyła się dlań aura.
– Z mojego po trosze powodu.
– Może urazi to twą pychę – Allerdings spojrzał na niego znad ramienia – ale ci to powiem: nazbyt sobie pochlebiasz. Jeśliś i był pretekstem, to tylko jednym z wielu. I nie najważniejszym. Biskup Konrad już od jakiegoś czasu krzywo patrzył na kanonika Ottona, wciąż szukał okazji, by zrobić mu koło pióra. Wreszcie, wystaw sobie, pogrzebał w genealogii i uznał kanonika za Polaka. Nie żaden to Beess, ogłosił, lecz Bies. Najzwyklejszy w świecie polski Bies. A dla polskich Biesów nie ma miejsca w diecezji wrocławskiej. Zamarzyła się polskiemu Biesowi prałatura w katedrze? To niechaj rusza do Gniezna albo Krakowa, tam też są katedry.
– Katedry, jeśli chodzi o ścisłość, ma Polska jeszcze w Poznaniu, Włocławku, Płocku i Lwowie. A Beessowie, również ścisłości gwoli, nie są Polakami. Ród wywodzi się z Chorwacji.
– Chorwacja, Polska, Czechy, Serbia czy inna Mołdawia – wydął wargi Allerdings – to dla biskupa jeden pies, jeden Bies i jedna cholera. Wszystko nacje słowiańskie. Wrogie. Źle do nas, dobrych Niemców, nastawione.
– Ha, ha. Wielce śmieszne.
– Jako żywo. A wiesz, co jest paradoksem?
– Nie wiem.
– To, że szkodząc kanonikowi, biskup szkodzi sam sobie. Otto Beess był we wrocławskiej kapitule praktycznie jedynym wciąż popierającym biskupa w kwestii nieograniczonej władzy papieża; reszta prałatów i kanoników coraz otwarciej deklaruje koncyliaryzm. Biskup intrygami pozbywa się stronników, marnie się to może dla niego skończyć. Sobór w Bazylei coraz bliżej. Wiele zmian może ten sobór przynieść… Czy ty mnie słuchasz? Co tam robisz?
– But czyszczę. W gówno wdepnąłem.
Wrocław od wiosny roku 1428 był wyspą w morzu wojny, oazą w pustyni wojennej destrukcji. Choć odgrodzona od świata nurtami Oławy i Odry, choć broniona potężnymi murami, śląska metropolia daleka była od pławienia się w błogim luksusie bezpieczeństwa i pewności jutra. Wrocław zbyt dobrze pamiętał ubiegłą wiosnę. Pamięć była żywa i tak realna, że niemal namacalna. Żyły w niej łuny płonącego Brzegu, Ryczyna, Sobótki, Gniechowic, Środy i oddalonych o zaledwie dwie mile Kątów. Wrocław pamiętał początek maja, gdy z murów miejskich patrzył na armię Prokopa Gołego oczami łzawiącymi od dymów palących się Żerników i Muchoboru. A sześć tygodni nie minęło, jak od południa szły w dół Odry Sierotki, jak wszystkie dzwony metropolii w zgrozie obwieszczały ich podejście pod odległą o zaledwie dzień drogi Oławę.
Wrocław był wyspą w oceanie wojny, oazą w pustkowiu zgliszcz i popiołów. Ziemie na południe od Wrocławia stały się wyludnionym pogorzeliskiem. Za murami Wrocławia, w czas pokoju dającymi schronienie piętnastu tysiącom ludzi, terxaz poszukało azylu niemal drugie tyle. Wrocław tłoczył się, egzystował w ścisku. W atmosferze niepewności i zagrożenia. W aurze paraliżującego strachu. I powszechnego donosicielstwa.
