Mimo iż tej nocy wszyscy siedzieli do późna, następnego ranka karawana wozów wyruszyła nadzwyczaj wcześnie. Mat z piekącymi oczyma i szumem w głowie wyszedł z namiotu pod mroczne niebo i zobaczył spieszących wszędzie mężczyzn oraz kobiety z latarniami w dłoniach; wszyscy pokrzykiwali, żeby się spieszyć. Wielu poruszało się niepewnym krokiem ludzi, którzy nie zmrużyli w nocy oka. Z pewnością łączyło ich powszechne mniemanie, że im dalej znajdą się od wioski, którą na ich oczach pochłonęła ziemia, tym lepiej. Wielki, ekstrawagancki wóz Luki potoczył się po drodze, nim słońce zdążyło wzejść i znowu właściciel widowiska narzucił ostre tempo. Po drodze minęli dwie karawany kupieckie, liczące po jakieś dwadzieścia wozów, i powolny tabor Druciarzy — wszyscy zmierzali na południe. Nie minął ich nikt zdążający w przeciwną stronę. Im dalej, tym lepiej.
Mat podróżował w towarzystwie Tuon i choć tym razem Selucia nie czyniła żadnych wysiłków, by znaleźć się między nimi, i choć się starał, rozmowa jakoś się nie kleiła. Wyjąwszy okazjonalne spojrzenia, gdy droczył się z nią lub opowiadał żart, Tuon patrzyła prosto przed siebie, kaptur niebieskiego płaszcza skrywał jej twarz. Nawet żonglerką nie potrafił przyciągnąć jej uwagi. W jej milczeniu kryło się coś ponurego i to go martwiło. Kiedy kobieta milczy w obecności mężczyzny, ten zazwyczaj powinien się obawiać nadciągających kłopotów. W wypadku Tuon można było opuścić słowo: „zazwyczaj”. Mat wątpił wszakże, by powodem jej zasępienia wciąż jeszcze było wspomnienie o wiosce umarłych. Na to była zbyt twarda. Nie, nie, należało wyglądać kłopotów.
Minęła dobra godzina od wyruszenia w drogę, kiedy ich oczom ukazały się pofałdowane tereny farmy: szerokie pastwisko, na którym pasły się dziesiątki czarnopyskich kóz i wielki gaj oliwny. Chłopcy pielący ziemię między rzędami ciemno ulistnionych drzewek oliwnych porzucili swoje haczki i podbiegli do kamiennego murku, zza którego obserwowali przejazd widowiska, z podnieceniem wykrzykując pytania, starając się dowiedzieć, kim są, dokąd zmierzają, skąd przyjeżdżają. Z obszernych, krytych dachówką zabudowań farmy i dwu wielkich, krytych strzechą stodół wysypali się mężczyźni i kobiety, osłaniając dłońmi oczy. Mat z ulgą powitał ten widok. Martwi nie zwracali uwagi na żyjących.
Karawana toczyła się dalej i w miarę przebytej drogi pola i oliwne gaje występowały coraz częściej, póki całkowicie nie zajęły poboczy, odpychając las na co najmniej milę od traktu. Dobrze przed południem dotarli do bogatego miasteczka większego od Juradoru. Długa kolumna krytych plandeką kupieckich wozów właśnie wjeżdżała przez główną bramę, przy której straż pełnił oddział żołnierzy z halabardami, w lśniących, stożkowych hełmach i skórzanych kaftanach naszytych metalowymi krążkami. Oddział kuszników czuwał na szczytach dwu wież. Tak liczni zbrojni nasuwali podejrzenia, że lord Maderin, niejaki Nathin Sarmain Vendare, spodziewa się kłopotów, niemniej jeśli nawet tak było, nic więcej na to nie wskazywało. Pola uprawne i oliwne gaje sięgały pod kamienne mury miasta, co stanowiło widok z wojskowego punktu widzenia dość niezwykły i co pewne, w wypadku oblężenia mogło okazać się poważnym błędem. Luca musiał długo targować się z pewnym farmerem o prawo rozbicia na nieużywanym pastwisku, do karawany wrócił, mrucząc pod nosem, że właśnie zafundował łajdakowi nowe stado kóz. Szybko jednak doszedł do siebie, zaczął wszystkich poganiać i wkrótce stała już płócienna ściana. Pierwsze przedstawienie miało się odbyć dzisiaj, drugie wczesnym rankiem. Bardzo wczesnym. Nikt nie narzekał, nikt nie strzępił języka po próżnicy. Im dalej, tym lepiej.
— I nie mówcie nikomu, coście widzieli — wielokrotnie ostrzegał Luca. — Nic niezwykłego nie widzieliśmy. Nie chcemy przecież odstraszyć naszych klientów. — Ludzie patrzyli na niego, jakby oszalał. Nikt nie chciał nawet myśleć o znikającej wiosce i losie handlarza, co dopiero gadać na ten temat.
Mat w samej koszuli siedział w namiocie i czekał, aż Thom i Juilin wrócą z miasta, gdzie mieli rozpytywać o ewentualną obecność Seanchan. Leniwie rzucał kości na małym stoliczku. Po kilku rzutach, które w większości dały wysokie wyniki, ostatnie dziesięć razy wypadło po pięć pojedynczych oczek — w opinii większości Oczy Czarnego stanowiły najbardziej pechowy rzut.
Klapa namiotu podniosła się i do środka weszła Selucia. Mimo iż ubrana była w proste, brązowe spódnice do konnej jazdy i białą bluzkę, zachowywała się niczym królowa wkraczająca do stajni. Nadzwyczaj brudnej stajni, jeśli sądzić po wyrazie twarzy. Najwyraźniej za nic miała skrzętność Lopina i Noala, których sprzątanie mogłoby usatysfakcjonować najbardziej surową matkę.
— Chce się z tobą widzieć — powiedziała bez wstępów, rozciągając samogłoski. Równocześnie musnęła palcami chustkę na głowie, sprawdzając, czy nie odsłania jej krótkich słomianych włosów. — Chodź.
— Czego ona ode mnie chce? — zapytał, opierając się łokciami na stole. Potem wyciągnął nogi i skrzyżował w kostkach. Kiedy kobieta uzna, że jest się na każde jej skinienie, zawsze już tak będzie.
— Ona ci powie. Marnujesz czas, Zabaweczko. Nie będzie zadowolona.
— Jeżeli mój Skarb oczekuje, że będę na każde jej skinienie, lepiej niech się przygotuje na szereg rozczarowań. — Selucia skrzywiła się. Choć jej pani tolerowała to imię, dla niej było osobistą obrazą. Zaplotła ramiona na wydatnych piersiach. Było jasne jak słońce, że miała zamiar czekać, aż zdecyduje się pójść za nią, a odwlekanie nieuchronnego stanowiło w jej oczach dowód braku piątej klepki. Rzucił kości. Oczy Czarnego. Spodziewają się, że będzie skakał, gdy Tuon powie: “żaba”. Ha! Kolejny rzut, kości potoczyły się po stole, jedna prawie wypadła za krawędź blatu. Oczy Czarnego. W końcu i tak nie miał nic innego do roboty. I choć podjął decyzję, ociągał się z wkładaniem kaftana z dobrego, ufarbowanego na brązowo jedwabiu. Zanim nasadził kapelusz, Selucia już niecierpliwie wybijała rytm stopą. — Cóż, na co jeszcze czekamy? — zapytał.
Syknęła na niego. Trzymała uniesioną klapę namiotu i zwyczajnie syczała na niego niczym kot.
Kiedy wszedł do wnętrza wozu, Setalle i Tuon siedziały na łóżkach i rozmawiały. W momencie gdy się pojawił, zamilkły, obrzucając go przelotnymi, acz badawczymi spojrzeniami. Z czego wynikało, że przed chwilą rozmawiały właśnie o Macie Cauthonie. Poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Najwyraźniej Tuon chciała czegoś, o czym wiedziała, że mu się nie spodoba. I nie miała zamiaru przyjąć do wiadomości ewentualnego „nie”. Wiszący stół znajdował się pod sufitem, Tuon zajęła więc miejsce na stołku, a równocześnie Selucia przecisnęła się obok niego i stanęła przy swej pani; śliczne, wielkie oczy patrzyły bacznie z groźnej twarzy. „Od ręki powieście wszystkich więźniów”.
— Chciałabym zobaczyć wspólną salę w gospodzie — oznajmiła. — Albo w tawernie. Nigdy w żadnej nie byłam. Zabierzesz mnie do miasta, Zabaweczko.
Wypuścił długo wstrzymywany oddech.
— Proszę bardzo. Gdy tylko Thom i Juilin wrócą z wiadomością, że jest bezpiecznie.
— To musi być naprawdę podłe miejsce. To, co się nazywa mordownią.
