w którym Reynevan zostawia ledwo co odzyskanych przyjaciół na wyspie Ogygii, sam zaś wyrusza w drogę. By wnet stanąć przed trybunałem rewolucyjnym.
Jechali. Początkowo galopem, zwalnianym tylko podczas pokonywania wzniesień. I po to, by konie nie padły. Jechali tak, że gruda strzelała spod kopyt. Gdy jednak od karczmy w Libinie oddzieliła ich jakaś mila, gdy legły między nimi a Libiną wzgórza, bory, lasy i krzaki, zwolnili tempo. Nie było sensu szarżować.
Wiał wiatr od gór, ciepły, wiosenny wiatr. Samson prowadził, wysforowawszy się na czoło kawalkady. Szarlej i Reynevan jechali równo, bok w bok, nie starając się dopędzić olbrzyma.
– Dokąd jedziemy? Szarleju? Dokąd wiedzie ta droga?
Koń Szarleja, piękny kary ogier, zapląsał, wcale nie zmęczony cwałem. Demeryt poklepał go po szyi.
– Do Rapotina – odpowiedział. – To wieś pod Szumperkiem. Mieszkamy tam.
– Mieszkacie? – Reynevan usta otworzył ze zdumienia. – Tu? W jakimś Rapotinie? A mnie jakeście odnaleźli? Jakim cudem…
– To był – parsknął Szarlej – jeden z istnej serii cudów. A co cud, to cudowniejszy. Zaczęło się trzy niedziele temu. Od tego, że Neplach wyciągnął kopyta.
– Co?
– Flutek opuścił padół. Zszedł był. Florentibus occidit annis. Krótko mówiąc, umarł. Naturalną śmiercią, wystaw sobie. Jedni mu stryczek prorokowali, inni stryczka mu życzyli, w sumie nikt nie wątpił, że łobuz pożegna ten świat nie inaczej jak na szubienicy. A on, wystaw sobie, umarł jak dzieciątko, względnie zakonnica. We śnie, we słodkim. Uśmiechnięty.
– Niemożliwe.
– Uwierzyć trudno – zgodził się Szarlej. – Ale przyjdzie. Jest wielu świadków. Między nimi Haszek Sykora, pamiętasz Haszka Sykorę?
– Pamiętam.
– Haszek Sykora przejął tymczasowo funkcję i obowiązki Flutka. A jest on, trzeba ci wiedzieć, bardzo przyjaźnie do cię nastawion. Kojarzysz jakąś ewentualną przyczynę?
– Nawet dwie. Dwa miękkie szankry, oba w miejscu przykrym i bardzo kłopotliwym dla żonatego mężczyzny. Wyleczyłem go magiczną maścią.
– Boże wielki – Szarlej wzniósł oczy ku niebu. – Serce roście, gdy się widzi, że bywa jeszcze wdzięczność na tym świecie. Dość będzie powiedzieć, że to właśnie on posłał nas tobie w sukurs. Jedźcie, rzekł, pod Sowiniec i Szumperk, odbijcie, rzekł, Reynevana, nim go do Pragi dowiozą, Praga dla niego niedobra. Co tam z Reynevanem było, rzekł, to było. Jegomość Neplach, rzekł, zawzięty nań był, ale jegomość Neplach umarł. Mnie, rzekł, do tej afery nic, a gdy Reynevan zniknie, afera z czasem przycichnie. Niechaj tedy znika medyk, niechaj jedzie, dokąd chce, jeśli winien, niech go Bóg sądzi, jeśli niewinny, niech mu Bóg dopomaga. Porządny gość.
– Bóg?
– Nie. Haszek Sykora. Dość gawęd, chłopcze. Daj koniowi ostrogę. Zobacz, jak Samson się odsadził. Za bardzo zostajemy.
– Dokąd mu tak spieszno?
– Nie dokąd, lecz do kogo. Zobaczysz.
Zasygnalizowana szczekaniem psów i zapachem dymu zagroda skryta była za brzozowym gajem i gęstym tarninowym żywopłotem, zza którego wyrastała strzecha stodoły. Za stodołą była szopa i lamus z trzcinowym dachem, ogrodzenie z żerdzi, a za nim sad, pełen przysadzistych śliw i jabłoni, dalej podwórze, biały gołębnik, studnia z żurawiem. I dom. Duży dom, postawiony z bali na zrąb, kryty gontem, z podpartym słupami podsieniem.
Ledwo wjechali na podwórze, ze schodków podsienia zbiegła młoda kobieta. Reynevan poznał ją, jeszcze nim zsunięta w biegu chustka odsłoniła bujne rude włosy. Poznał ją po tym, jak się poruszała, a poruszała się tak, jakby tańczyła, w pląsie, rzekłbyś, nie dotykając ziemi, iście nimfa, najada czy inna zjawa nieziemska. Prosta szara sukieneczka opływała jej ciało, przywodząc na myśl owe zwiewne i nierealne szatki, którymi – tak dla przyzwoitości, jak i dla kompozycji – artyści okrywali zmysłowe ciała swych Madonn i bogiń na freskach, obrazach i miniaturach.
Marketa dopadła Samsona, z siodła olbrzym zsunął się wprost w jej objęcia. Wyswobodziwszy się, uniósł dziewczynę jak pióreczko, pocałował.
– Wzruszające – Szarlej, zsiadając, mrugnął do Reynevana. – Nie widzieli się z pół dnia. Tęsknota, jak widzisz, mało ich nie zabiła. Jakaż to radość, spotkanie po tak długim rozstaniu.
– Ty, Szarleju – zaczął Reynevan – nigdy chyba nie zdołasz zrozumieć, czym jest…
Nie dokończył. Z krytego darnią loszku przy sadzie wyłoniła się druga istota płci pięknej. Dojrzalsza. W każdym, chciałoby się rzec, kształcie, wdzięku i calu. Galatea lub Amfitryta, sądząc z oblicza i figury, Pomona lub Ceres, wnosząc z niesionego kosza z jabłkami i kapustą.
– Coś mówiłeś? – spytał Szarlej z miną niewiniątka.
– Nie. Nic.
– Rada cię widzę, paniczu Reynevan – powiedziała pani Blażena Pospichalova, wdowa po Pospichalu, swego czasu gospodyni domu mieszczącego się w Pradze, na Nowym Mieście, na rogu ulic Szczepana i Na Rybniczku. – Pospieszajcie, panowie, pospieszajcie. Wnet obiad na stole.
Wiosna idzie, stwierdził Reynevan, idąc u boku Szarleja rozmokłą miedzą. Z gołych drzew kapała woda. Pachniało mokrą ziemią… I czymś, co gniło.
– Do Pragi – mówił Szarlej – przybyłem późną jesienią zeszłego roku, po rakuskiej rejzie. Przezimowałem u Samsona. W stolicy nigdy nie było specjalnie spokojnie, ale teraz, wiosną, zrobiło się całkiem źle. I cholernie niebezpiecznie. Istny kocioł z kipiącym warem, mówię ci. Poszło o rokowania Prokopa Gołego z Zygmuntem Luksemburskim…
– Prokop układa się z Luksemburczykiem?