Winę ponosili wszyscy: biskup, prałaci, inkwizycja, władze miejskie, patrycjat, rycerstwo, kupcy. Wszyscy. Ci, którym na bezpieczeństwie miasta naprawdę zależało. Ci, którzy widzieli husyckiego szpiega za każdym węgłem i ze zgrozą wspominali rok miniony: otwarte zdradą bramy Frankensteinu i Rychbachu, zdobyty podstępem zamek na Ślęży, spiski w Świdnicy, dywersję w Kłodzku. Ci, którzy liczyli, że nagonka na szpiegów wypłoszy z ukryć tych faktycznych i prawdziwych. I ci, którzy w żadnych szpiegów nie wierzyli, ale którym psychoza strachu była bardzo na rękę. Wszyscy do donosicielstwa zachęcali, potęgując strach i popłoch, sprawiając, że panika wracała rykoszetem nienawiści i prześladowań. Zdrajcy, czarownice i husyci mogli wszak kryć się wszędzie, za każdym węgłem, w każdym kącie, pod każdym przebraniem. Podejrzany był każdy: sąsiadka, bo nie pożyczyła sita, kramarz, bo wydał resztę oberżniętym skojcem, stolarz, bo paskudności gadał o proboszczu, proboszcz, bo pił, szewc, bo nie pił. Na to, by nań donieść, bezsprzecznie zasługiwał nauczyciel katedralny, magister Schilder, bo na murach kręcił się koło bombardy. Donosu wart był ponad wszelką wątpliwość rajca Scheuerlein, bo podczas mszy niedzielnej straszliwie spierdział się w kościele. Podejrzany był pisarz miejski, panicz Albrecht Strubicz, bo choć chorzał, to wyzdrowiał. Podejrzany był Hans Plichta, strażnik grodzki, bo wystarczyło na gębę spojrzeć, by zgadnąć: pijak, kurwiarz, łapownik i sprzedawczyk.
Podejrzany był żongler-joculator, bo igrce wyczyniał i szpasy, podejrzany był cieśla Kozuber, bo się z tych szpasów śmiał. Podejrzana była panna Jadwiga Banczówna, bo trefiła włosy i nosiła czerwone ciżemki. Pan Güntherode, bo używał imienia nadaremno. Podejrzenia budził był garbarz, bo śmierdział. I żebrak, bo śmierdział jeszcze gorzej. I Żyd. Bo był Żydem. A wszystko, co złe, to przecie przez Żydów.
Donosów i delacyj przybywało, koniunktura nakręcała się sama, rosnąc jak toczona śniegowa kula. Szybko doszło do tego, że najbardziej podejrzanymi stali się ci, na których nikt nie doniósł. Wiedząc o tym, niektórzy donosili więc sami na siebie. I na najbliższych krewnych.
Byłoby dziwne, gdyby w tej powodzi donosów nie znalazł się ani jeden donos na Reynevana. Ale znalazł się. I to niejeden.
Capnęli go na Placu Solnym, który przecinał, lawirując między kramami, w drodze na śniadanie. Śniadał „Pod Głową Maura” codziennie. Regularnie. Zbyt regularnie.
Capnęli go, wykręcili ręce, przyparli do straganu. Było ich sześciu.
– Reinmarze Bielau – powiedział beznamiętnie przywódca, trąc płaski i paskudnie zniekształcony chorobą nos. – Jesteś aresztowany. Nie stawiaj oporu.
Nie stawiał. Bo nie mógł. W głowie mu wirowało, z zaskoczenia był jak we śnie, nie bardzo pojmował, co zaszło. Jutta, myślał gorączkowo i nieskładnie. Jutta. Altarysta Felicjan wyśledzi miejsce uwięzienia Jutty. Ale jak ja się skontaktuję z altarysta? Sam będąc uwięziony? Lub martwy?
Dokoła zbierał się już i gęstniał tłum.
– Nuże – skinął ten ze zniekształconym nosem. – W pęta ptaszka. Nałóżcie mu więzy.
– Nałóżcie, nałóżcie! – Przez zbiegowisko przedarł się siwy dryblas w skórzanym kabacie i przy mieczu, w kompanii kilku zbrojnych. – A nałożywszy odstąpcie. Bo on jest nasz. Śledzimy go od paru dni. Pospieszyliście, dobra wasza. Ale ninie wydajcie go nam. Nasze prawa wyższe.
– Jak wyższe? – wziął się pod boki Nos. – W czym wyższe? Tu nie Ostrów Tumski, tu Wrocław! A we Wrocławiu nad radę miejską nic wyższego nie masz, we Wrocławiu rada rządzi. Ja więźnia z rozkazu panów rady aresztowałem i na ratusz go odstawiam. Prawiście, żem pospieszył. A wyście się spóźnili! Strata wasza, było raniej wstać. Kto pierwszy, ten lepszy! Tedy ruszajcie precz, panie von Hunt. Nie przeszkadzajcie w służbie!
– We Wrocławiu rządzi biskup – odparował Kuczera von Hunt. – Namiestnik króla Zygmunta, pana twego, łyku, i całej twojej rady. A ja biskupa osobę tu przedstawiam, bacz tedy, ratuszowy pachołku, do kogo mówisz. Kogo precz posyłasz. Ja aresztanta do biskupiego dworca doprowadzić rozkaz mam…
– A ja do ratusza!