Opadła mu szczęka. Podłe? Mordownie były najpodlejsze z podłych, brudne, mroczne, podawano w nich tanie ale i wino, które i tak nie były warte połowy swej ceny, jedzenie jeszcze gorsze, a siadające na kolanach kobiety myślały tylko o tym, jak opróżnić komuś kieszeń lub odciąć sakiewkę, albo pozostawały w zmowie z dwoma łotrami, którzy rozwalą ci czaszkę, gdy pójdzie się z nią do jej pokoju. O każdej godzinie dnia i nocy można było w nich zasiąść do kilkunastu rodzajów kości, a gra czasami toczyła się o zaskakująco wysokie stawki, jeśli wziąć pod uwagę otoczenie. Nie grano o złoto — tylko skończony głupiec pokazywałby złoto w mordowni — ale srebra na stołach bywało sporo. Tylko nieliczni spośród graczy mogli się poszczycić z grubsza uczciwym sposobem, dzięki któremu weszli w posiadanie swych monet, ale ci nieliczni mieli spojrzenia równie twarde cołamignaty i nożownicy żerujący nocą na pijanych. W mordowniach zawsze było paru osiłków z pałkami na wypadek rozróby i przez większość czasu pracowali oni ciężko na swą zapłatę. Zazwyczaj skutecznie potrafili uchronić klientów przed pozabijaniem się nawzajem, kiedy im się nie udało, wywlekali trupa tylnymi drzwiami i porzucali w zaułku lub na śmietniku. W trakcie tej operacji picie i gra trwały w mordowni w najlepsze. Tak to wyglądało. Skąd się w ogóle dowiedziała o istnieniu takich miejsc?
— Czy to ty podpowiedziałaś jej ten chory pomysł? — zwrócił się do Setalle.
— Na Światłość, dlaczego tak sądzisz? — odparła, patrząc na niego wielkimi oczyma, jak zawsze czyniły kobiety, udając niewinność. Albo kiedy chciały, żeby mężczyzna sądził, że udają niewinność, aby w ten sposób dodatkowo zmącić mu w głowie. Nie potrafił zrozumieć, po co tyle trudu. Od kobiet mąciło mu się w głowie, nawet jeśli nic nie robiły.
— To wykluczone, Skarbie. Kiedy wejdę do mordowni z kobietą taką jak ty, w ciągu godziny, o ile dożyję jej upływu, będę musiał sześć razy walczyć na noże.
Tuon uśmiechnęła się z zadowoleniem. Uśmiech trwał tylko ulotny moment, ale zdecydowanie wyrażał zadowolenie.
— Naprawdę tak ci się wydaje?
— Wiem to z doświadczenia. — To wywołało na jej ustach kolejny uśmiech rozkoszy. Rozkoszy! Ta przeklęta kobieta o niczym innym nie marzyła, jak zobaczyć go w walce na noże!
— Mimo to, Zabaweczko, przecież obiecałeś. — W najlepsze kłócili się, czy faktycznie obiecał, ponieważ on spokojnie upierał się przy logice, że zwykłe stwierdzenie zdecydowanie nie jest obietnicą, Tuon uparcie twierdziła, że obiecał, natomiast Setalle wzięła do ręki tamborek z haftem, a Selucia przyglądała się rozbawionym wzrokiem kogoś, kto ogląda gracza na straconej pozycji, a przecież nie krzyczał, niezależnie, co imputowała mu Tuon, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tuon zamilkła. — Widzisz, Zabaweczko — powiedziała po chwili — tak to się właśnie robi. Pukasz, a potem czekasz. — Skinęła przez ramię na swoją pokojówkę.
— Możesz stanąć przed obliczem pani — zawołała Selucia, prostując się godnie. Zapewne oczekiwała, że wchodzący ukorzy się zaraz po wejściu!
W drzwiach pojawił się Thom, ubrany był w ciemnoszary kaftan, dzięki któremu pasował do wnętrza dowolnej karczmy czy tawerny: ani zbyt strojny, ani zbyt ubogi. Mężczyzna, który płaci za siebie, przysłuchując się plotkom, a kiedy postawi również drugiemu, to tylko po to, by wysłuchać jego wieści czy najnowszych plotek. Nie ukorzył się wprawdzie, ale mimo chorej nogi ukłonił elegancko.
— Moja pani — mruknął do Tuon, a potem spojrzał na Mata. — Harnan powiedział, że widział cię, jak szedłeś w tę stronę. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Słyszałem... głosy.
Mat zmarszczył czoło. Na pewno nie krzyczał.
- Nie przeszkadzasz. Czego się dowiedziałeś?
— Że w mieście od czasu do czasu pokazują się Seanchanie. Ale nie żołnierze. Wychodzi na to, że budują dwie rolnicze wioski kilka mil na północ i trzy wioski na południu. Wieśniacy od czasu do czasu przychodzą do miasta, żeby coś kupić.
Mat zdołał się nie uśmiechnąć. Potem odwrócił się przez ramię i powiedział tonem, w którym zadźwięczała nawet nuta udawanego żalu:
— Obawiam się, że nici z twojej wycieczki do Maderin, Skarbie. To zbyt niebezpieczne.
Tuon splotła dłonie na piersiach, podkreślając w ten sposób ich kształt. Miała znacznie bardziej kobiecą figurę, niż początkowo sądził. Oczywiście do Selucii było jej daleko, ale mimo to miło było spojrzeć.
— Farmerzy, Zabaweczko — lekceważąco rozciągała samogłoski. — Żaden farmer nigdy nie widział mojej twarzy. Obiecałeś mi wizytę w tawernie albo we wspólnej sali gospody i nie zasłonisz się tak śmieszną wymówką.
— Nie powinno być żadnych kłopotów z wizytą w gospodzie — powiedział Thom. — Tym farmerom zależy na nożyczkach lub garnkach, nie na pijaństwie. Wygląda na to, że sami robią własne ale i nie przepadają za lokalnym trunkiem.
— Dziękuję, Thom — odparł Mat przez zaciśnięte zęby. — Ona chce zobaczyć mordownię.
Siwowłosy bard rozkaszlał się donośnie, a potem żwawo podkręcił wąsa.
— Mordownię... — mruknął.
— Mordownię. Znasz może w tym mieście jakąś mordownię, do której mógłbym ją zabrać, nie prowokując zamieszek? — w zamierzeniu słowa te miały brzmieć sarkastycznie, ale Thom zaskoczył go, ponieważ skinął głową.
— Jest chyba takie miejsce — oznajmił powoli. — Nazywa się Biały Pierścień. I tak chciałam tam iść, żeby się trochę rozpytać.
Mat zamrugał ze zdziwienia. Choć Thom wszędzie wtapiał się w tło, w mordowni jego szary kaftan z pewnością przyciągnie uwagę. Zresztą to może zbyt łagodnie powiedziane. Zwyczajowy ubiór bywalców takiego przybytku stanowiły grube brudne wełny i poplamione lny. Poza tym zadawanie pytań w mordowni było prostą drogą do noża w plecy. Z drugiej strony, może Thom uznał, że Biały Pierścień nie jest taką znowu ostatnią mordownią. Tuon nie musi się zorientować, gdy lokal okaże się po prostu trochę gorszy niż zazwyczaj.
— Mam zabrać Harnana i tamtych? — zapytał, sprawdzając swoją hipotezę.
— Och. Wydaje mi się, że będziesz wystarczającą ochroną dla damy — rzekł Thom, uśmiechając się do Mata cieniem uśmiechu, na którego widok Mat zdecydowanie się uspokoił.
Ostrzegł wszakże obie kobiety — rzecz jasna, nie było mowy, aby Selucia została; pani Anan zaś odmówiła zaproszeniu Tuon, twierdząc, że widziała już dość mordowni jak na jedno życie — o konieczności ukrycia głów pod kapturami. Tuon mogła mieć rację, utrzymując, że żaden farmer nigdy nie widział jej oblicza, ale jeśli kot może popatrzeć na króla, jak głosiło stare porzekadło, to farmer mógł kiedyś popatrzeć na Tuon, kwestią szczęścia pozostawało to, czy jeden z nich nie pojawi się akurat w Maderin. W jego opinii ta’veren wykrzywiał Wzór zazwyczaj w niezbyt korzystny sposób.
— Zabaweczko — powiedziała czule Tuon, kiedy Selucia podawała jej płaszcz — w trakcie wizyt na wsi spotykałam wielu farmerów, ale wszyscy stosownie wbijali wzrok w ziemię, nawet gdy pozwalałam im wstać. Uwierz mi, żaden nie widział mojej twarzy.
Tak. Poszedł po swój płaszcz. Słońce, które jeszcze nie dotarło do zenitu, chowało się za białymi obłokami, jak na wiosnę dzień był dość rześki, na dodatek wiał mocny wiatr.
Mieszkańcy miasteczka tłoczyli się na głównym pasażu widowiska: mężczyźni w grubo tkanych wełnach albo dość surowych kaftanach z lepszego materiału, ozdobionych tylko odrobiną haftu; kobiety często w koronkowych czepkach, w równie mało ekstrawaganckich sukniach z kołnierzami, wkładanych pod długie, białe fartuchy albo ciemnych sukniach z wysokim karczkiem, ze spiralnym haftem na dekolcie; dzieci biegały wszędzie, uciekając przed rodzicami, wszystkie wydawały głośne zachwyty na widok panter Miyory, niedźwiedzi Latelle, żonglerów i połykaczy ognia — Balata i Abara, szczupłych braci, którzy dawali widowisko symultaniczne. Mat zatrzymał się tylko na sekundę, żeby zerknąć na akrobatki, a potem już tylko przepchnął się przez tłum, trzymając Tuon pod rękę i przyciskając jej dłoń do swojej. Zawahała się przez chwilę, gdy jej zaproponował ramię, a potem skinęła głową, niczym królowa udzielająca pozwolenia chłopu. Thom też zaproponował ramię Selucii, ale ona pozostała przy lewym boku swej pani. Przynajmniej nie próbowała się znowu wciskać między nią a Mata.
Pod transparentem u wejścia stał Luca w szkarłatnym kaftanie oraz płaszczu i obserwował monety wpadające z brzękiem do szklanego słoja, a potem, z następnym brzękiem, do sejfu. Uśmiechał się szeroko. Kolejka oczekujących na wejście ciągnęła się niemalże na sto kroków wzdłuż płóciennej ściany, z miasta wciąż wychodzili kolejni ludzie, zmierzając ku widowisku.