– Owszem. Mowa nawet o mirze i uznaniu Luksemburczyka królem. Warunkiem jest przyjęcie przez tegoż czterech artykułów praskich i legalizacja sekularyzacji dóbr kościelnych. Na coś takiego Zygmunt, rzecz jasna, nigdy się nie zgodzi i układy zerwie. Prokop wie o tym doskonale, na rokowania przystał, by pokazać, że to Luksemburczyk i katolicy są stroną agresywną, chcącą wojny, nie pokoju. To oczywiste, ale nie dla wszystkich. Pragę rzecz poróżniła ostro. Stare Miasto rokowania popiera, woła o pojednanie i o Zygmunta jako króla Czech. Nowe Miasto nawet słyszeć o tym nie chce. Oliwy do ognia dolewają kaznodzieje z ambon. U Panny Marii Śnieżnej nazywa się Luksemburczyka „królem babilońskim” lub „ryżym szelmą” i podżega do rozprawy z „ugodowcami i zdrajcami”. Na Starym Mieście, u Matki Bożej Przed Tynem, wzywa się zaś do wytępienia „fanatyków” i „radykałów”. W efekcie Praga podzieliła się na dwa wrogie obozy. Bramy Svatohavelską, Horską i Porzyczyską zabarykadowano, ulice pogrodzono kobylicami i łańcuchami. Na rubieży dzień i noc huczą strzelby, świszczą bełty, latają kule, regularnie dochodzi do starć, po których krew aż pieni się w rynsztokach. Obie strony prowadzą regularne polowania na zdrajców, a ujść za takiego niezmiernie łatwo. Był najwyższy czas się stamtąd zabierać. Blażena… Hmm… Jejmość Pospichalova wyznała, że ma w schedzie dom pod Szumperkiem. A gdy wyniknęła sprawa z tobą, gdy Sykora wskazał, że przez Szumperk właśnie cię powiozą, uznałem to za znak od opatrzności. Wynieśliśmy się z Pragi bez deliberowania. I bez żalu.
– I teraz co? – Reynevan nie skrył drwiny. – Zostaniesz tu? Osiądziesz i będziesz gospodarzył na roli? A może myślisz o ożenku?
Szarlej spojrzał na niego. Wbrew oczekiwaniom bardzo poważnie.
– Myślę – odrzekł równie poważnie – o tobie, przyjacielu. Gdyby otóż nie ty, z Pragi ruszyłbym w zupełnie innym kierunku. Gościńcem budzińskim mianowicie, prościuteńko na Węgry, i dalej, do Konstantynopola. Ale wyszło, że wpierw trzeba będzie pomóc druhowi. W tarapatach, w jakie druh głupio popadł. Bo wszak popadł?
– Szarleju…
– Popadł czy nie?
– Popadł.
– Wpieprzył się w kabałę? W straszną i sakramencką kabałę?
– Wpieprzył.
– Opowiadaj.
Opowiadać przyszło dwakroć, gdy po wieczerzy zeszli się w lamusie, by pogwarzyć, Samson Miodek też zapragnął zapoznać się z przebiegiem wydarzeń i z detalami kabały, w jaką Reynevan się wpieprzył. Jeśli jednak Szarlej tylko głową kręcił, słuchając, Samson z punktu wystąpił z wnioskami.
– Powrót na Śląsk – zaczął – odradzam absolutnie. Nic tym nie zyskasz, wystawisz się tylko na niebezpieczeństwo. Zdemaskowali cię we Wrocławiu i schwytali raz, więc następnym razem też im się uda. A na altarystę Felicjana nie liczyłbym. Nie dowie się niczego, za wysokie progi na jego nogi. Inkwizycja potrafi strzec swych tajemnic. A już z pewnością nie jest aż tak głupia, by przetrzymywać pannę Juttę w miejscu łatwym do wykrycia przez byle przekupnego klechę.
– Co więc mam robić? – spytał ponuro Reynevan. – Wrócić do husytów? Posłusznie wykonywać to, co mi Inkwizycja rozkaże? Licząc, że wreszcie ich zadowolę na tyle, że zwolnią mnie i oddadzą mi Juttę?
Szarlej i Samson popatrzyli na siebie. Potem na Reynevana. Zrozumiał.
– Nigdy mi jej nie oddadzą. Prawda?
Zapadło wymowne milczenie.
– Powrót do husytów – rzekł wreszcie Samson – tylko z pozoru jest lepszym wyborem. Z twojej opowieści wynika, że cię podejrzewają.
– Dowodów nie mają.
– Gdyby mieli, już byś nie żył – zauważył spokojnie Szarlej. – A gdy zwiejesz, dowód dostarczysz na tacy. Twoja ucieczka będzie dowodem winy. I wyrokiem zarazem.
– Husyci będą cię obserwować – dodał Samson. – Będą patrzeć na ręce. Jednocześnie odsuną od sekretów i spraw tajnych. Choćbyś nawet chciał, nie zdobędziesz informacyj, którymi mógłbyś zadowolić Inkwizycję.
– Inkwizycja nie skrzywdzi dziewczyny – rzekł Szarlej, prędko, acz bez przekpnania. – Ten Hejncze to chyba uczciwy facet. I twój znajomy ze studiów…
Zamilkł. Rozłożył ręce. Ale niemal natychmiast odzyskał kontenans.
– Głowa do góry, Reinmarze, głowa do góry. Jeszcze nie zatonął nasz korab, jeszcze płynie pod żaglami. Znajdziemy sposób. Homer ani Wergili o tym nie wspominają, ale upewniam cię: już wywiad trojański miał swych agentów wśród Achajów. I też pozyskiwał ich szantażem. A szantażowani agenci znajdowali sposoby, by wykiwać Troję. Wykiwamy Troję i my.
– Jak? – spytał Reynevan gorzko. – Masz jakiś pomysł? Może być byle jaki. Wszystko jest lepsze niż bezczyność.
Pomilczeli chwilę.
– Trzeba się z tym przespać – powiedział wreszcie Szarlej. – De mane consilium, poranek przyniesie radę.
Reynevanowi poranek nie przyniósł rady, po prawdzie nie przyniósł niczego poza obolałym karkiem. Dla Samsona i Szarleja, jak się zdawało, poranek również nie był przesadnie szczodry, przynajmniej pod względem rad i wskazówek. Wielkolud w ogóle nie nawiązał do wczorajszych rozmów, uwagę, jak się zdawało, skupiał wyłącznie na rudowłosej Markecie, tak przy śniadaniu, jak i po nim. Reynevan i Szarlej wykorzystali więc pierwszy lepszy pretekst, by wyjść. I pójść. Daleko, na wytyczoną szpalerem koślawych wierzb groblę, rozdzielającą dwa spuszczone stawy.
– Z Marketą i Samsonem – zaczął Reynevan, wskazując głową w stronę zagrody i domostwa – to, jak wychodzi, poważna sprawa.
– Wychodzi, że poważna – potwierdził poważnie demeryt. – Jak zresztą wszystko u Samsona. To osobnik naprawdę z innego jakby świata. Bywają chwile, że zaczynam wierzyć…
– Do diaska, Szarleju! To nasz druh, jaki miałby interes w tym, by nas okłamywać? Jeśli twierdzi, że jest przybyszem z innego wymiaru, to trzeba mu wierzyć! W tej kwestii wypowiedziały się, nie bez łamania głów, poważne, wyspecjalizowane i niekwestionowane autorytety. Bezdiechovsky, Axleben, Rupilius… Sądzisz, że daliby się zwieść szachrajstwem, że nie zdemaskowaliby oszusta? Skąd więc u ciebie ta nieufność, ten brak wiary?
– Stąd, że widziałem w życiu szachrajstwa, na które dawały się nabrać nawet autorytety. Sam, przyznam ze skruchą, dopuściłem się kilku. Grzechy młodości… Dość o tym. Powiedziałem: zaczynam wierzyć. Jak na mnie to dużo.
– Wiem. A Rupilius, jeśli już o nim napomknąłem…
– Nie będzie nic z tego – uciął sucho demeryt. – Samson nie chce. Rozmawiałem z nim. Gryzie się trochę z tytułu obietnicy, jaką złożyliście Rupiliusowi, ale decyzję podjął. Rupilius, oświadczył, musi radzić sobie sam, albowiem on, Samson Miodek, ma na głowie coś ważniejszego. Coś, z czego nie zrezygnuje.
– Marketa.
– Oczywiście, że Marketa.
– Szarleju?
– Co?
– Hmm… Czy ona w ogóle mówi?
