Słońce stało już dobrze nad górami, a Karede mknął przez las ku tak zwanemu Przesmykowi Malvide, znajdującemu się może dwie ligi przed nim. Pięciomilową szczeliną w górskim łańcuchu biegła droga łącząca Ebou Dar z Lugardem, obecnie jakąś milę na południe od nich. Wiedział jednak, że daleko przed Przesmykiem znajdzie obóz, który zlokalizował dla niego Ajimbura. Ajimbura nie był na tyle głupi, aby podkraść się do obozu, więc Karede wciąż nie wiedział, czy przypadkiem nie jedzie na próżno w śmiertelną pułapkę. Nie, nie na próżno. Dla Wysokiej Lady Tuon każdy ze Straży Skazańców gotów był oddać życie. Ich honor sprowadzał się do obowiązku, a obowiązek często oznaczał śmierć. Po niebie płynęły tylko puszyste, białe obłoki, nic nie zapowiadało deszczu. Zawsze miał nadzieję umrzeć w blasku słońca.
Wziął ze sobą niewielki oddział i oczywiście Ajimbura na kasztanku o białych pęcinach, żeby wskazał drogę. Żylasty człowieczek ściął swój posiwiały, rudy warkocz, co było oznaką wielkiego oddania. Plemiona wzgórz traktowały te warkocze jak trofea i zabierały zabitym podczas niekończących się waśni, brak warkocza na zawsze zniesławiał człowieka w oczach plemienia i rodziny, stanowił oznakę tchórzostwa. Oddanie tamtego dotyczyło raczej Karedego niż Wysokiej Lady lub Kryształowego Tronu, niemniej oddanie Karedemu było tak niezachwiane, że tym samym jakakolwiek różnica znikała. Dwaj ze Straży jechali za plecami Karedego, czerwono-zielone zbroje wypolerowane do lśnienia, jak jego własna. Hartha z dwoma Ogrodnikami maszerował obok, długie drzewce toporów wsparli na ramionach, łatwo dotrzymywali kroku koniom, Ich zbroje też błyszczały w słońcu. Melitene, der’sul’dam Wysokiej Lady, dosiadała dziś smukłonogiego siwka. Długie, siwiejące włosy związała jaskrawoczerwoną wstążką, a srebrna smycz a’dam łączyła jej lewy nadgarstek z szyją Mylen. Niewiele pewnie można było zrobić, żeby one dwie przedstawiały sobą bardziej imponujący widok, niemniej a’dam i niebieska suknia Melitene z czerwonymi wyłogami na spódnicach i dekolt ze srebrnymi rozwidlonymi błyskawicami powinny przyciągnąć każde oko. Gdyby ktoś przyglądał się oddziałowi, zapewne w ogóle nie spostrzegłby Ajimbury. Reszta została w odwodzie z Musenge, na wypadek gdyby to rzeczywiście była śmiertelna pułapka.
Brał pod uwagę zabranie innej damane niż Mylen. Drobna kobietka o twarzy, po której nie sposób było określić, ile ma lat, nieomal podskakiwała w siodle z niecierpliwości, że wreszcie znów ujrzy Wysoką Lady. Brakowało jej opanowania. Mimo to sama bez Melitene nic nie zrobi, a jako broń była bezużyteczna, czego nie omieszkał wspomnieć der’sul’dam i na co Mylen zareagowała zwieszeniem głowy. Potem trzeba było ją pocieszać, jej sul’dam głaskała ją i zapewniała, że robi najwspanialsze Niebiańskie Światła i potrafi najlepiej Uzdrawiać. Na wspomnienie tej sceny Karede znowu się zatrząsł. Czysto teoretycznie rzecz biorąc, Karede rozumiał, jak wspaniałą rzeczą jest momentalne zaleczanie ran, a mimo to sądził, że chyba musiałby naprawdę stać na krawędzi śmierci, żeby pozwolić na użycie wobec siebie Mocy. Z drugiej strony, gdyby mógł przy jej użyciu uratować swą żonę, Kalię... Więc nie, cała broń została z Musengem. Jeżeli czeka go dziś bitwa, będzie ona miała inny zupełnie charakter...
Pierwszy głos ptaka, jaki doleciał do jego uszu, nie różnił się niczym od innych usłyszanych tego ranka, ale wkrótce powtórzył się nieco dalej z przodu, i znowu. Za każdym razem ptak śpiewał tylko raz. Potem wypatrzył w gałęziach wysokiego dębu człowieka, który śledził ich grotem naciągniętej kuszy. Niełatwo było go dojrzeć. Napierśnik i otwarty hełm pomalowane były na kolor ciemnej zieleni, zlewający się z listowiem drzewa. Pomogła właściwie tylko wstążka czerwonej tkaniny owinięta wokół lewego ramienia. Jeżeli naprawdę chciał się ukryć, powinien ją zdjąć.