— Dwa, trzy dni tu spędzone mogłyby nam nieźle podreperować kasę — poinformował Mata. — Mimo wszystko to porządne miasto, a poza tym jesteśmy już dość daleko od… — Uśmiech zniknął mu z twarzy niczym płomień zdmuchniętej świecy. — Sądzisz, że jesteśmy dostatecznie daleko, co?
Mat westchnął. W duszy Valana Luki złoto zawsze zwycięży strach.
Trzymając Tuon pod rękę, nie mógł równocześnie otulać się płaszczem, poły powiewały więc za plecami, ale nie przeszkadzało mu to. Kulący się przy bramie strażnicy przyglądali im się podejrzliwie, a jeden nawet lekko się ukłonił. Jedwabie i koronki potrafiły wywołać takie wrażenie, przynajmniej na zbrojnych z prowincji, a tym właśnie ci żołnierze byli, mimo ich wypolerowanych hełmów i brygantyn. Większość wspierała się na swoich halabardach jak chłopi na łopatach. Po kilku krokach za murami miasta Thom przystanął i odwrócił się, a Mat nie miał innego wyjścia, jak też się zatrzymać, ponieważ ostatecznie nie wiedział, gdzie znajduje się Biały Pierścień.
— Liczna straż, kapitanie — powiedział Thom, a w jego głosie zabrzmiały troskliwe tony. — Dużo tu zbójców w okolicy?
— Nie ma tu żadnych przestępców — ponuro zaprzeczył posiwiały strażnik. Wypukła biała blizna wskroś kwadratowej twarzy w połączeniu ze zmrużonymi oczyma jemu samemu nadawała wygląd zbója. On nie wspierał się na halabardzie, trzymał ją w sposób wskazujący na umiejętność obchodzenia się z nią. — Seanchanie zlikwidowali tych paru, których nam nie udało się znaleźć. Przechodź dalej starcze. Blokujesz bramę. — W zasięgu wzroku nie było ani jednego wozu czy powozu, a tych kilku przechodniów zajmowało niewiele miejsca. Łuk bramy byłby w stanie pomieścić dwa wozy jadące obok siebie, dopiero wtedy może ocierałyby się osiami.
— Seanchanie powiedzieli, że wystawiamy za słabe warty — wtrącił wesoło przysadzisty strażnik, mniej więcej w wieku Mata — a lord Nathin uważnie wsłuchuje się w słowa Seanchan.
Siwy dowódca uderzył go dłonią w stalowej rękawicy w tył hełmu tak mocno, że tamten aż się zachwiał.
— Pilnuj swego języka, gdy gadasz z obcymi, Keilar — warknął — w przeciwnym razie, zanim zdążysz mrugnąć, już będziesz z powrotem u pługa. Mój panie — dodał jeszcze, zwracając się tym razem do Mata i unosząc odrobinę głos — z pewnością powinieneś przywołać do porządku służącego, zanim narobi sobie kłopotów.
— Proszę o wybaczenie, kapitanie — pokornie rzekł Thom i skłonił białą głowę, tworząc idealny wizerunek skarconego sługi. — Bez obrazy. Uprzejmie przepraszam.
— Ciebie też by zdzielił, gdyby mnie nie było w pobliżu — Mat poinformował Thoma, gdy ten go dogonił. Thom wyraźnie utykał. Z pewnością musiał być bardzo zmęczony, jeśli sobie na to pozwalał. — O mało tego nie zrobił. I czego się dowiedziałeś, żeby to było warte ryzyka?
— Gdyby ciebie nie było, gdybyś nie był taki wystrojony, nie zapytałbym — zachichotał Thom, gdy zanurzali się w miasto. — Pierwsza lekcja, jakie pytania zadawać, druga, równie ważna, kiedy pytać. Dowiedziałem się, że żadnych bandytów w okolicy nie ma, co zawsze lepiej wiedzieć, chociaż w sumie to nigdy nie słyszałem o bandach dostatecznie licznych, żeby mogły zaatakować naszą karawanę. Dowiedziałem się, że Seanchanie mają Nathina w garści. Albo posłuchał ich rozkazów odnośnie do liczebności wart, albo traktuje ich uwagi jak rozkazy. A co najważniejsze, dowiedziałem się, że zbrojni Nathina nie są przeciwko Seanchanom.
Mat zerknął na niego spod oka.
— Nie plują, wypowiadając to słowo, Mat. Nie krzywią się, nie zniżają głosu. Nie będą walczyć z Seanchanami, póki Nathin nie rozkaże, a on tego nie zrobi. — Thom westchnął ciężko. — Dziwna sprawa. Od Ebou Dar aż tutaj, wszędzie to samo. Ci obcy przychodzą, przejmują władzę, narzucają swoje prawa, niewolą przenoszące kobiety, a jeśli nawet szlachcie jest to nie w smak, niewielu prostych ludzi podziela jej odczucia. Oczywiście, chyba że krewnej lub żonie założą na szyję obrożę. Bardzo dziwne i źle wróży perspektywom ich wypędzenia. Z drugiej strony, Altara to Altara. Założę się, że w Amadicii czy Tarabon spotykają się ze znacznie chłodniejszym przyjęciem. — Pokręcił głową. — Musimy w to wierzyć, w przeciwnym razie... — nie powiedział, co w przeciwnym razie, ale nietrudno było sobie wyobrazić.
Mat zerknął na Tuon. Co czuła, słysząc, jak Thom mówi w ten sposób o jej ludzie? Nie powiedziała nic, tylko szła, spod kaptura ciekawie obserwując wszystko.
Domy o trzech lub czterech piętrach i ceglanych ścianach kryte dachówką, ograniczały szerokie, brukowane kamieniem ulice Maderin. Między nie wciskały się sklepy i gospody, których szyldy i godła kołysał silny wiatr. Nad łukowato sklepionymi drzwiami do stajni i domostw bogaczy świeciły wielkie latarnie, mniejsze przyświecały skromniejszym budynkom biedoty i oświetlały sznury prania, wiszące niemalże w każdym oknie. Wozy i taczki załadowane balami, skrzyniami i baryłkami, z pewnością pełne osławionych produktów przemysłowych Południa, powoli przeciskały się przez niezbyt gęsty tłum: mężczyźni i kobiety kroczyli żwawo, dzieci bawiły się w ganianego. Tuon wszystkiemu przyglądała się z tym samym zainteresowaniem. W równym stopniu jej uwagę przyciągał mężczyzna z przenośną osełką, krzyczący, że ostrzy noże i nożyczki do tego stopnia, iż są w stanie wykrawać marzenia, co chuda kobieta o ponurym obliczu, w skórzanych spodniach i z dwoma mieczami przytroczonymi na plecach. Bez wątpienia strażniczka karawany kupieckiej lub Myśliwy Polujący na Róg, tak czy siak, osobliwość. Piersiasta Domani w obcisłej, czerwonej sukni, właściwie prawie przezroczystej, z dwoma umięśnionymi strażnikami w łuskowych zbrojach, zasłużyła sobie na równie uważne spojrzenie co wygłodzony, jednooki handlarz szpilkami, igłami i wstążkami, w znoszonych wełnach. Tego rodzaju ciekawości nie zdradzała w Juradorze, może dlatego że tam interesowały ją głównie jedwabie. Tutaj próbowała wbić sobie w pamięć wszystko co widziała.
Thom wkrótce zaprowadził ich w labirynt krętych uliczek, z których większość zasługiwała na swoje miano tylko dlatego, że wybrukowano je kocimi łbami, wielkości złożonych pięści mężczyzny. Nad głowami wznosiły się budynki prawie tak wysokie jak te na głównej ulicy — sklepy na parterze, nieba właściwie nie widać. Większość tych bocznych uliczek była zbyt wąska, żeby zmieścił się w nich wóz — w niektórych miejscach Mat wcale nie musiał rozkładać szeroko rąk, żeby dotknąć przeciwległych ścian — i nieraz przyciskał Tuon do frontonu, żeby przepuścić turkoczącą po kamieniach wyładowaną taczkę, wśród głośnych przeprosin wykrzykiwanych przez niemającego zamiaru zwolnić taczkarza. W tej gmatwaninie przejść można było też spotkać tragarzy — szli przygięci niemal do ziemi ciężarem jakiejś beli czy skrzyni, opartej o zamocowaną na biodrach wyściełaną podpórkę. Na sam widok Mata rozbolały plecy. Przypomniało mu się, jak bardzo sam nienawidzi pracy.
Już miał zapytać Thoma, jak daleko jeszcze — Maderin nie było aż tak wielkie — kiedy dotarli do Białego Pierścienia, który znajdował się w jednym z tych najwęższych zaułków, w których można objąć ramionami cały prześwit uliczki. Budynek był z cegły, dwupiętrowy, mieścił się naprzeciw warsztatu wytwarzającego noże. Malowane godło wisiało nad czerwonymi drzwiami i na widok frywolnego pierścienia z koronki jego obawy powróciły. Pierścień pierścieniem, ale jeśli to nie była damska podwiązka, to chyba w życiu żadnej nie widział na oczy. Być może faktycznie nie była to mordownia, ale miejsca w ten sposób oznaczone zazwyczaj cieszyły się własnym rodzajem złej sławy. Poluzował noże w rękawach, w podeszwach butów, sprawdził te za połą kaftana, wreszcie wzruszył ramionami, żeby poczuć ostrze, które wisiało między łopatkami. Choć, jeśli sprawy zajdą aż tak daleko... Tuon z aprobatą pokiwała głową. Ta przeklęta kobieta aż umierała z pragnienia, by zobaczyć go w walce na noże! Selucia miała dość rozumu, by zmarszczyć brwi.