Demeryt milczał chwilę, nim odpowiedział.
– Ja nie słyszałem.
Dzień kolejny – według kalendarza środa – był pod względem rad i rozwiązań równie skąpy co poranek i również niczego sensownego nie przyniósł. I zszedł na niczym.
Gdy zaczęło się ściemniać, zasiedli do wieczerzy, wszyscy pięcioro. Rozmowa nie kleiła się, więc większością milczeli. Rudowłosa adamitka jadła mało, mając wzrok bezustannie wbity w Samsona, a jedną rękę stale zajętą dotykaniem jego ogromnej dłoni. Widok jej pełnych czułości spojrzeń i gestów nie tylko kłopotał i żenował, ale i budził zazdrość: Reynevan nie pamiętał, by Jutta kiedykolwiek – nawet w intymnych momentach namiętności – dawała mu tak jawne i widome dowody uwielbienia. Zdawał sobie sprawę, że mało racjonalna jest ta zazdrość, ale jej ukłucia nie były przez to wcale mniej kłujące.
Kłuło także, tym razem jego męską dumę, zachowanie Blażeny Pospichalovej. Wdowa całą, calusieńką atencję poświęcała Szarlejowi. Choć czyniła to powściągliwie i nie przesadzała z kokieterią, między nią a demerytem aż iskrzyło od erotyzmu. Reynevan zaś, choć między nim a wdową też coś niecoś dawniejszymi czasy zaiskrzyło, nie zarobił nawet na wymowniejsze spojrzenie. Kochał, rzecz jasna, Juttę i ani mu głowie była pani Blażena. Ale kłuło. Jakby jeż umościł się za pazuchą.
W nocy, gdy na szeleszczącym sienniku starał się zasnąć, przyszły refleksje poważniejsze. A po refleksjach decyzje.
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy osiodłał konia i wyprowadził go ze stajni, czyniąc to tak cicho i skrycie, że nawet psy się nie rozszczekały. Ledwie świtało, gdy wyruszył. Ledwie się rozjaśniło, gdy podkowy załomotały na ubitym trakcie.
Znaleźli to, co chcieli znaleźć, myślał, oglądając się na wieś Rapotin. Obaj. Samson Miodek ma coś ważnego. Ma Marketę, swoją Kalipso, ma tu, w tej wiosze, swoją wyspę Ogygię. Szarlej ma Blażenę Pospichalovą, nieważne, zostanie z nią czy ruszy dalej, do swego wyśnionego Konstantynopola, do Hippodromu, Hagii Sofii i smażonych ośmiornic w tawernie nad Złotym Rogiem. Nieważne, czy tam kiedykolwiek dotrze. Nie jest istotne, co będzie dalej z Samsonem i Marketą. Ale bez sensu byłoby kazać im rezygnować, kazać wszystko porzucić, kazać wyruszać w świat, w nieznane, by ryzykować życiem w cudzej sprawie. W mojej sprawie.
Bywajcie, przyjaciele.
Ja też mam coś ważnego, coś, z czego nie zrezygnuję. Wyruszam.
Sam.
Plan Reynevana był prosty: doliną rzeki Morawy i podnóżem Snieżnika dotrzeć do Przełęczy Międzyleskiej i ważnego traktu handlowego z Węgier, wiodącego wprost w Kotlinę Kłodzką. Według szacunkowych obliczeń od przełęczy nie dzieliło go nie więcej niż pięć, sześć mil. Był, co prawda, i drugi wariant: doliną rzeki Branny i przełęczą do Lądka, stamtąd zaś Drogą Solną do Krutvaldu, Nysy i Ziębic. Drugiego wariantu, choć wiódł go wprost do celu, Reynevan bał się jednak – trasa wiodła przez góry, a pogoda wciąż była niepewna.
Nie tylko pogoda niosła zagrożenie. Jak liczne regiony Moraw, tak i kraj szumperski przedstawiał sobą obecnie istną szachownicę – włości wiernych księciu Albrechtowi panów katolickich przeplatały się z dziedzinami szlachty popierającej husytów, przy czym połapać się było trudno, zbyt często zmieniano strony i stronnictwa. Zamieszanie potęgował fakt, że niektórzy zachowywali neutralność, to znaczy było im wszystko jedno, kogo napadają i grabią, napadali i grabili wszystkich.
Reynevan uzyskał od Szarleja nieco informacji i doskonale zdawał sobie sprawę, że dla niego wszyscy są jednako groźni i że najlepiej byłoby przemknąć się niepostrzeżenie, tak by nie napatoczyć się na żadną z partyj. Ani na popierających Kielich panów Strażnickich z Kravarz na Zabrzehu i panów z Kunsztatu z niedalekich Losztic. Ani tym bardziej na trzymających stronę Albrechta katolików: szumperskich Valdsztejnów, panów ze Zvole i licznych manów biskupa Ołomuńca, stale nękających okolicę wypadami.
Z nagła zaczął sypać śnieg, śnieżynki, początkowo drobne, przybrały postać wielkich i mokrych płatów, w mgnieniu oka zalepiających oczy. Koń chrapał i trząsł łbem, ale Reynevan jechał. Modląc się w duchu, by to, co uważał za gościniec, było nim faktycznie.
Szczęściem zamieć ustała równie szybko, jak się zaczęła. Śnieg przyprószył i ubielił pola, ale drogi nie zaniósł, wciąż była widoczna i wyraźna. I nawet ożyła. Rozległo się beczenie i brzęk dzwonków, a na drogę wylał się kierdel idących truchcikiem owiec. Reynevan popędził konia.
– Niech Bóg pomaga.
– I wam, khe, khe – pastuch pokonał strach. – I wam, panoczku.
– Skądeś? Co to za wioska, tam, za kopcem?
– Tamój? A dyć wioska.
– Jak się zowie?
– A dyć Keperov.
– A czyj ten Keperov?
– A dyć klasztorny.
– Zbrojni tam aby jacy nie stoją?
– A na co by miały stać?
Indagowany pastuch zeznał, że za Keperovem są położone nad Morawą Hynczice, a dalej Hanuszowice. Reynevan oddychał z ulgą, wychodziło, że pewnie trzyma się trasy i nie pobłądzi. Pożegnał pastucha i ruszył dalej. Droga zawiodła go wkrótce wprost do brodu na zasnutej mgłą Morawie, dalej biegła prawym jej brzegiem. Niebawem minął wspomniane Hynczice, kilka chałup, z daleka sygnalizowanych zapachem dymu i szczekiem psów. Wkrótce usłyszał niedaleki dzwon, w Hanuszowicach, wychodziło, był kościół farny, i to taki, którego nie spalono. Musiał ostać się tam też proboszcz lub przynajmniej wikary, komuż innemu chciałoby się targać za sznur dzwonu, do tego rankiem. Reynevan postanowił odwiedzić duchownego, wypytać go o dalszą drogę, o wojska, o zbrojne drużyny – i może nawet wprosić się na śniadanie.
Nie dane mu było pośniadać.
Zaraz za kościółkiem wpakował się na grupę zbrojnych, pięciu w siodłach, trzymających luzaki, pięciu pieszo u kruchty, w dyskusji z zagradzającym wejście kurduplowatym proboszczem. Na widok Reynevana wszyscy zamilkli i wszyscy, w tym ksiądz, utkwili w nim nieprzyjazny wzrok. Reynevan przeklął w duchu swój pech, przeklął go bardzo brzydko, słowami, których absolutnie nie należało używać przy dzieciach i niewiastach. Mus był jednak grać takimi kartami, jakie rozdano. Uspokoił się głębokim oddechem, dumnie wyprostował w siodle, ukłonił niedbale i stępa ruszył ku opłotkom i chałupom, planując galop, gdy tylko zniknie z oczu. Nic z tego nie wyszło.
– Hola! Poczekajcie no, panku!
