Zabaweczka narzucił szybkie tempo jazdy przez las, ale Tuon trzymała się blisko — Selucia, oczywiście, cały czas była przy jej boku, — więc mogła się przysłuchiwać jego rozmowie z Talmanesem. Ale nie potrafiła się skupić na podsłuchiwaniu, gdyż przeszkadzały jej własne myśli. A więc dorastał razem ze Smokiem Odrodzonym, tak? Ze Smokiem Odrodzonym! I zaprzeczał, by cokolwiek wiedział o tym człowieku. Jedno z jego kłamstw, którego nie wyłapała, choć była bardzo wyczulona na łgarstwa. W Seandarze nie wykryte kłamstwo mogło stać się przyczyną śmierci lub początkiem drogi na targ niewolników. Gdyby wiedziała, jaki jest fałszywy, raczej dałaby mu w twarz, niż pozwalała się całować. A to dopiero był wstrząs, po którym niewykluczone, że jeszcze nie doszła do siebie. Selucia opowiadała jej, jak to jest być całowaną przez mężczyznę, lecz wszelkie opisy bladły w porównaniu z rzeczywistością. Nie, lepiej słuchać.
— Powierzyłeś dowództwo Esteanowi? — wybuchnął Zabaweczka tak głośno, że z kryjówki w rzadkim poszyciu z żałobnym trzepotem poderwało się do ucieczki stadko szarych gołębi. — To głupiec!
— Nie jest aż tak głupi, żeby słuchać Daerida — spokojnie odparł Talmanes. Wyglądał na człowieka, który niełatwo poddaje się emocjom. Cały czas uważnie obserwował otoczenie. Od czasu do czasu zerkał nawet na niebo, prześwitujące przez grube gałęzie nad głowami. Tylko słyszał o rakenach, ale ich wypatrywał. Słowa wymawiał jeszcze szybciej i w sposób bardziej skrzypiący niż Zabaweczka, przez co był jeszcze trudniejszy do zrozumienia. Wszyscy ci ludzie mówili tak szybko!
— Carlomin i Reimon nie są głupi, Mat... a przynajmniej Reimon miewa właściwe pomysły... ale żaden z nich nie będzie słuchał rozkazów człowieka bez tytułu, niezależnie od tego, ile więcej wie o wojnie niż oni. Inaczej ma się rzecz z Edorionem, ale on był mi potrzebny.
Ten symbol czerwonej ręki, który nosił Talmanes, był intrygujący. Bardzo intrygujący. Wręcz nadzwyczaj. Pochodził ze starego i wielkiego Domu, tak? Ale to Zabaweczka był tym jedynym. Pamiętał oblicze Jastrzębiego Skrzydła. Z pozoru wydawało się to zupełnie niemożliwe, ale jego zaprzeczenie było widocznym kłamstwem, wyraźnym jak cętki na skórze lamparta. Czy Czerwona Ręka jest herbem Zabaweczki? Jeśli tak, co z pierścieniem? Omal nie zemdlała, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Cóż, przynajmniej znalazła się bliżej stanu omdlenia niż kiedykolwiek od czasów dzieciństwa.
— To się musi zmienić, Talmanes —• warknął Zabaweczka. — Zbyt długo nic w tej sprawie nie robiłem. Skoro Reimon i tamci są obecnie dowódcami chorągwi, to z nich czynił generałów sztandaru. A ty jesteś generałem porucznikiem. Reimon i inni będą słuchać rozkazów albo droga wolna. Nadchodzi Tarmon Gai’don i ja nie chcę stracić głowy, ponieważ on nagle, cholera, odmówią słuchania rozkazów kogoś bez ziemi.
Talmanes skręcił, żeby ominąć krzak dzikiej róży, a pozostali pojechali jego śladem. Splątane gałęzie miały szczególnie długie kolce, na dodatek zaopatrzone w haczyki.
— Nie spodoba im się to, Mat, ale odjechać, nie odjadą. Dobrze wiesz. Wpadłeś już na pomysł, jak się wydostaniemy z Altary?
