Rozdział dwudziesty trzeci

w którym wszystkiemu przychodzi koniec.


– Od smutku słabnie me oko – użalił się smutnym cytatem Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova, najstarszy, najbardziej doświadczony i najbardziej szanowany spośród praskich czarnoksiężników kongregacji apteki „Pod Archaniołem”.

– Słabnie oko, siła i wnętrzności – dodał, nalewając z karafy do kubków. – Zgryzota trawi me życie, a wzdychanie moje lata. Siłę moją zachwiał ucisk i kości moje osłabły. Innymi słowy, Reinmarze, starość, żeby ją zaraza, nie radość. Ale dość o mnie, dość. Opowiadaj, co z tobą. Podobno twoja panna… Prawda to?

– Prawda.

– A nasz przyjaciel Samson…

– Też prawda.

– Żal, żal – reverendissimus doctor uniósł kubek, pociągnął tęgi łyk. – Wielki żal. A ty pod Lipanami, mówią, byłeś… Ludzi tam podobno żywcem w stodołach palono, setki ludzi. Horror, horror. I co teraz, rzeknij? Czemu ninie być?

– To koniec pewnej epoki. Przełom. W Czechach wrze jak w garnku…

– A szumowiny wypływają – odgadł Bezdiechovsky. – Jak zwykle na sam wierzch. A ty? Będziesz dalej walczył?

– Nie. Poniosłem klęskę. We wszystkim. Mam dość.

– Ciekawych czasów przyszło dożyć – westchnął starzec. – Ciekawych. I śmiesznych, i strasznych… Na szczęście niedługo już tego życia…

– Co też wy, mistrzu…

– Niedługo, niedługo. Jedyne, co mnie jeszcze przy życiu trzyma, to wyskok. Wyskokowe napitki.

– Wyskok winny – Bezdiechovsky uniósł kubek – to istny aether, który usuwa z organizmu substancje nieczyste, zgęstłej zaś, skrzepłej i gnuśnej krwi przywraca płynność i żywość. W gorzałce, jak w kwintesencji, zawiera się ekstrakt najwyższej harmonii. Wódka działa tak, jak się nazywa: to woda życia, aqua vitae, płyn życiodajny, który może przedłużyć nasze dni, ba, może nawet śmierć odstraszyć i zgon opóźnić… Ach, co tu gadać! Wypijmy!

– Mistrzu.

– Słucham cię, synu.

– Nie zabawię w Pradze długo, wracam na Śląsk. Mam tam… rachunki do wyrównania. Odwiedziłem was, bo… Mam prośbę. Na tyle nietypową, że nie śmiem z nią ani do Telesmy, ani do Edlingera Brehma… Mogę tylko do was. W nadziei, że zechcecie zrozumieć…

– Wal śmiało. Czego ci potrzeba?

– Trucizny.


* * *

– Mam wszystko, o co prosiłeś, mistrzu Janie – bibliotekarz Szczepan z Drahotusz spojrzał na Bezdiechovskiego i Reynevana podejrzliwie, zwalił na stół naręcze ksiąg. – Turba philosophorum, czyli przełożona Mushaf al-gama’a. Sirr al-asrar, Secretum secretorum, w oryginale, jeśli będziecie mieli trudności z arabskim, poproście o pomoc Teggendorfa. Epistola de dosibus tyriacalibus Arnolda Villanovy. I biały kruk: Questiones de tyriaca Guglielma de Corvi. Ciekawość, do czego wam te dwa ostatnie dzieła? Zamierzacie kogoś otruć czy co?


* * *

– Oto – Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova uniósł flakon z opalizującym zielonkawym płynem – twoja trucizna, Reinmarze.

Reynevan milczał, pobladły. Bezdiechovsky odstawił flakon, podrapał się w posiniały nos.

– Twój obiekt, jak twierdzisz – zaczął – stale przyjmuje płynne złoto, aurum potabile. Tym samym jest absolutnie odporny na wszystkie znane toksyny i trucizny w swej podstawowej formie. Konieczne jest więc zastosowanie compositum, wielostopniowej trucizny kombinowanej.

