28 W Malden

Kiedy tuż przed pierwszym brzaskiem Faile po raz ostatni zapinała w talii szeroki pasek ze złotych ogniw, do wnętrza małego, zatłoczonego namiotu, gdzie wszystkie spały, weszła Dairaine. Na zewnątrz niebo już pewnie robiło się szare wewnątrz równie dobrze wciąż mogłaby panować noc. Lecz oczy Faile zdążyły przywyknąć do ciemności. Szczupła, drobna kobieta z czarnymi lokami spływającymi do pasa marszczyła czoło, równocześnie rozpaczliwie ziewając. W Cairhien zajmowała pozycję ustępującą tylko Głowie jej Domu, ostatniej nocy została obudzona, ponieważ Sevanna nie mogła spać i chciała, żeby jej ktoś poczytał. Sevanna lubiła głos Dairaine, a zapewne również jej donosy o rzekomych wybrykach gai’shain Sevanny. Cairhienianka nigdy nie została napiętnowana jako jedna z tych, które nie potrafią zadowolić swej pani, Teraz jej dłonie powędrowały do złotej obroży i zawahały się, i na widok Faile, Alliandre oraz Maighdin już ubranych, na nogach.

— Zapomniałam odłożyć książkę na właściwie miejsce —, powiedziała głosem niczym kryształowe dzwoneczki, zawracając ku wyjściu z namiotu. — Sevanna każe mnie wychłostać, kiedy po obudzeniu przekona się, że książka nie leży na , miejscu.

— Ona kłamie — warknęła Maighdin, a Dairaine skoczyła do wyjścia.

Faile to wystarczyło. Schwyciła kaptur tamtej i zawlokła ją do namiotu. Dairaine otworzyła usta do krzyku, ale Alliandre zakryła je dłonią i wszystkie trzy powaliły kobietę na zasłaną kucami podłogę. A siły wszystkich trzech się przydały. Dairaine była drobna, lecz wiła się jak wąż, próbowała drapać, gryźć. Podczas gdy tamte ją trzymały, Faile dobyła drugi z ukradzionych noży, zresztą zupełnie niezły sztylet z karbowaną stalową rękojeścią i ostrzem dłuższym niż jej dłoń, i zaczęła ciąć pasy i koców.

— Skąd wiedziałaś? — zapytała Alliandre, trzymając Dairaine za jedną rękę, a dłonią zatykając jej usta i unikając równocześnie pogryzienia. Maighdin usiadła na nogach tamtej i wykręciła jej drugą rękę. Dairaine wciąż się wyrywała, choć musiała już pojąć daremność wszelkiego oporu.

— Wcześniej marszczyła brwi, ale kiedy się odezwała, jej twarz była zupełnie gładka. Reszty się domyśliłam. Gdyby naprawdę martwiła się chłostą, zmarszczyłaby czoło jeszcze bardziej. — Złotowłosa nie była szczególnie kompetentną pokojówką damy, za to dysponowała rozwiniętym zmysłem obserwacji.

— Ale co nasunęło jej podejrzenia?

Maighdin wzruszyła ramionami.

— Może jedna z nas wyglądała na winną lub sprawiała dziwne wrażenie. Choć nie jestem w stanie wyjaśnić, jak bez światła mogła się zorientować.

Wkrótce Dairaine była dokładnie skrępowana, kostki i nadgarstki miała związane za plecami. Już się tak nie wyrywała jak przedtem. Zwinięty w kłębek fragment oderwanej bielizny umocowany w ustach kolejnym pasem koca posłużył jako knebel, zza którego dobywały się tylko niewyraźne postękiwania. Zadarła do góry głowę, żeby wściekle na nie spojrzeć. Faile nie potrafiła dobrze dostrzec twarzy, ale nie oczekiwała innego wyrazu niż wściekłość lub błaganie, a Dairaine błagała tylko Shaido. Wykorzystywała swą pozycję gai’shain Sevanny, żeby znęcać się nad innymi gai’shain, a pozostałym gai’shain Sevanny naprzykrzała się, opowiadając o nich niestworzone historie. Kłopot polegał na tym, że nie mogły jej tu zostawić. W każdej chwili mógł ktoś wejść, wzywając je na służbę.

— Możemy ją zabić i ukryć ciało — zaproponowała Alliandre, przeczesując palcami włosy. Podczas walki jej fryzura znalazła się w nieładzie.

— Gdzie? — zapytała Maighdin, zajmując się w ten sam sposób swoimi złotymi jak słońce włosami. W tonie jej głosu nie było nic z uniżoności pokojówki zwracającej się do królowej. Więźniowie w niewoli musieli traktować się jak równi, w przeciwnym razie pomagali strażnikom. Trochę czasu zabrało, nim Alliandre to zrozumiała.

— Gdzieś, gdzie nie znajdą jej do jutra. Sevanna może wysłać ludzi za Galiną, aby sprowadzili nas z powrotem, jeśli uzna, że zabiliśmy jedną z jej niewolnic. — Wypowiedziała to słowo z ostateczną przyganą, na jaką było ją stać. — A ja nie ufam Galinie, że nie pozwoli im nas zabrać.

Dairaine znów zaczęła szarpać się w więzach i stękać jeszcze głośniej niż przedtem. Może mimo wszystko zdecydowała się błagać o litość.

— Nie zabijemy jej — postanowiła Faile. Nie chodziło o skrupuły czy litość. Po prostu nie miały gdzie ukryć ciała, by nie zostało zbyt szybko odkryte i gdzie mogłyby z nim dotrzeć niepostrzeżenie. — Obawiam się, że musimy zmienić plany. Zaczekajcie tutaj.