Karede skinął na Ajimburę, a żylasty człowieczek wyszczerzył się doń niczym stary, niebieskooki szczur, potem jego kasztan zwolnił kroku, zostając z tyłu za Strażą. Długi nóż schował dziś pod kaftan. Spokojnie mógł uchodzić za służącego.
Wkrótce Karede wjeżdżał na teren właściwego obozu. Nie było w nim namiotów ani żadnych innych porządnych schronów, tylko długie szeregi koni, sprawiające wrażenie nadzwyczajnego ładu, i kolejni żołnierze w zielonych napierśnikach. Oczy śledziły przejazd jego oddziału, ale nieliczni tylko wstawali, a kilku trzymało kusze. Wielu spało, bez wątpienia zmęczonych po nocnej jeździe. A więc głos ptaka powiedział im, że goście nie prezentują sobą poważnej groźby. Wyglądali na świetnie wyszkolonych, co go nie zdziwiło. Nie spodziewał się natomiast tak skromnej liczby. Och, na pewno paru jeszcze kryje się wśród drzew, z pewnością wszak w obozie nie było więcej niż siedem, osiem tysięcy żołnierzy, zbyt skromna liczba, by przeprowadzić kampanię w kształcie opisywanym przez Loune’a. Poczuł nagły ucisk w piersiach. Gdzie są pozostali? Wysoka Lady może być przy innym oddziale. Miał nadzieję, że Ajimbura zdaje sobie sprawę z liczebności.
Nie zajechali daleko, kiedy drogę zastąpił im niski mężczyzna na wysokim bułanku i ściągnął wodze konia tak, że musieli się zatrzymać albo go przejechać. Czoło miał wysoko wygolone i na dodatek jeszcze chyba przypudrowane. Jednak od pierwszego rzutu oka widać było, że to nie żaden fircyk. Ciemny kaftan wprawdzie uszyto z jedwabiu, na nim wszak znajdował się jeden z tych matowych zielonych napierśników, jakie nosili żołnierze. Twarde, pozbawione wyrazu oczy zmierzyły Melitene i Mylen, Ogirów. Nie zmieniwszy wyrazu, ich spojrzenie spoczęło na Karedem.
— Lord Mat opisał nam tę zbroję — powiedział z akcentem jeszcze szybszym i boleśniejszym dla uszu, niż mówili Altaranie. — Czemu zawdzięczamy zaszczyt wizyty Straży Skazańców?
Lord Mat? Kim, na Światłość, był lord Mat?
— Jestem Furyk Karede. Chcę rozmawiać z człowiekiem, który mówi na siebie Thom Merrilin.
— Talmanes Delovinde — odparł tamten grzecznie. — Chcesz rozmawiać z Thomem? Cóż, nie widzę przeszkód. Zaprowadzę cię do niego.
Karede pchnął Aldazara śladem Delovinde. Tamten nie wspomniał o rzeczy oczywistej, mianowicie, że on i jego towarzysze nie otrzymają zgody na wyjazd z obozu i nie będą mogli nikogo poinformować o miejscu stacjonowania armii. Mimo wszystko był dobrze wychowany. A przynajmniej nie będą mogli wyjechać, o ile nie zadziała szaleńczy plan Karedego, Musenge dawał tylko jedną szansę na dziesięć, że mu się powiedzie, jedną na pięć, że przeżyje. Osobiście oceniał szanse na jeszcze mniejsze, niemniej musiał spróbować. A obecność Merrilina wskazywała na obecność Wysokiej Lady.
Nagle przed ich oczyma, za rzędem drzew rozpostarła się nieoczekiwana sielankowa scena — ludzie na składanych stołkach i kocach siedzieli pod rozłożystym dębem wokół niewielkiego ogniska, nad którym bulgotał kociołek. Delovinde zsiadł z konia. Karede poszedł za jego przykładem, gestem nakazując to samo Ajimburze i Straży. Melitene i Mylen zostały w siodłach, żeby mieć przewagę wysokości. Na jednym z trójnożnych taboretów, pogrążona w lekturze siedziała — nie wiedzieć dlaczego — pani Anan, właścicielka gospody, w której mieszkał, zatrzymując się w Ebou Dar. Nie miała na sobie jednej z wydekoltowanych sukni, którym kiedyś przyglądał się z lubością, ale z krótkiego naszyjnika na obfite łono wciąż zwieszał się mały, wysadzany klejnotami nóż. Zamknęła książkę i powitała go krótkim skinieniem głowy, jakby po kilkugodzinnej nieobecności właśnie wrócił do Wędrownej Kobiety. Migdałowe oczy nie zdradzały śladu zaskoczenia. Być może intryga była znacznie bardziej skomplikowana, niż udało się wykryć Śledczemu Morowi.