– Samo aurum potabile nie reaguje z niczym. Wszelakoż założyć należy, że przyjmujący aurum dawkują sobie także inne specyfiki, a to celem zachowania organicznego balansu, równowagi somatycznej i supresji skutków ubocznych. Takimi specyfikami bywają confectiones magnae, confectiones opiatae, niektóre panacea, jak na przykład Hiera, i niektóre athanasia, jak Theriak.

– Nasze compositum, alchemiczne magisterium Edlingera Brehma, ma za menstruum bezsmakową aqua fortis. Wykorzystane simplicia, jeśli cię to zainteresuje, to między innymi zimowit, colchicum autumnale, i wilcze łyko, daphne mezereum. Nic szczególnego i nowego, zimowitem, jak zgadnąć z łacińskiej nazwy, truła już w Kolchidzie Medea. Tym, co w naszym kompozycie jest najbardziej odkrywcze… i najbardziej zabójcze… jest bufotenina. Przetworzony magicznie wyciąg z aktywnych substancji zawartych w wydzielinie gruczołów ropuchy.

Bezdiechovsky sięgnął po karafę, nalał sobie.

– Gdy zaaplikujesz mu truciznę, obiekt po jakimś czasie będzie miał objawy towarzyszące negatywnej reakcji na aurum potabile. Jak zwykle zażyje wówczas panaceum. Z panaceum zareaguje zimowit, powodując biegunkę. Środek przeciw biegunce zareaguje z mezereum, multiplifikując objawy i bardzo podnosząc temperaturę ciała. Obiekt zażyje wówczas Hierę lub Theriak, a z wytworzonym przez to wszystko odczynem gwałtownie zareaguje bufotenina.

– Śmierć nastąpi szybko? Bezboleśnie?

– Wprost przeciwnie.

– To dobrze. Wielkie dzięki, mistrzu.

– Nie dziękuj. – Reverendissimus doctor golnął sobie z kubka. – Jedź i otruj skurwysyna.


* * *

Ludzie aż przystawali, odwracali się, gapili z otwartymi z podziwu gębami, szeptali, pokazywali palcami. Było co pokazywać, było co podziwiać. Zdawało się, legenda, baśń i rycerski epos ożyły i zawitały do Wrocławia, na ludną ulicę Zamkową. Środkiem ulicy, w szpalerze rozstępujących się wrocławian, stąpał oto tanecznie przepiękny skarogniady ogier, odziany w śnieżnobiały kropierz i udekorowany wokół szyi girlandą z kwiatów. Na ogierze siedział młody rycerz w czarno-srebrnym wamsie i aksamitnym berecie z piórami. Rycerz wiózł przed sobą na łęku śliczną jak obrazek pannę w białej cotehardie i kwietnym wieńcu na jasnych włosach, bujnych i rozpuszczonych jak u leśnej nimfy. Panna obejmowała rycerza i darzyła go namiętnym i pełnym miłości spojrzeniem, a co jakiś czas nie mniej namiętnym pocałunkiem. Koń stąpał, rytmicznie stukając podkowami, ludzie gapili się w zachwycie. Zdawało się, oto zjechał do Wrocławia ktoś wprost ze strof romansu, ze słów pieśni trubadura, z opowieści barda. Oto, szeptali wrocławianie, spójrzcie, Lohengrin wiezie Elzę z Brabantu, Erek trzyma na łęku Enidę, oto Alkasyn w objęciach swej Nikoletty, oto Floris i Blanchefleur. Oto, patrzcie, Yvain i Pani na Źródlech, oto Garet i Lionessa, oto Walter i Hildegunda, oto sam Parsifal ze swą Condwiramurs.

– Gapią się – Parsifal von Rachenau oderwał usta od ust narzeczonej. – Gapią się na nas bez przerwy…

– Niech się gapią – Ofka von Baruth, wkrótce von Rachenau, poprawiła pozycję na łęku, spojrzała z miłością w oczy narzeczonego. – A ty przyrzekłeś.

Fakt, Parsifal von Rachenau przyrzekł. Obu ojców, Tristrama von Rachenaua i Henryka Barutha, narzeczeni po oficjalnej zaręczynowej ceremonii pozostawili więc piwu i winu, matki zaś, Hrozwitę von Baruth i Berchtę Rachenau, marzeniom o wnukach. A narzeczony Parsifal spełnił obietnicę daną narzeczonej. Że romantycznie przewiezie ją przez cały Wrocław. Od rynku do katedry i z powrotem. Na łęku. Na skarogniadym kastelanie, podarunku od Dzierżki de Wirsing.

