Rozdział czternasty

w którym krwawią hostie i spotykają się przyjaciele. A nad miastem Bolesławiec zapada noc. I niczym u Wergilego sen pogrążył wszystko co żywe.


Dzień dziewiątego czerwca Anno Domini 1429 powitał ciepłem od samego brzasku, zaś już około trzeciej godziny dnia zapanował skwar, upał wręcz paraliżujący. Mieszkańcy Gelnau, wsi położonej u samego wylotu Przełomu Nysy, którzy zawsze, każdego dnia bacznie poglądali ku wznoszącej się na południu górze Warnkoppe, dziewiątego czerwca zalegli w cieniu, błogo rozleniwieni i obojętni na wszystko.

Z otępienia wyrwał ich krzyk. Krzyk pełen przerażenia.

– Sygnał! Sygnaaał!

Krzyczał rolnik z najdalej położonego pola. Krzyczał, wskazując na górę Warnkoppe, ze szczytu której wznosił się i bił w niebo pionowy słup czarnego dymu.


* * *

W Jemlitz, miasteczku położonym na południe od Żytawy, proboszcz parafii Świętego Cyriaka dreptał przez nawę kościółka, ocierając rękawem sutanny spoconą twarz. Spocił się, pokrzykując i pomstując na robotników, którzy remontowali budynek gospodarczy plebanii, teraz spieszył do zakrystii, by wytchnąć w chłodzie murów. Nader, oj, nader często zapominał, by w drodze przystanąć, przyklęknąć i przeżegnać się przed ołtarzem, a jeśli nawet to czynił, to machinalnie i bezmyślnie. Zeszłej nocy proboszcza nawiedził jednak sen, zły sen, po którym duchowny przysiągł sobie nie dopuszczać się więcej podobnych zaniedbań.

Zatrzymał się, przyklęknął. I zaczął krzyczeć. Głosem tak okropnym, że usłyszeli i przybiegli robotnicy z plebanii.

Ołtarz zalany był krwią. Krwią, która wyciekła z tabernakulum.


* * *

Na żytawskim gościńcu załomotały kopyta, obok wozu przemknął goniec konny, zostawiając za sobą wielką chmurę kurzu. Drwal Hunsrück zdążył jednak na ułamek sekundy zobaczyć wykrzywioną w zgrozie twarz jeźdźca. Od razu wiedział, co się święci.

– Jorg! – wrzasnął na syna. – Biegiem przez las do chałupy! Niech matka pakuje dobytek! Uciekamy! Czechy idą!


* * *

Biły na trwogę dzwony kościołów Świętego Krzyża i Piotra i Pawła. Dudniły buty, szczękało żelazo, krzyczeli setnicy. Miasto gotowało się do obrony.

– Przodem idą patrole – zameldował przybyły ze zwiadu rycerz Anzelm von Redern. – Za nimi idzie oddział konny, będzie nad trzysta koni. Za konnymi ciągnie cała potęga, jakieś sześć, siedem tysięcy z więcej jak dwiema setkami wozów. Nie ma machin oblężniczych.

– A zatem na miasto nie uderzą – odetchnął Lutpold Uechteritz, starosta Żytawy. – Zgorzelec za swymi murami też może, widzi mi się, spać spokojnie. Ale co się dostanie miasteczkom, podgrodziom i wsiom, to się dostanie. Niektórym już po raz drugi.

– W Ostritz – załamał ręce Venantius Pack, opat franciszkanów – ledwo nowe krokwie gontem kryją… Klasztor cysterek ciągle w ruinie… Bernstadt jeszcze się z popiołów nie podniosło…

– Pozwolim na to? – zawołał zapalczywie młody Kaspar Gersdorf. – Nie wyjdziem zza murów? Nie ruszym w pole?

Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie i Żarach, tylko parsknął lekceważąco. Starosta Uechteritz spojrzał młodzikowi w oczy.

– Ich jest siedem tysięcy – odrzekł zimno. – Z czym chcesz w pole, chłopcze?

– Z imieniem Boga na ustach! Przebóg, ja z moimi idę!

– Nie zatrzymuję.

– Jeśli pozwolicie, opuszczę Żytawę i ja. Z moimi ludźmi.

Lutpold Uechteritz obejrzał się. I przełknął ślinę.

Birkart Grellenort, wysłannik biskupa wrocławskiego. Wysoki, szczupły, czarnowłosy i czarno odziany. Ptasie oczy, zły uśmiech. I wejrzenie diabła.

– Idźcie – skinął przyzwalająco. – Idźcie, panie Grellenort.

Oby jak najdalej, dodał w myśli. I nie wracajcie. Ani ty, ani żaden z twoich piekielnych jeźdźców.


* * *

Reynevan czuł magię. Umiał ją wyczuwać. Nie stracił, jak się okazało, tej przydatnej umiejętności.

Wysoką drogę opuścili wkrótce po wyjeździe z Legnicy, zmusiła ich do tego nagła a nadzwyczajna aktywność podjazdów i patroli, zatrzymujących wszystkich do kontroli i naprzykrzających się na wszelkie możliwe sposoby. Wieści z Łużyc sprawiły, że psychoza husyckich szpiegów, czarownic i żydowskich dywersantów udzieliła się w Legnicy wszystkim, zapanowała nad wszystkimi umysłami. Przy wyjeździe z miasta zmitrężyli mnóstwo czasu, Brama Chojnowska była kompletnie zakorkowana. Kontroli i śledztwu poddawano co prawda tylko chcących wjechać do miasta, ale i opuszczającym przyglądano się nader podejrzliwie. Drogi roiły się od zbrojnych. Zaraz za Legnicą, ledwo wjechali na Via Regia, trakt wiodący przez całą Europę, napatoczyli się na kontrolujący podróżnych oddział konny. Od kłopotów wybawiła ich awantura, jaką wszczął zmierzający do domu kupiec z Kijowa, rozeźlony tym, że knechci bebeszą mu wozy i zupełnie nie pojmują, co do nich mówi. Około ćwierć mili dzieliło ich od komory mytniczej w Eibenmühl, Rixa podejrzewała tam kolejny punkt kontrolny; posterunek i blokada były też prawdopodobnie przy komorze celnej w Tomaszowie. Choć tedy Via Regia dawała możność podróżować szybko i wygodnie, rozsądniej było porzucić transeuropejski trakt i jechać lasami.