— Ach, tak — powiedział Thom. — Słuszna ostrożność. — I sam dokonał przeglądu swoich noży, co tylko pogłębiło niepokój Mata. Thom nosił przy sobie prawie tyle ostrzy, co on, w rękawach, za kaftanem.
Selucia zamigała palcami do Tuon i znienacka rozpętała się między nimi milcząca kłótnia. Oczywiście, wiadomo było, jak się skończy — w końcu to Tuon była panią Selucii, jak człowiek jest panem psa, a nikt nie spiera się ze swoim psem — ale kłótnia była porządna, a obie kobiety patrzyły na siebie z coraz większym uporem. Na koniec Selucia złożyła wreszcie dłonie i skłoniła głowę. Niechętne podporządkowanie rozkazom.
— Wszystko będzie dobrze — próbowała rozweselić ją Tuon. — Zobaczysz. Będzie dobrze.
Mat żałował, że sam nie ma takiej pewności. Wciągnął głęboki oddech, podał Tuon rękę i ruszył za Thomem.
W przestrzennej, wyłożonej boazerią wspólnej sali Białego Pierścienia znajdowało się ponad dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, w połowie byli wyraźnie obcy; siedziało się przy kwadratowych stołach pod sklepieniem z grubych belek. Wszyscy obecni byli dość schludnie odziani w niezłe wełny, pozbawione ekstrawaganckich zdobień, większość w parach rozmawiała nad winem, płaszcze wisiały na niskich oparciach krzeseł, niemniej trzech mężczyzn i jedna kobieta oddawało się grze w kości, kości były jaskrawoczerwone. Z kuchni dolatywały przyjemne zapachy — między innymi pieczonego mięsa. Najpewniej koźlina. Obok szerokiego, kamiennego kominka, na którym płonął skromny ogień i na którego gzymsie pysznił się cylindryczny zegar w oprawie z polerowanego mosiądzu, kołysząc biodrami, śpiewała wielkooka kobieta, wdziękami dorównująca Selucii — aby nie było w tej kwestii żadnych wątpliwości, bluzkę miała rozwiązaną prawie do talii — śpiewała do akompaniamentu cymbałów i fletu piosenkę o kobiecie zmieniającej kochanków jak rękawiczki. Głos miała lubieżny stosownie do słów. Żaden z gości najwyraźniej jej nie słuchał.
Wiosną poszłam na spacer po rosie,
Młody Jac właśnie siano kosił,
włosy miał jasne i oczy urocze.
Dałam mu buzi, jak niby miałam się oprzeć?
Dotykał mnie, głaskał, aż pora późna nastała
Nie powiem, nie powiem, ile razy wzdychałam.
Tuon zsunęła kaptur, weszła do środka i spod zmarszczonych brwi rozejrzała się po pomieszczeniu.
— Jest pan pewien, że to naprawdę mordowania, panie Merrilin? — zapytała. Szeptem, dzięki Światłości. Z niektórych miejsc za takie pytanie można było od razu wylecieć i nikt by się nie oglądał na jedwabne kaftany. W innych po prostu podwajano ceny.
— Zapewniam cię, że o tej godzinie nigdzie w Maderin nie znajdziesz większej kolekcji złodziei i łotrów — mruknął Thom, gładząc wąsa.
Teraz Jac ma godzinkę, gdy jasne jest niebo,
a Willi ma godzinkę, gdy ojca nie ma.
Na stryszku, na sianie Moril mnie tuli i koi,
w południe przychodzi Keilin, on się niczego nie boi!
Wieczorem lord Brelan mnie w łóżku rozgrzewa.
Rankami pan Andril, choć lat mu nie zbywa.
Och, cóż, cóż biednej dziewczynie zostało?
Miłości tak wiele, a godzin tak mało.
Tuon najwyraźniej nie była przekonana, ale z Selucią u boku podeszła do dziewczyny i zaczęła się jej uważnie przyglądać. Tamta zająknęła się, niemniej zaraz podjęła piosenkę. Śpiewała nad głową Tuon, próbując ją demonstracyjnie ignorować. Wychodziło na to, że z każdą zwrotką dodawała kolejnego kochanka do listy. Muzyk grający na cymbałach uśmiechnął się do Selucii i otrzymał w zamian lodowate spojrzenie. Podobny los spotkał także dwie kobiety, jedna była drobna i miała krótkie czarne włosy, druga znowuż wdziękami mogłaby rywalizować z pieśniarką, na głowie miała chustkę — niemniej skończyło się na spojrzeniach. Goście zajmowali się swoimi sprawami.
— To nie jest mordownia, co to za miejsce? — cicho zapytał Mat. — Dlaczego w środku dnia jest tu tylu ludzi? — Tylko rankami i wieczorami wspólne sale gospód bywały równie pełne.
— Miejscowi sprzedają oliwę, koronki i emalię — odpowiedział cicho Thom — a zamiejscowi kupują. Wychodzi na to, że lokalny zwyczaj nakazuje spędzić najpierw jakiś czas przy winie i rozmowie. Jeżeli się nie ma mocnej głowy — dodał oschle — po wytrzeźwieniu może się okazać, że interes wcale nie wygląda tak dobrze, jak przedtem.
— Światłości, Thom, ona nigdy nie uwierzy, że to mordownia. Myślałem, że nas zabierzesz w jakieś miejsce, gdzie piją strażnicy karawan kupieckich albo czeladnicy. Wtedy może by się dała przekonać.
— Zaufaj mi, Mat. Sądzę, że musisz dopiero odkryć, iż pod pewnymi względami ona naprawdę żyła dotąd w wieży w kości słoniowej.
„W wieży z kości słoniowej? Skoro bracia i siostry próbowali ją zabić?”.
— Może się założymy o koronę?
Thom zachichotał.
— Zawsze chętnie położę rękę na twoim złocie.
Tuon i Selucia wróciły, z ich twarzy trudno było coś wyczytać.
— Oczekiwałam, że klienci będą gorzej ubrani — cicho oznajmiła Tuon — i może jakiejś walki, niemniej ta piosenka jest zbyt obsceniczna jak na przyzwoitą gospodę. Z drugiej strony śpiewaczka jest za bardzo ubrana, żeby ją dobrze zaśpiewać. O co tu chodzi? — w jej głos wkradły się podejrzliwe tony, kiedy Mat podawał Thomowi monetę.
— Och — odrzekł Thom, wsuwając monetę do kieszeni kaftana — podejrzewałem, że możesz być rozczarowana obecnością wyłącznie bardziej prosperujących łotrów... nie zawsze są równie barwnymi postaciami co ci biedniejsi... ale Mat upierał się, że nie zauważysz. — Zmierzyła Mata spojrzeniem, a ten aż usta rozdziawił z obrazy. I zaraz je zamknął. Co można dodać? Już warzył się w kotle z ukropem. Po co jeszcze podsycać ogień. Kiedy podeszła do nich karczmarka, okrągła kobieta z podejrzanie czarnymi włosami pod koronkowym czepkiem, wciśnięta w szarą suknię, haftowaną czerwienią i zielenią na co najmniej obfitym dekolcie, Thom ukłonił się i mruknął: — Wybaczcie mi, mój panie, moja pani, ale pozwolę sobie się oddalić — powiedział dostatecznie głośno, by pani Heilin słyszała.
Karczmarka miała nieustępliwy uśmiech, ale obecnością szlachty poczuła się zobowiązana, ukłoniła się tak głęboko, że wyprostowanie się później kosztowało ją sporo trudu, a potem w niewielkim tylko stopniu okazała rozczarowanie, gdy Mat zamówił wyłącznie wino i może coś do zjedzenia, nie zaś pokoje. Najlepsze wino. Mimo to, płacąc, pozwolił jej zajrzeć do sakiewki i przekonać się, że jest w niej złoto obok srebra. Jedwabny kaftan wprawdzie wywierał odpowiednie wrażenie, ale płacący złotem łachmaniarz zazwyczaj miał lepszą obsługę niż lord z miedziakami.
— Poproszę ale — zażyczyła sobie Tuon, zaciągając. — Nigdy w życiu jeszcze nie piłam ale. Powiedz mi, poczciwa kobieto, kiedy ci ludzie zaczną się bić na noże?
Mata kompletnie zamurowało.
Pani Heilin zamrugała, a po chwili przekrzywiła głowę, jakby niepewna, że usłyszała to, co usłyszała.
— Nie obawiaj się, moja pani — odrzekła. — Od czasu do czasu wprawdzie się to zdarza, gdy wino zagra w głowach, ale bez trudu sobie z każdym poradzę.
— Jeśli chodzi tylko o mnie, to nie, dziękuję — poinformowała ją Tuon. — Ludzie muszą się zabawić.
Uśmiech na obliczu karczmarki zrobił się zdecydowanie krzywy, właściwie to prawie zniknął, jednak jakoś zdołała się ukłonić, a potem odeszła z monetą Mata w garści. Po drodze krzyczała:
— Jera, wina dla lorda i lady, dzban Kiranaille. Oraz kufel ale.