Wrocławianie gapili się. Podkowy zahukały o deski i dyle, narzeczeni wjechali na Most Piaskowy. Przechodnie rozstępowali się przed nimi. Ofka nagle westchnęła głośno, wpiła paznokcie w bark Parsifala.

– Co się stało? Ofka?

– Widziałam… – Ofka przełknęła ślinę. – Zdawało mi się, że widziałam… Znajomą…

– Znajomą? Kogo? Może zawrócić?

Ofka znowu przełknęła, przecząco pokręciła głową, rumieniąc się mimowolnie. Lepiej nie, pomyślała. Lepiej nie wracać do dawnych spraw, lepiej wykreślić je, wyrzucić z pamięci. Tamto popołudnie na szczycie Raduni. Lepiej, by ukochany nie wiedział, że to za sprawą białej magii, że to magia ich połączyła, że to czary pokonały przeszkody i sprawiły, że są razem, dziś i na zawsze, bo co Bóg złączy, tego nie rozłączyć.

Ciekawe, pomyślała nagle, czy i im się udało, czy dla nich magia była równie przychylna. Dla Elenczy… I dla Elektry. Elektry, twarz której przed momentem widziałam w tłumie.

– Ledwo się znałyśmy – wyjaśniła, siląc się na obojętność. – Nazywała się Elektra.

– Dziwię się rodzicom – rzekł Parsifal – nadającym dzieciom takie imiona. Nazwiesz to przesądem, ale ja bałbym się, że imię może okazać się prorocze i wpłynąć na los potomka.

– To znaczy?

– Elektra była córką Agamemnona, króla Myken. Uwielbiała ojca; gdy go zamordowano, oszalała z nienawiści i pragnienia zemsty. Zemściła się, ale popadła w obłęd. Nie nadałbym córce takiego imienia.

– Ja też nie. – Ofka przytuliła się do narzeczonego. – Naszą córkę ochrzcimy Beatą.


* * *

Dzwon u Panny Marii na Piasku obwieścił sekstę. Reynevan przepychał się przez ciżbę, hołubiąc i chroniąc ukryty za pazuchą flakon z kompozytową trucizną. Był zdecydowany. Wypatrywał okazji. Od dawna wypatrywał okazji.


* * *

Ochraniany przez Kuczerę von Hunta i jego ludzi Pomurnik kroczył środkiem Mostu Piaskowego, uniesioną dłonią pozdrawiając cisnących się ku niemu wrocławian. Jego kaftan zdobił gruby złoty łańcuch, symbol władzy. Pomurnik miał władzę. Biskup Konrad scedował nań świeckie namiestnictwo całego Śląska, mianował Oberlandeshauptmannem, zarządcą, starostą i jedynowładcą Wrocławia, wywyższając go ponad miejską radę i ławę. Tak to Birkart Grellenort stał się najpotężniejszym po biskupie człowiekiem na Śląsku. Stał się nim przy powszechnej aprobacie i ku ogólnej radości. Trwała wszak zacięta wojna z husytami, wciąż były w husyckim ręku Niemcza i Otmuchów, wciąż grasowały na Śląsku bandy husyckich maruderów i sprzymierzonych z nimi rycerzy rabusiów. Lud chciał władzy zdecydowanej i silnej, skupionej w jednym silnym ręku. Potrzebny był mąż opatrznościowy, wódz i obrońca. Wrocławianie wierzyli w swego obrońcę, wierzyli, że uchroni ich, obroni, podniesie z ruin, wzbogaci i uszczęśliwi. Wierzyli i patrzyli weń jak w tęczę i w ikonę.

– Zbawco!

– Ucieczko nasza!

– Dobroczyńco!

Pod nogi Pomurnika sypały się kwiaty. Matki wyciągały ku niemu dzieci, by raczył pobłogosławić. Czeladnicy cechowi klękali. Biedota rzucała się do nóg, skąd była szybko i skutecznie wykopywana przez ludzi von Hunta.