Noc zastała ich w bliskości Chojnowa, po ubiegłorocznej rejzie wciąż będącego ruiną i pogorzeliskiem. Przyjrzawszy się rankiem zgliszczom miasta, Reynevan zwątpił, by kiedykolwiek zdołało podnieść się z ruin.

Nadal trzymali się dróg polnych, ścieżek i wyboistych leśnych duktów, zmierzając ku zachodowi. Minęli, patrząc z góry, położoną w dolinie wioszczynę nad zakolem krętej rzeczki. I tu Reynevan wyczuł magię.

Czuł ją, węszył w leśnym zapachu mchu i żywicy, w wietrze, słyszał w nerwowym pokrzykiwaniu sójek i srok, w szumie liści i skrzypie pni. Wzbierający gwałtowną falą niepokój sprawił, że zatrzymał Rixę, mocno chwytając za tręzle jej konia. Nim zdążyła o cokolwiek spytać, zaczęło się.

Adsumus! Adsuuumus!

Zza porośniętego jeżyną grzbietu po lewej wypadło i runęło na nich po pochyłości dziesięciu Czarnych Jeźdźców.

Obrócili konie i karkołomnym galopem puścili się w dół, ku rzeczce. Gdy forsowali ją w rozbryzgach błota, od prawej flanki osaczyło ich następnych pięciu Jeźdźców. Reynevan zdążył już, choć w pędzie, nakręcić windę swej myśliwskiej kuszy, teraz podrzucił łoże do policzka i nacisnął spust. Pomny dawnych nauk i doświadczeń nie mierzył w człowieka, lecz w konia. Trafiony bełtem kary ogier stanął dęba i zaszalał, zwalając na ziemię nie tylko własnego Jeźdźca, ale i dwóch sąsiednich, wśród pozostałych czyniąc zamieszanie, które pozwoliło im się przemknąć. I teraz rwali, bodąc boki koni ostrogami, kotliną w dół, na równinę, tam, gdzie bieliła się wstążka Wysokiej Drogi. Spod kopyt leciała rwana darń. A pościg następował im na pięty.

Adsumus! Adsumus!

Z jaru po prawej, całkiem z bliska, wypadli kolejni Jeźdźcy, w pięć koni. Byli tak blisko, że w jednym rozpoznał dziewczynę. Ja ją znam, widziałem już, pomyślał. I skulił się w siodle, w samą porę, bo ciśnięty oszczep otarł mu się o ramię.

Adsuuuumuuus!

Z łomotem kopyt wypadli na Via Regia, odsądzili się w szaleńczym cwale. Jeźdźcy byli tuż za nimi. Reynevan z przerażeniem dostrzegł, jak na ich czoło wysuwa się jeden, jak pędzi z rozwianym na kształt demonich skrzydeł płaszczem. Wiedział, kto to jest. Wiedział, zanim rozpoznał. Pochylił głowę na grzywę i runął w dziki bieg. Za Rixą, której gniada klacz rwała jak jeleń. Pomimo szaleńczych wysiłków, Czarni Jeźdźcy zaczęli zostawać z tyłu. Z początku nieznacznie, potem coraz wyraźniej. Zostawali w tyle. Ale nie zaprzestawali pogoni. Reynevan wiedział, że nie zaprzestaną. Rixa też to wiedziała.

– Komora! – przekrzyczała wiatr. – Celna!

Pojął. Punkt kontrolny w Tomaszowie, który chcieli ominąć, teraz mógł być ich ratunkiem. Zbiorowisko ludzi mogło być ich ocaleniem.

Ale od komory dzieliła ich jednak wciąż znaczna odległość. A konie, choć rącze, choć wciąż nie pozwalające Czarnym Jeźdźcom skrócić dystansu, nie były wszak z żelaza.

Reynevan poczuł magię. Usłyszał ją.

Pomurnik, nie zaprzestając cwału, uniósł rękę, wywrzeszczał zaklęcie. Konie Reynevana i Rixy zarżały dziko w odpowiedzi.

Droga przed nimi, biegnąca wśród szpaleru drzew Via Regia, dotychczas płaska jak stół, nagle jakby stanęła dęba. Tam, gdzie jeszcze przed momentem było równo i płasko, teraz wyrosła stromizna. Nie mające końca strome wzniesienie.

– To iluzja! – krzyknął Reynevan. – To czar! Tego nie ma!

– Powiedz to koniom!

Nie było sensu mówić. Konie zwolniły na stromiźnie. Darły się na nią, ale zaczęły chrapać, rzęzić, ronić płaty piany. Z tyłu doleciał ich triumfalny wrzask.

– W pole! Z drogi i w pole!

Skręcili. Ale pole też już nie było polem. Było górą, z pozoru jeszcze bardziej stromą aniżeli droga.

Przyszedł, uznał Reynevan, czas na środki rozpaczliwe.

Wysupłał spod kabata sznurek i zawieszony na nim żyłkowany kamyk z oczkiem w kształcie ludzkiego oka. Jakoby kastylijski, jakoby przywieziony z Burgos, nabyty w legnickim Zaułku Magów. Kosztujący trzy grosze. I prawdopodobnie tyleż wart.

Viendo, no vean! – zakrzyczał, ściskając talizman w spoconej dłoni, tak mocno, jakby chciał go zgnieść. – Viendo, no vean! W bok, Rixa, w bok! Ku lasowi! Jedź ku lasowi!

– Widzą nas! Osaczą!

– Skręcaj ku lasowi!

Stało się niemożliwe. Niewiarygodne i nieprawdopodobne.

Talizman zareagował na zaklęcie-aktywator. I zadziałał.

Gnali ku lasowi, a doganiały ich krzyki, krzyki zdumienia i niedowierzania. A potem wściekłości. Nie oglądali się. Z twarzami wtulonymi w grzywy gnali, ile sił w koniach. Spowolnił i wyhamował ich dopiero las, gąszcz, wiatrołom, przepaściste wykroty. I cisza.