— Nie możesz zadawać takich pytań, Skarbie — cicho wyjaśniał Mat, prowadząc Tuon i Selucię do wolnego stolika. Selucia nie miała zamiaru siadać. Wzięła od Tuon płaszcz, przewiesiła go przez oparcie krzesła, odsunęła je dla Tuon i stanęła za jej plecami. — To niegrzeczne. Poza tym, to cię poniża w ich oczach. — Dzięki Światłości za wszystkie te rozmowy z Egeanin, jakimkolwiek imieniem chciała się posługiwać. Seanchanie gotowi byli zrobić każde głupstwo, byle uniknąć czegoś, co ich poniży w oczach obecnych.
Tuon pokiwała z namysłem głową.
— Wasze obyczaje bywają niekiedy bardzo osobliwe, Zabaweczko. Będziesz mi musiał więcej o nich powiedzieć. Co nieco już się dowiedziałam, ale muszę przecież znać wszystkie obyczaje ludzi, którymi będę rządzić w imieniu Imperatorowej, oby żyła wiecznie.
— Z chęcią nauczę cię wszystkiego, co wiem — zapewnił ją Mat, rozpinając płaszcz i pozwalając, by zsunął się swobodnie na oparcie krzesła. — Na pewno przyda ci się wiedza o naszym życiu, nawet jeśli ostatecznie władać będziesz domeną znacznie mniejszą, niż ci się wydaje. — Kapelusz położył na stole.
Tuon i Selucia jęknęły jednym głosem, obie natychmiast sięgnęły po kapelusz. Tuon schwyciła go pierwsza i szybko zdjęła na krzesło obok siebie.
— To jest bardzo zły znak, Zabaweczko. Nigdy nie kładź kapelusza na stole. — Wykonała jeden z tych dziwnych gestów przeciw złemu: zawinęła dwa środkowe palce, a pozostałe dwa sztywno wyprostowała. Selucia postąpiła podobnie.
— Będę o tym pamiętał — powiedział chłodno. Być może zbyt chłodno. Tuon rzuciła mu złe spojrzenie. Bardzo złe.
— Postanowiłam, że nie będziesz moim podczaszym, Zabaweczko. Przynajmniej do chwili, nim nie nauczysz się pokory, której próbuję cię nauczyć wyłącznie z takim skutkiem, że doprowadzasz mnie do szału. Być może zamiast tego zrobię cię forysiem. Znasz się na koniach. Podobałoby ci się, gdybyś mógł biec przy moim strzemieniu? Ubranko jest dość podobne jak u podczaszych, ale twoje dodatkowo ustroję wstążeczkami. Różowymi.
Udało mu się utrzymać kamienną twarz, ale poczuł, że palą go policzki. Tylko od jednej osoby mogła się dowiedzieć o jego przygodach z różowymi wstążkami, Tylin jej powiedziała. Nie mogło być inaczej. Żeby sczezł, kobiety naprawdę wszystko sobie mówiły!
Służąca, która przyniosła ich napoje, wybawiła go od konieczności sformułowania zgrabnej riposty. Jera okazała się uśmiechniętą dziewczyną, zaokrągloną w sposób nieomal równie apetyczny co śpiewaczka, a choć krągłości te nie były tak wyeksponowane jak u tamtej, to obcisły fartuszek też nie krył ich znowu tak bardzo. To samo można było powiedzieć o szarej, wełnianej sukience. Oczywiście, raz tylko, przelotnie na nią zerknął. W końcu był w towarzystwie swojej przyszłej żony. Zresztą tylko największy głupiec przyglądał się kobietom, będąc z inną.
Jera postawiła na stole cynowy dzban i dwa cynowe pucharki, a potem podała Selucii kufel piwa i zamrugała ze zdziwieniem, gdy ta przekazała go Tuon, a sama przysunęła sobie pucharek. Dał jej srebrny grosz, żeby za dużo nie myślała, ona zrewanżowała mu się olśniewającym uśmiechem i ukłonem. Potem podbiegła realizować następne zamówienie karczmarki. Nieczęsto pewnie dostawała srebro.
— Czemu się do niej nie uśmiechnąłeś, Zabaweczko”? — zapytała Tuon, podnosząc kufel do ust i marszcząc nos. — Jest śliczna. Miałeś tak kamienny wyraz twarzy, że pewnie się przestraszyła. — Spróbowała i jej oczy rozszerzyły się z zaskoczenia. — To jest zupełnie niezłe.
Mat westchnął i upił spory łyk ciemnego wina, w którego bukiecie można było wyczuć ślad kwiatów. W żadnych wspomnieniach, ani własnych, ani tamtych mężczyzn, nie znajdował zrozumienia dla kobiet. Cóż, może parę razy się udało, tu i ówdzie, ale nigdy w pełni.
Tuon sączyła ale — nie miał zamiaru mówić jej, że ale się pociąga, a nie sączy. Być może świadomie postanowiła się upić, aby w pełni zaznać rozkoszy wizyty w mordowni; dziś nie czuł się na siłach niczego w niej zmieniać, pewnie zresztą nigdy do tego nie dojdzie. W każdym razie sącząc ale, ta denerwująca, mała kobietka wypytywała go o obyczaje. Wyjaśnienie jej, jak zachowywać się w mordowni, było stosunkowo proste. Nie rozglądać się, nie zadawać pytań, usiąść plecami do ściany w pobliżu drzwi na wypadek, gdyby trzeba było się natychmiast wynosić. Najlepiej w ogóle tam nie chodzić, ale kiedy nie ma innego wyjścia... Szybko jednak przeszła do pytań o dwory i pałace, a tu niewiele mógł jej pomóc. Więcej wiedział o obyczajach panujących na dworach Eharon i Shioty czy dziesiątek innych martwych krain niż o współczesności. Strzępy tego, co zapamiętał z wizyt w Caemlyn i Łzie stanowiły całą jego wiedzę, do tego jeszcze okruchy wspomnień z Fal Dary i Shienaru. No cóż, pozostawał jeszcze Ebou Dar, ale o tym już wiedziała.
— A więc dużo podróżowałeś i gościłeś w innych pałacach, nie tylko u Tarasin — powiedziała i dopiła resztkę ale z kufla. On nie wypił jeszcze połowy pucharka, Selucia poprzestała na dwóch może łyczkach. — Ale najwyraźniej nie jesteś szlachetnie urodzony. Do takiego doszłam wniosku.
— Nie jestem — potwierdził zdecydowanie. — Szlachta...__urwał i odkaszlnął. Jakoś nie potrafił jej powiedzieć w oczy, że uważa szlachtę za głupców, którzy tak zadzierają nosa, że nie widzą ziemi pod stopami. Mimo wszystko była, kim była. Tuon odsunęła kufel na bok i przyglądała mu się jakiś czas spojrzeniem bez wyrazu. Wciąż nie odrywając wzroku od jego twarzy, zasygnalizowała coś Selucii palcami lewej dłoni, na co tamta głośno klasnęła w dłonie. Kilku gości spojrzało na nich z zaskoczeniem.
— Nazwałeś się graczem — ciągnęła dalej Tuon — a pan Merrilin określił cię jako najszczęśliwszego człowieka na świecie.
Nadbiegła Jera, a Selucia podała jej kufel.
— Następny, szybko — nakazała, choć w dość miły sposób. Mimo wszystko miała iście królewskie maniery. Jera ukłoniła się pospiesznie i odbiegła, jakby na nią nakrzyczano.
— Czasami mam szczęście — ostrożnie przyznał Mat.
— Przekonajmy się, czy dzisiaj ci dopisze, Zabaweczko. — Tuon zerknęła w kierunku stołu, gdzie po blacie toczyły się kości.
Nie potrafił dostrzec nic złego w tym pomyśle. Bez wątpienia wygra więcej, niż straci, a niezależnie jak bardzo będzie mu dopisywać szczęście, mało prawdopodobne, by jeden z kupców sięgnął po nóż. Zresztą nie dostrzegł przy żadnym pasie długich noży, jakie nosili chyba wszyscy dalej na południe. Wstał, podał Tuon ramię, a ona delikatnie wsparła dłoń na jego nadgarstku. Selucia zostawiła swój pucharek na stole i ruszyła za panią.
Dwaj mężczyźni, wyraźnie z Altary, jeden chudy i łysy, właściwie tylko z wianuszkiem włosów dookoła głowy, drugi z okrągłą twarzą nad potrójnym podbródkiem, nadąsali się, gdy zapytał, czy obcy może z nimi zagrać, a trzeci, siwiejący i mocno zbudowany, z obwisłą dolną wargą, zesztywniał niczym słup. Kobieta z Tarabon okazała się bardziej gościnna.
— Oczywiście, oczywiście. Czemu nie? — powiedziała, nieco niewyraźnie wymawiając słowa. Policzki miała zaróżowione, a uśmiech, jakim go potraktowała, był nieco lepki. Najwyraźniej z całego towarzystwa ona właśnie miała najsłabszą głowę. Miejscowi pewnie dbali, by była zadowolona ponieważ marsy zniknęły z czół i tylko siwowłosy nie zmienił wyrazu twarzy. Mat przyniósł od sąsiedniego stołu krzesła dla siebie i Tuon. Selucia zajęła poprzednią pozycję, co akurat było bardzo wskazane. Sześć osób przy stole musiałoby się już trochę tłoczyć.
Pojawiła się Jera, cała w ukłonach podała Tuon kufel obiema rękami i mruknęła:
— Moja pani...
A zaraz potem następna służąca, siwiejąca i o równie imponującej postaci, co pani Heilin, wymieniła dzban z winem na stole graczy. Łysy mężczyzna uśmiechnął się i napełnił pucharek Tarabonianki prawie po brzegi. Chcieli, żeby była zadowolona i pijana. Jednym łykiem opróżniła połowę, a potem roześmiała się i otarła delikatnie usta koronkową chusteczką. Dopiero za drugim razem udało jej się schować ją do rękawa. Dziś nie zrobi dobrego interesu.