– Pod twoją obronę!

– Bądź nam ratunkiem!

– Wodzu, prowadź!

Za Pomurnikiem dreptał ojciec Felicjan Gwisdek, obecnie von Gwisdendorff, za wierność i zasługi podniesiony przez biskupa na prebendę i urząd kanonika w kolegiacie Świętego Krzyża. Ojciec Felicjan uśmiechał się do tłumu, błogosławił i marzył. O tym, że wkrótce to on będzie szedł przodem, a Pomurnik z tyłu. Kuczera von Hunt też się uśmiechał, zaciskając zęby, odtrącał natrętów.

– Wszystko rozpatrzymy – obiecywał z uśmiechem Pomurnik, odpychając wyciągane ku niemu petycje i prośby. – Wszystko drobiazgowo rozpatrzymy… Winnych ukarzemy! Zapanuje prawo! I sprawiedliwość!

– Won – syczał do petentów Kuczera. – Won, bo kopnę…

– Nastanie złoty wiek dla Wrocławia… – Pomurnik pogładził po główce kolejną dziewczynkę z bukiecikiem. – Złoty wiek! Po zwycięstwie nad wrogami!

– Ale walka jeszcze nie skończona! – obwieszczał głośno. – Jeszcze gad nie dobity! Musicie być gotowi do ofiar i wyrzeczeń…

Urwał, widząc stojącą tuż przed nim jasnowłosą dziewczynę. Jej twarz kogoś Pomurnikowi przypominała. Niepokojąco przypominała. Jej twarz, pomyślał, jest starsza od niej samej.

Wyciągnął rękę do błogosławieństwa. Coś kazało mu ją cofnąć.

– Czy ja cię znam?

– Jestem Sybilla z Bielawy – powiedziała dźwięcznie dziewczyna. – Córka Piotra, zwanego Peterlinem. Giń, morderco.

To stało się szybko. Tak szybko, że Kuczera von Hunt spóźnił się z reakcją. Nie zdążył ani odepchnąć Pomurnika, ani obezwładnić dziewczyny. Ta zaś wydobyła spod opończy krótki praski „zdradny” samopał i z odległości pół kroku wypaliła Pomurnikowi prosto w pierś.

Wszystko okutał gęsty dym, w którym dziewczyna znikła jak duch. Jak zjawa. Jak mara senna.

Tłum rozstąpił się z krzykiem, rozbiegł, rozproszył. Pozwalając Reynevanowi widzieć.

Widział, jak postrzelony Pomurnik zatoczył się, ale nie upadł. Jak spojrzał na okopconą i zakrwawioną pierś, na wbite kulą w ciało ogniwa złotego łańcucha. Jak zaśmiał się dziko.

– Łapcie ją… – stęknął, łapiąc oddech. – Chwytajcie… Skórę z suki pasami zedrę…

– Ranniście!

– To nic… Nic mi nie jest… Trzeba trochę więcej, by mi zaszkodzić… Zwykła kula to za ma…

Urwał, zakrztusił się, oczy wyszły mu z orbit. Z gwałtownym kaszlem buchnęła mu z ust czarna posoka. Wrzasnął, zakrzyczał, zakrakał. Zrozumiał. Zrozumiał to też Kuczera. Zrozumiał skulony na ziemi kanonik Felicjan. Zrozumiał patrzący Reynevan.

To nie była zwykła kula.

Pomurnik zakrzyczał. I zaskrzeczał, a nim skrzek przebrzmiał, na oczach wszystkich zmienił się w czarnego ptaka. Ptak ciężko zatrzepał skrzydłami, wzbił się, pofrunął, siejąc kroplami krwi, nad Odrę, w stronę Ostrowu Tumskiego. Nie uleciał daleko. Wszyscy widzieli, jak nad rzeką ptak wśród makabrycznego wizgu i skrzeku przemienił się w wielkiego, niekształtnego, tryskającego krwią ptakostwora, wierzgającego nogami i machającego skrzydłami. Metamorfoza dokonywała się na oczach wszystkich, w szare wody Odry potwór upadł już w postaci człowieka. Konającego człowieka ze złotym łańcuchem na piersi.

Woda zamknęła się nad trupem. Została krwawa, rozwłóczana nurtem piana.