– Nie widzieli nas… – wciągnęła powietrze Rixa. – Naprawdę nas nie widzieli… Staliśmy się dla nich niewidzialni…

– Patrząc, nie widzieli – potwierdził, wdechami opanowując szalone bicie serca. – Ten amulet… Nawet się nie spodziewałem… A jeśli działa naprawdę dobrze, zmyli ich jeszcze bardziej, wyda im się, że nas słyszą… tam, gdzie nas nie ma. A to może być, bo to był naprawdę mocny periapt…

– Był?

Bez słowa pokazał jej sznurek. Bez kamienia, który po aktywacji rozsypał się w proch.

– Jednorazówka – westchnęła Rixa. – Jak długo czar będzie działać?

– Tam jest Grellenort – wzdrygnął się na wspomnienie. – Nie łudźmy się więc zanadto nadzieją. Póki możemy, uciekajmy. Przepadnijmy w lasach.

– Dla zmyłki – Rixa upchnęła zmierzwione włosy pod kaptur – zmieńmy kierunek. Będą nas wypatrywać na drogach wiodących do Bolesławca. Będą myśleć, że zrobimy koło i wrócimy na trakt. A my jedźmy prosto na południe, jak najdalej…

– Nie zwlekając.

Obróciła się w siodle.

– Widziałeś tę dziewczynę? Tę jasnowłosą?

– Widziałem.

– To była Douce von Pack, miłośnica Grellenorta. Diablica wcielona.

Przypomniał sobie. Podwórzec zamku Troski. Oszczep przeszywający stolarskiego czeladnika. Oczy barwy toni górskiego jeziora. Piękne i absolutnie nieludzkie. Douce von Pack.

– Jedźmy.


* * *

Jechali cały dzień, tak rączo, jak było można bez narażania koni na zajeżdżenie. I tak, jak na to pozwalało bezdroże, gęsty las, mokradła, jary, zatarasowane plątaniną kolczastych gałęzi. Jechali, oglądając się i nasłuchując. Ale słyszeli tylko stukotanie dzięciołów.

By pokonać za dnia jak największy dystans, stanęli dopiero wtedy, gdy ciemności zupełnie uniemożliwiły dalszą jazdę. Zanocowali, nie odważając się rozpalić ognia, na względnie suchym pagórku. Nad koronami drzew świecił sierp księżyca, cieniutki jak wiórek.


* * *

– Zawracamy – zdecydowała Rixa. – Chyba ich jednak zgubiliśmy na dobre.

Jechali czas jakiś korytem płytkiej rzeczki, będącej według Rixy Bobrzycą, lewym dopływem Bobru. Bobrzyca przepływać miała przez leżący przy Via Regia Tomaszów. Zdaniem Rixy Tomaszowa należało jednak unikać, zasugerowała, by odbić na zachód i odnaleźć drogę wiodącą do wsi Warta. Reynevan zdawał się na jej znajomość okolic. Sam ich nie znał. Był tu wprawdzie z rejzą, wiosną roku 1428, ale wtedy nie podziwiał widoków i nie zapamiętał ich.

Bliskość jakiegoś osiedla, być może owej Warty właśnie, zdradził klekot bocianów i ujadanie psów. Niedługo potem usłyszeli łomot pracującego młyna. Potem zobaczyli młyn i pokryty kożuchem rzęsy staw młyński. Psy wciąż ujadały.

– Wjeżdżamy czy objeżdżamy?

– Wjeżdżamy – zdecydowała Rixa. – Wygląda bezpiecznie. Przy okazji popytamy ludzi. Wątpię, by Grellenort tu dotarł, ale spytać nie zawadzi.

Wjechali między opłotki i grządki. Ostrożnie. Nie dość ostrożnie.

Na samym skraju wsi rósł wielki dąb. Z jego gałęzi zwisało czterech wisielców. Jeden, świeżo widać powieszony, podrygiwał jeszcze.

Wokół dębu gromadził się tuzin zbrojnych, nie Czarnych, kolorowych. Zbrojni dostrzegli ich od razu. I skoczyli ku nim z wrzaskiem. Reynevan i Rixa zawrócili, tylko po to, by zobaczyć, jak od młyna dzikim cwałem pędzi na nich rycerz na koniu okrytym kropierzem. W pełnej zbroi płytowej. W zamkniętej saladzie. Z turniejową tarczą z herbem. Z nastawioną kopią. Nic, tylko Amadis z Walii. Albo inna rycerska legenda.

Rixa uniknęła nadziania, zwisając z siodła, potężny koń kopijnika zderzył się z jej wierzchowcem i obalił go, dziewczyna poturlała się po ziemi aż na brzeg młynówki, potężnie huknęła głową o słup. Koń Reynevana stanął dęba, rycerz rzucił kopię, dobył miecza, machnął nim na odlew; gdyby Reynevan nie zeskoczył, straciłby głowę. Pędzący koń uderzył go i obalił, runął w błoto, wprost pod inne kopyta.

Bojowy wrzask przybrał nagle na sile, jeźdźców dokoła nagle jakby przybyło, Reynevan zorientował się, że do konfliktu włączyły się inne siły. Lekkozbrojni konni w kapalinach, wielu ze znakiem Kielicha na piersi. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tego faktu, wokół wrzała walka, chrapały i rżały konie, migały i szczękały ostrza, lała się krew. Ktoś znowu najechał go końską piersią, upadł, dostrzegł wznoszoną do pchnięcia włócznię. W tej samej chwili włócznik wyleciał z kulbaki, zdzielony flamandzkim gudendagiem.

– Samson!

– Reynevan?

Samson zatoczył koniem, chroniąc Reynevana przed kolejnym atakującym. Niepotrzebnie, atakujący już kulił się w siodle, dźgany rohatynami przez dwóch konnych z Kielichami. Trzeci dla dobrej miary ciął go w kark zakrzywionym falcjonem.

– Szarlej!

– Reynevan?