– Ja?
– Wy.
Zagrodzili mu drogę, otoczyli. Jeden, z brwiami jak wiechcie, chwycił wodze konia przy munsztuku, odwinięty w ruchu płaszcz odsłonił wielki czerwony kielich na kryjącej pancerz tunice. Baczniejsze spojrzenie ujawniło husyckie godła i u innych. Reynevan westchnął z cicha, wiedział, że jego sytuacji wcale to nie poprawiało.
Husyta z brwiami wpatrywał się w jego twarz, a własne jego oblicze, ku zdziwieniu Reynevana, zmieniało wyraz. Z nachmurzonego na zdziwiony. A ze zdziwionego na jakby uradowany. I ponownie na nachmurzony.
– Wyście są Reynevan z Bielawy, Ślązak – stwierdził tonem nie dopuszczającym dyskusji. – Medyk od leczenia.
– Aha? I co dalej?
– Znam was. Nie zaprzeczajcie tedy.
– Przecież nie zaprzeczam. Pytam, co dalej.
– Bóg nam was zesłał. Nam właśnie medyka potrzeba, do chorego. Rzecz zwłoki nie cierpi. Pojedziecie tedy z nami. Bardzo prosim. Bardzo grzecznie prosim.
Bardzo grzecznej prośbie towarzyszyły złe spojrzenia, zagryzione usta, grające mięśnie na żuchwach. I dłonie na pasach blisko rękojeści. Reynevan uznał, że lepiej będzie prośbie nie odmawiać.
– Może jednak dowiem się wpierw, z kim mam sprawę? Dokąd mam jechać? Kto jest chory? I na co?
– Jedziecie niedaleko – uciął husyta z brwiami, ewidentny dowódca podjazdu. – Moje miano Jan Pluh. Podhejtman polnych wojsk Sierocych wspólnoty nachodskiej. Reszty dowiecie się wnet.
Reynevana niezbyt cieszył fakt, że miast zmierzać ku Przełęczy Międzyleskiej, przyszło mu nagle jechać w kierunku dokładnie przeciwnym, prawym brzegiem Morawy na południe. Na szczęście Jan Pluh nie kłamał, do celu w samej rzeczy nie było specjalnie daleko. Wkrótce zobaczyli leżący w zamglonej dolinie duży wojskowy obóz, typowy obóz maszerujących husytów: zgrupowanie wozów, namiotów, szałasów, kleci i innych malowniczych bud. Nad obozem powiewał bojowy sztandar Sierotek, przedstawiający promienistą hostię i pelikana rozdzierającego dziobem własną pierś. Na skraju piętrzyła się imponująca kupa kości i innych odpadków, opodal, nad wpadającym do Morawy potokiem, grupa kobiet urządzała pranie, dzieciarnia zaś rzucała do wody kamienie i goniła za psami. Gdy przejeżdżali, kobiety odprowadziły ich wzrokiem, prostując grzbiety i ocierając czoła dłońmi lśniącymi od mydlin. Między wozami snuł się dym i smród, smutno ryczały krowy w zagrodzie. Prószył drobny śnieg.
– Tędy. Ta chata.
Przed chatą, zajęty wylewaniem pomyj z cebra, stał chudy i wyblakły młodzian. Na ich widok podniósł głowę. Minę miał tak żałosną i nieszczęsną, że mógłby pozować do iluminacji w mszale, rozdział o Hiobie.
– Znaleźliście! – krzyknął z nadzieją. – Znaleźliście medyka! Cud to widomy, niechaj Najwyższemu zań będą dzięki! Zsiadajcie, panie, co żywiej!
– Tak pilna potrzeba?
– Nasz hejtman… – chudy młodzieniec upuścił ceber. – Nasz główny hejtman zachorzał. A cyrulika nie mamy…
– Przecież mieliście – przypomniał sobie Reynevan. – Wołali go brat Albertus. Całkiem wprawnym był medykiem…
– Był – przytaknął dość ponuro podhejtman Jan Pluh. – Ale jak my niedawno papieżnickich jeńców ogniem piekli, to się stawiać jął, krzykać, pry, że to niechrześcijańskie i że tak nie lza… To go hejtman wziął i obuszkiem zmacał…
– A mnie zaraz po pogrzebie felczerem zrobili – pożalił się chudy młodzian. – Rzekli, żem uczony, to sobie poradzę. A ja tyle że gramotny, u aptekarza w Chrudimiu karteluszki ino wypisywałem i na buteleczki przylepiałem… W leczeniu ni chu-chu… Mówię im to, a oni swoje, pry, uczonyś, dasz radę, medycyna sztuka niewielka: komu do nieba, temu i tak święty Boże nie pomoże, a komu na życie, to mu i najgorszy lekarz nie zaszkodzi…
– Ale jak samego hejtmana niemoc chyciła – wtrącił drugi z Sierotek – to jednak kazał co koń wyskoczy lecieć i lepszego medyka szukać. Iście, sprzyjał nam Pambu, cośmy was tak rychło znaleźli. Hejtman srogie cierpi katusze. Sami zobaczycie.
Reynevan wpierw poczuł, niż zobaczył. Pod niską powałą chaty wisiał odór tak ohydny, że niemal zwalający z nóg.
Leżący na zbitej z desek pryczy tęgi mężczyzna twarz miał całkiem mokrą od potu. Reynevan znał i pamiętał tę twarz. Był to Smil Pulpan, obecnie, jak się okazywało, główny hejtman Sierotek z Nachodu.
– Niech mnie kule… – Smil Pulpan słabym głosem dał znać, że rozpoznał go również. – Niemiecki doktorek, hejtmański pupilek… Cóż, na bezrybiu i rak ryba… Chodź no tu, znachorze. Rzuć okiem. I tylko mi nie mów, że nie umiesz tego wyleczyć… Nie mów tego, jeśli ci własna skóra droga.
Smród powinien w zasadzie przygotować Reynevana na najgorsze, ale nie przygotował. Na wewnętrznej stronie uda Smila Pulpana, niebezpiecznie blisko pachwiny, było coś. Coś miało wielkość kaczego jaja, barwę sino-czarno-czerwoną i wyglądało gorzej niż okropnie. Reynevan widywał już takie rzeczy i miewał z nimi do czynienia, mimo to nie opanował odruchu wstrętu. Zawstydził się, ale tylko przed sobą. Odruch był tak nieznaczny, że inni nie zauważyli.
– Co to jest, panie? – spytał cicho aptekarczyk z Chrudimia, felczer z przypadku i przymusu. – Nie dżuma czasem? Straszne wrzodzisko… I w miejscu takim…
– To z pewnością nie dżuma – oświadczył z przekonaniem Reynevan, woląc wpierw jednak upewnić się dotykiem, czy nie wyczuje charakterystycznego dla dymienicy chełbotania. Nie wyczuł. Pulpan zawył krótko, zaklął.
– To jest – zdiagnozował pewnie Reynevan – carbunculus, inaczej zwany czyrakiem gromadnym. Najpierw było kilka niewielkich wyprysków, prawda? Które szybko się powiększały, zamieniały w guzy, każdy z żółtawą krostą na szczycie, otwierające się i sączące ropę? By wreszcie zrosnąć się razem w jedno wielkie, bardzo bolesne nacieczenie?
– Jakbyście – aptekarczyk przełknął ślinę. – Jakbyście przy tym byli…
– Co stosowaliście dotychczas?
– Eee… – zająknął się młodzian. – Jakieś okłady… Baby przyniosły…
– Wyciskać próbowaliście? – Reynevan zagryzł wargi, bo znał odpowiedź.
– A próbował, taka jego mać, próbował – zastękał Pulpan. – Małom, psiakrew, nie zdechł od bólu…
– Myślałem ropę wydusić… – nerwowo wzruszył ramionami aptekarczyk. – Bo co było robić?