Wyjrzała z namiotu, zobaczyła niebo, które powoli przybierało perłową barwę oraz przyczynę podejrzliwości Dairaine. Na zewnątrz zgodnie z ustaleniami czekały Bain i Chiad w bieli, aby odprowadzić je na miejsce spotkania. Rolan i jego przyjaciele zapewne jeszcze nie zasiedli do śniadania — taką miała nadzieję, w przeciwnym razie mogliby zrobić coś głupiego i zniszczyć wszystko — a Bain i Chiad zgłosiły się, by zająć się mężczyznami, którzy chcieliby im przeszkodzić. Jakoś nie potrafiła zmusić się i poprosić ich o wyjaśnienie, jak mają zamiar się nimi zająć. Niektóre poświęcenia najlepiej czuły się pod osłoną tajemnicy. I cichej wdzięczności serca. Dwie gai’shain z wiklinowymi koszami z pewnością nie mogły wzbudzić podejrzeń w Cairhieniance, ale trzydzieścioro czy czterdzieścioro z pewnością tak, a właśnie tylu szło tłumnie w ich stronę po wąskich błotnistych przesmykach między namiotami. Spod białego kaptura zerkała pulchna, pospolita twarz Aravine, spod następnego piękna twarz Lusary. Alvon był tam ze swoim synem Therilem w szatach z ubłoconego płótna namiotowego, była Alainia, pulchna amadicjańska jubilerka w brudnych zgrzebnych lnach, Dormin, krępy cairhieniański szewc, wreszcie Corvila, szczupły tkacz, miejscowy, z Altary i... Nie stanowili nawet jednej dziesiątej tych, którzy jej przysięgli, ale tak liczne zgromadzenie gai’shain wzbudziłoby podejrzliwość nawet w kamieniu. Zwłaszcza w zestawieniu z faktem, że wszystkie trzy były ubrane. Dairaine z pewnością słyszała, kogo na ten ranek wezwała Sevanna. Skąd się dowiedzieli, że dzisiaj jest dzień ucieczki? Za późno, żeby się tym martwić. Gdyby któryś z Shaido również wiedział, dawno wywleczono by je z namiotu.

— Co wy tu robicie? — zapytała.

— Chcieliśmy być przy tym, jak odejdziesz, moja pani — odrzekł Theril swoim pospolitym, ledwo zrozumiałym akcentem. — Bardzo uważaliśmy, żeby dotrzeć tu pojedynczo lub dwójkami.

Lusara pokiwała z zadowoleniem głową i nie była jedyna w tłumie.

— Cóż, możemy się już pożegnać — zdecydowanie oznajmiła Faile. Nie trzeba im mówić, jak bardzo narazili na szwank całą ucieczkę. — Do czasu, aż po was wrócę. — Jeżeli ojciec nie da jej armii, Perrin będzie musiał. Dzięki swej przyjaźni z Randem al’Thorem. Światłości, gdzie on się podziewał? Nie! Powinna być zadowolona, że jeszcze tu nie dotarł, że nie dał się zabić w daremnej próbie prześlizgnięcia się do obozu i uratowania jej. Powinna się z tego cieszyć i nie myśleć o powodach, które go zatrzymują. — Teraz idźcie, zanim ktoś was zobaczy i zacznie opowiadać historie. I z nikim na ten temat nie rozmawiajcie. — Ze strony popleczników nic jej nie groziło, w przeciwnym razie dawno trafiłaby w kajdany, ale wśród gai’shain było zbyt wielu takich jak Dairaine i nie dotyczyło to tylko od dawna przebywających w niewoli Cairhienian. Niektórzy ludzie mieli naturalne skłonności do lizania dłoni oprawców, gdziekolwiek się znaleźli. Mężczyźni ukłonili się, kobiety dygnęły, niektórzy przyłożyli kłykcie do czół — jakby w każdej chwili ktoś nie mógł wystawić głowy z namiotu i ich zobaczyć — a potem z ponurymi wyrazami twarzy rozeszli się w różne strony. Naprawdę chcieli się przyglądać, jak ucieka! Nie miała czasu, żeby teraz dawać wyraz rozdrażnieniu. Podbiegła do Bain i Chiad, pospiesznie wyjaśniła im sytuację w namiocie.

Kiedy skończyła, wymieniły spojrzenia, a potem postawiły kosz na ziemi i zamigotały palcami w mowie dłoni Panien. Nie patrzyła na ich ręce, ponieważ rozmowa najwyraźniej miała być prywatna. Tak czy siak, pewnie nie zrozumiałaby zbyt wiele. Ich palce poruszały się zbyt szybko. Płomiennowłosa Bain o ciemnoniebieskich oczach była od niej o pół dłoni wyższa szarooka Chiad tylko o palec. Były jej bliskimi przyjaciółkami, ale siebie adoptowały jako pierwsze siostry, a to tworzyło więź mocniejszą niż jakakolwiek przyjaźń.

— Zajmiemy się Dairaine Saighan — powiedziała w końcu Chiad. — Ale to oznacza, że musisz sama udać się do miasta.

Faile westchnęła, nic jednak nie mogła na to poradzić. Być może Rolan już nie spał. W tej chwili mógł ją obserwować. Zawsze pojawiał się jakby znikąd, gdy tylko go potrzebowała. Z pewnością nie przeszkodzi jej w ucieczce... przecież sam obiecał zabrać ją ze sobą kiedy opuści obóz! Mimo to wciąż nie porzucił nadziei i nie porzuci jej, póki Faile będzie nosiła biel. On i te jego gry w pocałunki! Być może chciałby zatrzymać ją w szatach gai’shain odrobinę dłużej. Kiedy mężczyźni próbowali pomóc, zawsze im się wydawało, że ich sposób jest jedyny.

Bain i Chiad wślizgnęły się do małego namiotu, po chwili na zewnątrz wyszły Alliandre i Maighdin. W środku naprawdę nie było miejsca dla pięciu. Maighdin obeszła namiot i wróciła z koszykiem, identycznym jak przyniesiony przez Bain i Chiad. Z każdego wystawały brudne szaty gai’shain, przez co wyglądał jak kosz z praniem, ale pod nimi były prawie dopasowane sukienki, mały toporek, proca, rzemienie na wnyki, krzesiwo, woreczki z mąką, otrębami, suszoną fasolą, solą, drożdżami oraz kilka monet, jakie udało się zdobyć, czyli jednym słowem wszystko, czego potrzebowały, by dotrzeć do Perrina. Galina wyprowadzi je z obozu, ale nie sposób przewidzieć, w jakim kierunku zawiodą ją „sprawy Aes Sedai”. Od początku powinny być samowystarczalne. Faile uważała, że Aes Sedai porzuci je, gdy tylko będzie mogła.

Maighdin stała nad swoim koszykiem, otaczała ją aura zdecydowania, szczęki miała zaciśnięte, oczy twarde, natomiast oblicze Alliandre zdobił uśmiech.