– Żywcem brać! – krzyczał młodzieńczym głosem dowódca husytów, rycerz w burym płaszczu na pełnej płycie. – Herbowych żywcem! Gemajnów pod nóż!

Było po walce. Kogo miano dobić, dobito, kogo związać, związano. Reynevan, cokolwiek ogłupiały, ściskał Szarleja i Samsona. Czemu z wysokości siodła przyglądał się rycerz w burym płaszczu. Gdy uniósł zasłonę salady, jego twarz wydała się Reynevanowi znajoma.

– Nasz hejtman – przedstawił Szarlej. – Brus z Klinsztejna z Ronoviców. Młodszy brat…

Nie dokończył. Jeden z zabitych tylko udawał zabitego, teraz zerwał się i skoczył na Brusa z burderzem. Nie doskoczył. Szarlej z bliska palnął weń z dziwnej krótkiej strzelby, rozwalając mu głowę na strzępy.

– Dzięki – rozgonił dłonią dym Brus z Klinsztejna z Ronoviców, młodszy brat Brazdy z Klinsztejna, hejtmana u Sierotek. – Dzięki, bracie Szarleju.

Reynevan przypomniał sobie o Rixie, rychło w czas, dziewczyna właśnie podniosła się z ziemi i wytrząsała piach z włosów.

– Wszystko w porządku?

– Całkowitym – odrzekła. I nagle usta skrzywił jej grymas, a oczy rozwarły się szeroko.

Patrzyła na Samsona.

– Oddział, zbierać się! – skomenderował Brus z Klinsztejna. – Odchodzimy!

– Młody pan Gersdorf pojedzie z nami – zwrócił się do rycerza kopijnika, owego Amadisa z Walii, który teraz, w niewoli, bez hełmu, stracił całą legendarną aurę, był zwykłym wystraszonym chłystkiem. – Szlachetnie urodzony Kaspar von Gersdorf, syn szlachetnego Lotara Gersdorfa. Liczę na sto grzywien za ciebie, młody panie. Nie mniej. Oddział, wymarsz! Bracie Szarleju, spraw straż tylną!

– W coś ty mnie ubrał? – spytała cicho Rixa, podjeżdżając do zamykającego pochód Reynevana. – Z kim ty się kumasz?

– Z nami – dosłyszał bystrouchy Szarlej. – Ze specjalnym oddziałem dywersyjno-zwiadowczym armii polnej Taboru.

– Rejza.

– A jakże. Tabor, wojsko w polu wojujące pod komendą Jakuba Kromieszyna z Brzezovic, kontyngenty miejskie pod Otikiem z Lozy, jazda pod Mikulaszem Sokołem z Lamberka, prażanie Wacława Cardy. Sześć tysięcy luda, dwieście wozów. My z naszym oddziałem specjalnym zapewniamy zwiad. Zdobywamy konie. Łapiemy dezerterów i bandytów, którzy kradną konie nam. Widzieliście wisielców we wsi? To koniokrady. Tropimy ich od trzech dni, młody Gersdorf nas wyręczył, bo my też mieliśmy dla nich stryczki. A Gersdorf ze swym podjazdem szarpie Tabor od samej Żytawy, dokucza, Kromieszyn rozkazał nam zrobić z nim porządek…

– Gdzie jest Tabor w tej chwili?

– Pod Bolesławcem. Nie słyszysz? To nie burza, Reinmarze, to bombardy. Wnet zresztą zobaczysz sam, tam wszak właśnie zmierzamy. A może masz inne plany? Może inne plany i zamiary ma waszmość pani, której nie znam? A która wygląda na niezbyt zachwyconą naszą kompanią?

– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Do moich planów i zamiarów nic nikomu. A czym się mam zachwycać? Tym, że tuż obok mnie jedzie dybuk?

Obróciła się i oskarżycielsko wymierzyła palec w Samsona.

– Dybuk, ha! – Szarlej parsknął. – Doczekałeś się, Samsonie, trafiła kosa na kamień. Rozpoznała cię w mig. Dybuk, jak pragnę szczęścia, dybuk całą gębą. Demon, zły duch, wcielony w cudze ciało. A ja, pomyśleć, podejrzewałem w tobie jedynie Żyda Wiecznego Tułacza.

– Z przykrością zmartwię obydwoje – odrzekł zmęczonym głosem Samson Miodek. – Nie jestem dybukiem. Ani Wiecznym Żydem. Wiedziałbym, gdybym był.

– Zostańmy nieco z tyłu. – Szarlej stanął w strzemionach, sprawdził, czy nikt z oddziału nie słucha i nie interesuje się nimi. – Opowiedz, Reinmarze, co się z tobą działo. I co cię tu przywiodło.


* * *

Wysłuchawszy, demeryt milczał długo. Huk dział z północnego zachodu dolatywał coraz wyraźniej.

– Czarni Jeźdźcy – powiedział wreszcie – dali się poznać i Taborowi. Za Żytawą, cztery dni temu, ogarnęli i wycięli nam hlidkę, dziesięciu ludzi, tylko jednemu udało się uciec. Potem znaleźliśmy kilku z tych, których wzięli żywcem. Wisieli za nogi na drzewach. Ktoś bardzo, naprawdę bardzo usilnie skłaniał ich do zeznań. A potem potraktowano ich jak tarcze do ćwiczenia rzutów oszczepem.

– Waszmość pani zaś – zwrócił się ku Rixie – jest tą, która zimą uratowała naszego Reinmara we Wrocławiu. I nadal, jak widzę, wspiera go pomocą, radą, siłą ducha i ujmującą osobowością. Z własnej inicjatywy? Czy też z czyjegoś polecenia, że pozwolę sobie zapytać?

– Wolałabym – Rixa przenikliwie spojrzała mu w oczy – byśmy sobie nie pozwalali. Ja nie będę o nic pytać i oczekuję wzajemności.

– Rozumiem – Szarlej wzruszył ramionami. – Jako że to jednak oddział wojskowy, muszę coś zmyślić na użytek naszego wodza, Brusa Ronovica. Gdyby ów jednak chciał waszmość panią indagować…

– Poradzę sobie. Możesz mnie nazywać Rixą.

Szarlej trącił konia ostrogą, pokłusował na czoło.