– Ciąć.
– Nie pozwolę… – wycharczał Pulpan. – Nie pozwolę się kaleczyć… Wy ino byście rżnęli, rzeźnicy.
– Zabieg chirurgiczny – Reynevan otworzył torbę – jest tu konieczny. Tylko tym sposobem można spowodować pełny abscessus ropy.
– Nie dam się kroić. Już wolę wyciskanie.
– Wyciskanie nie pomoże – Reynevan wolał nie mówić, że wręcz zaszkodzi, wiedział, że Pulpan nie daruje chrudimskiemu aptekarczykowi błędu w sztuce, że będzie się mścił. – Karbunkuł trzeba przeciąć.
– Bielawa… – Pulpan gwałtownie chwycił go za rękaw. – Gadają o tobie, żeś magik. Odczyńże tedy urok, zadaj mi jakieś zaklęcie albo dekokt czarodziejski… Nie kalecz mnie. Nie pożałuję złota…
– Złotem cię nie wyleczę. Zabieg jest absolutnie konieczny.
– Gówno, konieczny! – wrzasnął Pulpan. – Co, zmusisz mnie? Ja tu hejtman jestem! Ja cię… Ja rozkazuję! Kuruj mnie czarami i driakwiami! Z nożem ani podchodź! Tknij mnie, znachorze zasrany, a końmi cię każę rozerwać! Hej, ludzie! Straż!
– Dalszy rozrost karbunkułu – Reynevan wstał – grozi bardzo poważnymi konsekwencjami. Mówię to, byś wiedział. Reszta to twoja decyzja, twoja wola, twoja chęć. Scienti et volenti non fit injuria.
– Ty się mścisz, łaciński wyskrobku – wycharczał Pulpan. – Za tamto. Za ubiegły rok, za Śląsk, za Frankenstein, za mnichów, cośmy ich wtedy oprawili… Widziałem, jakeś wtedy na mnie spoglądał… Z jaką nienawiścią… Teraz się chcesz odegrać…
Podhejtmani i centurioni, którzy na krzyk weszli do chaty, patrzyli na Reynevana spode łba. Potem pokręcili nosami, pochrząkali.
– Ja tam, hejtmanie, nie wiem – wymamrotał jeden. – Ale to, widzi mi się, samo nie przejdzie. Trza by jednak coś z tym zrobić…
– Po co my – zaburczał Jan Pluh – medyka szukali i przywieźli? Po próżnicy?
Pulpan zastękał, opadł na poduszki, pot obficie sperlił mu czoło i policzki.
– Nie zdzierżę… – wydyszał wreszcie. – Dobra, nuże, niechaj konował czyni, co ma czynić… Jeno nie zostawiajcie mnie z nim sam na sam, bracia, patrzcie mu na ręce i na kozik… By mnie nie zarżnął, niecnota, albo nie wykrwawił… I gorzałki mi przynieście… Gorzałki, żywo!
– Gorzałka – Reynevan zakasał rękawy, spróbował ostrza noża opuszkiem palca – będzie potrzebna w samej rzeczy. Ale dla mnie. W twoim stanie, Pulpan, medycyna spożycia wyskoku zabrania.
– Gojenie i ziarninowanie potrwa najmniej tydzień – pouczył Reynevan felczera-aptekarczyka, kończąc pakowanie torby. – W tym czasie chory musi leżeć, a o ranę należy zadbać. Dopóki się nie zabliźni, stosować okłady.
Aptekarczyk skwapliwie pokiwał głową. Z oblicza nie schodził mu głupawy dość wyraz podziwu i uwielbienia. Wyraz taki przyozdobił oblicze młodzieńca zaraz po tym, jak Reynevan dokonał zabiegu. I ani myślał znikać.
Reynevan daleki był od puszenia się, ale w rzeczy samej za zabieg wstydzić się nie musiał. Choć z uwagi na wielkość karbunkułu cięcia musiały być głębokie i wykonane na krzyż, magicznie zaś znieczulić pacjenta nie odważył się przy świadkach, operacja poszła błyskawicznie. Smil Pulpan zdążył tylko wrzasnąć i zemdleć, znacznie ułatwiając tym samym proces usuwania ropy i opracowania rany. Jeden z przyglądających się Sierocych centurionów nie wytrzymał i porzygał się, ale pozostali nagrodzili zręczność i umiejętności chirurga pełnymi uznania mruknięciami, a Jan Pluh na koniec nawet łupnął go familiarnie w plecy. A aptekarczyk tylko wzdychał z podziwu. Niestety, wychodziło, że na nic więcej z jego strony nie można było liczyć.
– Mówiłeś, że poprzednio stosowaliście kataplazmy. Sporządzane przez kobiety.
– Jako żywo, panie medyku. Baby przyrządzały. A przykładała taka jedna… Elżbieta Donotek. Przywołać?
– Przywołaj.
Elżbieta Donotek, kobieta lat, jak się zdawało, niespełna dwudziestu, miała włosy koloru lnu i oczy błękitne jak niezapominajki. Byłaby niezwykle urodziwa, gdyby nie okoliczności. Była wszak kobietą husyckich wojsk, kobietą przemarszów, odwrotów, zwycięstw, klęsk, upałów, chłodów i słot. I nieustannej harówki. I wyglądała jak one wszystkie. Ubierała się w co popadło, byle grubo, blond włosy kryła pod szarą zgrzebną chustą, a dłonie miała czerwone od zimna i spękane od wilgoci. I przy tym wszystkim, o dziwo, promieniowało od niej coś, co nazwać można było godnością. Dostojeństwem. Coś, co cisnęło się na myśl i usta jako das ewig Weibliche.
Reynevan doszedł do wniosku, że już słyszał nazwisko. Osobę jednak widział po raz pierwszy.
– Ty robiłaś hejtmanowi okłady? Z czego?
Elżbieta Donotek podniosła na niego oczy niezapominajki.
– Z tartej cebuli – odrzekła cicho. – I z ugniecionych pąków brzezinowych…
– Znasz się na leczeniu? Na zielarstwie?
– Taka tam nauka… Tyle, co każda we wsi baba. I przecie nic te okłady nie pomogły…
– Nieprawda, pomogły – zaprzeczył. – I to bardzo. Teraz też mu pomożesz. Po zdjęciu opatrunku na ranę trzeba przykładać kleik z siemienia lnianego. Wiosna, ale na bajorkach powinna być już rzęsa. Rób okłady z wyciśniętego soku. Na zmianę, raz kleik, raz rzęsa.
– Dobrze, paniczu Reynevan.
– Znasz mnie?
– Słyszałam, jak o was mówiono. Baby mówiły.
– O mnie?
– Dwa roki temu – Elżbieta Donotek odwróciła oczy, ale tylko na chwilę. – Czasu rejzy na Śląsk. W mieście Złotoryja. W kościele farnym.
– Tak?
– Nie daliście z druhami Bogurodzicy pokrzywdzić.
– Ach, tamto… – zdziwił się. – Było o tym wydarzeniu aż tak głośno?
Patrzyła na niego długo. W milczeniu.
– To wydarzenie – odpowiedziała wreszcie, wolno wymawiając słowa – się wydarzyło. A tylko to jest ważne.
Donotek, Elżbieta Donotek, powtarzał w myśli, jadąc kłusem na północ, znów w kierunku Hanuszowic. Coś mówiono, przypominał sobie. Plotkowano. O kobiecie, mającej wielki mir wśród ciągnących z Sierotkami kobiet, o naturalnej przywódczyni, z której zdaniem liczyli się nawet niektórzy husyccy hejtmani. Była też, kojarzył plotki, w tym wszystkim jakaś tajemnica, była miłość i śmierć, wielka miłość do kogoś, kto poległ. Do kogoś, kogo nikt już nie mógł zastąpić, kto pozostawił po sobie tylko wieczną pustkę, wieczny smutek i wieczne niespełnienie. Historia jak z kart Chretiena de Troyes, myślał, jak spod pióra Wolframa von Eschenbach. Zupełnie nie pasująca do siermiężnego wyglądu jej bohaterki. Zupełnie nie pasująca. I przez to zapewne prawdziwa.