— Myślę — odmruknął Zabaweczka. — Myślę o tym. Ci kusznicy... — Ciężko westchnął. — To nie było mądre, Talmanes. Po pierwsze, przywykli do maszerowania na własnych nogach. Kiedy pojedziemy szybko, a pojedziemy, połowa z nich będzie myślała tylko o tym, jak się utrzymać w siodle. Przydatni są na przykład w takim lesie i w ogóle w miejscu zapewniającym odpowiednią osłonę, jednak na otwartym terenie bez pikinierów zmiecie ich szarża, zanim zdążą wystrzelić drugą salwę.
W oddali zakaszlał lew. W sporej odległości, mimo to konie zarżały nerwowo i przetańczyły kilka kroków. Zabaweczka pochylił się nad karkiem swego wałacha i chyba szepnął coś zwierzęciu do ucha. Wierzchowiec uspokoił się natychmiast. A więc to nie była kolejna z jego fantastycznych opowieści. Zdumiewające.
— Wybrałem ludzi, którzy potrafią jeździć konno, Mat — zapewnił go Talmanes, gdy tylko jego koń przestał się płoszyć.— wszyscy mają no we kołowroty. — Teraz w jego słowach zabrzmiała nuta podniecenia. Nawet pełni całkowitej rezerwy mężczyźni nabierali rumieńców, mówiąc o broni. — Trzy obroty korby — jego ręce poruszyły się w powietrzu, demonstrując te trzy obroty — i kusza jest naciągnięta. Po krótkim szkoleniu żołnierz może wystrzelić siedem, osiem bełtów na minutę. Z ciężkiej kuszy.
Selucia cicho jęknęła. słusznie była zaskoczona. Jeżeli Talmanes mówił prawdę, a Tuon nie potrafiła dostrzec powodów, by miał kłamać, wówczas należało za wszelką cenę zdobyć ten cudowny kołowrót. Choć jeden egzemplarz — rzemieślnicy z łatwością go skopiują. Łucznicy strzelali szybciej niż kusznicy, ale wyszkolenie łucznika zajmowało znacznie więcej czasu. W każdej armii było więcej kuszników niż łuczników.
— Siedem? — z niedowierzaniem wykrzyknął Zabaweczka. — To więcej niż potrzeba, ale o czymś takim nigdy nie słyszałem. Nigdy. — Ostatnie słowo wymruczał z namaszczeniem, jakby miało dlań wyjątkowe znaczenie, potem pokręcił głową. — Skąd je zdobyłeś?
— Siedem lub osiem. W Murandy był pewien mechanik, który chciał zawieźć do Caemlyn cały wóz pełen swoich wynalazków. W Caemlyn znajduje się jakaś szkoła, zatrudniająca uczonych i wynalazców. Potrzebował jednak pieniędzy na podróż, więc zgodził się nauczyć zbrojmistrzów Legionu, jak się robi te kołowroty. Daje to zupełnie nową taktykę: przy każdej możliwej sposobności można zalewać przeciwnika strzałami. Zawsze lepiej zabijać z daleka niż w bezpośrednim boju.
Selucia uniosła dłonie tak, by Tuon je widziała, smukłe palce zamigotały szybko. CO TO ZA LEGION, O KTÓRYM MÓWIĄ? Posługiwała się właściwą formą wypowiedzi — gorsza zwracała się do lepszej od siebie, — lecz jej niecierpliwość była prawie namacalna. Niecierpliwość w obliczu wszystkiego, co się działo. Tuon niewiele miała przed nią tajemnic, choć rozsądnie było na razie parę zachować. Przypuszczała, że w razie czego Selucia gotowa jest siłą zawlec ją do Ebou Dar, aby tylko nie złamała słowa. Wiele istniało sekretnych zobowiązań, niektóre wymagały ofiary ostatecznej. A on za nic nie chciałaby znaleźć się w sytuacji, w której musiałaby zarządzić egzekucję Selucii.
Odpowiedziała w formie rozkazu.
WYRAŹNIE PRYWATNA ARMIA ZABAWECZKI.
SŁUCHAJ, MOŻE DOWIEMY SIĘ WIĘCEJ.