Na pasiastym kocu przed planszą do gry w kamienie, przy której siedziała naprzeciw szczupła kobieta z włosami splecionymi w cienkie warkoczyki ozdobione paciorkami, pochylał się wysoki, chudy, siwowłosy mężczyzna z wąsiskami prawie równie długimi co Harthy. Zerknął na Karedego, unosząc brew, pokręcił głową i wrócił do studiowania przecinających się linii planszy. Jego przeciwniczka natomiast popatrzyła na Karedego i jego towarzyszy z najczystszą nienawiścią. Obok na kocu leżał poskręcany starzec z długimi, białymi jak mleko włosami i ze strasznie brzydkim chłopakiem grał w jakąś grę na kawałku czerwonego płótna, poznaczonego pajęczymi liniami. Obaj zaraz usiedli, chłopak przyglądał się z zaciekawieniem Ogirom, jedna dłoń mężczyzny kołysała się, jakby zaraz miał sięgnąć pod kaftan po nóż. Niebezpieczny człowiek, i czujny. Być może to on był Merrilin.
Kiedy Karede podjeżdżał do tego miejsca, dwaj mężczyźni pogrążeni byli w rozmowie z dwiema kobietami, wszyscy siedzieli na taboretach; kiedy zsiadał z konia, rozmowę przerwali, a kobieta o surowej twarzy wstała i błękitnymi oczami popatrzyła nań z wyzwaniem. Na szerokim pasie przerzuconym przez piersi miała miecz — tak czasami przytraczają sobie broń żeglarze. Jej włosy były przystrzyżone krótko przy skórze, nie zaś na modłę pomniejszej Krwi, paznokcie krótkie i niepolakierowane, niemniej był pewny, że ma przed sobą Egeanin Tamarath. Potężnie zbudowany mężczyzna o włosach równie krótkich, z illiańską brodą stanął obok niej, wsparł dłoń na rękojeści krótkiego miecza i popatrzył na Karedego podobnie zuchwale. Śliczna kobieta z czarnymi włosami do pasa i ustami niczym pączek róży, które cechowały Tarabonianki, przez moment sprawiała wrażenie, że uklęknie i ukorzy się, potem jednak wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. Ostatni ze zgromadzonych, chudy człowiek w dziwacznym kapeluszu, wyglądającym jak wyrzeźbiony z drewna, roześmiał się głośno i przytulił ją. Uśmiechnięte spojrzenie, jakim obrzucił Karedego, zasługiwało wyłącznie na określenie triumfalnego.
— Thom — oznajmił Delovinde. — To jest Furyk Karede. Chce rozmawiać z tym, który każe zwać się Thom Merrilin.
— Ze mną? — zapytał chudy, siwy mężczyzna i podniósł się niezgrabnie. Stawy miał chyba z lekka zesztywniałe. Może stare rany, odniesione w boju? — Ale nie każę się zwać Thom Merrilin. Tak się nazywam, choć jestem zaskoczony, że mnie znasz. Czego chcesz?
Karede zdjął hełm, zanim jednak zdążył otworzyć usta, zobaczył, jak biegnie ku niemu śliczna kobieta o wielkich, piwnych oczach. Za nią podążały dwie następne. Wszystkie trzy miały te oblicza Aes Sedai, w jednej chwili wyglądające na dwadzieścia lat, w następnej na dwa razy tyle, w trzeciej jakby coś pomiędzy. Nadzwyczaj niepokojące.
— To jest Sheraine! — krzyczała śliczna kobieta, patrząc na Mylen. — Uwolnij ją!
— Nie rozumiesz, Joline — powiedziała ze złością jedna z towarzyszących jej kobiet. Z cienkimi ustami i wąskim nosem wyglądała, jakby zdolna była gryźć kamienie. — Ona nie jest już żadną Sheraine. Zdradziłaby nas, gdyby tylko mogła.
— Teslyn ma rację, Joline — przyznała trzecia. Przystojna raczej niż ładna, z długimi falami czarnych loków spływającymi do talii. — Zdradziłaby nas.
— Nie wierzę, Edesina — warknęła Joline. — Uwolnisz ją natychmiast — poinstruowała Melitene — albo ja... — Nagle jęknęła głucho.
— Mówiłam ci — gorzko skomentowała Teslyn.
Z mroku przygalopował młodzieniec w kapeluszu z szerokim rondem, dosiadający ciemnego kasztanka o szerokim pysku i w biegu zeskoczył z siodła.