Wiatr od Snieżnika owiewał mu twarz, łagodząc nieco wstyd, którego doznał, gdy mówiła o wydarzeniu w złotoryjskim kościele, o drewnianej Madonnie. Rzeźbie, w obronie której i owszem, wystąpił, ale nie z własnej inicjatywy, lecz idąc za przykładem Samsona Miodka. I nie należała mu się za tamten incydent pochwała. Ani uznanie w oczach osoby takiej jak Elżbieta Donotek.
Za Hanuszowicami trakt skręcił i powiódł na zachód. Wszystko się zgadzało. Od Przełęczy Międzyleskiej, jak obliczał, dzieliła go mila z hakiem, miał nadzieję dotrzeć tam przed nocą. Popędził konia.
Dopadli go przed wieczorem.
Dopadli go w dziesięć koni, otoczyli, zwlekli z konia, spętali, Na nic sie zdały protesty. Nic nie mówili, a jego, gdy nadal protestował i domagał się wyjaśnień, uciszyli ciosami kułaków. Powieźli z powrotem do obozu Sierotek. Związanego wrzucili do pustego chlewa, w nocy omal nie uświerkł tam z zimna. Na wołania nie reagowali. Rankiem wywlekli, skostniałego zupełnie poprowadzili, nie żałując szturchańców, pod kwaterę głównego hejtmana. Czekał tam Jan Pluh i kilku innych znanych mu już Sierocych dowódców.
I było to, co Reynevan przeczuwał. Czego się bał.
Wewnątrz, na pryczy, niemal w tej samej pozycji, w jakiej zostawił go po operacji i opatrunku, spoczywał Smil Pulpan. Tyle tylko, że sztywny. Absolutnie nieboszczykowski i totalnie martwy. Twarz, białą jak twaróg, upiornie zniekształcały wybałuszone, wyłażące niemal z oczodołów oczy. I grymas ust, wykrzywionych w jeszcze upiorniejszy uśmiech.
– I co na to powiesz, medyku? – spytał chrapliwie i złowrogo Jan Pluh. – Jak nam taką medycynę wyjaśnisz? Potrafisz wyjaśnić?
Reynevan przełknął ślinę, pokręcił głową, rozłożył ręce. Zbliżył się do pryczy z zamiarem uniesienia okrywającej trupa derki, ale żelazne ręce setników osadziły go w miejscu.
– Nie, bratku! Dowody zbrodni zatrzeć radbyś, ale ci nie damy. Zamordowałeś go, odpowiesz za to!
– Co z wami? – szarpnął się. – Czyście poszaleli? Jakie morderstwo? To absurd! Byliście wszyscy przytomni przy operacji! Żył po niej i miał się dobrze! Przecięcie karbunkułu w żaden sposób nie mogło spowodować śmierci! Pozwólcie mi zbadać…
– Przeliczyłeś się, czarowniku – przerwał mu Pluh. – Myślałeś, że ci na sucho ujdzie. Ale brat Smil ocknął się. Krzyczał, że go w płucach i trzewiach pali, że mu ból głowę rozsadza. I ciebie, nim skonał, o magię i trucicielstwo oskarżył.
– To niedorzeczność!
– A ja bym rzekł, że dorzeczność. Nienawidziłeś brata Smila, wszyscy to wiedzą. Znalazłeś sposobność i otrułeś nieboraka.
– Byliście przy zabiegu! Ty też byłeś!
– Czarami omamiłeś nam wzrok! Wiemy, żeś guślarz i czarownik. Są to na świadkowie.
– Jacy świadkowie? Czego świadkowie?
– Pokaże się na sądzie. Brać go!
Stłoczone na majdanie zgromadzenie Sierotek huczało jak ul, jak rój trzmieli.
– Na co ten sąd? – ryczał ktoś. – Po diabła te jasełka? Szkoda czasu i zachodu! Na stryk truciciela! Powiesić go na dyszlu!
– Czarownik! Na stos z nim!
– Filistynie! – Czarno odziany kaznodzieja ze śmieszną koźlą brodą przyskoczył, z bliska napluł Reynevanowi w twarz. – Ohydo Molocha! Poślemy cię do piekła, plugawcze! W ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!
– Zabić Niemca!
– Pod cepy go! Pod cepy!
– Cichajcie! – zagrzmiał Jan Pluh. – My są Boży bojownicy, ma być po Bożemu! Sprawiedliwie i jak się patrzy! Nie bojajcie się, śmierć brata naszego i hejtmana pomścimy, płazem nie puścimy! Ale za porządkiem! Za wyrokiem trybunału naszego rewolucyjnego! Dowody są! Świadkowie są! Nuże, powołać świadków!
Tłum ryczał, wył, huczał, potrząsał sudlicami i cepami.
Pierwszym powołanym przed oblicze sądu świadkiem był aptekarczyk z Chrudimia, blady jak pergamin i rozdygotany. Głos trząsł mu się, a zęby dzwoniły, gdy zeznawał. Przecięcia wrzodu, zeznał, trwożliwie łypiąc na rewolucyjny trybunał, podsądny Bielawa dokonał wbrew wyraźnej woli hejtmana Pulpana, a czynił to z nadmierną brutalnością i niegodnym lekarza okrucieństwem. Podczas zabiegu podsądny mruczał coś pod nosem, niewątpliwie gusła. W ogóle wszystko, co robił, podsądny robił zwykłym obyczajem czarnoksiężników.
Tłum wył.
Świadków, jako że nigdy ich nie brak na tym świecie, znalazło się jeszcze paru.
– Prawił mi jeden… Zabyłem kto, ale pamiętam, że łońskiego roku to było, w zapusty. Prawił, że ten tu Bielawa pod Białą Górą Neplacha uleczył! Czarami! Wszyscy mówili, że czarami!
– Mnie, wysoka komisjo, wiadomo, że ten Bielawa z diabłem jest w zmowie, że od diabła czary umie, które mi w kości oszukuje! Powiadał mi to jeden setnik od brata Rohacza, któren na własne oczy widział. Dwa roki temu nazad to było, jesienią… A może zimą? Ja tam nie wiem… Ale oskarżam!
– Jam widział, klnę się na grób brata Żiżki, jak onże Bielawa czasu zeszłorocznej rejzy na Śląsk z wielebnym naszym Peszkiem Krejczirzem się poswarzył, o jakieś papieżnickie zabobony poszło. Jakoś tak wtedy Bielawa na wielebnego popatrzał dziwnie, musi urok rzucił. I co? Pomarł skutkiem tego uroku brat Peszek, zginął męczeńską śmiercią mało co później!
– Nie Czech on przeca, bracia trybunały, nie swojak, ale Niemiec! Słyszałem, jak gadali w Hradcu Kralove, że to szpieg katolicki. Wciskają między nas papiści tajnych zbrodniarzów, by naszych hejtmanów zdradziecko mordowali! Przypomnijcie pana Bohusława ze Szwamberka! Przypomnijcie sobie brata Hviezdę!
– A jam słyszał, wysoka komisjo, że ten Bielawa z prażanami ze Starego Miasta trzyma! A kto są staromiejscy? Zdrajcy Kielicha, zdrajcy mistrza Husa, zdrajcy Czterech Artykułów! Babilońskiego Luksemburczyka chcą na czeski tron przywrócić! Ani chybi tego Bielawę staromiejscy nasłali, by hejtmana zgładził!
– Śmierć mu! – ryczał tłum. – Śmierć!