Mat przyglądał się chwilę i wkrótce rozpoznał grę. Grano czterema kośćmi, nie zaś dwoma, ale bez wątpienia była to odmiana piri, czyli par, w którą grano na tysiące lat przed Arturem Jastrzębie Skrzydło. Małe stosiki srebra, spod którego gdzieniegdzie połyskiwało złoto, leżały przed każdym z graczy, on też położył więc na stole srebrną markę, żeby kupić kości, podczas gdy krępy zbierał poprzednią wygraną. Nie spodziewał się ze strony kupców żadnych kłopotów, ale znacznie ograniczy ich prawdopodobieństwo, jeśli zabierze im srebro, a nie złoto.
Chudy dołożył do puli, Mat zagrzechotał czerwonymi kośćmi w cynowym kubku, a potem wysypał na stół. Zatrzymały się, ukazując cztery piątki.
— To zwycięski rzut? — zapytała Tuon.
— Nie, póki nie uzyskam identycznego wyniku do pary — odparł Mat, wsadzając kości z powrotem do kubka — a po drodze nie przydarzy mi się czternastka albo Oczy Czarnego. — Kości zagrzechotały w kubku, ze stukiem potoczyły się po stole. Cztery piątki. Szczęście go nie opuściło, to pewne. Przysunął jedną monetę, drugą zostawił na swoim miejscu.
Znienacka siwy odsunął głośno krzesło i wstał.
— Mam dość — mruknął i zaczął upychać leżące przed nim monety do kieszeni kaftana. Dwaj pozostali Altaranie przyglądali mu się z niedowierzaniem.
— Opuszczasz nas, Vane? — zapytał chudy. — W tym momencie?
— Powiedziałem, że mam dość, Camrin — warknął siwy i odszedł, łomocząc buciorami po drodze do drzwi.
Kobieta z Tarabon pochyliła się niepewnie, paciorki w licznych warkoczykach zastukały o blat stołu i poklepała grubego po nadgarstku.
— To znaczy, że od ciebie kupię moją emalię, panie Kostelle — powiedziała niewyraźnie. — Od ciebie i pana Camrina.
Potrójny podbródek Kostelle zatrząsł się od śmiechu.
— Nie inaczej, pani Alstaing. Nie inaczej. Nieprawdaż, Camrin?
— Tak sądzę — ponuro odparł zapytany. — Tak sądzę. — Dołożył markę do leżącej na stole monety Mata.
I znów kości potoczyły się po stole. Tym razem wynik dał sumę czternastu.
— Och — powiedziała Tuon z rozczarowaniem w głosie. — Przegrałeś.
— Wygrałem, Skarbie. To zwycięski rzut, jeśli jest pierwszy. — Zostawił pierwotną stawkę na stole. — Jeszcze raz? — zapytał z uśmiechem.
Szczęście mu dopisywało, w porządku, równie fantastycznie co zawsze. Jaskrawoczerwone kości toczyły się po stole, skakały po nim, czasami odbijały się od leżących tam monet i rzut za rzutem wychodziło czternaście białych oczek. Czternaście wychodziło na wszelkie możliwe sposoby. Nawet przy stawce jednej monety stosik przed nim stale rósł. Połowa gości gospody zebrała się przy stole i przyglądała grze. Uśmiechnął się do Tuon, która odpowiedziała skinieniem głowy. Brakowało mu tego: kości we wspólnej sali, monety na stole, pytanie, jak długo dopisze szczęście. I piękna kobieta obok. Miał ochotę w głos śmiać się z radości.
Kiedy kolejny raz kręcił kubkiem, handlarka z Tarabon zerknęła na niego i przez moment wcale nie wyglądała na pijaną. Znienacka odechciało mu się śmiać. Rysy jej twarzy rozmyły się zaraz, a oczy zaszły mgłą, ale w tamtej chwili były niczym dłuta. Miała znacznie mocniejszą głowę, niż przypuszczał. Wychodziło na to, że Camrinowi i Kostelle nie uda się jej wcisnąć kiepskiego towaru za dobrą cenę, czy na czym ich intryga polegała. Przede wszystkim wszak martwiło go, że kobieta okazała swą podejrzliwość wobec niego. W sumie przecież nie postawiła nawet jednej monety. Dwaj Alatarnie patrzyli nań złym okiem, ale trudno oczekiwać od przegrywających, żeby nie byli źli na pecha. Ona doszła do wniosku, że znalazł sposób na oszukiwanie. Mniejsza o to, że grał ich kośćmi, a najpewniej kośćmi gospody — za oskarżenie o oszustwo można było zostać obitym nawet w kupieckiej gospodzie. Mat rzadko czekał na dowód tego rodzaju zarzutów.
— Ostatnia kolejka — powiedział — i myślę, że na tym skończymy. Pani Heilin? — Karczmarka była wśród kibiców. Podał jej kilka świeżo wygranych srebrnych monet. — Dla uczczenia mojej dobrej passy proszę podawać wszystkim, co chcą, póki nie skończą się monety. — Za to doczekał się aprobujących pomruków, a ktoś poklepał go po plecach. Człowiek, któremu się stawia, raczej nie wpadnie na to, że pije za wyłudzone pieniądze. Albo przynajmniej zawaha się dość długo, żeby on i Tuon uciekli.
— Przecież to nie może trwać wiecznie — mruknął Camrin, przeczesując dłonią nieistniejące włosy. — Co powiesz, Kostelle? Po połowie? — Wygrzebał złotą monetę z leżącego przed nim stosu, położył ją obok srebrnej marki Mata. — Jeśli została tylko jedna kolejka, zagrajmy o prawdziwe pieniądze. Po tak dobrej passie, musi wreszcie mieć pecha. — Kostelle zawahał się, potarł podbródki w namyśle, potem skinął głową i dołożył własną złotą koronę.
Mat westchnął. Mógł się nie zgodzić na większą stawkę, ale gdyby teraz zrezygnował, pani Alstaing mogła go oskarżyć. Podobne skutki mogło wywołać zwycięstwo w tej kolejce. Niechętnie przesunął po blacie stołu srebrne marki, uzupełniając pulę. Przed nim zostały tylko dwie. Szczególnie uważnie kręcił kubkiem, zanim wysypał kości na stół. Nie wierzył, aby to miało cokolwiek zmienić. Po prostu rozładowywał emocje.
Czerwone kości potoczyły się po blacie, uderzyły w stos monet, odbiły się, zawirowały i dopiero potem zatrzymały.
Na każdej było pojedyncze oczko. Oczy Czarnego.
Camrin i Kostelle śmiali się tak, jakby to nie swoje monety wygrali z powrotem, a potem przystąpili do podziału wygranej. Kibice powoli się rozchodzili, gratulując dwóm kupcom, mrucząc słowa pociechy do Mata, niektórzy salutowali mu kolejką, za którą zapłacił. Pani Alstaing pociągnęła długi łyk ze swego pucharka, przyglądając mu się badawczo sponad jego krawędzi, wedle wszelkiego podobieństwa pijana jak gęś. Wątpił, by wciąż uznawała go za szulera, przecież ostatecznie wygrał tylko jedną srebrną markę. Czasami pech można nazwać szczęściem.
— A więc twoje szczęście nie trwa bez końca, Zabaweczko — powiedziała Tuon, kiedy odprowadzał ją do stołu. — A może masz szczęście tylko w drobnych sprawach?
— Nikomu szczęście nie może dopisywać bez końca, Skarbie. Osobiście sądzę, że ostatni rzut był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.
Wyjaśnił, dlaczego zafundował wino całej sali i opowiedział o podejrzeniach kobiety z Tarabon. Przy stole odsunął jej krzesło, ale nie usiadła, tylko patrzyła na niego.
— Mógłbyś sobie świetnie poradzić w Seandar — powiedziała na koniec, wciskając mu w ręce prawie pusty kufel. — Popilnuj tego, póki nie wrócę.
Wyprostował się, znienacka przestraszony.
— Dokąd idziesz? — Ufał jej, że nie ucieknie, ale nie wierzył, iż bez niego ustrzeże się kłopotów.
Na jej twarzy pojawił się wyraz niekończącej się udręki. Nawet teraz wyglądała pięknie.
— Jeśli już musisz wiedzieć, to w miejsce, do którego każdy chodzi sam, Zabaweczko.
— Och. Karczmarka powie ci, gdzie to jest. Albo jedna ze służących.
— Dziękuję ci, Zabaweczko — powiedziała słodko. — Nie przyszłoby mi do głowy, żeby spytać. — Zamigała palcami do Selucii i obie odeszły na tył gospody, przez całą drogę rozmawiając w milczeniu i chichocząc.
Usiadł i ponuro spojrzał w pucharek z winem. Kobietom wyraźnie sprawiało przyjemność robienie głupców z mężczyzn. A on był w połowie poślubiony tej kobiecie.
— Gdzie są panie? — zapytał Thom, osuwając się na krzesło obok Mata i stawiając na stole prawie pełny pucharek. Mruknął coś po nosem, gdy Mat wyjaśnił, a potem zaczął mówić przyciszonym głosem, oparty łokciami o stół tak, żeby mieć głowę blisko głowy Mata: — Kłopoty przed nami i za nami. Tymi przed nami możemy się jeszcze nie przejmować, ale najlepiej wyjdźmy, gdy tylko wrócą.
Mat usiadł prosto.
— Jakie kłopoty?