— Co tu się, cholera, dzieje? — zapytał, podchodząc do ognia.
Karede zignorował go. Ponieważ razem z młodzieńcem pojawiła się Wysoka Lady Tuon na koniu o czarno-białym umaszczeniu, jakiego jeszcze w życiu nie widział. Obok nich na bułanku jechała Selucia z głową owiniętą szkarłatną chustką — ale on widział tylko Wysoką Lady. Jej głowę pokrywały krótkie, czarne włosy, niemniej nie pomyliłby jej nigdy z nikim. Obrzuciła go pojedynczym pozbawionym wyrazu spojrzeniem, a potem popatrzyła na młodzieńca. Karede zastanawiał się, czy go rozpoznała. Zapewne nie. Minęło tyle czasu, odkąd służył w jej Straży Przybocznej. Nie oglądał się za siebie, ale wiedział, że wodze kasztanka Ajimbury dzierży teraz jeden ze Straży. Z pozoru bezbronny i pozbawiony charakterystycznego warkocza, nie powinien mieć kłopotów z wydostaniem się z obozu. Warty go nie zobaczą. Ajimbura był równie dobrym biegaczem, co poszukiwaczem ścieżek. Wkrótce Musenge dowie się, że Wysoka Lady rzeczywiście przebywa w obozie.
— Ona nas oddzieliła tarczą od Źródła, Mat — oznajmiła Joline, a młodzieniec zerwał z głowy kapelusz i podszedł do konia Melitene, jakby zamierzał schwycić go za wędzidło. Miał długie nogi i ręce, choć nie był wysoki, szyję przewiązywała czarna, jedwabna chusta, której końce zwisały na piersi. On więc musiał być tym, którego wszyscy nazywali Zabaweczką Tylin, jakby fakt, że był igraszką królowej, stanowił jedyną jego cechę wyróżniającą. Zapewne tak. Pieszczoszki rzadko bywały kimś więcej. Dziwne, ale wydawał się zdecydowanie za mało przystojny. Jednak wyglądał na silnego.
— Zlikwiduj tarczę — powiedział, jakby oczekiwał posłuszeństwa. Brwi Karedego uniosły się, jakby wbrew woli. To był ten pieszczoszek? Melitene i Mylen jęknęły jednym głosem, a młodzieniec roześmiał się gromko. — Rozumiecie, na mnie to nie działa. Teraz, cholera, zlikwidujecie przeklęte tarcze albo wywlokę was z siodeł i spuszczę lanie. — Twarz Melitene pociemniała. Niewielu ludzi ważyło się w ten sposób odzywać do der’sul’dam.
— Znieś tarcze, Melitene — rozkazał Karede.
— Marath’damane właśnie obejmowała saidara — powiedziała, miast posłuchać. — Nie da się przewidzieć, co może...
— Znieś tarcze — powtórzył zdecydowanie. — I uwolnij Moc.
Młodzieniec z satysfakcją skinął głową, potem znienacka odwrócił się i pogroził palcem trzem Aes Sedai.
— Teraz wy, przeklęte, ani mi się ważcie czegoś próbować! Ona wypuściła Moc. Wy też macie to zrobić. Już! — I po chwili znów skinął głową, jakby naprawdę był pewien, że zrobiły, co kazał. Wnosząc ze spojrzenia, jakim obdarzała go Melitene, może i wiedział. Może był tym Asha’manem? Niewykluczone, że Asha’man jakimś sposobem potrafił poznać, czy damane przenosi. Wydawało się to nadzwyczaj nieprawdopodobne, niemniej Karede żadnego innego wytłumaczenia nie potrafił wymyślić. Wytłumaczenia, do którego bodaj w najbardziej odległy sposób pasowałoby to, jak rzekomo Tylin traktowała tego młodego człowieka.
— Któregoś dnia, Macie Cauthon — kwaśno stwierdziła Joline — któraś nauczy cię, jak we właściwy sposób należy się odnosić do Aes Sedai, i mam nadzieję, że będę się temu mogła przyglądać.