– To jest – powtórzył gniewnie Kuczera – rzecz kościelna i chuj ratuszowi do niej. Nuże, nastąp się.
– Sam się nastąp!
Kuczera von Hunt warknął, sapnął, położył dłoń na mieczu. W tym momencie z napierającego coraz gęściej i szumiącego zbiegowiska wyskoczyła – a raczej wystrzeliła – drobna postać w burym chałacie. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, postać z rozpędu rzuciła się na Reynevana, wyrwała go z uścisku pachołków i zwaliła z nóg, przygniatając do ziemi. Zaskoczony Reynevan patrzył wprost w twarz postaci. Twarz szarą, nijaką i bezbrzeżnie pospolitą. Z pospolitego nosa i pospolitych ust ciekła krew. I jakaś ohydna kleista wydzielina.
– Ja na nich nasmarkam – wymruczała mu postać wprost do ucha miękkim kobiecym altem. – A ty uciekaj…
Pachołcy ratuszowi i ludzie von Hunta zdarli kobietę z Reynevana, szarpiąc nią, targając i potrząsając jak kukiełką. Kobieta obwisła nagle w ich rękach, przewróciła oczami. Rozkaszlała się spazmatycznie, zakrztusiła, zarzęziła. I nagle charknęła, plunęła i smarknęła. Bardzo obficie i nad wyraz rozbryzgliwie. Krew i śluzowate gluty gęsto upstrzyły twarze i odzienie otaczających.
– Maryjo Przenajświętsza! – zawył ktoś z ciżby. – To zaraza! Mór! Mór!
Powtarzać nie było potrzeby. Wszyscy wiedzieli, czym jest mors nigra, Czarna Śmierć, wszyscy wiedzieli, jak należy się przed Czarną Śmiercią bronić. Zasada była prosta, reguła jedna, brzmiała: fuge, uciekaj. Wszyscy – przekupnie, przechodnie, pachołkowie, biskupi zbrojni, Nos, von Hunt – rzucili się do panicznej ucieczki, przewracając i tratując wzajem. Plac Solny opustoszał w jednej sekundzie.
Został tylko Reynevan. Medyk. Klęczący nad zarażoną. Usiłujący rozewrzeć jej usta, ulżyć, usunąć blokujące gardło śluz i skrzepy. Na to nie ma żadnego zaklęcia, myślał gorączkowo i chaotycznie. Żadnego zaklęcia, żadnego czaru, żadnego amuletu. Żadna magia nie leczy, żadna nie zabezpiecza przed zarażeniem płucną formą dżumy… Bo to przecież forma płucna, wątpliwości nie ma, objawy są klasyczne, chociaż… Ona nie ma gorączki… Ma chłodne czoło… I ciało… Piersi… Jak to możliwe? Coś tu jest nie tak…
Kobieta o pospolitej twarzy odepchnęła jego ręce.
– Zamiast mnie obmacywać – wyrzekła spokojnie i wyraźnie – uciekajże, nieszczęsny głupku. Szybko. Zanim się połapią, że to była iluzja.
Nie kazał sobie dwa razy powtarzać.
Gdyby zdecydował się zmykać z Wrocławia jak stał, na piechotę, w jednym cienkim kabacie na grzbiecie, udałoby mu się. W mieście trwał popłoch i zamęt, ucieczka miała całkiem spore szanse na to, by się powieść. Ale Reynevanowi żal było dobytku i otrzymanego w prezencie od Dzierżki de Wirsing gniadoszka inochodźca. Okazał się niezdolny do tego, by bez mrugnięcia okiem i najmniejszego żalu porzucić dobra materialne. Krótko mówiąc, zgubił go materializm. Jak wielu przed nim.
Capnęli go w stajni. Opadli w momencie, gdy kulbaczył konia. O oporze nie mogło być mowy. Było ich zbyt wielu, z równym powodzeniem można by próbować walki ze sturękim Briareusem. W łatwym do przewidzenia finale Reynevan miał worek na głowie i więzy na rękach i nogach. Potem podniesiono go i niby pakunek wrzucono na wóz. I przywalono czymś miękkim a ciężkim, zapewne szmatami.
Strzelił bat, skrzypnęły osie, wóz podskoczył i poturlał się po wymoszczonej okrąglakami ulicy. Przywalony stertą szmat Reynevan klął i pluł sobie w brodę.
Zaczynała się podróż w nieznane.