— Z kilkoma karawanami kupieckimi, które nas wyprzedziły po drodze, nadeszły wieści o morderstwie w Juradorze, które zdarzyło się mniej więcej w czasie naszego wyjazdu. Może dzień, dwa później. Nieboszczyka znaleziono w jego własnym łóżku, gardło miał rozerwane, tyle że mało było krwi. — Nie musiał nic więcej dodawać.
Mat upił duży łyk wina. Przeklęty gholam wciąż szedł za nim. Skąd wiedział, że ma go szukać w widowisku Luki? Ale ponieważ był wciąż dzień, dwa za nimi, mimo tempa, w jakim posuwała się karawana, nie dogoni go szybko. Przez materię kaftana musnął srebrny łeb lisa. Przynajmniej miał czym z nim walczyć, kiedy się pojawi. Potwór po dziś dzień nosił bliznę po spotkaniu z nim.
— A kłopoty przed nami?
— Na granicy z Murandy stacjonuje seanchańska armia. W jaki sposób udało im się ją tam skomasować bez mojej wiedzy... — Dmuchnął w wąsy, wyraźnie poruszony własną nieudolnością. — Cóż, nieważne. Każdemu, kto przejeżdża obok, dają do wypicia jakiś ziołowy napar.
— Zioła? — z niedowierzaniem zapytał Mat. — Co jest złego w ziołach?
— Od czasu do czasu kobieta, która go wypije, czuje słabość, a wtedy pojawiają się sul’dam i nakładają jej obrożę. Ale nie to jest najgorsze. Bardzo intensywnie poszukują drobnej, smagłej Seanchanki.
— No cóż, jasne, że poszukują. Spodziewałeś się, że będzie inaczej? To rozwiązuje mój podstawowy problem. Thom, kiedy podjedziemy do ich pozycji, możemy opuścić widowisko i ruszyć lasem. Tuon i Selucia pojadą dalej z Lucą. Luca z pewnością będzie bohaterem, kiedy im odda Córkę Dziewięciu Księżyców.
Ten ponuro pokręcił głową.
— Szukają samozwańca, Mat. Kobiety, która utrzymuje, że jest Córką Dziewięciu Księżyców. Tyle że opis jakoś zbyt dobrze pasuje. Nie mówią o tym otwarcie, ale zawsze znajdzie się ludzi, co piją za dużo, a spośród nich niektórzy zawsze za dużo mówią. Kiedy ją znajdą, mają zabić na miejscu. Ma to coś wspólnego z rzekomym zmazaniem hańby, jaką spowodowała.
— Światłości! — Matowi zaparło dech. — Jak to możliwe, Thom? Przecież dowodzący tą armią generał musi znać jej twarz, no nie? I pozostali oficerowie również, jak mi się wydaje. Muszą tam być jacyś szlachcice, którzy ją znają.
— Nic jej z tego nie przyjdzie. Nawet prosty żołnierz od razu poderżnie jej gardło albo w inny sposób zabije, skoro tak brzmi rozkaz. Słyszałem te opowieści z kilku źródeł. Nawet jeśli wszystkie są plotką, miałbyś ochotę ryzykować? — Mat nie miał najmniejszej ochoty i jeszcze nad winem zabrali się do układania planów. Zresztą nie pili dużo. Mimo, a może właśnie dzięki nieustannym wizytom we wspólnych salach i tawernach, Thom pijał oszczędnie, a Mat chciał zachować jasność myśli. — Luca oszaleje, gdy będzie musiał się pozbyć koni dla wszystkich, niezależnie ile mu zapłacisz — skonstatował w pewnym momencie Thom. — Poza tym będą nam potrzebne juczne zwierzęta, jeśli mamy podróżować lasem.
— Wobec tego zacznę je kupować. Zanim nadejdzie chwila odjazdu, będziemy mieli tyle zwierząt, ile będzie potrzeba. Założę się, że kilka dobrych koni mogę nabyć tutaj, na miejscu. Vanin też ma dobre oko. Nie przejmuj się. Zapewniam cię, że za nie zapłaci. — Thom z powątpiewaniem pokiwał głową. Nie podzielał optymizmu Mata odnośnie do przełomu moralnego Vanina.
— Aludra jedzie z nami? — białowłosy bard zapytał z zaskoczeniem chwilę później. — Będzie chciała zabrać całą swoją armaturę. To oznacza więcej jucznych koni.
— Mamy czas, Thom. Do granicy z Murandy jeszcze długa droga. Chcę ruszyć na północ, ku Andorowi, albo na wschód, jeśli Vanin zna drogę przez góry. Lepiej na wschód. — Każda droga znana Vaninowi będzie traktem przemytniczym albo rezerwową trasą ucieczki koniokradów. Taka trasa gwarantowała mniejsze szanse niechcianych spotkań. W Altarze zapewne wszędzie można się było natknąć na Seanchan, a droga na północ z konieczności zbliżała go ku nieprzyjacielskiej armii.
Pojawiły się Tuon i Selucia. Mat wstał, wziął do ręki przewieszony przez oparcie krzesła płaszcz tej pierwszej. Thom również się podniósł i zaopiekował płaszczem drugiej.
— Wychodzimy — nakazał Mat, próbując podać Tuon jej płaszcz. Selucia wyrwała mu go z ręki.
— Nie widziałam jeszcze żadnej bójki — protestowała Tuon, zbyt głośno. Ludzie oglądali się: i kupcy, i służba.
— Wyjaśnię na zewnątrz — zapewnił ją cicho. — Z dala od niepowołanych uszu.
Tuon popatrzyła na niego pozbawionymi wyrazu oczyma. Wiedział, że jest twarda, ale wydawała mu się taka drobna, niczym śliczna laleczka, którą szorstkie traktowanie mogło zniszczyć. Zdecydowany był zrobić wszystko, co konieczne, żeby nic jej się nie stało. Wszystko. W końcu skinęła głową i pozwoliła, by Selucia otuliła ją niebieskim płaszczem. Thom spróbował w ten sam zaopiekować się z kolei Selucią, ale wyrwała mu okrycie z ręki i sama się sobą zajęła. Mat nie przypominał sobie, by komukolwiek pozwalała podawać sobie płaszcz.
Kręta uliczka była całkowicie wyludniona. Bury pies o zapadniętych żebrach przyjrzał im się podejrzliwie, po chwili odtruchtał za najbliższy róg. Mat ruszył równie szybko w przeciwną stronę, po drodze dzielił się otrzymanymi od Thoma informacjami. Jeśli nawet oczekiwał wstrząsu czy zdumienia, to spotkało go rozczarowanie.
— To pewnie sprawka Ravashi lub Chimal — powiedziała z namysłem mała kobietka, jakby cała seanchańska armia wysłana na jej poszukiwania była niczym więcej niż tylko drobną zawadą. — Moje siostry, najbardziej zbliżone do mnie wiekiem. Aurana jest na to chyba za młoda, ma dopiero osiem lat. Wy byście powiedzieli: czternaście. Chimal wystrzega się afiszowania ze swymi ambicjami, ale Ravashi zawsze uważała, że dziedzictwo jej się należy z tytułu starszeństwa. Niewykluczone, że to ona zaczęła rozsiewać plotki, zorientowawszy się, że zniknęłam. To byłby naprawdę sprytny ruch. Jeśli faktycznie o nią chodzi. — Mówiła tak spokojnie jakby wiodła konwersację na temat tego, czy będzie padać.
— Z tym spiskiem można by sobie bez trudu poradzić, gdyby moja pani znajdowała się w pałacu Tarasin, gdzie jej miejsce — powiedziała Selucia, a Tuon natychmiast zrzuciła maskę opanowania.
Cóż, wyraz jej oblicza stał się jeszcze zimniejszy, teraz już zupełnie niczym twarz kata, ale równocześnie ruszyła na swą pokojówkę, migocząc palcami tak wściekle, że prawie iskry leciały. Selucia zbladła, osunęła się na kolana, przywarła głową do ziemi, skuliła w sobie. Wykonała pojedynczy gest palcami, a Tuon opuściła ręce, stała tak spoglądając na owiniętą chustką głowę Selucii, dysząc ciężko. Po chwili pochyliła się i pomogła tamtej wstać. Stojąc tuż przy niej, powiedziała coś krótkiego mową palców. Selucia odpowiedziała w tym samym, milczącym języku, Tuon znowu wykonała ten sam gest, a potem wymieniły nieśmiałe uśmiechy. Łzy zalśniły w ich oczach. Łzy!
— Powiecie mi, o co tu chodziło? — spytał Mat.
Odwróciły głowy i spojrzały nań badawczo.
— Co zaplanowałeś, Zabaweczko? — zapytała w końcu Tuon.
— Ebou Dar odpada, jeśli o to ci chodzi, Skarbie. Jeżeli jedna armia otrzymała rozkazy zabicia cię na miejscu, istnieje prawdopodobieństwo, że inne także, a po drodze do Ebou Dar spotkalibyśmy nazbyt wielu żołnierzy. Nie przejmuj się, wymyślę jakiś sposób, żeby cię tam bezpiecznie dostarczyć.
— A więc zawsze... — Spojrzała ponad jego ramieniem, jej oczy rozszerzyły się, powędrował za jej wzrokiem i zobaczył siedmiu czy ośmiu mężczyzn, wychodzących zza zakrętu alejki. Każdy dzierżył w dłoni obnażony miecz. Na jego widok przyspieszyli.
— Uciekaj, Tuon! — krzyknął, odwracając się ku napastnikom. — Thom, zabierz ją stąd!