Wysoka Lady i Selucia wybuchły śmiechem. Dobrze było widzieć, że mimo niewoli nie upadła na duchu. Bez wątpienia pomogło towarzystwo pokojówki. Niemniej czas nadszedł. Trzeba rozpocząć szaleńczy gambit. — Generale Merrilin — oznajmił Karede. — Stoczyłeś krótką, ale błyskotliwą kampanię i osiągnąłeś cuda, me pozwalając na wykrycie twojej armii. Muszę ci wszak z przykrością donieść, że generał Chisen odkrył twój prawdziwy cel. Zawrócił armię i teraz co sił maszeruje w kierunku Przesmyku Malvide. Będzie tu za dwa dni. Niedaleko stąd mam dziesięć tysięcy ludzi, dość, żeby cię zatrzymać do czasu, aż przybędzie. Ale to wystawiłoby na niebezpieczeństwo Wysoką Lady Tuon, czego wolałbym uniknąć. Pozwól mi z nią odejść, a ja pozwolę ci bez szwanku wycofać się z twoimi ludźmi. Zanim przybędą wojska Chisena, znajdziesz się po przeciwnej stronie gór, głęboko w Przełęczy Molvaine, a na terenie Murandy, zanim cię dogoni. W przeciwnym razie zostaniecie wybici do nogi. Chisen ma ilość ludzi, żeby was zetrzeć na proch. To nie będzie bitwa. Sto tysięcy ludzi przeciwko dziesięciu oznacza rzeź.
Pozwolili mu mówić, twarze mieli tak pozbawione wyrazu, jakby ich ogłuszyło. Ale wyszkoleni byli świetnie. A może faktycznie przeżyli wstrząs, widząc, jak plan Merrilina zawodzi w ostatniej chwili.
Merrilin podkręcił siwego wąsa długimi palcami. Na jego ustach chyba błąkał się uśmiech.
— Obawiam się, że mylisz mnie z kimś, generale sztandaru Karede. — Na przestrzeni jednego zdania jego głos nabrał niespotykanej głębi. — Jestem bardem, co z pewnością jest bardziej honorowe, niż być dworskim trubadurem, ale żadnym generałem. Człowiek, o którego ci chodzi, to lord Matrim Cauthon. — Wykonał nieznaczny ukłon w stronę młodego człowieka, który właśnie wciskał na głowę stożkowaty kapelusz.
Karede zmarszczył brwi. Zabaweczka Tylin był generałem? Pogrywali sobie z nim w jakieś gierki?
— Masz mniej więcej stu ludzi ze Straży Skazańców i może jakichś dwudziestu Ogrodników — spokojnie powiedział Cauthon. — Z tego, co słyszałem, z taką siłą mógłbyś stoczyć równorzędny bój z pięciokrotnie liczniejszym oddziałem zwykłych żołnierzy, ale Legion to nie są zwykli żołnierze, a ja dysponuję siłami znacznie przewyższającymi sześć setek, Jeżeli zaś chodzi o Chisena, o ile tak miał na imię facet, który wycofał się z Przesmyku, nawet jeśli się zorientował, co jest grane, nie dotrze tu prędzej niż za pięć dni. Ostatnie raporty moich zwiadowców donosiły, że maszeruje na południowy zachód Drogą Ebou Dar tak szybko, jak tylko może. Jednak chcę cię zapytać o coś innego. Czy możesz bezpiecznie zawieźć Tuon do Pałacu Tarasin?
Karede poczuł się, jakby go Hartha kopnął w brzuch i nie tylko dlatego, że tamten tak swobodnie posłużył się imieniem Wysokiej Lady.
— Chcesz powiedzieć, że mogę z nią odjechać? — zapytał z niedowierzaniem.
— Pod warunkiem, że ona ci ufa. I że potrafisz ją bezpiecznie zawieźć do pałacu. Póki tam nie dotrze, grozi jej niebezpieczeństwo. Na wypadek gdybyś nie wiedział, cała twoja Cholerna Zawsze Zwycięska Przeklęta Armia tylko czyha, żeby jej podciąć gardło albo zgnieść głowę głazem.
— Wiem — odrzekł Karede głosem znacznie spokojniejszym niż targające nim emocje. Dlaczego ten mężczyzna miałby uwolnić Wysoką Lady po tym, jak Biała Wieża zadała sobie tyle trudu z jej porwaniem? Dlaczego? Po tej krótkiej, krwawej kampanii? — Zginiemy do ostatniego człowieka, jeśli to będzie konieczne dla zapewnienia jej bezpieczeństwa, Najlepiej będzie, jak wyruszymy od razu. — Zanim tamten zmieni zdanie. Zanim Karede obudzi się z tego majaczenia w gorączce. A z pewnością wyglądało to jak majaczenie.
— Nie tak szybko. — Cauthon zwrócił się ku Wysokiej Lady. — Tuon, czy ufasz, że ten człowiek zawiezie cię bezpiecznie do pałacu w Ebou Dar? — Karede zdławił w sobie przemożne pragnienie, by się skrzywić. Ten człowiek mógł sobie być generałem i lordem, ale nie miał prawa tak bezceremonialnie posługiwać się imieniem Wysokiej Lady!