— Postaraj się nie wyglądać na tak zadowoloną — poradziła Faile. Gai’shain wywodzący się z mieszkańców mokradeł rzadko się uśmiechali, a nigdy tak radośnie.

Alliandre spróbowała przybrać inny wyraz twarzy, lecz za każdym razem, gdy uśmiech już znikał, wypełzał znowu.

— Dzisiaj uciekamy — powiedziała. — Nie potrafię się nie uśmiechać.

— Przestaniesz, gdy zobaczy cię któraś z Mądrych i postanowi się przekonać, czemu jesteś taka szczęśliwa.

— Ani wśród namiotów gai’shain, ani w Malden zapewne nie spotkamy żadnej Mądrej — odrzekła tamta, wciąż się uśmiechając Maighdin, mimo zupełnie innego nastroju, przytaknęła.

Faile poddała się. Po prawdzie, mimo przejść z Dairaine, sama czuła uniesienie. Dzisiaj uciekały.

Bain wyszła z namiotu, przytrzymała Chiad jego klapę, a tamta na plecach wyniosła z wnętrza tobołek owinięty w koc i na tyle duży, żeby można w nim domyślać się obecności małej kobietki zgiętej wpół. Chiad była silna, ale musiała się pochylić, żeby ciężar nie odgiął jej w tył.

— Dlaczego ona się nie rusza? — zapytała Faile. Nie bała się, że zabiły Dairaine. Rygorystycznie przestrzegały reguł stanu gai’shain, a jedną z nich był całkowity zakaz przemocy. Ale w kocu mogło być martwe drewno, tak był nieruchomy.

Bain odpowiedziała cicho, w jej oczach lśniło rozbawienie.

— Pogłaskałam ją po włosach i powiedziałam, że poczują niezadowolenie, jeśli będę jej musiała wyrządzić krzywdę. Prosta prawda, biorąc pod uwagę, ile toh kosztowałby mnie choć jeden wymierzony jej klaps. — Chiad zachichotała, — Myślę, że Dairaine Saighan uznała, że jej grozimy. Myślę, że będzie bardzo cicha i nieruchoma, póki jej nie uwolnimy. — Aż się zatrzęsła od bezgłośnego śmiechu. Poczucie humoru Aielów wciąż pozostawało dla Faile zagadką. Wiedziała, że przecież zostaną surowo ukarane. Pomoc w próbie ucieczki była karana równie ostro jak sama próba ucieczki.

— Jestem i będę wam bardzo wdzięczna — odrzekła, — I tobie, i Chiad, teraz i zawsze. Mam wobec was wielkie toh — Lekko pocałowała Bain w policzek, od czego tamta oczy wiście spłonęła rumieńcem czerwonym jak włosy. Aielowie byli bardzo pruderyjni w miejscach publicznych. Pod pewnymi względami.

Bain zerknęła na Chiad i lekki uśmiech pojawił się na jej ustach.

— Kiedy spotkasz Gaula, powiedz mu, że Chiad jest gai’shain u mężczyzny o silnych dłoniach, mężczyzny, którego serce to ogień. On zrozumie. Muszę pomóc zanieść jej ten ciężar w bezpieczne miejsce. Obyś zawsze znalazła wodę i cień, Faile Bashere. — Koniuszkami palców delikatnie musnęła policzek Faile. — Któregoś dnia znów się spotkamy.

Podeszła do Chiad, ujęła jeden z końców koca, a potem szybko odeszły z ciężarem. Gaul może i zrozumie, Faile nie pojmowała. Przynajmniej tego o ognistym sercu, wątpiła też, by dłonie Manderica w najmniejszym stopniu interesowały Chiad. Tamtemu brzydko pachniało z ust i kiedy nie udawał się na zbójeckie lub myśliwskie wyprawy, pił od samego rana. Natychmiast opamiętała się, przegnała z głowy myśli o Gaulu i Mandericu, zarzuciła kosz na ramię. Już zmarnowały zbyt dużo czasu.

Niebo powoli oblekało się w barwy i jasność dnia, wśród bezładnej pstrokacizny namiotów pod murami Malden spieszyli gai’shain — na miejsce zleconych obowiązków, z jakimiś ciężarami, które przynajmniej sprawiały wrażenie, że coś robią — nikt nie zwracał uwagi na trzy kobiety niosące ku bramom miasta kosze z praniem. Prania zawsze było dużo, nawet dla gai’shain Sevanny. Gai’shain z mokradeł było zbyt wielu, żeby Faile znała wszystkich, zrazu nikt znajomy nie wpadł jej w oko i tak było do czasu, aż dotarły na miejsce, gdzie przestępując z nogi na nogę, stały Arrela i Lacile z koszami na ramionach. Arrela była wyższa od większości kobiet Aielów, smagła, ciemne włosy strzygła krótko jak Panny i chodziła na męską modłę. Lacile była niska, blada, szczupła, we włosy wplatała czerwone wstążki, choć włosy te nie były dłuższe niż u towarzyszki niewoli. W sukniach chodziła wdzięcznie, a kiedy zakładała spodnie, jej chód nabierał wyuzdanego charakteru. Obie jak na komendę wydały z siebie autentyczne westchnienia ulgi.

— Myślałyśmy, że coś się stało — powiedziała Arrela.

— Nic, z czym byśmy sobie nie poradziły — uspokoiła ją Faile.

— Gdzie są Bain i Chiad? — nerwowo zapytała Lacile.

— Miały coś innego do załatwienia — odrzekła Faile. — Idziemy same.

Tamte wymieniły spojrzenia, a w ich westchnieniach tym razem nie było już ulgi. Oczywiście, że Rolan im nie przeszkodzi. Nie będzie się wtrącał do ich ucieczki. Oczywiście, że nie.

Nabijane żelazem bramy Malden stały rozwarte na oścież, ich skrzydła opierały się o granitowe mury — i tak było od upadku miasta. Rdza pobrązowiła żelazne sztaby, a zawiasy przeżarła do tego stopnia, że zamknięcie bram mogło się okazać niemożliwe. W szarych wieżach strzegących wjazdu wiły sobie gniazda gołębie.

Były pierwsze w mieście. A przynajmniej Faile nikogo nie widziała w głębi ulicy. Kiedy przeszły przez bramę, wydobyła sztylet z pochwy w rękawie i trzymała go w wyprostowanej ręce, ostrzem przyciśniętym do nadgarstka.