Wyrok, oczywista rzecz, mógł być tylko jeden i zapadł błyskawicznie. Ku ogólnej a dzikiej radości nachodskich Sierotek Reynevan Bielawa, czarownik, truciciel, zdrajca, Niemiec, szpieg katolicki i nasłany przez Stare Miasto skrytobójca, ogłoszony został winnym wszystkich zarzucanych mu czynów, w związku z czym rewolucyjny trybunał jednogłośnie skazał go na śmierć przez spalenie żywcem na stosie. Od wyroku odwołanie w oczywisty sposób nie przysługiwało: nim Reynevan zdążył usta otworzyć w proteście, został ucapiony przez kilka par silnych rąk i powleczony w asyście ryczącego tłumu na skraj obozu, gdzie piętrzyła się ułożona zawczasu spora kupa bierwion i chrustu. Ktoś wytoczył wielką i śmierdzącą kapustą beczkę, ktoś postarał się o denko, młotek i gwoździe. Reynevana uniesiono i przemocą wpakowano do beki. Targał się i wrzeszczał, że mało mu płuca nie pękły, ale jego wrzask ginął wśród wycia rozentuzjazmowanego motłochu.
Coś ogłuszająco huknęło. A powietrze przesycił swąd prochowego dymu. Tłum cofnął się, dając tym samym Reynevanowi możliwość zobaczenia, co się stało.
Od strony obozu zajechał dziwny orszak, złożony z trzech wozów bojowych. Załogę jednego stanowiła dziesiątka kobiet w bardzo różnym wieku, od podlotków po staruchy. Wszystkie, prócz powożących, uzbrojone były w piszczały, handkanony i hakownice.
Z drugiego wozu, obsadzonego przez cztery kobiety, złowieszczo patrzyła wylotem lufy dziesięciofuntowa bombarda. To właśnie z niej przed chwilą wystrzelono, silnym, ale ślepym prochowym nabojem: w obłoku dymu, wirując jak płatki śniegu, wciąż opadały strzępki przybitki.
Na trzecim wozie, w towarzystwie dwóch kobiet i jakiegoś nakrytego płachtą urządzenia, stała Elżbieta Donotek. Zrzuciła z ramion kożuch, a z głowy chustę, teraz, niebieskooka, z rozwianym i wzburzonym lnianym włosem, przypominała Nike, wiodącą lud na barykady. Jej śmiertelnie poważne i groźne oblicze budziło jednak więcej skojarzeń z rozwścieczoną erynią Tysyfone.
– Co to ma być? – ryknął, ścierając z twarzy drobinki prochu, Jan Pluh. – Co ma być, ichmość Donotkowa? Igrce? Maszkary? Comber babski? Kto wam, niewiasty, oręż ruszać zwolił?
– Idźcie stąd – powiedziała głośno Elżbieta Donotek, jakby go nie słysząc. – Ale już! Natychmiast. Nie będzie żadnego palenia. Dość tego.
– Bezczelna białogłowo! – wrzasnął koźlobrody kaznodzieja. – Zapamiętała w pysze Jezebel! Razem z Filistynem w ogniu zgorzejesz! A przedtem posmakujesz kańczuga!
– Idźcie sobie stąd – Elżbieta Donotek i na niego nie zwróciła uwagi. – Idźcie, chrześcijanie, Sierotki, dobrzy Czesi. Uklęknijcie, na niebo wejrzyjcie, Bogu się pomódlcie, Panu naszemu Jezusowi i świętej Rodzicielce jego. W dusze swe zajrzyjcie. Pomyślcie o Dniu Sądu, który się bliży. Pokajajcie się, wy, którzy nie znacie drogi pokoju, którzy uczyniliście krętymi własne swoje ścieżki. Patrzyłam przez pięć lat, jak niszczyliście w sobie to, co dobre, jak kładliście w groby to, co człowiecze, jak zamienialiście ten kraj w trupiarnię. Patrzyłam, jak zabijaliście w sobie sumienia. Mam dość, na więcej nie pozwolę. W nadziei, że nie wszystko jeszcze w sobie zabiliście. Że choć ociupinka została, maleńkie coś, co warto ratować przed zniszczeniem. Dlatego idźcie sobie stąd. Pókim dobra.
– Pókiś dobra? – krzyknął szyderczo Pluh, biorąc się pod boki. – Pókiś dobra? A co nam zrobisz, babo? Z puszki jużeś ślepakiem wypaliła! A ninie co? Kieckę zadrzesz i rzyć wypniesz?
Kobiety na wozach jak na komendę zaczepiły haki strzelb o burty. A Elżbieta Donotek, alias erynia Tysyfone, szybkim ruchem zdarła płachtę z urządzenia, obok którego stała. Jan Pluh odruchowo cofnął się o krok. A wraz z nim cały tłum. Z pomrukiem zgrozy.
Reynevan nigdy nie widział tej osławionej broni, słyszał o niej tylko. Reakcja tłumu nie zdziwiła go. Na wozie obok Elżbiety Donotek stała dziwna konstrukcja. Na dębowej ramie i skomplikowanym obrotowym stelażu zamocowano, jedną tuż przy drugiej, dwanaście spiżowych luf. Całość przypominała kościelne organy i tak też broń nazwano. Mówiono o „organach śmierci”, zdolnych w ciągu jednego Pater noster wystrzelić około dwustu funtów ołowiu. W postaci ostrych siekańców.
Elżbieta Donotek uniosła lont, podmuchała nań, rozżarzając tlący się koniuszek. Na ten widok Sierotki cofnęły się o dalszych kilka kroków, kilku potknęło się, kilku przewróciło, niektórzy zaczęli wycofywać się na dobre i chyłkiem zmykać.
– Idźcie stąd, Czesi! – podniosła głos Elżbieta Donotek. – Paniczu Reynevan, czeka koń osiodłany! Nie traćcie czasu!
Nie dał sobie dwa razy powtarzać.
Nie żałował wierzchowca. Gnał doliną rzeki pełnym galopem, w wyciągniętym ventre à terre, tak że aż leciały na boki uderzane podkowami otoczaki. Koń mydlił się pianą i zaczynał już chrapać, ale Reynevan nie zwalniał. Nie łudził się. Wiedział, że Sierotki będą go ścigać.
Ścigali. Długo nie potrwało, gdy usłyszał za sobą dalekie wrzaski. Nie chcąc, by w otwartej dolinie gonili go na oko, skręcił w wikliny i łozę, gnał, rozbryzgując błoto, nie szczędząc wierzchowcowi ostróg.
Wypadł na gościniec, stanął w strzemionach. Pościg nie dał się zmylić, z wrzaskiem i hałłakowaniem darł się przez krzaki. Reynevan skulił się w kulbace i poszedł w galop. Koń chrapał, ronił płaty piany.
Minął w pędzie chałupy i pasterskie chaty, poznawał miejsce, wiedział, że jest już blisko Hanuszowic. Ale pogoń też już była blisko. Gromki chóralny wrzask oznajmił, że Sierotki go widzą. Za chwilę i on ich widział. Co najmniej dwudziestu jeźdźców. Ukłuł konia ostrogami, koń, choć graniczyło to z cudem, przyspieszył. Z głuchym łomotem wpadł na mostek nad strumykiem.
Od strony wioski gnali jak wicher dwaj konni. Jeden, olbrzymiej postury, wywijał, niczym rózeczką, ciężkim flamandzkim gudendagiem. Drugi, na pięknym karoszu, uzbrojony był w krzywy falcjon.
Wyminąwszy Reynevana, Samson i Szarlej z impetem wpadli na Sierotki. Szarlej dwoma zamaszystymi ciosami posłał dwóch jeźdźców na ziemię, trzeci, chlaśnięty w twarz, zakolebał się w siodle. Samson kropił gudendagiem na przemian ludzi i konie, czyniąc straszny zamęt. Reynevan zawrócił, zaciskając zęby. Miał rachunki do wyrównania. Za bicie, za plucie, za beczkę po kapuście. Mijając bezwładnie kolebiącego się w kulbace, wyłuskał mu miecz, wpadł w krętwę, rąbiąc na lewo i prawo. Usłyszał wykrzykiwane biblijne cytaty, zlokalizował po nich dowódcę pogoni, koźlobrodego księdza. Przedarł się ku niemu, odbijając ciosy innych.