— Straży Skazańców zawsze gotowa jestem zawierzyć życie — spokojnie odparła Wysoka Lady. — A temu człowiekowi bardziej niż jakiemukolwiek innemu. — Obdarzyła Karedego uśmiechem. Nawet w dzieciństwie uśmiechała się rzadko. — Może przypadkiem masz ze sobą moją lalkę, generale sztandaru Karede?
Skłonił się przed nią ceremonialnie. Ze sposobu, w jaki się wypowiadała, wnosił, że wciąż mówi zza woalki.
— Proszę o wybaczenie, Wysoka Lady. Wszystko straciłem podczas Wielkiego Pożaru Sohimy.
— To znaczy, że przechowywałeś ją przez dziesięć lat. Przyjmij moje kondolencje z powodu śmierci żony i syna, on zginął dzielnie i z honorem. Niewielu ludzi zdolnych jest bodaj raz wejść do płonącego budynku. Uratował pięcioro ludzi i się nie podniósł.
Karede poczuł, jak go ściska w gardle. A więc interesowała się jego losem. Mógł tylko skłonić się znowu, jeszcze głębiej niż przedtem.
— Dość tego — mruknął Cauthon. — Jeżeli wciąż będziesz to robił, nabijesz sobie guzów. Gdy tylko ona i Selucia się spakują, zabierzesz je stąd i popędzisz co sił w końskich nogach. Talmanes, podrywaj Legion. Nie chodzi o to, że ci nie ufam, Karede, ale spokojniej będę spał po drugiej stronie Przesmyku.
— Matrim Cauthon jest moim mężem — oznajmiła Wysoka Lady czystym, wyraźnym głosem. Wszyscy zamarli. — Matrim Cauthon jest moim mężem.
Karede poczuł się, jakby go Hartha kopnął znowu. Nie, nie Hartha. Aldazar. Co to za szaleństwo? Cauthon wyglądał jak człowiek przyglądający się strzale lecącej mu prosto w twarz, wiedząc, że nie zdąży się uchylić.
— Przeklęty Matrim Cauthon jest moim mężem. Ty posługujesz się takimi słowami, nieprawdaż?
To musiały być majaczenia w gorączce.
Minęła chyba minuta, zanim Mat był w stanie się odezwa Choćby sczezł, zajęło pewnie godzinę, aż się mógł poruszyć, Kiedy wreszcie to zrobił, zerwał z głowy kapelusz, podszedł do Tuon i schwycił Brzytwę za uzdę. Tuon spojrzała na niego z góry, chłodna niczym królowa na przeklętym tronie. Wszystkie te bitwy do akompaniamentu przeklętych kości toczących się w głowie, wszystkie potyczki i rajdy... A teraz kości zatrzymały się, gdy wyrzekła parę słów. Cóż, przynajmniej wiedział, że to, co się wydarzyło, było, cholera, przeznaczone przeklętemu Matowi Cauthonowi.
— Dlaczego? To znaczy wiedziałem, że wcześniej czy później to powiesz, ale dlaczego teraz? Lubię cię, może nawet bardziej niż lubię i podobało mi się, jak cię całowałem — wydawało mu się, że Karede chrząknął. — Ale ty nie zachowywałaś się jak zakochana kobieta. Przez połowę czasu jesteś jak kula lodu, przez drugą połowę nieustannie mi dokuczasz.
— Miłość? — w słowach Tuon słuchać było zaskoczenie, — Być może z czasem się pokochamy, Matrim, ale zawsze wiedziałam, że wyjdę za mąż w służbie Imperium. Co masz na myśli, mówiąc, że wiedziałeś, iż wypowiem te słowa?
— Mów mi Mat. — Matrimem nazywała go tylko matka i to zazwyczaj, gdy pakował się w kłopoty, oraz siostry, gdy opowiadały o nim historie, przez które kłopoty miał mieć.
— Masz na imię Matrim. Co chciałeś powiedzieć?
Westchnął. Ta kobieta nigdy dużo nie chciała. Tylko żeby wszystko szło po jej myśli. Jak wszystkie inne kobiety, jakie w życiu znał.
— Przeszedłem przez ter’angreal do jakiegoś innego miejsca, może innego świata. Ludzie, których tam spotkałem, tak naprawdę nie byli ludźmi... wyglądali jak węże... ale oni potrafią odpowiedzieć każdemu na trzy pytania, a ich odpowiedzi zawsze są prawdziwe. Jedna z moich brzmiała, że ożenię się z Córką Dziewięciu Księżyców. Ale ty też nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Dlaczego teraz?
Tuon nachyliła się w siodle, na jej ustach igrał nieznaczny uśmiech. I pięścią uderzyła go mocno w głowę!