Noże z rękawów znalazły drogę do dłoni, rzucił je niemal równocześnie. Lewa klinga wbiła się w oko siwiejącego mężczyzny, prawa ugodziła w gardło jakiegoś chudzielca. Pod oboma załamały się nogi, osunęli się na kolana, zanim jednak ich miecze zadzwoniły po bruku, on już biegł w ich stronę, ściskając w dłoniach noże dobyte z podeszew butów.
Zaskoczyło ich chyba, że tak łatwo stracili dwu ludzi, jak też fakt, że zaatakował, zamiast uciekać. Ponieważ ruszał się błyskawicznie, oni zaś przeszkadzali sobie nawzajem w wąskiej uliczce, odebrał im większość przewagi, jaką miecz ma nad nożem. Na nieszczęście, nie do końca. Potrafił odbić ostrzem klingę miecza, ale tylko wtedy, gdy któryś wyraźnie zaznaczał sztych. Prawie natychmiast dorobił się kolekcji draśnięć: na żebrach, lewym udzie, prawym policzku, ostatni cios z pewnością poderżnąłby mu gardło, gdyby na czas nie uchylił głowy. Gdyby jednak spróbował uciec, dopadliby go z tyłu. Skrwawiony i żywy to lepiej niż martwy.
Szermował szybciej niż kiedykolwiek w życiu, ruchy jego rąk były precyzyjne, prawie delikatne. Każda próba popisywania się oznaczała śmierć. Zatopił ostrze noża w sercu jakiegoś grubasa, wyrwał je, zanim jeszcze nogi się pod tamtym ugięły. Przeciął ścięgno w łokciu mężczyzny zbudowanego jak kowal, tamten wypuścił miecz z dłoni i niezgrabnie sięgnął lewą ręką do pasa po długi nóż. Mat zignorował to niebezpieczeństwo — tamten już słaniał się z utraty krwi, zanim ostrze opuściło pochwę. Człowiek o kwadratowej twarzy tylko westchnął, gdy ostrze Mata ugodziło go w kark. Sięgnął dłonią za głowę, zdołał przejść dwa kroki i padł. Gdy jedni umierali, inni zajmowali ich miejsce, a on poruszał się jeszcze szybciej, tańcząc tak, że jeden, który padał, osłaniał go przed mieczem następnego, a on tymczasem wślizgiwał się pod miecz trzeciego. Świat zmienił się w jego dwa noże i mężczyzn, którzy przepychali się, by go dostać; noże bezbłędnie znajdowały najbardziej wrażliwe miejsca ciał. Niektóre z tych starożytnych wspomnień pochodziły od ludzi, którzy wcale nie byli sympatyczni.
A potem, cud nad cuda, został już tylko on i ten ostatni, którego z początku nie dostrzegł, a choć krwawił obficie, krew zbyt gorąco tętniła mu w żyłach, by czuł ból. Ona była młoda i szczupła pod łachmanem sukienki, byłaby nawet ładna, gdyby się umyła, a odrażający grymas nie odsłaniał zębów. Sztylet, który przerzucała z ręki do ręki, był obosieczny i miał klingę długości dwóch jego dłoni.
— Nie wierzysz chyba, że sama skończysz, czemu razem nie poradziliście — powiedział. — Uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy.
Z sykiem rozwścieczonego kota rzuciła się na niego, dziko wymachując ostrzem. Mógł tylko niezgrabnie się cofać, próbując odbijać kolejne ciosy. W pewnej chwili poślizgnął się w kałuży krwi, zachwiał i zrozumiał, że zaraz umrze.
Nagle obok pojawiła się Tuon, lewą ręką schwyciła nadgarstek napastniczki — niestety, akurat nie ten, w którym trzymała sztylet, pech — wykręciła, zakładając dźwignię na łokieć, a dziewczyna złamała się w pół. A potem nie miało już znaczenia, w której ręce było ostrze, ponieważ prawa dłoń Tuon uderzyła jak topór w gardło, a Mat usłyszał wyraźny odgłos miażdżonej tchawicy. Tamta kaszlnęła, uniosła rękę do gardła, osunęła się na kolana, a potem upadła, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć tchu.
— Kazałem ci uciekać — Mat nie był do końca pewien, do której z nich dwóch się zwraca.
— O mało co nie pozwoliłeś się zabić, Zabaweczko — surowo napomniała go Tuon. — Dlaczego?
— Obiecałem sobie, że nigdy już nie zabiję kobiety — wyjaśnił zmęczonym głosem. Krew powoli stygła mu w żyłach i, Światłości, ależ bolało! — Wygląda na to, że kaftan jest zupełnie zniszczony — mruknął, dotykając palcem jednego z krwawych rozcięć. Zabolało, znów się skrzywił. Kiedy otrzymał to cięcie w lewe ramię?
Jej spojrzenie przeszywało go na wskroś, po chwili pokiwała głową, jakby znalazła odpowiedź.
Thom i Selucia stali w głębi uliczki przed powodem, dla którego Tuon nie uciekła i mogła przyjść mu z pomocą — ładnych kilka ciał leżało na kamieniach bruku. Thom miał noże w obu dłoniach, Selucia właśnie przez rozcięcie kaftana przyglądała się ranie na jego żebrach. Dziwne, ale jeśli sądzić po ciemnych plamach lśniącej wilgoci na kaftanie, odniósł mniej obrażeń niż Mat. Ten zastanowił się przelotnie, czy Tuon również brała udział w rozprawie, z pozoru bowiem była zupełnie nietknięta. Ramię Selucii zdobiło długie rozcięcie, które najwyraźniej nie dokuczało jej wcale.
— Stary już jestem — oznajmił znienacka Thom — i czasami wydaje mi się, że widzę coś, co nie istnieje, na szczęście wszak zawsze o tym zapominam.
Selucia przerwała oglądanie jego rany i zmierzyła lodowatym spojrzeniem. Może i była pokojówką damy, ale krew nie wywierała na niej żadnego wrażenia.
— A o czym to próbujesz zapomnieć?
— Nie pamiętam — odparł Thom.
Selucia skinęła głową i wróciła do jego rany.
Mat pokręcił głową. Czasami nie był do końca pewny, czy Thom zachował wszystkie klepki w głowie. Jeśli już o tym mowa, to Selucię też od czasu do czasu podejrzewał o ich brak.
— Nie przeżyje i nie będzie jej można poddać przesłuchaniu — powiedziała Tuon, zaciągając na modłę Seanchan i spod zmarszczonych brwi przyglądając się leżącej u jej stóp kobiecie — a nawet gdyby, i tak nie jest w stanie mówić. — Pochyliła się z gracją, wyjęła kobiecie z ręki sztylet i zatopiła jej w piersi. Rozpaczliwe rzężenie ucichło, szkliste oczy patrzyły w wąski pasek nieba nad głowami. — Miłosierdzie, na które sobie nie zasłużyła, ale nie ma potrzeby przedłużać jej cierpienia. Wygrałam, Zabaweczko.
— Wygrałaś? O czym ty mówisz?
— Ty pierwszy wymówiłeś moje imię, a więc wygrałam.
Mat zagwizdał cicho przez zęby. Kiedy myślał o tym, jaka jest twarda, ona zawsze znajdowała sposób, by mu pokazać, że nie wie nawet połowy. Gdyby ktoś właśnie wyglądał przez okno, mógłby zawiadomić magistrat i skończyłoby się przesłuchaniem, być może nawet przed obliczem samego lorda Nathina. Ale w żadnym oknie nie potrafił dostrzec nawet mgnienia twarzy. Ludzie, na ile mogli, unikali wplątywania w takie sprawy. Podczas walki na ulicy powinno być przynajmniej kilku tragarzy lub taczkarzy. Z pewnością zawrócili i podkulili pod siebie ogony. Osobną kwestią pozostawało, czy któryś zawiadomił straże lorda Nathina. Mimo to nie bał się ani Nathina, ani magistratu. Dwóch mężczyzn w towarzystwie dwóch kobiet z pewnością nie rzuciłoby się na kilkunastoosobowy oddział zbrojnych w miecze. Najprawdopodobniej i tamci mężczyźni, i kobieta znani byli strażnikom.
Kulejąc podszedł do zabitych, żeby odzyskać swe noże, zamarł, gdy spróbował wyciągnąć ostrze z oczodołu siwiejącego. Przedtem nie zdążył się dokładnie przyjrzeć twarzy. Wszystko działo się tak szybko, że pamiętał tylko zarysy sylwetek. Dokładnie wytarł nóż o kaftan tamtego, wsadził do rękawa i wyprostował się.
— Plany się zmieniły, Thom. Wyjeżdżamy z Maderin najszybciej, jak się da, i opuszczamy widowisko najszybciej, jak się da. Luca też będzie chciał się nas pozbyć, da nam więc wszystkie konie, jakich zechcemy.
— Trzeba powiadomić władze, Zabaweczko — surowo oznajmiła Tuon. — Nie wywiązanie się z tego obowiązku, jest w takim samym stopniu przestępstwem jak to, co oni zrobili.
— Poznałeś tego człowieka? — zapytał Thom.
Mat pokiwał głową.
— Ma na imię Vane i nie sądzę, by ktokolwiek w tym mieście uwierzył, że szacowny kupiec napadł na nas na ulicy. Luca da nam konie, żeby się nas pozbyć. — To było bardzo dziwne. Tamten nie przegrał z nim nawet jednej korony, nie postawił ani jednej. Dlaczego więc? Zaiste, bardzo dziwne.
Wystarczający to powód, żeby się stąd jak najszybciej wynosić.