Pozostałe kobiety poszły za jej przykładem, choć brakowało im wprawy. Bez Bain i Chiad, z nadzieją, że Rolan i jego przyjaciele są zajęci czymś innym, musiały same zadbać o swoje bezpieczeństwo. Malden nie było aż tak niebezpieczne dla kobiety — dla kobiety gai’shain; ze Shaido, którzy próbowali polować na swoje, radzono sobie szybko za pomocą srogiej pokuty — nie było aż tak niebezpieczne dla kobiety jak ta część obozu, w której mieszkali Shaido, niemniej czasami zdarzały się tu napaści, bywało, że zbiorowe. Światłości, spraw, żeby, jeśli ich zaczepią, był to tylko jeden lub dwóch. Z jednym lub dwoma mogą sobie poradzić i zabić z zaskoczenia, zanim zorientują się, że te gai’shain mają zęby. Jeżeli będzie ich więcej, zrobią, na co je stać, ale w końcu garncarz czy tkacz Aielów był równie groźny, co wyszkolony żołnierz jakiegoś lorda. Nie dbając o ciężar koszy, wędrowały na paluszkach, oczy biegały im na wszystkie strony, w każdej chwili były gotowe uciekać w dowolnym kierunku.

Mimo iż pożar oszczędził tę część miasta, i tak przedstawiała sobą obraz ruiny. Skorupy zastawy stołowej i ceramiki chrzęściły pod miękkimi białymi butami. Strzępy odzieży zdartej z mężczyzn i kobiet obróconych w gai’shain wciąż zaściełały szare kamienie bruku. Na te żałosne, zetlałe łachy przez ponad miesiąc padał najpierw śnieg, a potem deszcz, Faile wątpiła, by teraz przyciągnęły wzrok najnędzniejszego łachmaniarza. Tu i tam poniewierały się dziecięce zabawki — drewniany koń czy lalka, z której już płatkami obłaziła farba — porzucone przez młodych, którym pozwolono uciec wraz z bardzo starymi, chorymi i słabymi. Kryte łupkiem drewniane czy kamienne domy przy ulicy ziały wybitymi otworami okien i drzwi. Wraz ze wszystkimi przedmiotami codziennego użytku, jakie wpadły w oko Shaido, miasto ogołocone zostało z każdego luźnego kawałka drewna i tylko fakt, że rozbiórka domów była mniej efektywna niż ścinanie drzew w otaczających lasach, oszczędził drewniane konstrukcje budynków. Ich fasady kojarzyły się Faile z pustymi oczodołami czaszki. Wędrowała tymi ulicami masę razy, ale dopiero teraz odniosła wrażenie, że jest obserwowana. Aż włosy jeżyły jej się na głowie.

W połowie drogi przez miasto obejrzała się ku bramom, od których dzieliło ją nie więcej niż sto pięćdziesiąt kroków. Ulica wciąż pozostawała pusta, ale wkrótce mieli się na niej pojawić pierwsi mężczyźni i kobiety z wiadrami na wodę. Czerpanie wody zaczynało się wcześnie i trwało cały dzień. Należało się pospieszyć. Skręciła w wąską, boczną uliczkę, przyspieszyła kroku, choć miała kłopoty z utrzymaniem kosza w równowadze. Pozostałe zapewne radziły sobie nie lepiej, lecz żadna się nie skarżyła. Muszą się gdzieś schować, zanim pojawią się tamci gai’shain. Nie było żadnych powodów, aby gai’shain wchodząc do miasta, plątali się po bocznych uliczkach, miast zmierzać prosto do cysterny pod fortecą. Czyjaś chęć zaskarbienia sobie drobnej łaski lub po prostu nieostrożne słowo mogą sprawić, że Shaido natychmiast zaczną ich ścigać po mieście, a stąd była tylko jedna droga wyjścia, nie licząc tej przez mury, która wszak wiązała się ze skokiem z wysokości dziesięciu kroków i ryzykiem połamania nóg.

Doszły do dwupiętrowego, kamiennego budynku pozbawionej obecnie szyldu i ziejącej wybitymi oknami gospody, tam Faile szybko weszła do wspólnej sali, pozostałe podążyły za nią. Lacile zdjęła z ramion kosz i oparła się o futrynę drzwi, aby obserwować ulicę. Sklepione belkami pomieszczenie było aż do zakurzonych desek podłogi odwarte ze wszystkiego, a w kamiennym kominku brakowało rusztów, pogrzebaczy i innych utensyliów. Z klatki schodowej na tyłach sali wyłamano poręcze, zniknęły też drzwi do kuchni. Kuchnia była w równie żałosnym stanie. Faile sprawdziła, ponieważ jakieś garnki noże lub łyżki mogły się przydać. Wreszcie postawiła kosz na podłodze i pospieszyła ku klatce schodowej. Był to nadzwyczajny okaz solidnej ciesielskiej roboty, grube belki przygotowano do tego, by przetrwały pokolenia wchodzących i schodzących. Rozbiórka tej klatki nastręczałaby tyleż kłopotów, co zdemolowanie całego budynku. Sięgnęła pod schody i na powierzchni belki nośnej wyczuła szeroką jak nadgarstek, nie całkiem szklaną różdżkę. W swoim czasie jakoś nie potrafiła wymyślić lepszej kryjówki, z drugiej strony, kto by zaglądał w takie miejsce — teraz poczuła, jak opuszcza ją napięcie.

Lacile wciąż trwała przyklejona do framugi drzwi, pozostałe podbiegły do Faile.

— W końcu — powiedziała Alliandre, ostrożnie gładząc różdżkę czubkami palców. — Cena naszej wolności. Co to jest?

Angreal — odrzekła Faile. — A może ter’angreal, Nie wiem na pewno, wiem tylko, że Galina bardzo chce to mieć, a więc musi chodzić o jedno i drugie.

Maighdin śmiało położyła dłoń na różdżce.