— Twoje przesądy są już dostatecznie niedobre, ale kłamstw tolerować nie będę. To kłamstwo jest zabawne, prawda, ale mimo wszystko jest kłamstwem!
— Na Światłość, to prawda — protestował, nasadzając na głowę kapelusz. — Możesz się sama przekonać, jeśli się potrafisz zmusić, by porozmawiać z Aes Sedai. One opowiedzą ci o Aelfinn i Eelfinn.
— To może być prawda — wtrąciła Edesina, jakby próbowała okazać się pomocna. — Do Aelfinn można dotrzeć przez ter’angreal znajdujący się w Kamieniu Łzy, z tego, co wiem, i rzekomo mają udzielać wyłącznie prawdziwych odpowiedzi.
Mat popatrzył na nią ze złością. Faktycznie, cholernie pomocna z tymi jej: „z tego, co wiem” i „rzekomo”. Tuon nie odrywała odeń wzroku, jakby Edesina wcale się nie odezwała.
— Odpowiedziałem na twoje pytanie, Tuon, teraz ty odpowiedz na moje.
— Wiesz, że damane potrafią przepowiadać los? — Obrzuciła go twardym spojrzeniem, jakby oczekiwała, że zarzuci jej zabobonność, lecz on tylko skłonił się krótko. Niektóre Aes Sedai przepowiadały przyszłość. Dlaczego nie damane? — Poprosiłam Lidyę, żeby mi przepowiedziała moją przed lądowaniem w Ebou Dar. Oto co powiedziała: „Strzeż się lisa, który płoszy kruki, ponieważ ożeni się z tobą i uwiezie cię ze sobą. Strzeż się człowieka, który pamięta twarz Jastrzębiego Skrzydła, ponieważ ożeni się z tobą i uwolni cię. Strzeż się człowieka czerwonej ręki, ponieważ jego poślubisz i żadnego innego”. Najpierw w oko wpadł mi twój pierścień. — Mimowolnie przesunął kciukiem po wydłużonym oku pierścienia, a ona uśmiechnęła się. Nieznacznie, ale się uśmiechnęła. — Lis płoszący dwa kruki podrywające się do lotu i dziewięć półksiężyców. Sugestywne, nie powiesz? A ty wypełniłeś drugą część przepowiedni, więc wiem już, że to ty. — W gardle Seluci zrodził się jakiś dziwny odgłos, a Tuon pogroziła jej palcem, Pulchna kobieta poddała się, poprawiła chustę na głowie, ale spojrzeniu, jakim obrzuciła Mata, powinien towarzyszyć sztylet w dłoni.
Zaśmiał się bez wesołości. Krew i krwawe popioły. Pierścień był próbną odbitką z jubilerskiej formy, kupioną tylko dlatego, że pasowała na jego palec; oddałby wspomnienia widoku oblicza Artura Jastrzębie Skrzydło razem ze wszystkimi innymi wspomnieniami, gdyby tylko mógł się pozbyć z głowy przeklętych węży; a mimo to dzięki tym wszystkim rzeczom zdobył żonę. Legion Czerwonej Ręki nigdy by się nie narodził, gdyby nie wspomnienia tych wszystkich bitew.
— Wychodzi na to, że fakt, iż jestem ta’veren, działa w równym stopniu na mnie, co na wszystkich dookoła. — Przez chwilę sądził, że znowu go uderzy. Uśmiechnął się najpiękniej, jak umiał. — Ostatni pocałunek, zanim odjedziesz?
— Nie jestem teraz w nastroju — odrzekła chłodno. Surowy sędzia powrócił. Wszyscy więźniowie zostaną natychmiast powieszeni. — Może później. Jak chcesz, jedź ze mną do Ebou Dar. Czeka na ciebie zaszczytna pozycja w Imperium.
Pokręcił przecząco głową, nawet przez moment się nie zastanawiając. Na Leilwin ani na Domona nic nie czekało, podobnie jak na Aes Sedai czy Legion.
— Następnym razem, kiedy spotkam Seanchan, będzie to na jakimś polu bitwy, Tuon. — Choćby sczezł, tak będzie. Jego życie toczyło się w ten sposób, niezależnie, co począł. — Nie jesteś moim wrogiem, ale twoje Imperium jest.
— Ty też nie jesteś moim wrogiem, mężu — odparła chłodno. — Ale żyję po to, żeby służyć Imperium.
— Cóż, myślę, że lepiej będzie, jak się już spakujesz... — Urwał, słysząc odgłos kopyt. Ktoś nadjeżdżał cwałem.
Po chwili Vanin ściągnął wodze smukłego siwka obok wierzchowca Tuon, zmierzył wzrokiem Karedego i Straż Skazańców, splunął przez szczelinę w zębach i wsparł się na wysokim łęku siodła.