Zabaweczka na czele armii — raczej trudno było to sobie wyobrazić. Bywał czarujący, a nawet bystry i zabawny, ale często zmieniał się w bufona i zawsze wychodził z niego łotr. Jako pieszczoszek Tylin wydawał się całkowicie w swoim żywiole, Z drugiej strony, wśród artystów widowiska też czuł się jak u siebie, podobnie w obecności marath’damane i dwu zbiegłych damane, i w mordowni. Mordownia okazała się taka rozczarowująca. Żadnej walki! Późniejsze wydarzenia nie stanowiły dostatecznej rekompensaty. Dać się ogarnąć ulicznej bójce to nie to samo, co zobaczyć walkę w mordowni. Która przyznać trzeba — okazała się znacznie nudniejsza, niż głosiły plotki usłyszane w Ebou Dar. Z drugiej strony, podczas tej ulicznej bójki Zabaweczka ukazał swoje niespodziane oblicze. Niezwykły człowiek, choć obdarzony osobliwą słabością. Kiedy o nim w ten sposób pomyślała, z jakiegoś powodu zrobiło jej się cieplej na sercu.
— Dobra rada — powiedział z roztargnieniem, szarpiąc czarną. chustkę obwiązaną wokół szyi. Nie mogła nie zastanawiać się, jak wygląda blizna, którą z takim uporem skrywał. Fakt, że to robił, był całkowicie zrozumiały. Za co go powieszono i jak uszedł z życiem? Nie mogła zapytać. Jedną rzeczą jest utrzeć mu od czasu do czasu nosa... po prawdzie, to nawet zabawne: oglądać, jak łatwo się wije pod jej słowem, wymagało to tak niewiele wysiłku... ale nie chciała go zniszczyć. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
— Nie poznajesz? — zapytał Talmanes. — To z twojej książki. Król Roedran miał dwa egzemplarze w swojej bibliotece. Zresztą nauczył się jej na pamięć. Myślał, że dzięki temu zostanie wielkim dowódcą. Był tak uradowany skutecznością naszej umowy, że kazał dla mnie skopiować i oprawić książkę.
Zabaweczka obrzucił tamtego zdumionym spojrzeniem.
— Moja książka?
— Ta, o której nam opowiadałeś, Mat. Mgła i stal autorstwa Madoca Comadrina.
— Ach, ta książka. — Zabaweczka wzruszył ramionami. Czytałem ją tak dawno temu.
Tuon zazgrzytała zębami. Jej palce zamigotały.
KIEDY WRESZCIE PRZESTANĄ ROZMAWIAĆ O KSIĄŻKACH I WRÓCĄ DO CIEKAWSZYCH RZECZY?
JEŻELI BĘDZIEMY SŁUCHAĆ, MOŻE DOWIEMY SIĘ WIĘCEJ, odpowiedziała Selucia. Tuon popatrzyła na nią złym okiem, ale na widok spojrzenia pełnego ucieleśnionej niewinności nie potrafiła się gniewać. Zaśmiała się — cicho, żeby Zabaweczka nie zorientował się, jak blisko za nim jadą — po chwili Selucia przyłączyła się do niej. Cichutko.
Kłopot w tym, że Zabaweczka akurat pogrążył się w milczeniu, a Talmanes zdawał się całkowicie usatysfakcjonowany tym stanem rzeczy. Jechali w całkowitej ciszy, zakłócanej tylko odgłosami lasu: śpiewem ptaków, kwileniem biegających po gałęziach wiewiórek z czarnymi ogonkami. Wśród drzew przemykały jaskrawo upierzone ptaki. Raz zobaczyli liczące jakieś pięćdziesiąt sztuk stadko wysokich, chudych krów z bardzo długimi rogami, sterczącymi prosto po obu stronach łbów. Zwierzęta wcześniej usłyszały, że się zbliżają, i zbiły się w ciasną gromadę. Patrzyły. Byk zarzucał łbem i grzebał kopytem w ziemi. Zabaweczka i Talmanes ostrożnie, z daleka okrążyli stado. Tuon jeszcze czas jakiś oglądała się przez ramię. Czerwonoręcy — skąd ta nazwa? Będzie musiała zapytać Zabaweczkę — Czerwonoręcy prowadzili juczne zwierzęta, ale Gorderan trzymał uniesioną kuszę, a pozostali mieli strzały nasadzone na cięciwy łuków. Czyli te krowy były niebezpieczne. Z bydłem związanych było parę omenów, więc poczuła się lepiej, gdy stado zniknęło za nimi wśród drzew. Nie po to przebyła całą tę drogę, żeby zostać zabita przez krowę. Albo przyglądać się, jak Zabaweczkę biorą na rogi.
Po jakimś czasie dołączyli do niej Thom i Aludra, kobieta zerknęła na nią raz, a potem już tylko wpatrywała się przed siebie nieruchomym wzrokiem. Kiedy spoglądała na nią lub Selucię, jej twarz — otoczona cienkimi warkoczykami z wplecionymi w nie jaskrawymi paciorkami — przybierała ten drewniany wyraz, jakże wyraźny u wszystkich, którzy nie potrafili zaakceptować Powrotu. Teraz spojrzała na Zabaweczkę i przez moment wydawała się... zadowolona. Jakby właśnie sprawdziły się jakieś jej domniemania. Dlaczego Zabaweczka zabrał ją ze sobą? Z pewnością nie dla jej fajerwerków. Były wprawdzie śliczne, ale nie mogły się równać ze Światłami Niebios, wykreowanymi przez bodaj na poły wyszkoloną damane.
Thom Merrilin był znacznie bardziej interesujący. Tuon gotowa była się założyć, że siwowłosy jest wyszkolonym i doświadczonym szpiegiem. Kto go wysłał do Ebou Dar? Od razu przychodziła na myśl Biała Wieża. Stosunkowo obojętnie traktował te samozwańcze Aes Sedai, ale dobrze wyszkolony szpieg nigdy by się w ten sposób nie zdradził. Jego obecność niepokoiła ją. Póki ostatnia Aes Sedai nie zostanie wzięta na smycz, Białej Wieży należało się strzec. Mimo wszystkich świadectw, że jest inaczej, wciąż od czasu do czasu nawiedzały podejrzenia, iż Zabaweczka jest częścią intrygi Białej Wieży. Oczywista niemożliwość, chyba że te Aes Sedai były wszechwiedzące — ale jakoś nie mogła się od tej myśli opędzić.
— Dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż, panie Merrilin? — zapytała. — Spotkanie z oddziałem armii Zabaweczki w głuszy altarańskiego lasu?
Podkręcił kciukiem długiego wąsa, ale nie udało mu się zamaskować nieznacznego uśmiechu.
— On jest ta’veren, moja pani, a nie sposób przewidzieć, co może się stać w obecności ta’veren. Podróże w towarzystwie takowego są... zawsze... interesujące. Mat potrafi znaleźć dokładnie to, czego potrzebuje, w chwili, gdy jest mu potrzebne. Czasami nawet wcześniej, niż zda sobie z tego sprawę.
Wbiła w niego wzrok, ale najwyraźniej mówił poważnie.
— Jest przykuty do Wzoru? — Tak powinno brzmieć tłumaczenie tego słowa. — Co to miałoby znaczyć?
Błękitne oczy starego rozszerzyły się ze zdumienia.
— Nie wiesz? A przecież powiada się, że Artur Jastrzębie Skrzydło był najsilniejszym ta’veren, jakiego znał świat, być może równie silnym jak Rand al’Thor. Można by mniemać, że spośród wszystkich ludzi wy właśnie... Cóż, skoro twierdzisz, że nie wiesz, pewnie nie wiesz. Ta’veren to człowiek, wokół którego kształtuje się Wzór, to człowiek, którego Wzór utkał tak, aby dzięki niemu zapewnić sobie właściwy porządek tkania, a być może, aby naprawić wady, jakie wkradły się w procesie tkania. Któraś z Aes Sedai z pewnością potrafiłaby to lepiej objaśnić. — Jakby mogła sobie pozwolić na konwersacje z marath’damane albo, co gorsza, ze zbiegłą damane.
— Dziękuję — odezwała się grzecznie. — Chyba usłyszałam już dość. — Ta’veren. Absurdalne. Ci ludzie i ich niezliczone przesądy! Mały brązowy ptaszek, zapewne zięba, wyfrunął z korony wysokiego dębu i w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara trzykrotnie okrążył Tuon ponad jej głową potem odleciał. Oto wyczekiwany omen. Trzymaj się blisko Zabaweczki. Oczywiście, wcale nie miała zamiaru postępować inaczej. Dała słowo, więc grała w tę grę zgodnie ze wszystkimi regułami, poza tym nigdy w życiu nie złamała danego słowa.