— To może być i jedno, i drugie — mruknęła. — Często pod dłonią ich powierzchnia sprawia dziwne wrażenie. Przynajmniej tak mi mówiono. — Twierdziła, że nigdy nie była w Białej Wieży, jednak Faile ostatnimi czasy coraz mniej dawała wiary jej słowom. Maighdin potrafiła przenosić, nie mniej tak słabo i kosztem tak ogromnego zmęczenia, że Mądre nie widziały niebezpieczeństwa w daniu jej całkowitej swobody. Cóż, swobody na tyle, na ile mogli się nią cieszyć gai’shain. Jej zaprzeczenia mogły być kwestią wstydu. Faile słyszała, że kobiety, które wygnano z Wieży, ponieważ nie mogły zostać Aes Sedai, często zaprzeczały, iż w ogóle w niej były, aby skryć przed światem swą niewątpliwą porażkę.

Arrela pokręciła głową i cofnęła się o krok. Była Tairenianką, więc mimo iż zdarzało się jej podróżować w towarzystwie Aes Sedai, wciąż czuła się nieswojo wobec Mocy i wszelkich przedmiotów z nią związanych. Spojrzała na gładką, białą różdżkę jak na czerwoną żmiję i oblizała wargi.

— Galina może już na nas czeka. Zdenerwuje się, jeśli każemy jej czekać zbyt długo.

— Droga wciąż wolna, Lacile? — zapytała Faile, wkładając różdżkę na dno koszyka. Arrela westchnęła ciężko, wyraźnie tak samo zadowolona, że nie musi już patrzeć na tę rzecz, co wcześniej z widoku Faile.

— Tak — odparła Cairhienianka. — Ale nie pojmuję dlaczego. — Wciąż stała tak, by jednym okiem zerkać przez krawędź framugi. — O tej porze już pierwsi gai’shain powinni iść po wodę.

— Może coś się stało w obozie — powiedziała Maighdin. Nagle twarz jej spochmurniała, w ręku błysnął nóż. Miał drewnianą rękojeść i poszczerbione, pokryte wgłębieniami od rdzy ostrze.

Faile powoli pokiwała głową. Może na przykład znaleziono już Dairaine. Tamta nie potrafiłaby powiedzieć, dokąd udała się Faile wraz z pozostałymi, ale mogła rozpoznać kogoś wśród zgromadzonych gai’shain. Jak długo wytrzymają na przesłuchaniu? Jak długo wytrzyma Alvon, gdy zaczną przesłuchiwać Therila?

— W tej sprawie i tak nic nie możemy zrobić. Galina nas stąd wyciągnie.

Mimo to po wyjściu z budynku gospody pobiegły, trzymając kosze przed sobą i zadzierając szaty, aby się nie potknąć. Nie tylko Faile często oglądała się przez ramię i traciła równowagę. Nie była nawet pewna, czy poczuła ulgę, gdy w końcu zobaczyła gai’shain z wiadrami na koromysłach w prześwicie i krzyżującej się głównej ulicy miasta. Z pewnością natomiast zwolniła kroku.

Nie musiały biec daleko. Po kilku chwilach zapach spalonego drewna, który już wywietrzał z reszty Malden, nasilił się. Południowa część miasta stanowiła kompletną ruinę. Zatrzymały się na jej skraju, a potem ostrożnie minęły róg ulicy tak, aby nie dostrzeżono ich z głównego prospektu. Miejsce, gdzie stały, dzieliło od południowych murów obronnych niecałe dwieście kroków — całą tę przestrzeń zajmowało pozbawione dachów gruzowisko poczerniałego kamienia, gdzieniegdzie przetykane stosami zwęglonych belek, które deszcze do czysta opłukały z popiołów. Tu i tam w więźbie budynków brakowało nawet najgrubszych legarów. Tylko po południowej stronie ulicy, na której się znajdowały, stały ściany choć trochę przypominające dawną zabudowę. Tu właśnie powstrzymano ogień, który rozszalał się po tym, jak Shaido zdobyli miasto. Sześć budynków było pozbawionych dachów, choć niższe piętra wydawały się nietknięte, kilkanaście składało się z pochylonych stosów kamienia i poczerniałych belek, wreszcie na wpół spalonych desek, które mogły zawalić się w każdej chwili.

— Tam — powiedziała Maighdin, wskazując na wschodni kraniec ulicy. Niedaleko na wietrze powiewał strzęp czerwonej materii. Zamocowany w ścianie jednego z domów grożących zawaleniem. Podeszły bliżej, postawiły kosze na bruku. Czerwona materia załopotała znowu.

— Dlaczego chciała się z nami spotkać właśnie tutaj? — mruknęła Alliandre. — Wystarczy, że któraś kichnie, a to się zawali. — Potarła nos, jakby właśnie jej się zachciało.

— Jest całkiem wytrzymały. Sprawdziłam. — Dobiegający zza pleców głos Galiny sprawił, że Faile aż podskoczyła. Kobieta podążała w ich kierunku, najwyraźniej wyszła z jednego z. budynków po przeciwnej, północnej stronie ulicy. Po tak długim czasie oglądania jej w pasku i naszyjniku ze złota oraz ognistych łez sprawiała bez nich dziwne wrażenie. Wciąż miała na sobie białe jedwabie, niemniej brak biżuterii był przekonujący. Galinie nie udało się jakimś sposobem odwrócić kota ogonem, mówiła prawdę. Dzisiaj wyjeżdżała.

— Dlaczego nie w jednym z lepiej zachowanych budynków? — dopytywała się Faile. — Albo tutaj?

— Ponieważ nie chcę, by ktoś widział to w moich rękach — powiedziała Galina, przechodząc obok. — Ponieważ nikt nie będzie zaglądał do wnętrza takiej ruiny. Ponieważ tak chciałam. — Przeszła przez otwór, który kiedyś był drzwiami, schylając się pod ciężką, poczerniałą belką stropu zagradzającą wejście. Zaraz skręciła w prawo i zeszła po schodach na dół. — Nie ociągajcie się.

Faile wymieniła spojrzenia z pozostałymi kobietami. To było co najmniej dziwne.

— Jeżeli ona ma nas stąd wydostać — warknęła Alliandre, chwytając swój kosz — mogę jej to dać w całkowitym odosobnieniu. — Mimo odważnych słów zaczekała, aż Faile weźmie swój koszyk i pójdzie pierwsza.

Nad wiodącymi w dół drewnianymi schodami nisko wisiały zwęglone belki i poczerniałe deski, ale swoboda Galiny ośmieliła również Faile. Ta kobieta nie ryzykowałaby przecież pogrzebania żywcem tudzież przygniecenia w momencie, gdy w końcu zdobędzie różdżkę. Przez szczeliny nad głowami, niektóre szerokie niczym okna, wpadały smugi światła, było dość jasno, żeby zobaczyć, iż mimo zdradzieckiego wyglądu tego, co nad głowami, piwnica jest w stosunkowo dobrym stanie. Pod jedną z kamiennych ścian stały wielkie beczki, większość była popalona, od żaru wyskoczyły im klepki, niemniej nietrudno się domyślić, iż wcześniej była to gospoda bądź tawerna. A może sklep winiarza. Tereny wokół Malden rodziły ogromne ilości średniej jakości wina.

Galina stała w małej kałuży światła na środku zasłanej drobnym gruzem podłogi. Na twarzy miała pogodę Aes Sedai, podniecenie poprzedniego dnia zupełnie gdzieś się zapodziało.

— Gdzie to jest? — zapytała chłodno. — Daj mi. — Faile postawiła koszyk na podłodze i sięgnęła głęboko ręką. Kiedy wydobyła białą różdżkę, dłonie Galiny zadrżały. Faile podała jej różdżkę, ona sięgnęła po nią niemal z wahaniem. Gdyby nie wiedziała lepiej, Faile doszłaby do wniosku, że tamta boi się wziąć ją do ręki. W końcu palce Galiny objęły różdżkę, wypuściła długo wstrzymywany oddech. Wyszarpnęła różdżkę z ręki Faile, zanim ta zdążyła rozluźnić uchwyt. Aes Sedai drżała, ale jej uśmiech był... triumfujący.

— Jak zamierzasz nas wyprowadzić z obozu? — zapytała Faile. — Czy powinnyśmy się już przebrać?

Galina otworzyła usta, potem znienacka uniosła wolną dłoń, wnętrzem w ich stronę. Głowę nachyliła w kierunku schodów, I jakby nasłuchując.

— Może to nic — powiedziała cicho. — Ale najlepiej będzie, jak sprawdzę. Zaczekajcie tutaj i bądźcie cicho. Bądźcie cicho — syknęła, kiedy Faile spróbowała się odezwać. Aes Sedai uniosła krawędź jedwabnych szat, pospieszyła ku schodom, a potem wstąpiła na nie, sprawiając wrażenie kogoś, kto nie wie, co go czeka na górze. Wkrótce jej stopy zniknęły za rumowiskiem pochylonych desek i belek.

— Czy któraś coś słyszała? — szepnęła Faile. Wszystkie pokręciły głowami. — Może ona dzierży Moc. Słyszałam, że dzięki temu...

— Nie dzierżyła Mocy — wtrąciła Maighdin. — Nigdy nie widziałam, żeby...

Nagle nad nimi zajęczało drewno, a potem z ogłuszającym łomotem zawaliły się belki i deski, wzniecając oślepiające tumany czarnego pyłu i piachu, od których Faile pochwyciły paroksyzmy kaszlu. W powietrzu znienacka zaciążył odór spalenizny, jak w dniu, gdy płonęło Malden. Coś zleciało z góry i uderzyło ją mocno w ramię, przykucnęła, starając się chronić głowę. Któraś z kobiet krzyknęła. Faile usłyszała stuk kolejnych fragmentów niepewnego sklepienia walących się na podłogę piwnicy. Ale to były tylko deski, fragmenty desek — nic nie załomotało tak ciężko i głośno, jak uczyniłaby to spadająca belka lub fragment legara.

W końcu — wydawało się, że trwa to całe godziny, a zapewne minęło kilka minut — deszcz gruzu przestał się sypać. Kurz zaczął powoli opadać. Szybko rozejrzała się dookoła — jej towarzyszki kuliły się na podłodze, głowy chowając w ramionach. Światła było jakby więcej niż przed katastrofą. Nieco więcej. Niektóre ze szczelin nad głową stały się szersze. Po twarzy Alliandre spod włosów spływała strużka krwi. Wszystkie od stóp do głów pokrywał czarny kurz.

— Żadnej nic się nie stało? — zapytała Faile i rozkaszlała się. Kurz nie opadł jeszcze do reszty, czuła jego smak na języku i w gardle. Smak węgla.

— Nie — odrzekła Alliandre, delikatnie macając czaszkę. — To tylko zadrapanie. — Pozostałe również zgodnie twierdziły, że z nimi wszystko w porządku, choć Arrela chyba z trudem poruszała prawą ręką. Bez wątpienia wszystkie zostały mocno poobijane, a Faile podejrzewała, że jej lewe ramię wkrótce zrobi się sinoczarne, niemniej trudno to było uznać za prawdziwą ranę.

Potem jej wzrok padł na klatkę schodową i poczuła łzy napływające do oczu. Spadający z góry gruz wypełnił całą przestrzeń w miejscu, gdzie niedawno były schody. Choć może uda się przecisnąć przez szersze szczeliny w suficie... Faile pomyślała, że gdyby stanęła na ramionach Arreli, mogłaby do nich sięgnąć... Z drugiej strony, pewnie nie da rady się przecisnąć, mając do dyspozycji tylko jedno zdrowe ramię. Arrela też pewnie sobie nie poradzi. A gdyby nawet którejś się udało, musiałaby dalej pełznąć przez gąszcz wypalonej ruiny, co zapewne doprowadzi do obsunięcia się reszty gruzowiska.

— Nie! — jęknęła Alliandre. — Nie teraz! Kiedy już byłyśmy tak blisko! — Wstała, podbiegła do stosu desek i belek, tak że prawie przywarła do nich całym ciałem, zaczęła krzyczeć: — Galina! Pomóż nam! Jesteśmy w pułapce! Przenieś Moc i usuń deski! Oczyść drogę, żebyśmy mogły wyjść! Galina! Galina! Galina! — Zawisła na plątaninie drewna, ramiona jej drżały. — Galina — płakała. — Galina, pomóż nam.

— Galiny już nie ma — gorzko oznajmiła Faile. Gdyby była na górze i chciała im pomóc, już dawno by się odezwała. — Fakt, że zostałyśmy tu uwięzione i być może nie żyjemy, daje znakomitą wymówkę, by nas zostawić. Poza tym, nie wiem, czy jakaś Aes Sedai poradziłaby sobie z tymi belkami, nawet gdyby spróbowała z całych sił. — Nie chciała wspominać możliwości, że Galina sama zaaranżowała sobie tę wymówkę. Światłości, nie powinna wówczas uderzyć tej kobiety. Lecz na obwinianie się też już było za późno.