* * *

Trup Pomurnika zatrzymał się na izbicy Długiego Mostu, wczepiony w naniesione gałęzie. Unosił się na wodzie, twarzą w dół, kołysany nurtem, dobrą godzinę. Wreszcie spłynął, woda poniosła go wzdłuż młynów, na piaszczyste łachy, gdzie kilkakroć osiadał na płyciznach. Potem porwał go silniejszy prąd, posyłając znów pod lewy brzeg, na Garbary, w śmierdzące ścieki warsztatów skórniczych. Kręcąc się w wirach, dopłynął do Jazu Sokolnickiego, woda przeniosła go przez tamę.

Na głębi za wyspą kręcący się w wirach topielec przyciągnął uwagę ogromnego odrzańskiego suma. Ale trup był wciąż zbyt świeży, by można było wyszarpać z niego mięso, targająca zwłoki wielka ryba zdołała jedynie obrócić je na wznak. Gdy więc Pomurnik wpłynął na rozlewisko przy Szczepinie, obsiadły go rybitwy. Do Bytynia dopłynął już bez oczu, z dwiema krwawymi dziurami w twarzy.

W Popowicach pojący krowy pastuszkowie pokazywali go sobie palcami.

Było późne popołudnie, gdy dopłynął na wysokość Kleczkowa. Do umocnionej faszyną ostrogi.

Na ostrodze siedział rybak w słomianym kapeluszu, uzbrojony w leszczynowe wędzisko. Przez chwilę patrzył na obracającego się we wstecznym prądzie topielca. Na jego czarne włosy, falujące w wodzie jak anemony. Na ptasią twarz i ptasi nos…

– Nareszcie! – Rybak skoczył na równe nogi. – Nareszcie! Chwała filozofom!

– Przypłynąłeś, Birkarcie von Grellenort! – krzyczał Wendel Domarasc, pląsając jak dziki i wymachując rękami. – Długo czekałem, cierpliwie, tak, cierpliwie czekałem nad rzeką! Aż wreszcie przyniosła cię Odra! I mogę na ciebie popatrzeć! Och, jakem rad, mogąc na ciebie popatrzeć!

Trup odbił się od ostrogi, zakręcił, wpadł w nurt. Były husycki szpieg pomachał mu na pożegnanie.

– Kłaniaj się ode mnie Bałtykowi!


I to byłby koniec opowieści. Completum est quod dixi de Operatione Solis.


Finis coronat opus. Skończyłem. I utrudziłem się setnie. Explicit hoc totum, a ty, miła dzieweczko, infunde mihi potum! Nalewaj, nalewaj! Wypiję na drogę kufelek świdnickiego. Albo dwa.

Bywajcie, szlachetni i dobrzy panowie. Niechaj opatrzność chroni was na szlaku od nieszczęścia i złej przygody. Nie, nie, rzekłem, koniec to koniec, więcej bajać nie będę. Bo dalej fantazja moja nie nadąży.

Dalej fantazja moja nie nadąży.

A już wtórzyła pragnieniu i woli.

Jak koło, które w parze z kołem, krąży

Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy.

L’ amor che move il sole e l’altre stelle…

Dziwnie chodzi jakoś za mną ten Dante…

Koniec mowy. Bo choć, jako mądrze rzecze Eklezjastes, pisaniu wielu ksiąg nie ma końca, kończyć jednak trzeba. Mus taki.

Na mnie już czas. Do Konstantynopola daleka droga, a chciałbym jeszcze przed Adwentem zobaczyć żagle na Morzu Marmara, Złoty Róg i Bosfor.

Chcę zobaczyć moje marzenie. Zanim bezpowrotnie zniknie.

Bywajcie w zdrowiu. A na odchodnym… Zaprawdę powiadam wam, każdemu z osobna: pomnij na Eklezjastę. Primo: omnia vanitas, wszystko to marność. Secundo: wszystkiego tego wysłuchawszy, Boga się bój i przykazań Jego przestrzegaj, bo cały w tym człowiek!

Bóg bowiem każdą sprawę wezwie na sąd, wszystko, choć ukryte: czy dobre było, czy złe.

Czy dobre, czy złe.

Загрузка...