– Diabli pomiocie! – ksiądz dostrzegł go, poderwał konia i skoczył, wywijając mieczem. – Filistynie! Odda cię Pan w moją rękę!
Ścięli się gwałtownie raz, drugi, potem rozdzieliły ich szalejące konie. A potem ostatecznie rozdzielił ich Szarlej. Szarlej bimbał na honorowe pojedynki i rycerskie kodeksy. Zajechał kaznodzieję od pleców i potężnym cięciem falcjona zmiótł mu głowę z karku. Krew buchnęła gejzerem. Na ten widok Sierotki spięły konie, cofnęły się. Szarlej, Samson i Reynevan wykorzystali to, odcwałowali na mostek. Mostek z trudem mieścił trzy konie bok w bok, nie było więc obawy, że zostaną otoczeni. Ale ścigających wciąż było dobre trzy razy więcej. Mimo poniesionych strat ani myśleli o odwrocie. Na szczęście do natychmiastowego ataku też niezbyt się kwapili. Przegrupowali się tylko. Ale jasnym było, że nie odpuszczą.
– Długa rozłąka – wydyszał Szarlej – sprawiła, żem zapomniał. W twojej kompanii, Reinmarze, nie zaznasz nudy.
– Uwaga! – ostrzegł Samson. – Atakują!
Połowa Sierotek frontalnie uderzała na mostek, reszta, wparłszy konie w wodę, forsowała strumień, by zajść ich od tyłu. Jedynym wyjściem był odwrót. I to szybki. Reynevan, Szarlej i Samson obrócili konie i galopem puścili się w stronę wsi, ścigani dzikim hałłakowaniem pogoni.
– Nie odpuszczą! – krzyknął Szarlej, oglądając się. – Chyba cię nie lubią!
– Nie gadaj! W konie!
Wiatr zawył im w uszach, wpadli na szerokie błonie przed wsią. Pogoń rozsypała się ławą, chcąc ich otoczyć. Reynevan z przerażeniem stwierdził, że nagle zaczyna szybko zostawać w tyle, że pęd jego konia słabnie wyraźnie. Że chrapiący wierzchowiec potyka się i zwalnia. Bardzo zwalnia.
– Koń mi pada! – wrzasnął. – Samsonie! Szarleju! Zostawcie mnie! Uciekajcie!
– Chybaś zgłupiał – Szarlej wrył i zawrócił konia, dobył falcjona. – Chybaś zgłupiał, chłopcze.
– Nie chcę być niemiły – Samson splunął w dłoń, chwycił gudendag – ale chybaś bardzo zgłupiał.
Sierotki wrzasnęły triumfalnie, ich ława zaczęła się ścieśniać, zaciskać na podobieństwo saka.
I byłoby pewnie całkiem źle, gdyby nie Deus ex machina. Przybierający w tym dniu postać piętnastu uzbrojonych po zęby jeźdźców, dzikim cwałem nadjeżdżających od strony Hanuszowic.
Ścigający spięli i wryli konie, w zdezorientowaniu nie bardzo wiedząc, kto, co, jak i dlaczego. Bojowy wrzask i błyski wzniesionych nad głowami mieczy rozwiały jednak wszelkie ich wątpliwości. I momentalnie odebrały wolę i chęć kontynuowania imprezy. Zawróciwszy jak na komendę, nachodskie Sierotki czmychnęły, dały nogę. Siedzący na świeższych koniach nowo przybyli dogoniliby ich bez trudu i rozbigosowali, gdyby chcieli. Ale najwyraźniej nie chcieli.
– Proszę, proszę, cóż za fortunne zrządzenie losu – powiedział, podjechawszy stępa, Urban Horn. – Bo ja właśnie ciebie szukam, Reynevan, twoim śladem zdążam. I choć przypadkiem, ale zdążyłem, jak widzę. A jak powiem, że w samą porę, to się nie pomylę?
– Nie pomylisz się.
– Salve, Szarleju. Salve, Samsonie. I ty też tutaj? Nie w Pradze?
– Amicus amico – wzruszył ramionami Samson Miodek, bawiąc się gudendagiem i spod opuszczonych powiek przypatrując otaczającym ich zbrojnym. – Gdy przyjaciel w potrzebie, ruszam z pomocą. Staję u boku. Niezależnie od… okoliczności.
Horn pojął w lot, zaśmiał się.
– Pax, pax, przyjacielu przyjaciela! Reynevanowi z mej strony nic nie grozi. Zwłaszcza teraz, gdy słyszę, że imć Flutek spoczął był pod grubą warstwą ziemi. O czym z pewnością i wam wiadomo. Ekspediować Reynevana do Pragi nie ma zatem sensu. Zwłaszcza że potrzebna jest mi, ba, niezbędna, pomoc Reynevana na zamku Sowiniec, dokąd bardzo uprzejmie go zapraszam. Bardzo uprzejmie.
Reynevan i Samson rozejrzeli się. Ze wszech stron owiewał ich smród końskiego potu i para z nozdrzy, a miny otaczających ich zbrojnych były dość wymowne.
– Pobyt na Sowińcu – Horn nie spuszczał oka z Szarleja i z ręki, którą ten trzymał na falcjonie – może być i dla ciebie z korzyścią, Reinmarze. Jeśli naprawdę droga ci pamięć brata.
– Peterlin nie żyje – pokręcił głową Reynevan. – Już mu w niczym nie pomogę. Jutta zaś…
– Pomóż mi na Sowińcu – przerwał Horn. – A ja potem udzielę ci pomocy względem twojej Jutty. Daję słowo.
Reynevan spojrzał na Szarleja i Samsona, obrzucił wzrokiem otaczających ich jeźdźców.
– Za słowo więc cię trzymam – powiedział wreszcie. – Jedźmy.
– Wy – Horn zwrócił się do Szarleja i Samsona – możecie udać się, dokąd wola. Doradzałbym jednak pośpiech. Tamci mogą wrócić. Z posiłkami.
– Moją wolą – wycedził Szarlej – jest jechać z Reinmarem. Rozszerz więc i na mnie twoje uprzejme zaproszenie, Horn. Aha, przy okazji: dzięki za ratunek.
– Nie da się, widzę, rozdzielić przyjaciół – Urban Horn obrócił konia. – Cóż, zapraszam na Sowiniec. Ciebie również, Samsonie. Wszakże i ty nie odstąpisz Reynevana. Vero?
– Amicus amico – uśmiechnął się Samson. – Semper.
Horn stanął w strzemionach, spojrzał w stronę rzeki, w ślad niedawnym ścigającym, po których zresztą ni śladu już nie zostało.
– Nachodskie Sierotki – rzekł poważnie. – Niedawno wojsko polne, teraz włócząca się po kraju i siejąca strach banda. Oto jakie skutki ma przeciągające się zawieszenie działań zbrojnych, oto jak szkodliwy jest pokój. Najwyższy czas na wojnę, panowie, na rejzę. A swoją drogą trzeba będzie poprosić braci Koudelnika i Czapka, by zwrócili uwagę na tego Pulpana. By nieco skrócili mu smycz.
– Nie trzeba będzie prosić. Pulpan… Hmm… Nie ma już Pulpana.
– Hę? Jak niby? Jaką modą?
Reynevan opowiedział, jaką. Urban Horn słuchał. Nie przerywał.
– Wiedziałem – rzekł, wysłuchawszy – że twoja pomoc będzie mi niezbędna. Ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo.