Elayne zostawiła panią Harfor i pana Norry’ego, a sama pospieszyła do Komnaty Map; nie wypuściła saidara. Spieszyła się, ale nie pędziła. Deni z trzema gwardzistkami szła przed nią — głowy poruszały się czujnie w poszukiwaniu niebezpieczeństwa — cztery pozostałe szły z tyłu. Wątpiła, by ablucje zajęły Dyelin wiele czasu, niezależnie jakie przywoziła wieści. Światłości, aby się okazały dobre. Birgitte z zaplecionymi na plecach dłońmi i marsem na czole zdawała się zatopiona w myślach, choć też zaglądała w każdy boczny korytarz, jakby oczekując ataku. W więzi szeptało zatroskanie. I zmęczenie. Elayne ziewnęła szeroko, nim zdołała się powstrzymać.
Dbała o to, by przemierzać korytarze pałacu równym krokiem, nie tylko dlatego, że nie chciała podsycać plotek. Obecnie wokół coraz częściej widywało się nie tylko służbę. Grzeczność wymagała, by udzielić schronienia w pałacu szlachcie, która przebiła się do miasta z orszakiem zbrojnych — choć to miano zasługiwało na dość swobodną interpretację: niektórzy byli dobrze wyszkoleni i na co dzień przypasani do miecza, inni zostali oderwani od pługa przez wici swoich lordów i lady — i spora liczba przyjęła propozycję gościny. Większość wśród nich stanowili ci, którzy nie mieli stałej rezydencji w Caemlyn, oraz, jak podejrzewała, ci, którzy liczyli każdy grosz. W opinii farmerów czy robotników wszyscy szlachcice byli bogaci i z pewnością większość była, choćby w porównaniu z tamtymi, ale wydatki związane z pozycją i obowiązkami zmuszały ich, by liczyli monety równie skrzętnie co jakakolwiek żona rolnika. Jeszcze nie postanowiła, co zaproponuje nowo przybyłym. Szlachta już spała po troje, czworo w łóżku, przynajmniej tam, gdzie łóżka były dostatecznie szerokie; wszystkie prócz najwęższych mogły pomieścić przynajmniej dwie osoby i tak się też działo. Wiele Kuzynek przeniosło się na sienniki w kwaterach służby, dzięki Światłości, że wiosna na to pozwalała.
Wyglądało tak, jakby cała gromada jej szlachetnych gości właśnie wybrała się na przechadzkę po korytarzach, wszyscy kłaniali się jej i wielokrotnie musiała przystawać, żeby zamienić bodaj po kilka słów. Na równą łaskawość zasłużyli sobie: Sergase Gilbearn, drobna, szczupła, z ciemnymi włosami przyprószonymi siwizną, w zielonej sukni do konnej jazdy, która przyprowadziła wszystkich dwudziestu zbrojnych pozostających w jej służbie, i zgorzkniały, żylasty Kelwin Janevor, w dyskretnie połatanym, niebieskim kaftanie z wełny, który przywiódł dziesięciu, i same Głowy Domów, nawet jeśli pomniejszych: chudy Barel Layden i krępa Anthelle Sharplyn. Wszyscy oni wspomogli ją wszystkim, co kto miał, żadne nie kalkulowało przemawiających przeciwko niej szans. Dziś jednak wyglądali na dość niespokojnych. Nikt nic nie powiedział — że przybyli pełni dobrych myśli i nadziei na szybką koronację, czy jakim jest dla nich honorem opowiedzenie się po jej stronie — ale niepokój widniał na twarzach. Arilinde Branstrom, zazwyczaj tak entuzjastyczna, że można by sobie pomyśleć, iż jej zdaniem naprawdę pięćdziesięciu żołnierzy może odwrócić losy bitwy na korzyść Elayne, nie była jedyną zagryzającą wargi, a Laerid Traehand, krępy, milczący, solidny jak kamień, nie był jedynym, którego czoło znaczył mars. Nawet wieści o przybyciu Guybona z poważnymi siłami wywołały tylko pojedyncze uśmiechy na twarzach, szybko zresztą i niewcześnie stłumione.
— Sądzisz, że słyszeli o przechwałkach Arymilli? — zapytała podczas jednej z krótkich przerw w grzecznościach. — Nie, tego nie starczyłoby, żeby zdenerwować Arilinde czy Laerida. — Arymilla w mieście na czele trzydziestu tysięcy żołnierzy, to zapewne też byłoby za mało.
— Nie o to chodzi — zgodziła się Birgitte. Zanim podjęła wątek, rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić, czy prócz gwardzistek nikt nie słucha. — Może martwi ich to, co mnie. Nie zgubiłaś się wtedy, po bitwie. A raczej, nie ty byłaś odpowiedzialna za to, że się zgubiłaś.
Elayne zatrzymała się, żeby wymienić kilka pospiesznych słów z siwowłosą parą w wełnach, które byłyby bardziej stosowne dla bogatych farmerów. Zresztą dwór Brannina i Elvaine Martanów w istocie przypominał większą farmę, zbudowaną tak, by pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Jedną trzecią ich sił zbrojnych stanowili synowie i wnuki, siostrzeńcy, bratankowie i temu podobni. Do pracy na roli zostawiono tylko tych, którzy byli zbyt starzy lub zbyt młodzi na wojaczkę. Miała nadzieję, że uśmiechnięta para nie poczuła się urażona zbyt chłodnym przyjęciem, ponieważ ruszyła dalej właściwie od razu po wymianie grzeczności.
— Co masz na myśli, mówiąc, że nie ja byłam odpowiedzialna? — zapytała zaraz.
— Pałac się... zmienił. — Przez moment w więzi kłębiła się konfuzja. Birgitte się skrzywiła. — Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale mam wrażenie, jakby wszystko zostało przebudowane zgodnie z trochę innym planem. — Jedna z idących przed nimi gwardzistek zgubiła krok, ale szybko odzyskała równowagę. — Mam dobrą pamięć... — Birgitte zawahała się, więź zapulsowała mnóstwem emocji, które szybko zostały stłumione. Większość jej wspomnień z przeszłości zniknęła jak niegdysiejsze śniegi. Nie zostało nic z czasów przed zbudowaniem Białej Wieży, a pamięć po czterech żywotach, jakie przeżyła na świecie między tym momentem a końcem wojen z Trollokami zaczynała się rozpadać na fragmenty. Tę kobietę niełatwo było przestraszyć, niemniej bała się utraty pozostałych wspomnień, zwłaszcza dotyczących Gaidala Caina. — Nie zapominam drogi, którą raz szłam — podjęła dalej — a niektóre z tych korytarzy nie są już takie jak kiedyś. Kilka... zmieniło miejsce. Innych nie ma wcale, przybyło też kilka nowych. Nie słyszałam, by ktoś o tym mówił, ale przypuszczam, że starsi milczą w tej sprawie, ponieważ boją się, iż tracą rozum, a młodsi boją się z kolei utraty pozycji.
— To jest... — Elayne zamknęła usta. Najwyraźniej wcale nie było takie niemożliwe. Birgitte nie cierpiała na nadmiar wyobraźni. I teraz w innym świetle dojrzała niechęć Naris do opuszczenia jej apartamentów, a być może również wcześniejszą konfuzję Reene. Prawie pożałowała, że nie są to negatywne konsekwencje bycia w ciąży. Ale jak to możliwe? — Nie chodzi o Przeklętych — oznajmiła zdecydowanie. Gdyby było ich na coś takiego stać, zrobiliby już to dawno temu i pewnie jeszcze gorsze rzeczy... — Dzień dobry, lordzie Aubremie.
Chudy, pokrzywiony i łysy, wyjąwszy tylko cienki wianuszek włosów, Aubrem Pensenor powinien teraz huśtać na kolanie dzieci swoich wnuków, niemniej trzymał się prosto, a oczy patrzyły jasno. Dotarł do Caemlyn jako jeden z pierwszych i przyprowadził prawie setkę zbrojnych, wreszcie przywiózł wieści o marszu Arymilli Marne na miasto i o sprzymierzeńcach, jakich znalazła w osobach Naean i Elenii. Teraz wdał się we wspomnienia udziału w sukcesji jej matki, póki Birgitte nie mruknęła, że lady Dyelin nie można pozwolić czekać.
— Och, w takim razie nie będę cię zatrzymywał, moja pani — oznajmił serdecznie. — Proszę przekazać pozdrowienia lady Dyelin. Była tak zajęta, że nie zdążyłem z nią wymienić dwu słów od czasu, jak dotarła do Caemlyn. Proszę przekazać serdeczne życzenia. — Od czasów niepamiętnych Dom Pensenor sprzymierzony był z Domem Taravin.
— A więc nie Przeklęci — powiedziała Birgitte, kiedy Aubrem oddalił się poza zasięg głosu. — Ale bezpośrednie przyczyny to tylko część problemu. Czy nastąpi to znowu? A jeżeli tak, czy zmiany zawsze będą niegroźne? A może obudzisz się pewnego dnia w pomieszczeniu bez drzwi i okien? Co się stanie, jeżeli będziesz akurat spała w komnacie, która zniknie? Jeżeli korytarz może zniknąć, to może zniknąć komnata. Co jeśli zmiany nie dotyczą wyłącznie pałacu? Musimy sprawdzić, czy ulice prowadzą wciąż tam, gdzie dotąd. A jeżeli następnym razem zniknie część murów obronnych?
— Naprawdę masz czarne myśli — smutno skomentowała Elayne. Mimo iż wypełniona była Mocą, ewentualne konsekwencje tych zdarzeń wywoływały skręty żołądka.
Birgitte przesunęła palcami po czterech złotych węzłach na ramieniu czerwonego kaftana z białym kołnierzem.
— Od czasu jak mam to. — Dziwne, ale od chwili, gdy podzieliła się zmartwieniem, w więzi było go jakoś mniej. Elayne miała nadzieję, że Birgitte nie spodziewa się, iż ona znajdzie odpowiedź. Nie, niemożliwe. Birgitte znała ją zbyt dobrze.
— To cię przeraża, Deni? — zapytała. — Przyznaję, że mnie tak.
— Nie bardziej niż powinno, moja pani — odpowiedziała przysadzista kobieta, nawet na moment nie przerywając lustracji korytarza. Pozostałe nie puszczały dłoni z rękojeści mieczy, jej ręka pieściła drzewce długiej pałki. Głos był uprzejmy i rzeczowy, podobnie oblicze. — Pewnego razu wielki woźnica imieniem Eldrin Hackly prawie skręcił mi kark. Zazwyczaj był dość spokojny, ale tej nocy upił się jak nigdy. Nie potrafiłam wyprowadzić mocnego ciosu, a pałka odskakiwała od jego czaszki bez żadnych skutków. Wtedy przeraziłam się bardziej, ponieważ byłam pewna, że nie przeżyję. Tu mamy do czynienia tylko z odległą możliwością, każdego ranka można się nie obudzić.
Każdego ranka można się nie obudzić. Elayne przypuszczała, że istniały gorsze sposoby patrzenia na świat. Mimo to zadrżała. Sama była bezpieczna, przynajmniej do czasu urodzin dzieci, ale poza nią nikt bezpieczny nie był.
Straż przy szerokich, rzeźbionych w lwy drzwiach do Komnaty Map pełnili doświadczeni gwardziści, jeden niski prawie chudy, drugi na tyle mocno zbudowany, że mimo średniego wzrostu wydawał się przysadzisty. Trudno było powiedzieć, dlaczego wybrano ich spośród pozostałych, ale tylko najbardziej zaufani ludzie, najlepsi szermierze otrzymywali ten przydział. Niski skinął Deni głową, potem wyprostował się sztywno, skarcony marsem na czole Birgitte. Deni uśmiechnęła się do niego nieśmiało — Deni! nieśmiało! — a dwójka gwardzistów wdrożyła nieuniknioną rutynę. Birgitte już otworzyła usta, lecz Elayne położyła jej dłoń na ramieniu, tamta więc tylko na nią spojrzała, pokiwała głową, gruby złoty warkocz zakołysał się powoli.
— Niedobrze, kiedy robią to na służbie, Elayne. Powinni przede wszystkim myśleć o swoich obowiązkach, a nie wpatrywać się w siebie okrągłymi oczyma. — Nie uniosła głosu, ale szkarłat powlekł okrągłe policzki Deni, przestała się uśmiechać, znów potoczyła spojrzeniem po korytarzu. Może tak było lepiej, mimo to szkoda. Chociaż ktoś powinien mieć z życia trochę radości.
Komnata Map była drugą co do wielkości salą balową pałacu, przestrzennym pomieszczeniem z czterema kominkami z żyłkowanego, czerwonego marmuru, na których pod rzeźbionymi gzymsami płonęły niewielkie ognie, z kopulastym sklepieniem, ozdobionym pozłotą i podtrzymywanym przez szeroką kolumnadę biegnącą w odległości dwu kroków od pozbawionych ozdób ścian z białego marmuru i ustawionych pod nimi lamp z odbłyśnikami zdolnych oświetlić pomieszczenie światłem prawie dorównującym dziennemu. Większą część posadzki z płytek zajmowała szczegółowa mozaika Caemlyn, której początki sięgały ponad tysiąca lat wstecz, czyli daty zbudowania Nowego Miasta, poprzedzającej ekspansję Dolnego Caemlyn. Na długo przedtem nim powstał Andor, na długo przed Arturem Jastrzębie Skrzydło. Od tego czasu poddawano ją wielokrotnej renowacji, zastępowano wyblakłe lub zniszczone kostki, tak więc wszystkie ulice zostały oddane wiernie — przynajmniej w stanie na wczoraj; Światłości, spraw, żeby nic się nie zmieniło — a choć z latami zastępowano budowle, niektóre z ulic biegły w taki sposób, jak to obrazowała pierwotna mapa.
A jednak w Komnacie Map w przewidywalnej przyszłości zapewne nikt nie będzie tańczyć. Na długich stołach wśród kolumnady leżały dalsze mapy, niektóre na tyle wielkie, że zwisały przez brzegi blatów, a na półkach pod ścianami znajdowały się stosy raportów zawierających treści na tyle krytyczne, żeby zamknąć je w sejfie lub po przeczytaniu spalić. W kącie pomieszczenia stało szerokie biurko Birgitte pokryte koszami na papiery, z których większość była pełna. Kapitan-Generał przysługiwał wprawdzie własny gabinet, niemniej gdy tylko odkryła Komnatę Map, zdecydowała, że szkoda jej nie wykorzystać.
Niewielki krążek drewna pomalowanego na czerwono oznaczał na zewnętrznym murze miejsce, w którym niedawno odparto atak. Birgitte porwała go w przelocie i cisnęła do okrągłego koszyka na biurku, pełnego innych tego rodzaju przedmiotów. Elayne pokręciła głową. Koszyk był niewielki, ale jeśli kierunków ataku miałoby być tyle, że przygotowano tak wiele znaczników...
— Moja lady Birgitte, mam raport o zapasach paszy, o który prosiłaś — oznajmiła siwiejąca kobieta, podając kartkę pokrytą równym pismem. Na piersi jej schludnej, brązowej sukienki widniał niewielki Biały Lew. Pięcioro innych urzędników zajmowało się swoją pracą, pióra skrzypiały po papierze. Należeli do najbardziej zaufanych ludzi pana Norry’ego, pani Harfor zaś osobiście prześwietliła sześciu posłańców w czerwono-białych liberiach, bystrych młodzieńców, właściwie chłopców, którzy teraz stali pod ścianami przy biurkach urzędników. Jeden z nich, śliczne dziecko, zaczął się już kłaniać, ale zamarł w pół ruchu z twarzą pokrytą rumieńcem. Kwestię ceremonialnej grzeczności, tak wobec niej, jak i reszty szlachty, Birgitte załatwiła w paru słowach. Najpierw praca, a jeżeli komuś się to nie podobało, to nie miał czego szukać w Komnacie Map.
— Dziękuję, pani Anford. Później się temu przyjrzę. Gdybyś zechciała wraz z innymi zaczekać chwilę na zewnątrz?
Pani Anford pozwoliła urzędnikom zakręcić kałamarze i osuszyć papier, a potem ich i posłańców wygoniła na korytarz. Żaden nie okazał śladu zaskoczenia. Przywykli do tego, że czasami potrzebna jest prywatność. Elayne słyszała, jak Komnatę Map nazywano Komnatą Tajemnic, choć w istocie nic tajnego tu się nie znajdowało. Wszystko było zamknięte na klucz w jej apartamentach.
Kiedy urzędnicy i posłańcy wychodzili, Elayne podeszła do jednego z długich stołów, na którym leżała mapa pokazująca Caemlyn i pięćdziesiąt mil jego okolic. Nawet Czarna Wieża została na niej zaznaczona: kwadrat niecałe dwie ligi na południe od miasta. Narośl na ciele Andoru i żadnego sposobu jej usunięcia. Wciąż od czasu do czasu wysyłała tam inspekcje gwardii — przez bramy — ale teren był na tyle duży, że Asha’mani mogli robić na nich, co chcieli, a ona i tak by się nie dowiedziała. Szpilki o emaliowanych główkach oznaczały osiem obozów Arymilli wokół miasta, a drobne metalowe figurki rozmaite inne siły. Sokół, świetnie wykuty w złocie, nie większy niż jej mały palec, to miejsce obozu Goshien. Po obozie Goshien. Już odeszli? Wsunęła sokoła do sakwy przy pasku. Aviendha była niczym sokół. Ponad stołem Birgitte spojrzała na nią pytająco.
— Odchodzą albo już odeszli — poinformowała ją Elayne. Będą się spotykać. Aviendha nie odeszła na zawsze. — Rand ich dokądś posłał. Ale dokąd, nie wiem, żeby sczezł.
— Zastanawiałam się, dlaczego Aviendha nie przyszła z tobą.
Elayne musnęła palcem brązowego jeźdźca, wysokości może dłoni, który stał kilka lig od miasta.
— Ktoś powinien udać się do obozu Davrama Bashere. Przekonać się, czy Saldaeanie też nas opuszczają. Jeszcze Legion Smoka... — W istocie nie miało to najmniejszego znaczenia. Dzięki Światłości nie wtrącali się w nic, a strach, że taka ewentualność może mieć miejsce, dawno już przestał hamować zapędy Arymilli. Ale nie lubiła, jak cokolwiek w Andorze działo się bez jej wiedzy. — Poślij też jutro gwardzistów do Czarnej Wieży. Każ im policzyć obecnych Asha’manów.
— A więc planuje wielką kampanię. Kolejną wielką kampanię. Zakładam, że przeciwko Seanchanom. — Birgitte splotła ramiona na piersiach i przyjrzała się mapie, marszcząc brwi. — Ciekawie byłoby się dowiedzieć gdzie i kiedy, ale mamy zbyt wiele roboty, żeby się nad tym zastanawiać.
Z mapy jasno wynikały powody, dla których Arymilla zaczęła ostatnio tak mocno naciskać. W pierwszym rzędzie ten niedźwiedź na północny wschód od Caemlyn prawie na skraju mapy, to znaczy brązowa statuetka w kształcie śpiącego niedźwiedzia, zwiniętego w kłębek z pyskiem osłoniętym przednimi łapami. Prawie dwa tysiące ludzi, niemalże tyle wyszkolonego żołnierza, ile mógł wystawić w pole cały Andor. Czworo władców z ziem granicznych w towarzystwie może i tuzina Aes Sedai, które jednak skrzętnie dbały o to, by nie rzucać się w oczy — poszukiwali Randa, ale z powodów nigdy jasno niestwierdzonych. Wedle jej wiedzy pogranicznicy nie mieli żadnych powodów, które mogłyby ich skłonić do opowiedzenia się przeciwko Smokowi Odrodzonemu — choć z drugiej strony nie zmusił ich do złożenia sobie hołdów lennych, jak to miało miejsce w wypadku innych krajów — ale z Aes Sedai była inna sprawa, zwłaszcza gdy nie wiadomo, gdzie spoczywa ich lojalność, a dwanaście sióstr nawet dla Randa mogło być groźnych. Cóż, czworo władców po części odgadło motywy nią kierujące, gdy poprosili o prawo przemarszu przez Andor, mimo to udało jej się uniknąć wyraźnej odpowiedzi w kwestii miejsca pobytu Randa. Niestety, Pogranicznicy najwyraźniej zdecydowani byli zadać kłam wszystkim opowieściom o tym, jak zręcznie i niepostrzeżenie potrafią przemieszczać swe wojska, ponieważ teraz utknęli w jednym miejscu, unikając zbliżania się do oblężonego miasta. Obce armie w bezpośredniej bliskości zbrojnych Andoru, na andorańskiej ziemi, powodowały drażliwą sytuację.
Wszędzie znajdą się jacyś w gorącej wodzie kąpani. Nietrudno o przypadkowy zatarg i już gotowy rozlew krwi lub, nie przymierzając, wojna. Gdyby nawet udało się tego uniknąć, ominięcie Caemlyn nie będzie sprawą łatwą: wiosenne deszcze zamieniły wąskie polne drogi w bagna, armia takich rozmiarów nie mogła się po nich poruszać szybko. Elayne byłaby zadowolona, gdyby zechcieli pomaszerować jakieś dwadzieścia, trzydzieści mil w kierunku Caemlyn. Wówczas ich obecność mogłaby wywrzeć wpływ na poczynania Arymilli. Jak do tego doprowadzić?
Ale jeszcze ważniejsze dla strategii Arymilli, a niewykluczone, że i dla niej, były dwie figurki kilka lig poniżej czarnej Wieży: maleńki, srebrny szermierz z uniesioną do góry klingą miecza i srebrny halabardnik, najwyraźniej pochodzący spod tej samej ręki, pierwszy znajdował się nieco na zachód od czarnego kwadratu, drugi na wschód. Luan, Ellorien i Abelle oraz Aemlyn, Arathelle i Pelivar mieli w tych dwóch obozach wszystkiego razem sześć tysięcy ludzi. Ich posiadłości, jak też dobra wasalnej szlachty musiały zostać ogołocone do cna. Te właśnie obozy wizytowała Dyelin w ciągu ostatnich paru dni, próbując wysondować zamiary.
Chudy gwardzista otworzył drzwi i przytrzymał ich skrzydło, a do środka weszła starsza służąca z tacą ze srebrnej plecionki, na której stały dwa złote dzbany na wino, otoczone kręgiem pucharów z niebieskiej porcelany Ludu Morza. Reene pewnie się zastanawiała, ilu może oczekiwać gości. Krucha służąca poruszała się powoli, wyraźnie dokładając wszelkich starań, żeby nie przechylić ciężkiej tacy i niczego nie upuścić. W odruchu pomocy Elayne już splotła strumień Powietrza, ale po chwili pozwoliła mu się rozpaść bezużytecznie. Kobieta mogłaby się poczuć urażona, ponieważ uznałaby to za objaw niezadowolenia z jej pracy. Skończyło się na tym, że gorąco jej podziękowała. Tamta uśmiechnęła się szeroko, najwyraźniej uszczęśliwiona i — uwolniona już od brzemienia tacy — głęboko się ukłoniła.
Kipiąca energią Dyelin weszła chwilę po służącej i natychmiast wypędziła ją z komnaty, a potem przez moment wybrzydzała nad jednym z dzbanów — Elayne westchnęła, bez wątpienia zawierał kozie mleko — po czym nalała sobie z drugiego. Nie miała czasu się wykąpać i przebrać, więc zapewne poprzestała na umyciu twarzy i wyszczotkowaniu złotych, przysypanych siwizną włosów, ponieważ ciemne suknie do konnej jazdy, ozdobione wyłącznie srebrną broszką z Sową i Dębem Taravin przy wysokim karczku, wciąż pstrzyły plamy błota.
— Coś mi tu poważnie nie pasuje — powiedziała, kołysząc winem w pucharze, ale nie pijąc go. Cienkie zmarszczki wokół oczu się pogłębiły. — Bywam w tym pałacu odkąd pamiętam, a dzisiaj dwukrotnie się zgubiłam.
— Wiemy o tym — zapewniła ją Elayne i szybko wyjaśniła, do czego doszły z Birgitte i jakie kroki miała zamiar przedsięwziąć. Zwyczajowo splotła zabezpieczenia przed podsłuchem i bynajmniej nie była zdziwiona, że i tym razem przecięły włókna saidara. Dobrze choć wiedzieć, że ta, która próbowała podsłuchiwać, oberwie smagnięciem naprężonych włókien. Wprawdzie nie bardzo, ponieważ wykorzystane sploty były tak cienkie, że wcześniej nawet ich nie wyczuła, niemniej zawsze coś. Może istnieje jakiś sposób, by następnym razem było to mocniejsze smagnięcie. I w ten sposób zniechęci się szpiegów na dobre.
— A więc może się to znowu zdarzyć — skomentowała Dyelin, kiedy Elayne skończyła. Ton głosu był spokojny, ale nerwowo oblizała wargi i napiła się wina, jakby jej nagle zaschło w ustach. — Tak. No, cóż. Jeżeli nie masz pojęcia, dlaczego to się stało i nie wiesz, czy nie stanie się znowu, to co możemy zrobić?
Elayne wytrzeszczyła na nią oczy. Znowu komuś się wydawało, że ona ma odpowiedzi na wszystkie pytania. Z drugiej strony, rola królowej tego właśnie chyba wymagała. Zawsze oczekiwano, że będzie znała odpowiedź albo będzie w stanie ją na poczekaniu znaleźć. Na tym też polegało bycie Aes Sedai.
— Nie wiemy, jak to powstrzymać, musimy więc nauczyć się z tym żyć, Dyelin, i nie dopuścić, aby ludzie zanadto się bali. Ogłoszę, co się stało i jak rozumiemy cały incydent, każę też siostrom powtarzać oficjalną wersję zdarzeń. Dzięki temu ludzie będą wiedzieli, że Aes Sedai zdają sobie sprawę z sytuacji, co przyczyni się do uspokojenia nastrojów. Przynajmniej nieco. Oczywiście wciąż będą się bali, ale już nie w takim stopniu, jakby miało to miejsce, gdybyśmy wszystkiemu zaprzeczyły, a pałac znowu się zmienił.
W jej oczach rzecz wyglądała nadzwyczaj mało przekonująco, zdziwiła się więc, gdy Dyelin bez wahania przystała na zaproponowane rozwiązanie.
— Zasugerowałabym jeszcze, żeby nie podejmować żadnych dalszych działań. Większość ludzi sądzi, że Aes Sedai potrafią sobie ze wszystkim poradzić. Pod warunkiem że okoliczności się nie zmienią, to powinno wystarczyć.
A kiedy zrozumieją, że Aes Sedai nie potrafią sobie ze wszystkim poradzić, że ona nie potrafi? Cóż, nad pokonaniem tej przeszkody będzie się zastanawiać, gdy przyjdzie na to czas.
— Wieści są dobre czy złe?
Zanim Dyelin zdążyła odpowiedzieć, drzwi znów się otworzyły.
— Słyszałam, że wróciła lady Dyelin. Powinnaś po nas posłać, Elayne. Nie jesteś jeszcze królową i nie możesz mieć przede mną żadnych sekretów. Gdzie jest Aviendha? — Catalyn Haevin, chłodnooka, niesforna i młoda kobieta — właściwie dziewczyna, wciąż na wiele miesięcy przed osiągnięciem pełnoletności, mimo iż opiekun opuścił ją już, by pójść własną drogą — była ucieleśnieniem dumy i hardości, co nawet w tej chwili widać było w uniesionym pulchnym podbródku. Oczywiście postawa ta niekoniecznie musiała być wynikiem wyłącznie trwałych cech charakteru, ponieważ w wysokim karczku jej niebieskiej sukni do konnej jazdy lśniła wielka emaliowana brosza z Błękitnym Niedźwiedziem Haevin. Do Dyelin zaczęła się odnosić z szacunkiem i pewną obawą, wkrótce po tym, jak przyszło dzielić jej łóżko z nią i z Sergase, ale wobec Elayne upierała się przy wszelkich prerogatywach należnych Głowie Domu.
— Wszyscy słyszeliśmy — dodał Conail Northan. Szczupły, wysoki, z roześmianymi oczyma i orlim nosem, niedawno wszedł w wiek dorosły, ponieważ kilka miesięcy temu obchodził szesnaste imieniny. Kołysał się na piętach i muskał dłonią rękojeść miecza zapiętego na czerwonym kaftanie, ale ostatecznie sprawiał niegroźne wrażenie. Tylko ta chłopięcość w nim przeszkadzała, nieszczęśliwa cecha u Głowy Domu. — I żadne z nas nie mogło się doczekać, kiedy Luan i pozostali do nas dołączą. Ci dwaj wręcz biegli całą drogę. — Zmierzwił włosy na głowach towarzyszących mu dwóch młodszych chłopców, Perivala Manteara i Branleta Gilyarda, którzy popatrzyli na niego groźnie i zaraz zabrali się za przygładzanie czupryn. Perival się zarumienił. Niski, ładniutki, mający dwanaście lat, był młodszym z dwójki, Branlet był starszy o rok.
Elayne westchnęła, nie potrafiła ich jednak poprosić, by wyszli. Choć były to tylko dzieci — Conail również, biorąc pod uwagę jego zachowanie — piastowali tytuły Głów Domów, a obok Dyelin stanowili jej najpotężniejszych sojuszników. Wolałaby jednak wiedzieć, skąd znali cel misji Dyelin. Cała sprawa miała być trzymana w ścisłej tajemnicy do powrotu tamtej i dopiero potem Elayne chciała zdecydować o podaniu przywiezionych wieści do publicznej wiadomości. Kolejne zadanie dla Reene. Niekontrolowane plotki, niebezpieczne plotki mogły być równie groźne jak szpiedzy.
— Gdzie jest Aviendha? — dopytywała się Catalyn. Dziwne, ale była wyraźnie pod wrażeniem Aviendhy. Zafascynowana — stanowiło pewnie lepsze słowo. Upierała się, by Aviendha uczyła ją posługiwania się włócznią, jakby już nie miała innych zajęć!
— A więc, moja pani — kontynuował Conail, podchodząc do stołu i nalewając sobie wina — kiedy się do nas przyłączą?
— Złe wieści są takie, że nigdy — spokojnie oznajmiła Dyelin. — Dobre wieści są takie, że każde z nich odrzuciło propozycję Arymilli. — Odkaszlnęła głośno i znacząco, kiedy Branlet sięgnął po dzban. Chłopak spłonął rumieńcem i udał, że przez cały czas zamierzał nalać sobie z drugiego. Głowa Domu Gilyard, ale mimo przypasanego miecza wciąż tylko dzieciak. Perival też miał przy pasku miecz, czubek pochwy ciągnął się za nim po posadzce i wyglądał właściwie śmiesznie, dobrze choć, że od razu sięgnął po kozie mleko. Conail nalał sobie wina i uśmiechnął się do chłopców z wyższością, która zniknęła natychmiast, gdy tylko Dyelin zmierzyła go wzrokiem.
— Jeśli to są dobre wieści, to ja jestem Amyrlin — wtrąciła Birgitte. — Żebym sczezła, jeśli tak jest. Przywozisz ze sobą cholerną, na poły wyschłą z głodu wiewiórkę, a twierdzisz, że to udziec wołowy.
— Zgryźliwa jak zawsze — sucho odrzekła Dyelin. Dwie kobiety przez chwilę mierzyły się wzrokiem, Birgitte zacisnęła pięści, Dyelin muskała dłonią sztylet przy pasku.
— Dość kłótni — powiedziała Elayne, nadając słowom ostre brzmienie. Pomógł gniew w więzi zobowiązań. Bywało, że obawiała się, iż naprawdę może dojść do bójki. — Nie mam zamiaru znosić dzisiaj waszych fochów.
— Gdzie jest Aviendha?
— Odeszła, Catalyn. Czego jeszcze się dowiedziałaś Dyelin?
— Dokąd odeszła?
— Odeszła daleko — spokojnie odpowiedziała Elayne. Niezależnie od kojących własności saidara, miała ochotę zdzielić tę dziewczynę. — Dyelin?
Tamta upiła łyk wina, maskując w ten sposób fakt, że wycofała się z pojedynku na spojrzenia z Birgitte. Stanęła obok Elayne, wzięła do ręki srebrnego szermierza, obróciła w dłoniach, odstawiła z powrotem.
— Aemlyn, Arathelle i Pelivar przekonywali mnie, żebym zgłosiła roszczenia do tronu, ale znacznie mniej stanowczo niż ostatnim razem, kiedy z nimi rozmawiałam. Sądzę, że prawie udało mi się wytłumaczyć im, dlaczego tego nie zrobię.
— Prawie? — Birgitte obarczyła to słowo pełnią sarkazmu. Dyelin demonstracyjnie ją zignorowała. Elayne upomniała swego Strażnika znaczącym uniesieniem brwi, a ta zmieszana przestąpiła z nogi na nogę i poszła nalać sobie wina. Nadzwyczaj satysfakcjonująca reakcja. Cokolwiek robiła właściwie, miała nadzieję, że będzie działać.
— Moja pani — powiedział z ukłonem Perival, podsuwając Elayne jeden z trzymanych w dłoniach pucharów. Udało jej się uśmiechnąć i ukłonić, nim wzięła poczęstunek. Kozie mleko. Światłości, powoli zaczynała nienawidzić paskudnej cieczy!
— Luan i Abelle wypowiadali się... niezobowiązująco — ciągnęła dalej Dyelin, spod zmarszczonych brwi przyglądając się halabardnikowi. — Niewykluczone, że skłaniają się ku tobie — słowa te nie brzmiały jednak szczególnie mocnym przekonaniem. — Przypomniałam Luanowi, że na samym początku uczestniczył wraz ze mną w aresztowaniu Naean i Elenii, ale chyba nie wywarło to na nim większego wrażenia niż wcześniej na Pelivarze.
— A więc być może czekają na zwycięstwo Arymilli? — zapytała ponuro Birgitte. — Jeżeli zwyciężysz, to opowiedzą się za tobą. Jeżeli zginiesz, wówczas jedno z nich zgłosi własne roszczenie. Ellorien jest następna po tobie w porządku sukcesji, prawda? — Dyelin nachmurzyła czoło, ale nie zaprzeczyła.
— A Ellorien? — zapytała cicho Elayne. Ale pewna była, że wie jak zabrzmi odpowiedź. Jej matka skazała Ellorien na chłostę. Stało się to pod wpływem Rahvina, niemniej niewielu wiązało te dwa wydarzenia. Niewielu wierzyło, że Gaebril to był Rahvin.
Dyelin się skrzywiła.
— Ta kobieta jest uparta jak osioł! Zgłosiłaby roszczenie w moim imieniu, gdyby dostrzegła korzyści takiego postępowania. Przynajmniej jest dość rozsądna, by wiedzieć, że to beznadziejne. — Elayne odnotowała, że nie padła nawet wzmianka o osobistych roszczeniach Ellorien. — W każdym razie, zostawiłam Keraille Surtovni i Julanyę Fote, żeby ich obserwowały. Wątpię, by wykonali jakiś ruch, ale jeżeli tak się stanie, będziemy o tym natychmiast wiedziały. — Z tego samego względu pograniczników obserwowały trzy Kuzynki, które samodzielnie nie potrafiły Podróżować.
Żadnych dobrych wieści, niezależnie w jakie piórka próbowała je stroić Dyelin. Wcześniej Elayne żywiła nadzieję, że ewentualne zagrożenie ze strony pograniczników skłoni kilka Domów do opowiedzenia się po jej stronie.
„Przynajmniej wciąż aktualnym pozostaje jeden z powodów, dla których pozwoliłam im na przejazd przez Andor” — pomyślała ponuro. Nawet gdyby nie zdobyła tronu, przysłuży się krajowi. Chyba że następny władca wszystko zepsuje. Przed oczyma duszy widziała Arymillę dokładnie w takiej właśnie roli. Cóż, Arymilla nie przywdzieje Różanego Wieńca i tyle. Tak czy inaczej, musi zostać powstrzymana.
— Jest zatem sześć, sześć i sześć — wtrąciła znienacka Catalyn, marszcząc brwi i pocierając kciukiem długi sygnet na lewej dłoni. Sprawiała wrażenie pogrążonej w namyśle, co w jej wypadku stanowiło widok dość niezwykły. Zazwyczaj mówiła, co jej przyszło na myśl, nie dbając o konsekwencje. — Choćby Candraed się do nas przyłączył, brakuje nam dziesięciu. — Zastanawiała się, czy przypadkiem nie związała Haevin z beznadziejną sprawą? Na nieszczęście, sojusz między ich Domami nie był tak ścisły, by nie dało się go rozwiązać.
— Byłem pewien, że Luan się za nami opowie — mruknął Conail. — Podobnie jak Abelle i Pelivar. — Upił głęboki łyk wina. — Kiedy pobijemy Arymillę, przyjdą do nas. Wspomnicie moje słowa.
— Ale co oni sobie właściwie wyobrażają? — gorączkował się Branlet. — Czy próbują rozpętać wojnę domową na trzy fronty? — w połowie wypowiedzi jego głos przeszedł z dyszkantu w bas, a twarz oblała się czerwienią. Schował nos w pucharze i wyraźnie się skrzywił. Zapewne w równym stopniu przepadał za kozim mlekiem co ona.
— Chodzi o pograniczników — Perival mówił dziecięcym głosem, ale w jego słowach brzmiała pewność. — Wahają się, ponieważ wiedzą, że zwycięzca wciąż będzie sobie musiał poradzić z pogranicznikami. — Podniósł statuetkę niedźwiedzia i ważył w dłoniach, jakby stąd mógł zaczerpnąć odpowiedź. — Nie rozumiem natomiast, dlaczego najechali nasz kraj? Andor jest tak daleko od ziem granicznych. I dlaczego nie pomaszerowali i nie zaatakowali Caemlyn? Mogliby zmiażdżyć siły Arymilli, a nie przypuszczam, by z nimi poszło nam równie łatwo. A więc, po co tu przybyli?
Conail uśmiechnął się i klepnął go w ramię.
— To dopiero będzie bitwa, gdy staniemy naprzeciw pograniczników. Tego dnia Orły Norman i Kowadła Mantear okryją się chwałą Andoru, co? — Perival pokiwał głową, ale perspektywa najwyraźniej go nie uszczęśliwiała. W przeciwieństwie do Conaila.
Elayne wymieniła spojrzenia z Dyelin i Birgitte, obie wyglądały na zadziwione. Elayne sama czuła zdumienie. Oczywiście obie kobiety wiedziały, ale mały Perival własnymi siłami prawie się zbliżył do odkrycia tajemnicy, której za wszelką cenę należało dochować. Ostatecznie inni też wykombinują sobie, że obecność pograniczników jest instrumentem, który ma skłonić inne Domy do przyłączenia się do niej, ale fakt ten nigdy nie zostanie oficjalnie potwierdzony.
— Luan i pozostali wysłali do Arymilli emisariuszy, prosząc o zawieszenie broni na czas obecności pograniczników — powiedziała po chwili Dyelin. — Odpowiedziała, że potrzebuje czasu na zastanowienie. Wedle moich obliczeń, to właśnie wówczas zdwoiła wysiłki szturmów na mury. Ich informuje, że wciąż się zastanawia.
— Pomijając wszystko inne — żywiołowo zadeklarowała Catalyn — już choćby dlatego właśnie Arymilla nie zasługuje na tron. Przedkłada własne ambicje nad bezpieczeństwo Andoru. Luan i tamci są chyba głupi, że tego nie widzą.
— Nie są głupi — sprostowała Dyelin. — Po prostu wydaje im się, że widzą przyszłość lepiej niż inni.
„A co jeśli to ona i Dyelin nie widziały jasno przyszłości” — dumała Elayne. Dla uratowania Andoru ogłosiłaby swe poparcie dla Dyelin. Bez większej radości, ale zrobiłaby to, żeby zakończyć rozlew andorańskiej krwi. Dyelin wsparłoby dziesięć Domów, więcej niż dziesięć. Nawet Danine Candraed zdecydowałaby się w końcu ruszyć ze swego leża i poprzeć Dyelin. Tyle że ta nie chciała być królową. Uważała, że to Elayne powinna nosić Różany Wieniec. Elayne też tak uważała. Ale co, jeśli się obie myliły? Nie pierwszy raz przychodziły jej do głowy te pytania, ale chyba po raz pierwszy, gdy tak patrzyła na mapę i jej złowróżbne znaki, nie potrafiła ich zlekceważyć.
Tego wieczoru, po kolacji okraszonej właściwie tylko niespodzianymi drobniutkimi truskawkami, zasiadła do lektury w większym salonie swoich apartamentów. Właściwie tylko udawała, że czyta. Oprawny w skórę tom dotyczył historii Andoru, jak większość jej lektur ostatnimi czasy. Ale trzeba było czytać, ile się da, ponieważ tylko w ten sposób — zestawiając kolejne wersje wydarzeń — można bodaj zbliżyć się do prawdy. Przede wszystkim książki publikowane za rządów danej monarchini nigdy nie wspominały jej błędów ani błędów jej poprzedniczek, jeśli przypadkiem wywodziły się z tego samego Domu. Trzeba było dopiero sięgać do dziejopisarstwa z epoki rządów Trakand, żeby poznać błędy Mantear, a do książek z epoki Mantear, żeby dowiedzieć się o pomyłkach popełnionych przez Norwelyn. Niemniej na błędach innych mogła uczyć się, jak nie popełniać własnych. Matka uczyniła z tego pierwszą lekcję władzy.
Ale i tak dziś nie potrafiła się skupić. Często przyłapywała się na tym, że bezmyślnie wbija wzrok w stronicę, nie widząc na niej żadnego słowa albo zaczyna coś mówić do Aviendhy, dopiero poniewczasie przypominając sobie, że siostry już nie ma. Czuła się strasznie samotna, co było absurdalne. Sephanie stała w kącie na wypadek, gdyby czegoś potrzebowała. Osiem gwardzistek strzegło drzwi do apartamentów, a jedna z nich, Yurith Azeri, była mistrzynią sztuki konwersacji, kobietą świetnie wykształconą, choć unikała rozmów o własnej przeszłości. Aviendhy żadna nie potrafiła jednak zastąpić.
Kiedy więc do pokoju wsunęła się Vandene, a jej śladem Kristian i Zarya, powitała ich widok z ulgą. Odziane na biało kobiety zatrzymały się przy drzwiach, na ich twarzach zastygł wyraz typowej pokory. Blada Kristian z rękoma zaplecionymi w talii, nietknięta jeszcze Różdżką Przysiąg, wyglądała na kobietę w średnim wieku, Zarya z nakrapianymi źrenicami i zakrzywionym nosem sprawiała wrażenie znacznie młodszej. W rękach trzymała coś zawiniętego w biały ręcznik.
— Wybacz, że przeszkadzam — zaczęła Vandene, a potem urwała i zmarszczyła brwi. Mimo charakterystycznego dla Aes Sedai braku śladów przeżytych lat twarz Zielonej siostry w jakiś sposób mimo wszystko sprawiała stare wrażenie. Rysy jej oblicza zmieniały się, raz miała dwadzieścia lat, raz czterdzieści, następnym z kolei razem coś między jednym a drugim. Może to te ciemne oczy, lśniące, głębokie i zbolałe, które zbyt wiele widziały. Otaczała ją atmosfera zmęczenia. Trzymała się prosto, ale widać było, że zaraz może się przewrócić. — To nie moja sprawa, rzecz jasna — podjęła delikatnie — ale czy istnieją jakieś powody, że przepełnia cię taka ilość Mocy? Na korytarzu uznałam, że może splatasz jakiś niezwykle skomplikowany wzór?
Elayne drgnęła i zrozumiała, że dzierży prawie tyle saidara, ile mogła bezpiecznie zaczerpnąć. Jak to się stało? Nie pamiętała, by czerpała więcej. Pospiesznie wypuściła źródło, i kiedy Moc upływała, wypełnił ją znajomy żal, a świat na powrót stał się... zwyczajny. W jednej chwili powróciły wahania nastrojów.
— Nie przeszkadzasz mi — powiedziała rozdrażnionym głosem, odkładając książkę na blat stołu. Nie przeczytała nawet trzech stron.
— Możemy więc porozmawiać na osobności?
Elayne skinęła głową — to nie była sprawa tej przeklętej kobiety, ile Mocy zaczerpnęła; równie dobrze jak Elayne znała niepisane reguły, o ile nie lepiej — i odesłała Sephanie do przedpokoju, gdy tymczasem Vandene splatała zabezpieczenia przed podsłuchem.
Mimo gotowych już zabezpieczeń Vandene zaczekała, aż drzwi zamkną się za pokojówką. Dopiero potem przemówiła:
— Reanne Corly nie żyje, Elayne.
— Och, Światłości, nie. — Rozdrażnienie przeszło w szloch, który wyrwał się z gardła. Elayne pospiesznie wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę, by obetrzeć strumienie łez płynące po policzkach. Przeklęte fanaberie znowu się odezwały, niemniej Reanne z pewnością zasługiwała na łzy. Tak bardzo chciała zostać Zieloną Ajah. — Jak to się stało? — Żeby sczezła, znowu ten bełkot!
Vandene nie uroniła łzy. Być może wypłakała już oczy.
— Spaliła ją Moc. Ktokolwiek to uczynił, użył znacznie więcej, niż było trzeba. Wszędzie, na jej ciele i w pokoju, było pełno pozostałości saidara. Morderczyni chciała mieć pewność, że wszyscy dowiedzą się, jak zginęła.
— To nie ma sensu, Vandene.
— Może jednak ma. Zarya?
Saldaeanka położyła małe zawiniątko na stole i odwinęła, ukazując misternie wyrzeźbioną drewnianą lalkę. Była bardzo stara, prosta sukienka zetlała, z buzi odchodziła farba, brakowało oka, połowa ciemnych włosków zniknęła.
— Należała do Mirane Larinen — powiedziała Zarya. — Derys Nermala znalazła ją za kredensem.
— Nie rozumiem, co zgubiona lalka Mirane może mieć wspólnego ze śmiercią Reanne — powiedziała Elayne, ocierając oczy. Mirane była jedną ze zbiegłych Kuzynek.
— Tylko to... — odpowiedziała Vandene. — Kiedy Mirane udała się do Wieży, ukryła lalkę, ponieważ usłyszała, że wszystko, co posiada, zostanie spalone. Po swej relegacji odnalazła lalkę i wszędzie nosiła ze sobą. Wszędzie. To przerodziło się w dziwactwo, gdziekolwiek zatrzymywała się na dłużej, chowała tam lalkę. Nie pytaj dlaczego. Ale gdyby uciekła, nie zostawiłaby jej.
Wciąż trąc dłońmi oczy, Elayne odchyliła się w foteliku. Szlochy przeszły w pociąganie nosem, ale oczy wciąż wzbierały łzami.
— A więc Mirane nie uciekła? Została zamordowana, a jej ciało... usunięto. — Zabrzmiało to makabrycznie. — Myślisz, że z pozostałymi rzecz miała się tak samo? Ze wszystkimi?
Vandene pokiwała głową i na moment zgarbiła szczupłe ramiona.
— Tego się właśnie obawiam — powiedziała, prostując się. — Spodziewam się, że wskazówek należało szukać wśród pozostawionych przez nie rzeczy, ukochanych skarbów jak ta lalka, ulubionych detali biżuterii. Morderczyni chciała, żebyśmy myślały, że sprytnie zaciera ślady swych zbrodni, ale nie jest aż tak bardzo sprytna, tylko myśmy okazały się nie dość sprytne, żeby znaleźć te wskazówki, dlatego postanowiła zaaranżować coś bardziej bezczelnego.
— Żeby przerazić Kuzynki i skłonić do ucieczki — mruknęła Elayne. Taki cios nie będzie dla niej śmiertelny, niemniej skaże ją znowu na łaskę Poszukiwaczek Wiatru, a one z każdą chwilą stawały się coraz mniej chętne do pomocy. — Ile z nich już wie?
— Teraz już wszystkie, jak sądzę — sucho odparła Vandene. — Zarya kazała Derys nic żadnej nie mówić, ale tamta zbyt lubi brzmienie własnego głosu.
— To jest chyba wymierzone we mnie i ma pomóc Arymilli zdobyć tron, ale dlaczego którejś z Czarnych sióstr miałoby na tym zależeć? Nie potrafię sobie wyobrazić, by wśród nas były dwie morderczynie. Przynajmniej rozwiązuje to kwestię winy Merilille. Porozmawiaj z Sumeko i Alise. Tylko one mogą sprawić, żeby pozostałe nie spanikowały. — W rozumieniu Rodziny Sumeko zajmowała miejsce w hierarchii zaraz po Reanne, a choć Alise stała znacznie niżej, była kobietą o znacznych wpływach. — Od tej chwili żadna z nich nie może być sama, nawet na moment. Zawsze niech się trzymają po dwie, trzy, a najlepiej cztery. I ostrzeż je, by zwracały uwagę na Careane i Sareithę.
— Tego bym nie doradzała — szybko wtrąciła Vandene. — W grupach powinny być bezpieczne, a wieści o tym z pewnością dotrą do Careane i Sareithy. Ostrzec przed Aes Sedai? Kuzynki zrezygnują w jednej chwili. — Kristian i Zarya uroczyście pokiwały głowami.
Po krótkiej chwili Elayne niechętnie przystała na konieczność dalszego dochowanie tajemnicy. Rodzina powinna być bezpieczna w grupach.
— Niech Chanelle dowie się o Reanne i pozostałych. Nie potrafię sobie wyobrazić, co miałoby grozić Poszukiwaczkom Wiatru... a ich strata nie dotknęłaby mnie tak jak strata Rodziny... ale czy nie byłoby wspaniałe, gdyby pod wpływem tych wieści, same zdecydowały się odejść?
Nie oczekiwała, że tak się to skończy — Chanelle nade wszystko bała się powrotu na statki Ludu Morza bez korzyści gwarantowanych umową — ale gdyby... Byłoby to jasne światełko w pod każdym innym względem mrocznym tunelu dzisiejszego dnia. Przynajmniej niemożliwe, by miało zdarzyć się coś jeszcze gorszego. Myśl ta przejęła ją chłodem. Światłości, spraw, żeby się nie zdarzyło.
Arymilla skrzywiła się i odsunęła talerz gulaszu. Zaproponowano jej już łóżka, w jednym z nich spędzi noc — Arlene, jej pokojówka, właśnie dokonywała wyboru; dobrze wiedziała, co lubi jej pani — i najmniejszą rzeczą, jakiej oczekiwała, był przyzwoity posiłek, a tu baranina okazała się tłusta i zdecydowanie nadpsuta. Ostatnimi czasy zdarzało się to doprawdy nazbyt często. Tym razem kucharz nie uniknie chłosty! Nie wiedziała, do którego ze szlacheckich orszaków należał, ale miał być najlepszy — najlepszy! — co jednak w niczym jej nie powstrzyma. Zostanie wychłostany dla przykładu. A potem oczywiście oddalony. Ukaranemu kucharzowi nie można było już zaufać.
Nastroje w namiocie były nieszczególnie podniosłe. Kilkoro spośród obecnej w obozie szlachty oczekiwało na zaproszenie do kolacji, ale żadne z nich nie miało stosownie wysokiej pozycji. Zaczynała już żałować, że mimo wszystko nie zaprosiła któregoś, nawet któregoś z wasali Naean lub Elenii. Ich obecność mogłaby dostarczyć odrobiny rozrywki. Przy stole zgromadzili się najbliżsi sojusznicy, a atmosfera niczym na stypie. Cóż, tyczkowaty, stary Nasin — z potarganą, przerzedzoną i siwiejącą czupryną — jadł jak wilk, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kondycję mięsa i od czasu do czasu po ojcowsku gładził ją po ręce. Uśmiechała się doń niczym posłuszna córka. Dureń założył na wieczór jeden ze swoich haftowanych w kwiaty kaftanów. Strój, w którym kobieta mogłaby się pokazać! Na szczęście wszystkie jego lubieżne uśmiechy adresowane były do siedzącej obok Elenii — za każdym razem miodowłosa kobieta wzdrygała się, a jej lisia twarz bladła, gdy napotykała jego spojrzenie. Cieszyła się dominującą pozycją w Domu Sarand, prawie jakby to ona była Głową Domu, a nie jej mąż, niemniej bała się, że Arymilla pozwoli Nasinowi zrobić z nią, co zechce. Szantaż nie był już konieczny, ale na wszelki wypadek lepiej jej nie popuszczać smyczy. Tak, Nasin najwyraźniej świetnie się bawił swoimi daremnymi zalotami wobec Elenii, niemniej pozostali siedzieli w ponurym milczeniu. Ledwie tknęli jedzenie i tylko dwójka służby wciąż napełniała puchary. Nigdy nie ufała cudzej służbie. Przynajmniej wino nie skwaśniało.
— Moim zdaniem powinniśmy przypuścić mocniejszy szturm — mruczał pijackim głosem Lir, Głowa Domu Baryn. Był żylastym mężczyzną, a na kaftanie nosił odciski od rzemieni zbroi i zawsze palił się do bitki. Subtelność była dla niego pustym słowem. — Moi szpiedzy donoszą, że każdego dnia coraz więcej ludzi przybywa do miasta przez te ich „bramy”. — Pokręcił głową i mruknął coś pod nosem. Naprawdę wierzył w te plotki o dziesiątkach Aes Sedai w Królewskim Pałacu. — Przez te wszystkie drobne ukąszenia tracimy tylko ludzi.
— Zgadzam się — poparła go Karind, zabawiając się wielką złotą szpilką, z emaliowanym Czerwonym Lisem Anshar w biegu, którą przypięła do łona. Była chyba w tym samym stopniu pijana co Lir. Rysy kwadratowej twarzy rozlewały się. — Musimy naciskać na nich, zamiast tracić ludzi. Kiedy już pokonamy mury, nasza przewaga liczebna weźmie górę.
Usta Arymilli się zacisnęły. Mogliby okazać choć cień szacunku kobiecie, która wkrótce zostanie królową Andoru, zamiast wciąż się z nią sprzeczać. Niestety, Baryn i Anshar nie byli z nią związani równie mocno co Sarand czy Arawn. W przeciwieństwie do Jarida i Naean, Lir i Karind poparli ją, ale bez stosownej pisemnej rezolucji. Zresztą odnosiło się to również do Nasina, ale o jego poparcie była spokojna. Owinęła go sobie wokół palca niczym pierścionek.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem i postarała nadać głosowi jowialne brzmienie.
— Tracimy najemników. A po cóż innego są najemnicy jak nie po to, by umierać zamiast naszych zbrojnych? — Uniosła puchar i mężczyzna w zdobnej srebrem niebieskiej liberii natychmiast podbiegł, by go napełnić. Po prawdzie to tak się spieszył, że uronił kroplę na jej dłoń. Widząc grymas, natychmiast wydobył z kieszeni chusteczkę i wytarł plamkę, nim zdążyła cofnąć rękę. Własną chusteczką! Światłość jedna wiedziała, gdzie mógł przebywać ten brudny skrawek materii, a on dotknął nim jej ręki! Kiedy wycofywał się, kłaniając i mamrocząc przeprosiny, usta mu drżały ze strachu. Niech skończy służbę przy posiłku. Później będzie czas, by się go pozbyć. — Będziemy potrzebowali wszystkich naszych zbrojnych, kiedy wyruszę przeciwko pogranicznikom, prawda Naean?
Naean drgnęła jak ukłuta szpilką. Szczupła i blada, w żółtych jedwabiach haftowanych na staniku srebrnymi symbolami Potrójnego Klucza Arawn, ostatnio wyglądała na wycieńczoną; niebieskie oczy były podkrążone, wyzierało z nich zmęczenie. Spowijająca ją dawniej atmosfera niefrasobliwej wyższości gdzieś zniknęła.
— Oczywiście, Arymillo — powiedziała pokornie i wychyliła puchar do dna. Dobrze. Ją i Elenię miała w garści, niemniej dobrze było od czasu do czasu sprawdzić, czy któraś nie przypomniała sobie o własnej dumie.
— Jeżeli Luan i pozostali nie udzielą ci poparcia, co ci przyjdzie ze zdobycia Caemlyn? — Sylvase, wnuczka i dziedziczka Nasina, odzywała się tak rzadko, że to pytanie było niczym grom z jasnego nieba. Mocno zbudowana, niezbyt ładna, zazwyczaj patrzyła na świat zamglonym wzrokiem, który teraz wszakże zdawał się raczej ostry. Wszyscy zagapili się na nią. Zupełnie jej to nie zbiło z tropu. Obracała w dłoniach puchar, ale wedle obliczeń Arymilli dopełniano jej go tylko raz. — Jeżeli i tak musimy się zmierzyć z pogranicznikami, czy nie lepiej przyjąć propozycję rozejmu od Luana, by Andor mógł wystawić w pole całe swe siły?
Arymilla się uśmiechnęła. Miała ochotę uderzyć tę idiotkę. Ale to by rozgniewało Nasina. Upierał się, by Arymilla przetrzymywała ją w „gościnie”, ponieważ w ten sposób nie mogła spiskować na rzecz jego usunięcia — chyba do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę, że postradał rozum; niemniej wciąż kurczowo czepiał się swej pozycji, którą chciał zatrzymać do śmierci i... kochał ją przecież.
— Ellorien i niektórzy z pozostałych jeszcze do mnie przyjdą, dziecko — odparła gładko. Ale wymagało to od niej pewnego wysiłku. Co sobie wyobrażała ta dzierlatka, że kim niby jest? — Aemlyn, Arathelle, Pelivar. Wszyscy mają urazy wobec Trakand. — Oczywiście, że przyjdą, gdy tylko Elayne i Dyelin zostaną usunięte. Te dwie nie przeżyją upadku Caemlyn. — Kiedy zdobędę miasto, będę ich miała w garści. Troje spośród popleczników Elayne to jeszcze dzieci, a Conail Northan jest niewiele więcej niż chłopcem. Ufam, że bez trudu przekonam ich do opublikowania stosownej rezolucji. — A jeśli jej się nie uda, to pan Lounalt z pewnością ich przekona. Wielka szkoda, jeśli trzeba będzie wydać dzieci w jego ręce i na pastwę jego rzemieni. — Wieczorem tego dnia, gdy padnie Caemlyn, będę już królową. Nieprawdaż, ojcze?
Nasin roześmiał się, rozpryskując po stole kęsy na poły przeżutego gulaszu.
— Tak, tak — mówił, głaszcząc dłoń Arymilli. — Słuchaj swojej ciotki, Sylvase. Rób, co ci każe. Wkrótce będzie królową Andoru. — Po chwili jednak uśmiech zniknął, a w głos wkradły się dziwne tony. Coś, jakby... błaganie. — Pamiętaj, po mojej śmierci zostaniesz Głową Domu Caeren. Po mojej śmierci. Będziesz Głową Domu.
— Jako rzeczesz, dziadku — mruknęła Sylvase, na moment skłaniając głowę. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy były równie martwe co zawsze. Ostry błysk sprzed chwili musiał stanowić igraszkę światła. Jasna sprawa.
Nasin mruknął coś nieartykułowanego i powrócił do pożerania gulaszu.
— Najlepszy, jaki jadłem już od wielu dni. Myślę, że poproszę o następny talerz. Więcej wina, człowieku. Nie widzisz, że mam pusty puchar?
Cisza zalegająca nad stołem nagle zaczęła być krępująca. Przebłyski rozumu u Nasina zazwyczaj wywierały taki skutek.
— Dalej twierdzę — powiedział na koniec Lir, ale chyba tylko po to, żeby przeszkodził mu krępy zbrojny z czterema Srebrnymi Księżycami Marne na piersi, który właśnie wszedł do namiotu.
Ukłonił się z szacunkiem, a potem okrążył stół, podszedł do Arymilli i szepnął jej do ucha:
— Pan Hernvil prosi o słowo na osobności, moja pani.
Wszyscy prócz Nasina i jego wnuczki zaczęli udawać, że interesuje ich wyłącznie zawartość pucharów i że z pewnością nie zamierzają podsłuchiwać. Nasin dalej jadł. Ona obserwowała Arymillę z pozbawioną wyrazu twarzą. Ten ostry błysk musiał być tylko grą świateł.
— Wrócę za moment — oznajmiła Arymilla, wstając. Dłonią wykonała gest wskazujący na jedzenie i wino. — Bawcie się dobrze, póki nie wrócę. Bawcie się.
Lir zawołał o wino.
Na zewnątrz nawet się nie zatroskała, by unieść spódnice i uniknąć zabrudzenia ich błotem. Arlene i tak musiała je czyścić, co więc znaczy odrobina brudu więcej? W niektórych namiotach paliło się światło, ale zasadniczo obóz był ciemny, jedynie pod sierpem księżyca. Jej sekretarz, Jakob Hernvil, czekający niedaleko namiotu w prostym kaftanie, przyświecał sobie latarnią, która rozlewała wokół żółtą kałużę światła. Mały, szczupły, jakby wszelki tłuszcz zeń wygotowano. Ale najważniejszą jego cechą była przyrodzona dyskrecja, którą ona jeszcze podsycała sumami tak dużymi, że chyba tylko największe łapówki mogłyby go skłonić do zdrady, znacznie większe, niżby ktokolwiek chciał zaproponować skrybie.
— Wybacz, że przerywam ci posiłek, moja pani — oznajmił, kłaniając się — ale pewien byłem, że zechcesz natychmiast o tym usłyszeć — tak głęboki głos u tak drobnego mężczyzny zawsze zaskakiwał. — Zgodzili się. Ale najpierw chcą zobaczyć całą sumę w złocie.
Jej usta zacisnęły się, jakby kierowane własną wolą. Całą sumę. Miała nadzieję, że wystarczy najpierw zapłacić połowę. A potem któż ośmieli się wysuwać żądania spłaty długu wobec królowej?
— Napisz list do pani Andscale. Z rana go podpiszę. — Przekaz takiej ilości złota potrawa wiele dni. A jak długo powołanie zbrojnych pod broń? Te rzeczy nigdy jej nie interesowały. Lir mógłby jej powiedzieć, ale nienawidziła ujawniać swych słabych stron. — Powiedz im, że od jutra za tydzień, z dokładnością do dnia. To powinno wystarczyć. Za tydzień Caemlyn będzie jej. Tron będzie jej. Arymilla z Łaski Światłości, królowa Andoru, Obrończyni Dziedziny, Protektorka Ludu, Głowa Domu Marne. Uśmiechając się, wróciła do namiotu, by przekazać pozostałym wspaniałe wieści.