– Co w Rapotinie, Samsonie? Marketa…

– Wszystko w najlepszym porządku – uśmiechnął się szeroko olbrzym. – Naprawdę w najlepszym. Lepszym, niż mógłbym się spodziewać. I chyba dużo lepszym, niż na to zasłużyłem. Nie chciała mnie puścić z Szarlejem. Nie słuchała argumentów…

– A miałeś argumenty?

– Kilka. Jednym byłeś ty. Rixo, czy ty naprawdę musisz tak wiercić mnie wzrokiem? Zdolność widzenia rzeczy ukrytych już udowodniłaś. Ale choćbyś najostrzej patrzyła, dybuka nie zobaczysz.

– A co zobaczę? Widzę ponadnaturalne. A ty jesteś ponadnaturalny.

– Jeden z moich znajomych – Samson nadal się uśmiechał – zwykł mawiać, że nie ma rzeczy ani zjawisk ponadnaturalnych. Niektóre po prostu wykraczają ponad to, co o naturze wiemy.

– To był święty Augustyn. Znałeś go, jak rozumiem, osobiście. I wcale mnie to nie dziwi.

– Robisz, Rixo, nadzwyczajne wprost postępy.

– Nie kpij ze mnie. Dybuku.

Przykłusował Szarlej, obrzucił ich surowym spojrzeniem.

– Co tu – zawarczał – się za filozoficzne dysputy odprawiają? Samsonie? Czesi się zaczynają oglądać. Trzymaj się, cholera, przyjętego incognito.

– Przepraszam, zapomniałem się. Tak może być? Niedawno wypracowałem. Popatrzcie.

Samson zrobił okropnego zeza. Uśmiechnął się głupawo, zakwilił kretyńsko i uślinił z kącika ust. A na finał wypuścił z nosa bańkę. Gdy pękła, wypuścił drugą.

– Ha! – zawołała z niekłamanym zachwytem Rixa. – Dobre, dobre! A ja potrafię udać iluzoryczną dżumę. Pluję krwią i smarkam…

– Niech was cholera – Szarlej odwrócił się z odrazą. – Chodź, Reinmarze. Zostawmy ich ich zabawom.

– Szarleju?

– Tak?

– Ten krótki samopał, z którego strzelałeś pod młynem. Co to za dziwny oręż?

– To? – Demeryt zademonstrował dobytą z futerału przy siodle broń. – To jest, przyjacielu, praska strzelba, popularnie zwana „rucznicą zdradną”. Wielce modna teraz sztuka w Pradze, wszyscy noszą. Jest, jak widzisz, na tyle krótka, że można ją ukryć pod płaszczem i użyć znienacka, zdradziecko, stąd nazwa. Lont jest, popatrz, wsadzony w mosiężny kurek, może się cały czas tlić. Za naciśnięciem cyngla, zauważ, że mogę zrobić to jedną ręką, lont dosięga zapału i buuuum! Dobre, co? Postęp, chłopcze, dokonuje się nieprzerwanie.

– Nijak zaprzeczyć. Słyszysz?

– Nic nie słyszę.

– Właśnie. Od dłuższego czasu bombardy milczą.


* * *

Wyjechali z lasów. Ze wzniesienia mogli podziwiać panoramę. Malownicze zakole Bobru. I miasto na prawym brzegu.

– Przed nami Bolesławiec, Brama Górna – wskazał Brus z Klinsztejna. – Wychodzi, że przybywamy w sam czas. Miasto się poddało.

Brama Górna okazała się wywaloną, zwisające z zawiasów resztki wrzeciądzy były zwęglone, mur i baszta bramna czarne od kopcia i spękane od ognia. Taboryci ewidentnie zastosowali tu swój standardowy i wypróbowany sposób forsowania bram, polegający na ich przepalaniu. Pod bramą usypywano stos bierwion, dorzucano kilka beczek smoły i dziegciu, podpalano i czekano na efekt. Zwykle była nim kapitulacja. Jak teraz i tutaj.

– Wjeżdżamy. Rixa, a ty?

– Ja tu zaczekam.

– Na kogo? Po co?

Nie odpowiedziała, odwróciła głowę. Szarlej parsknął, potem obrzucił Reynevana wieloznacznym spojrzeniem. Widząc, że Reynevan nie reaguje, popędził konia, pojechał za oddziałem.

W mieście panował spokój, choć wiodące na rynek uliczki zapchane były uzbrojonymi po zęby husytami. Zwarty szyk Taboru stał też na rynku, dookoła ratusza. Stłoczeni pod ścianami domów mieszczanie przyglądali się agresorom w trwożliwej ciszy.

– Albo Bolesławiec już się dogadał – ocenił sytuację Szarlej – albo zaraz będzie się dogadywać. Normalka. Ustalą okup i kontrybucję w postaci utrzymania i zaopatrzenia dla wojska. Dojdą do porozumienia. Inaczej już by tu wszystko stało w ogniu.

U samego ratusza stało w ordynku kilkanaście wozów bojowych, sterczały z nich lufy hufnic. Był wśród nich i wóz sztabowy hejtmana, łatwy do rozpoznania po zdobycznych księżych ornatach, którymi grubo obito obie burty i wymoszczono wnętrze. Przy wozie stał własną osobą hejtman wojsk polnych Taboru, Jakub Kromieszyn z Brzezovic, odziany w zdobny złotym haftem kaftan i wysokie buty z czerwonej skóry. Towarzyszyli mu Otik z Lozy, Mikulasz Sokół z Lamberka i Wacław Carda, dowódca kontyngentu praskiego. I chudogęby kaznodzieja Smolik, którego Reynevan pamiętał z ubiegłorocznej rejzy.

Przyboczna straż przepuściła ich. Zbliżyli się. Reynevan odchrząknął.

– Hejtmanie…

– Nie teraz! – Kromieszyn rozpoznał go i zdziwił się wyraźnie, ale odprawił gestem. – Nie teraz, medyku!