— Co teraz zrobimy? — zapytała Arrela.

— Odkopiemy się — odpowiedziały równocześnie Faile i Maighdin. Faile zerknęła z zaskoczeniem. Na brudnej twarzy jej pokojówki zastygł grymas prawdziwie królewskiej determinacji.

— Tak — przyznała Alliandre, prostując się. Odwróciła się, a w śladach łez wyrzeźbionych w warstwie kurzu pokrywającej twarz nie zalśniła świeża wilgoć. Naprawdę była królową i zapewne zawstydziła ją odwaga okazana przez zwykłą pokojówkę damy. — Wykopiemy się. A jeśli nam się nie uda... Jeśli nam się nie uda, nie umrę, mając to na sobie! — Odpięła złoty pasek, cisnęła pogardliwie w kąt piwnicy. Wkrótce jego śladem poleciała złota obroża.

— Będą nam potrzebne, żeby przedostać się przez obóz Shaido — łagodnie napominała ją Faile. — O pomocy Galiny zapewne możemy zapomnieć, mimo to mam zamiar dziś się stąd wydostać. — Chodziło o Dairaine. Bain i Chiad nie mogły jej ukrywać w nieskończoność. — A przynajmniej zaraz po tym, jak się wydostaniemy. Będziemy udawać, że nas wysłano na jagody. — Nie chciała jednak wzgardzić śmiałym gestem lenniczki. — Na razie nikt nie każe nam ich nosić. — Zdjęła pasek i obrożę, postawiła prosto kosz i położyła je na brudnej odzieży gai’shain. Pozostałe poszły za jej przykładem. Alliandre wzięła własny pasek i obrożę, śmiejąc się żałośnie. Dobrze, że choć potrafiła się śmiać. Faile jakoś nie było do śmiechu.

Gmatwanina poczerniałych belek i na poły spalonych desek przypominała jedną z tych zagadek kowalskich, które tak lubił jej Perrin: na cokolwiek się nie spojrzało, zahaczało o coś innego. Gorzej, z najcięższymi belkami prawdopodobnie nie poradzą sobie nawet wspólnymi siłami. Gdyby wszak udało się częściowo oczyścić drogę, a potem prześlizgnąć się między najgrubszymi legarami... To mogłoby być dość niebezpieczne. Ale kiedy z opresji wiedzie tylko niebezpieczna droga, wybiera się ją.

Kilka desek dało się całkiem łatwo wyjąć. Położyły je na stosie w głębi piwnicy. Potem każdą trzeba było wybierać z najwyższą ostrożnością, stwierdziwszy najpierw, co może się zawalić, gdy zostanie usunięta. Sięgały dłońmi najdalej, jak mogły w głąb drewnianego galimatiasu, macały gwoździe, które mogły o coś zaczepić, przez cały czas starając się nie myśleć, że wszystko może runąć i zmiażdżyć ręce. W następnej dopiero kolejności przystępowały do usuwania kolejnych elementów — czasami ciągnęły po dwie, coraz mocniej, póki kolejna deska nie wyszła. Praca postępowała powoli, wielki stos od czasu do czasu wydawał niepokojące odgłosy, przesuwając się nieznacznie. Kiedy tak się działo, wszystkie odskakiwały do tyłu, wstrzymując oddech. I nie ruszały się, póki nie były pewne, że drewniany potrzask nie runie. Mozolna robota stała się całym ich światem. Raz Faile zdało się, że słyszy wycie wilków. Zazwyczaj wilki wzbudzały w jej głowie myśli o Perrinie, ale nie tym razem. Robota była wszystkim.

Wtedy Alliandre wyszarpnęła kolejną zwęgloną deskę, a cała masa z żałosnym jęczeniem zaczęła się chwiać. I chylić w ich stronę. Wszystkie pobiegły w głąb piwnicy, stos drewna zawalił się z ogłuszającym łomotem, wzniecając tumany pyłu. Kiedy przestały kaszleć i przejrzały na oczy — ledwie, ledwie zresztą, ponieważ w powietrzu wciąż było pełno kurzu — przekonały się, że piwnica została zasypana w jakiejś jednej czwartej. Cała ich robota na nic, a co gorsza, reszta złowieszczego rumowiska wyraźnie nachylała się w ich stronę. Zajęczała raz jeszcze, pochyliła się bardziej, wreszcie zamarła. Na pierwszy rzut oka było widać, że pierwsza wyciągnięta deska spowoduje, iż reszta zwali im się na głowy. Arrela zaczęła cicho płakać. Zwodnicze szczeliny wpuszczały do środka jeszcze więcej światła, widać było przez nie nawet ulicę i niebo, o przeciśnięciu się wszak nie było mowy, nawet w przypadku najszczuplejszej z nich, Lacile. Faile zobaczyła też czerwoną; chustkę, którą Galina oznaczyła budynek. Przez chwilę drgała lekko na wietrze.

Patrzyła na chustę i w pewnym momencie schwyciła Maighdin za ramię.

— Chciałabym, żebyś spróbowała zmusić tę chustę do poruszania się w taki sposób, w jaki na wietrze nigdy by się nie mogła poruszać.

— Chcesz ściągnąć na nas uwagę? — zapytała ochrypłym głosem Alliandre. — Któż prócz Shaido mógłby to zobaczyć?

— Lepiej Shaido, niż umrzeć tu z pragnienia — odrzekła Faile, a jej słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzała. Cóż, nigdy już nie zobaczy Perrina. Jeżeli Sevanna każe ją zakuć w łańcuchy, przynajmniej ostanie żywa i będzie mogła marzyć, że on ją uratuje. A uratuje ją w końcu, tego była pewna. Jej obowiązkiem było odtąd zachowanie towarzyszących jej kobiet przy życiu. A jeśli oznacza to niewolę, trudno. — Maighdin?

— Potrafię spędzić cały dzień na próbach objęcia Źródła — odpowiedziała złotowłosa kobieta obojętnym tonem. Zgarbiła ramiona, wzrok wbiła w pustkę. Z wyrazu twarzy można było wnosić, że właśnie przepaść rozwarła się pod jej stopami. — A gdy mi się nawet uda, rzadko kiedy wychodzi z tego jakiś splot.