— W miasteczku pięć mil na zachód jest jakieś dziesięć tysięcy żołnierzy — grubas poinformował Mata. — Tylko jeden to Seanchanin, na ile się zorientowałem. Reszta to Altaranie, Tarabonianie, Amadicianie. Wszyscy konno. Sprawa polega na tym, że rozpytują o ludzi w takich zbrojach. — Skinął głową w kierunku Karede. — I plotka głosi, że ten, który zabije dziewczynę opisywaną mniej więcej jak Wysoka Lady, ma obiecane sto tysięcy złotych koron. Wszystkim ślina cieknie z ust.
— Mogę się prześlizgnąć — powiedział Karede. Jego szczera twarz wyglądała nieomal ojcowsko. Głos brzmiał śpiewem obnażonej klingi.
— A jak się nie uda? — zapytał cicho Mat. — To nie przypadek, że są tak blisko. Zwęszyli twój trop. Jeszcze jeden ślad może im wystarczyć, aby zabili Tuon. — Twarz Karedego pociemniała.
— Zamierzasz dotrzymać słowa? — Obnażony miecz, który wkrótce zostanie użyty. Co gorsza, Tuon patrzyła, mierząc Mata wzrokiem jak prawdziwy surowy sędzia. Choćby sczezł, jeśli ona umrze, wraz z nią umrze coś w jego wnętrzu. Ażeby do tego nie dopuścić, musiał zrobić coś, czego nienawidził bardziej niż pracy. Ongiś wydawało mu się, że bitwy, jakkolwiek ich nie znosił, są mimo wszystko lepsze od pracy. Blisko dziewięciuset poległych na przestrzeni kilku dni sprawiło, że zmienił zdanie.
— Tak — odrzekł. — Ona jedzie z tobą. Ale zostawisz mi dwunastu ze Straży Skazańców i kilku tych Ogrodników. Jeżeli mam odciągnąć od ciebie pościg, muszą uwierzyć, że jestem tobą.
Tuon zostawiła większość rzeczy, jakie Mat jej kupił, ponieważ przeszkadzałyby w szybkiej jeździe. Bukiecik róż, który jej dał, zawinęła w płótno tak pieczołowicie, jakby były z dmuchanego szkła i wcisnęła do juków. Nie pożegnała się z nikim, prócz pani Anan — naprawdę będzie tęskniła za rozmowami — i tym sposobem wraz z Selucią były właściwie zaraz gotowe do drogi. Mylen uśmiechała się tak szeroko na jej widok, że musiała pogłaskać drobną damane. Wychodziło na to, że słowo o niedawnych wydarzeniach rozniosło się, ponieważ gdy jechała przez obóz ze Strażą Skazańców, żołnierze Legionu wstawali na jej widok i kłaniali się. Przypominało to inspekcję regimentów w Seandarze.
— Co o nim myślisz? — zapytała Karedego, gdy tylko opuścili obóz i przeszli w cwał. Nie musiała tłumaczyć, kogo miała na myśli.
— Nie jest moją rzeczą osądzać, Wysoka Lady — powiedział ponuro. Wciąż rozglądał się wokół, zerkając za każde drzewo. — Służę Imperium i Imperatorowej, oby żyła wiecznie.
— Jak my wszyscy, generale sztandaru. Ale pytam o twoje zdanie.
— Dobry generał, Wysoka Lady — odparł bez wahania, — Odważny, lecz pozbawiony brawury. Nie da się zabić tylko po to, żeby dowieść, jak jest odważny. Poza tym... łatwo się adaptuje do sytuacji. Skomplikowany człowiek, wielowarstwowy. No i, jeśli mi wybaczysz, Wysoka Lady, człowiek, który cię kocha. Widziałem, jak na ciebie patrzył.
Kochał ją? Może. Sądziła, że ona też może go kiedyś pokochać. Jej matka kochała ojca, tak powiadano. I człowiek skomplikowany, wielowarstwowy? Przy Macie Cauthonie cebula przypominała jabłko! Podrapała się po głowie. Wciąż nie potrafiła przywyknąć do wrażenia, z jakim wiązało się posiadanie włosów.
— W pierwszej kolejności potrzebna mi będzie brzytwa.
— Najlepiej zaczekać z tym do Ebou Dar, Wysoka Lady.
— Nie — sprostowała delikatnie. — Jeśli mam umrzeć, umrę jako ta, którą jestem. Właśnie zdjęłam welon.
— Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. — Uśmiechnął się, urękawicznioną dłoń przykładając do serca, aż stal za dźwięczała o stal. — Jeżeli umrzemy, umrzemy jako ci, którymi jesteśmy.