Z ratusza wyłoniło się poselstwo miejskie. Rajcy i mieszczanie, prowadzeni przez otyłego księdza w sutannie i wysokiego brodacza w obfitym niby toga, drapowanym, dołem obszytym bobrzym futrem płaszczu. Płaszcz zwrócił uwagę Reynevana: był błękitny tym niepowtarzalnym odcieniem błękitu, jaki jego zamordowany brat Peterlin uzyskiwał w swej farbiarni z urzetu i soku borówek.

Brodacz i otyły duchowny stanęli przed Kromieszynem, skłonili się. Brodacz jął mówić. Mówił tak cicho, że stojący o dziesięć kroków Reynevan, Szarlej i Samson pojmowali co piąte słowo. Ale wszyscy, nawet stojący dalej, rozumieli, o co chodzi. Bolesławiec poddawał się. Oferował wykup, byle tylko Tabor ich oszczędził. Ich od miecza, ich domy od ognia. Wszyscy, nawet stojący najdalej, zobaczyli też wściekłą nagle minę Kromieszyna. I usłyszeli jego głos. Jego lwi ryk.

– Teraz? Teraz wykup chcecie dawać? Gdy my już w mieście? Gdyście na naszej łasce? Późno, bolesławianie, późno! Wczoraj, gdym was do poddania wzywał, hardoście z murów odkrzykiwali! Coście to wołali, przypomnijcie? Nie coś o Kratzau przypadkiem? Dam ja wam teraz Kratzau! Popamiętacie mnie, psiepary!

Brodacz cofnął się o krok, zbladł. Gruby ksiądz przeciwnie, zdało się, że skoczy hejtmanowi do oczu.

– Wiedziałem – zapiał – że nie ma co z nimi gadać! Excoecavit eos malitia eorum! Tfu, heretycy! Świętokradcy! Zbrodniarze! Smażyć się będziecie w piekle! Spadnie na was kara Boża!

Na znak Kromieszyna taboryccy zbrojni otoczyli delegację, przyparli rajców do muru. Hejtman wojsk polnych stanął przed nimi, oparł pięści o biodra.

– Na was – powiedział – spadnie pierwej. Zaraz. Ja was pokaram w Bożym imieniu.

– Nuże, bracie Smoliku – zwrócił się do chudogębego kaznodziei. – Przemów do nich. Niechaj, nim opuszczą padół, usłyszą głos Bożej prawdy. Zbawienia i tak nie dostąpią, psiepary, sługusy Rzymu, pachołki babilońskiego Luksemburczyka. Ale lekcej im będzie ten świat żegnać.

Kaznodzieja wyprężył się jak struna, nabrał powietrza w płuca.

– Jest to wojna Pana! – zawołał piskliwie. – On więc wydał was w nasze ręce! Jedliście chleb nieprawości i piliście wino przemocy, przyszedł dzień kary. Zawiniliście przeciwko Panu, tedy krew wasza jak kurz będzie rozpryskana, a szpik wasz będzie jak błoto. Grzeszyłeś, przewrotny narodzie, wywyższałeś się pysznie, kłaniałeś kłamliwym idolom Rzymu, więc Bóg pokona cię i utnie ci głowę, jako zrobił Dawid Goliatowi. Bóg kruszy głowy swym wrogom, kudłatą czaszkę tego, co postępuje grzesznie!

– Dobre – ocenił Kromieszyn. – Zwłaszcza to z tą kudłatą czaszką. Chociaż o szpiku też było niezłe. No, chłopcy, słyszeliście? Brać ich i po kolei, jak Bóg nakazał, a brat Smolik przypomniał! Jako zrobił Dawid Goliatowi!

– Litości! – zawył wywlekany z grupy brodacz w błękitnym płaszczu. – Nie zabijajcie! Chrześcijanie! Miłosierdzia!

Taboryci chwycili go, zawlekli do wozu, oparli szyją na dyszlu. Któryś przyskoczył, ciął toporem. Musiał poprawiać dwakroć, w tym czasie mieszczanin rzęził i skrzeczał, a krew chlustała strumieniami. Wreszcie głowa upadła na zbryzgany bruk.

Siepającego się księdza rzucono na ziemię, przyciśnięto kolanami. Do potylicy przystawiono mu sześciocalowy gwóźdź.

I wbito kilkoma uderzeniami obucha, aż po główkę. Ksiądz zakrzyczał tylko raz, potem jedynie trzepotał i wierzgał nogami.

Na ściśniętych w ratuszowym portalu rajców spadły ciosy. Bito ich cepami, kiścieniami i toporami, sieczono mieczami, dźgano rohatynami. Nie minęło pół pacierza, a w kałuży krwi drgało tuzin ciał.

Kromieszyn bez słowa wskazał, a nim opuścił rękę, sześć tysięcy bojowników Taboru z dzikim wrzaskiem rzuciło się na miasto Bolesławiec.

W mig wytłuczono tych, co byli na rynku, wyrżnięto tych, co znaleźli się na ulicach. Potem wtargnięto do domów. Rozbrzmiał stamtąd jeden wielki potępieńczy krzyk, z okien jak grad zaczęli sypać się wyrzucani ludzie. Na zewnątrz kontynuowano masakrę, pardonu nie dawano nikomu, ulice w mig zasłały trupy. Krew rzeką płynęła rynsztokami, wypłukując z nich mydliny i urynę, wymywając śmieci, gnój i mierzwę.

Nie dały schronienia bolesławieckie świątynie. Wybito spieszących do Panny Marii i Mikołaja. Do rzezi doszło przed dominikańskim Świętym Krzyżem i na placyku przed Dorotą. Na krótki czas azyl dał kościół Świętej Jadwigi, w którym schroniła się z górą setka mieszczan i duchownych. Potem husyci wdarli się do kruchty, nawy i prezbiterium. Nikt nie uszedł z życiem, a kościół ogarnął ogień. Jasny płomień i słup dymu wzbiły się pod niebiosa.

Gdy tylko się zaczęło, gdy ścinano brodacza w błękitach, Samson postąpił krok, jakby chciał przeszkodzić. Chwycony przez demeryta za ramiona wyrwał się, ale został w miejscu, nie podszedł, nie wtrącił się. Nie zapobiegł. Odwrócił się tylko, pobladły jak wapno. Popatrzył na Reynevana. Na Szarleja. I znowu na Reynevana. A potem w górę, na niebo. Zupełnie jak gdyby czegoś się stamtąd spodziewał.