Faile puściła ramię Maighdin i pogładziła ja po głowie.

— Wiem, że to trudne — rzekła uspokajająco. — Cóż, tak naprawdę jednak nie wiem. Nigdy tego nie czyniłam. Ale ty tak. I możesz to zrobić znowu. Nasze życie jest w twoich rękach, Maighdin. Znam siłę drzemiącą w tobie. Widywałam ją od czasu do czasu. Nigdy się nie poddasz. Wiem, że możesz sobie z tym dać radę, że dasz.

Powoli Maighdin wyprostowała się, a wyraz rozpaczy zniknął z jej twarzy. Ta przepaść wciąż pewnie ziała pod jej stopami, ale nawet jeśli będzie musiała w nią wpaść, wpadnie bez mrugnięcia okiem.

— Spróbuję — obiecała.

Przez dłuższy czas wpatrywała się w chustę, potem ze zniechęceniem pokręciła głową.

— Źródło jest, niczym słońce, tuż za krawędzią pola widzenia — szepnęła. — Ale za każdym razem, gdy próbuję je objąć, to jakbym nabierała w dłonie dym.

Faile pośpiesznie wyciągnęła szaty gai’shain z koszyka, potem opróżniła następny, nie dbając o lecące na kamienną podłogę złote paski i obroże.

— Usiądź — poleciła, robiąc z szat zaimprowizowaną poduszkę. — Usiądź wygodnie. Wiem, że potrafisz, Maighdin. — Posadziła tamtą, a potem podwinęła nogi i usiadła obok.

— Dasz radę — cicho zapewniała Alliandre, siadając przy drugim boku Maighdin.

— Tak, poradzisz sobie — szepnęła Lacile, dołączając do nich.

— Wiem, że tak — zakończyła Arrela, osuwając się na podłogę.

Czas mijał, Maighdin patrzyła na chustkę. Faile szeptem dodawała jej ducha, z całych sił trzymając się ostatniej nadziei. Nagle chustka wyprężyła się, jakby coś mocno nią szarpnęło. Cudowny uśmiech rozjaśnił oblicze Maighdin, a chustka zaczęła się kołysać w tył i w przód, niczym wahadło. Sześć, siedem, osiem razy. Potem zatrzepotała na wietrze i oklapła.

— To było cudowne — powiedziała Faile.

— Cudowne — powtórzyła Alliandre. — Uratujesz nas, Maighdin.

— Tak — mruknęła Ariela. — Uratujesz nas, Maighdin.

Są różne bitwy. Siedziały na podłodze, szeptem dodawały otuchy Maighdin, która zmagała się ze znalezieniem tego, co jakże rzadko dane jej było znaleźć, i walczyły o życie. A chustka raz wyprężała się, by następnie oklapnąć, wyprężyć się znowu i oklapnąć. Ale walczyły.

Galina starała się nie rzucać w oczy i przede wszystkim nie sprawiać wrażenia, że się spieszy, kiedy wędrowała przez Malden ku murom obronnym miasta, mijając szeregi odzianych na biało mężczyzn i kobiet, niosących puste wiadra w jedną stronę, a pełne w drugą. Nie chciała ściągać na siebie uwagi choćby dlatego, że była bez tego przeklętego paska i naszyjnika. Ubierała się w nocy, Therava jeszcze spała, i z początku założyła je na siebie, ale potem pragnienie ich zdjęcia stało się nieodparte i tym sposobem skończyły wraz z ubraniami oraz innymi rzeczami przygotowanymi do ucieczki. Poza tym, gdyby Therava się obudziła i stwierdziła, że jej nie ma, z pewnością by się rozgniewała. Kazałaby szukać swej „małej Liny”, a dzięki tym klejnotom wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Cóż, te kobiety zapłacą teraz za pomoc okazaną jej, by mogła wrócić do Wieży, na swoje właściwe miejsce. Ta arogancka Faile i pozostałe idiotki już nie żyły albo, praktycznie rzecz biorąc, właśnie umierały, ona była wolna. Pogłaskała ukrytą w rękawie różdżkę i aż zadrżała z rozkoszy. Wolna!

Nienawidziła myśli, że musi zostawić Theravę przy życiu, ale gdyby ktokolwiek wszedł do namiotu kobiet i znalazł tamtą z nożem w sercu, Galina byłaby pierwszą podejrzaną. Poza tym... Przed oczyma rozwinęła się wizja: oto z nożem w dłoni pochyla się ukradkiem nad śpiącą Theravą, oczy Theravy otwierają się, spotykają jej wzrok w ciemności, Galina krzyczy, palce rozwierają się w ataku paniki, upuszcza nóż, potem błaga Theravę... Nie. Nie! To nie byłoby tak. Z pewnością nie! Zostawiła Theravę przy życiu motywowana koniecznością, a nie dlatego... Nie, z żadnego innego powodu.

Nagle z oddali, ze wszystkich stron naraz dobiegło ją wycie wilków, co najmniej tuzin lub więcej. Zatrzymała się jak wryta. Otaczało ją bezładne zbiorowisko namiotów, ściana cyrkowych, niskich namiotów Aielów. Nie zdając sobie sprawy, przeszła prosto przez część obozu przeznaczoną dla gai’shain. Uniosła wzrok, spojrzała na grzbiet wzgórza górującego nad Malden od zachodu i zamrugała. Wokół całej długości jak okiem sięgnąć, kłębiła się mgła, skrywając drzewa. Wzgórza od wschodu nie widziała, ponieważ kryło się za murami miasta, ale pewna była, że tam też zobaczyłaby gęstą mgłę. On przybył! Wielki Władco, zdążyła akurat na czas! Cóż, jakkolwiek by się starał, nie znajdzie swej głupiej żony, a nawet gdyby ona przeżyła, nie znajdzie Galiny Casban.

Dziękując Wielkiemu Władcy za to, że Therava nie zabroniła jej jeździć konno — wolała zostawić sobie w odwodzie ewentualność takiego zakazu, by w ten sposób zmusić ją do jeszcze głębszego ukorzenia się — Galina pośpieszyła do miejsca, gdzie ukryła swój ekwipunek. Niech giną głupcy, którzy tego chcą. Ona była wolna. Wolna!

Загрузка...