– Bracie! – Reynevan podszedł nie do Kromieszyna, lecz do Otika z Lozy, którego znał lepiej. – Wpłyń na hejtmana, powstrzymajcie tę masakrę! Gdzie jest burmistrz grodu? Otto Arnoldus! Mus mi z nim mówić!

– Bo co?

– Posiada informacje najwyższej wagi! – zełgał gładko, przekrzykując wrzask mordowanych. – Tajne specjalnego znaczenia! Dla sprawy!

– No to macie pecha, ty i sprawa – rzekł przysłuchujący się Kromieszyn. – Oto, o, burmistrz Arnoldus. A oto, o, głowa burmistrza Arnoldusa.

Wskazywał na pierwszego zabitego, brodacza w błękitnym płaszczu, tego, którego ścięto na dyszlu.

– Nawet mi go żal – dodał. – Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Et lux perpetua luceat ei.

– On… – Reynevan przełknął ślinę. – Arnoldus miał żonę… Ludzie! Kto ją zna? Kto wie…

– Ja wiem! – zgłosił się usłużnie jeden z miejscowych, z grupy tych, którzy służyli taborytom za przewodników. – To na ulicy Celnej. Wskażę!

– Prowadź.


* * *

Wirydę Arnoldusową, świeżo upieczoną wdowę po burmistrzu, zastali żywą. W splądrowanym mieszkaniu. Gramolącą się z podłogi i rozdygotanymi rękami usiłującą doprowadzić do ładu poszarpaną przyodziewę, zakryć nagość strzępami podartej sukni i koszuli. Samson głośno wciągnął powietrze. Szarlej zaklął. Reynevan odwrócił wzrok.

W wojsku polnym Taboru surowo karano za gwałty na niewiastach, wprowadzone przez Żiżkę wojskowe statuty przewidywały za gwałt chłostę lub nawet karę gardłową. Ale cóż, Ziżka nie żył już od pięciu lat, a jego statuty w sposób widoczny przedawniły się i wyszły z użycia. Nie wytrzymały próby czasu. Jak wiele innych zasad i reguł. Samson zdjął opończę, narzucił na ramiona kobiety. Reynevan uklęknął obok.

– Wybacz, pani – wymamrotał. – Wiem, że nie w porę… Ale to kwestia życia i śmierci. Idzie o ratunek dla osoby w opresji… Muszę… Muszę zadać pytanie. Proszę…

Kobieta potrząsnęła głową, wplotła palce obu rąk w potargane włosy. Reynevan chciał dotknąć jej ramienia, w porę się powstrzymał.

– Proszę cię, pani – powtórzył. – Błagam. Klękam przed tobą. Wiem, że byłaś niegdyś więziona w klasztorze. Powiedz mi, gdzie.

Spojrzała nań znad rosnących na opuchłych policzkach sińców.

– W Mariensternie – powiedziała. – A teraz zostawcie mnie samą. Odejdźcie. I bądźcie przeklęci.


* * *

Na zewnątrz uspokoiło się. Kromieszyn wydał komendę zaprzestania rzezi, podhejtmani i setnicy nie bez trudu powściągnęli rozochoconych taborytów. Nie obyło się bez interwencji konnych Mikulasza Sokoła, którzy co bardziej zawziętych przywoływali do porządku razami batów, kijów i drzewc włóczni. Utemperowani Boży bojownicy zajęli się teraz wyłącznie plądrowaniem. Wsparty o swój obity ornatami wóz, Kromieszyn z zadowoleniem obserwował znoszone na rynek i składane na kupę zdobycze.

– No i jak, medyku? – Poganiający wojaków Otik z Lozy zobaczył Reynevana. – Znalazłeś burmistrzową? Wyciągnąłeś z niej coś?

– Trzeba mi pilnie na Łużyce. Do klasztoru w Mariensternie.

– Nam? – zmarszczył się Kromieszyn. – Ty jedź, gdzie oczy poniosą, nic mi do ciebie. Ale twoi kamraci służą w wojsku, a wojsko rusza na Żagań. Wnet rozkażę wymarsz.

– Wstrzymaj się z rozkazem, hejtmanie.

Słowa wypowiedział młody człowiek w szkolarskim berecie i czarnym wamsie, wierzchem na karym ogierze. Towarzyszyła mu Rixa Cartafila de Fonseca. I zbrojny w półpancerzu na pikowanym aketonie. Konie chrapały, czując krew, przybysze musieli zsiąść. Hejtman patrzył na nich spode łba.

– Ktoście? O co chodzi?

– Każ się oddalić postronnym.

Kromieszyn gestem odprawił wszystkich, zostali tylko Carda i Otik z Lozy. Reynevana, który też chciał się oddalić, powstrzymała Rixa. Uwagi Kromieszyna to nie uszło.

– Ciebie, zda mi się, już widziałem – zmierzył wzrokiem młodzieńca w berecie. – Przy Prokopie. Zwać cię Piotr Preischwitz, pisarz miejski z Budziszyna. Jesteś podobno naszym szpiegiem. Mów, słucham. Co masz do przekazania?

– Mam przekazać: to nie jest dobry moment, by napadać na Żagań.

Wacław Carda zaśmiał się, Otik z Lozy parsknął. Kromieszyn nie zareagował.

– Widzisz – szeroko wskazał trupy, krew na bruku, płomień i dym nad dachami – co uczyniłem temu miastu? Dokonałem odwetu. Za bitwę pod Kratzau. Łużyczanom i Ślązakom pycha do głów uderzyła, z naszej klęski pod Kratzau uczynili symbol ku pokrzepieniu serc. To ja im dam symbol. Taki, że na dźwięk słowa: „Kratzau” w gacie będą robić nawet ich wnuki. Bolesławiec zapłacił. Zapłacą Żytawa, Budziszyn, Zgorzelec, Chociebuż, Kamień i Gubin, przyjdzie na nie czas. A Żagań zapłaci wnet. Hercog Jan Żagański i jego brat Henryk byli pod Kratzau, mają na rękach czeską krew, krew ta woła pomsty. Kamienia na kamieniu z Żagania nie zostawię.

– Książęta Jan Żagański i Henryk na Głogowie – powiedział wolno i dobitnie Piotr Preischwitz – zwrócili się do króla Polski o protekcję, przyrzekli przy Królestwie Polskim wiernie stać i Polskę we wszystkich imprezach wspierać. A w Krakowie bawi akuratnie poselstwo czeskie. Prokop Goły, Anglik Piotr Payne, Biedrzych ze Strażnicy i rycerz Wilem Kostka z Postupic. Oni tam o przymierzu radzą, dobrą wolę pokazują i drużbę, a ty, bracie Kromieszyn, chcesz pustoszyć i palić księstwo będące pod Jagiełłową protekcją? Polecono mi przekazać: director Prokop nie popiera idei, by najeżdżać księstwo żagańskie. Sugeruje, by przyjąć oferowany wykup.

– Nijakiego wykupu mi z Żagania nie dawano.

Preischwitz spojrzał na Rixę, potem na zbrojnego w półpancerzu. Zbrojny wystąpił. I przemówił.

– Jaśnie oświecony książę Jan, illustrissimus dux i pan na Żaganiu, przekazuje mymi usty poselstwo. Skłonny jest…

– Osiemset reńskich złotych – przerwał obcesowo Kromieszyn. – Zapłaci, to go oszczędzę. Rzekłem. I żegnam. Bracie Carda, staw wojsko w marszowy ordynek.


* * *

– Marienstern – powtórzyła w zamyśleniu Rixa. – Klasztor cysterek. To jest w połowie drogi między Zgorzelcem a Budziszynem. Stąd będzie jakieś trzy dni jazdy.

– Dwa, jeśli wysilić konie – poprawił Piotr Preischwitz. – To jest Via Regia, dobrze się podróżuje. A ja akuratnie w tamtą stronę. Chętnie poprowadzę.

– Nie traćmy zatem czasu – zdecydowała Rixa. – Przed zmierzchem dotrzyjmy choć do Nowogrodźca.

– Nie mogę – odpowiedział Szarlej na pytające spojrzenie Reynevana. – Kromieszyn miał rację, jestem w służbie. Tabor nie darowałby mi dezercji, a za dezercję stryczek. Ludzie z mego własnego oddziału wciągnęliby mnie na gałąź.

– Ja natomiast pojadę – oświadczył cicho Samson. – Półgłówkom wszystko uchodzi. Nie mogą uznać mnie za dezertera, bom się i nie zaciągał. Byłem u Szarleja na inwentarzu. Gdy powie im, że zniknąłem, to tak, jakby pies mu uciekł.

– Z Bogiem, Szarleju – Reynevan wskoczył na siodło. – Uważaj na siebie.

– Wy uważajcie. Was jest czworo, a ja mam sześć tysięcy druhów. Plus dwieście wozów z artylerią.


* * *

Słońce zachodziło. W Bolesławcu śmierdziała spalenizna, pełgały płomyki na zgliszczach. W Bolesławcu krzepła czarna krew w rynsztokach. W Bolesławcu jedne psy wyły, inne szarpały ciała zabitych. Bolesławiec rozbrzmiewał jękami rannych i dogorywających, płaczem skrzywdzonych i osieroconych, urywanymi modlitwami tych, których pozbawiono nadziei.

Wreszcie słońce zaszło, a zranione miasto ucichło.

Nox ruit et fuscis tellurem amplectitur alis. Noc nastała i sen pogrążył wszystko co żywe.


* * *

Biedny Reynevan.

Bardzo mi go żal, Marketo. Bardzo żałuję, że w żaden sposób nie mogłem pomóc mu w jego nieszczęściu.

Do klasztoru cysterek w Marienstern dotarliśmy po dwóch dniach jazdy. Po to tylko, by dowiedzieć się, że panny Jutty tam nie ma. Przybiło to Reynevana bardzo. A jeszcze bardziej przybiło go to, że Jutta tam była. Przez trzy miesiące, od połowy lutego do Zielonych Świątek. Rozminął się z nią o zaledwie miesiąc.

Objechaliśmy żeńskie cenobia w okolicy. Szukaliśmy u klarysek w Seusslitz, u benedyktynek w Riesa, u magdalenek w Lubaniu. W Zgorzelcu wypytywaliśmy cysterki z Marienthalu pod Ostritz, zbiegłe po spaleniu ich klasztoru w 1427. Nigdzie nie znaleźliśmy Jutty, nigdzie nic o niej nie wiedziano. Reynevan był kompletnie załamany. Nie mogłem mu pomóc.

Bardzo mi go żal.

Tobie też?

Z Łużyc wróciliśmy do Pragi, w połowie sierpnia dotarł tam również Szarlej, jakiś czas spędziliśmy razem, ale wkrótce Szarlej wrócił do wojska polnego. Obecnie stacjonuje gdzieś pod Jiczynem, krąży zaś wieść o kolejnej rejzie na Łużyce, która ruszyć ma po świętym Wacławie.

Reynevan został w Pradze, w aptece „Pod Archaniołem”, wespół z tamtejszymi czarodziejami próbował odszukać Juttę za pomocą magii, bezskutecznie. Potem w okolicach Psarz wybuchła zaraza, a on, medyk z powołania, pospieszył leczyć. Nie wahał się ani chwili. Przetrwał załamanie, nie poddał się rozpaczy. Wiele prawdy jest w stwierdzeniu, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni.

A ja?

Ja postanowiłem wrócić tu, do Rapotina. Czy na długo? Na tak długo, jak to będzie możliwe.

Co dalej, pytasz? Z całą pewnością spotkamy się ponownie, my trzej, z całą pewnością nastąpi to rychło. Los silnie związał nas ze sobą, na dobre i na złe. A nic wszak nie dzieje się bez przyczyny.

Los złączył mnie z nimi mocno, Marketo. Bardzo mocno.

Niemal tak mocno jak z tobą.

Загрузка...