Jakąś godzinę po wyruszeniu w drogę przed nimi zaśpiewał ptak, a Selucia wskazała pierwszego wartownika: mężczyzna siedział z kuszą wśród rozłożystych gałęzi dębu, przyciskając zwiniętą dłoń do ust. A więc to nie ptak. Kolejne ptasie śpiewy towarzyszyły ich pochodowi i wkrótce wjechali do porządnie rozbitego obozu. Namiotów wprawdzie w nim nie było, ale lance stały równo, konie były spętane i uwiązane w rzędach wśród drzew, blisko koców ludzi, którzy później ich dosiądą siodła i juczne siodła tuż obok każdego zwierzęcia. Obóz można było zwinąć właściwie w jednej chwili i zaraz ruszać. Ogniska były niewielkie i dawały mało dymu.
Kiedy jechali przez obóz, na ich widok podnosili się żołnierze w ciemnozielonych napierśnikach, z godłem czerwonej ręki na rękawach kaftanów i czerwonymi szarfami zawiązanymi na lewym ramieniu. Widziała posiwiałe i pobliźnione czerepy, ale też świeże i młode oblicza — wszyscy patrzyli na Zabaweczkę, a w oczach mieli wyraz, który zasługiwał na miano: żar. Niósł się za nimi coraz głośniejszy szmer głosów, niczym wiatr szumiący wśród drzew.
— To lord Mat.
— Lord Mat wrócił.
— Lord Mat nas znalazł.
— Lord Mat.
Tuon wymieniła z Selucią spojrzenia. Poruszenie w głosach nie było udawane. Dowódcom nieczęsto udawało się wzbudzić w żołnierzach tego rodzaju przywiązanie i zazwyczaj dotyczyło to tych, którzy nie przykładali się do egzekwowania dyscypliny. Jeszcze przed chwilą oczekiwała, że armia Zabaweczki będzie obszarpaną bandą spędzającą większość czasu na piciu i grze. Ci ludzie natomiast nie wyglądali gorzej niż dowolny regiment regularnego wojska po pokonaniu górskiego łańcucha i kilkuset mil. Nikt nie chwiał się na nogach.
— Staramy się unikać Seanchan, obozując za dnia i jadąc nocą — Talmanes wyjaśnił Zabaweczce. — Z faktu, że nie widzieliśmy żadnej latającej bestii, nie wynika, iż gdzieś się tu nie kręcą. Większość sił Seanchan stacjonuje chyba dalej na północ i południe, niemniej najbliższy ich obóz znajduje się niecałe trzydzieści mil stąd, a plotka głosi, że mają tam latającego stwora.
— Wyglądasz na dobrze poinformowanego — powiedział Zabaweczka, przyglądając się mijającym go żołnierzom. Nagle zdecydowanie kiwnął głową jakby właśnie podjął decyzję. Wydawał się ponury i może... zrezygnowany?
— Jestem, Mat. Wziąłem ze sobą połowę oddziałów zwiadowczych, zwerbowałem też nieco Altaran, którzy walczyli z Seanchanami. Cóż, większość zainteresowana była głównie kradzieżą ich koni, lecz znalazło się paru, którzy naprawdę chcieli walczyć. Sądzę, że znam położenie większości seanchańskich obozów, stąd aż po Przesmyk Malvide na południu.
Nagle ktoś zaczął śpiewać głębokim głosem, po chwili dołączyli inni i pieśń poniosła się po obozie. Uciecha jest wielka w piwie i winie, jest jej też siła w miłej dziewczynie, a mnie co innego raduje, czyż nie? Ja wolą zatańczyć z Widmowym Jakiem. Teraz śpiewali już wszyscy, tysiące głosów ryczały pieśń.
Będziem kości uparcie rzucać do ranka białego, Dziewczyny podszczypywać, drwiąc sobie z Czarnego, A gdy Mat w drogę ruszy, weźmiem przykład z niego, Żeby zatańczyć z Widmowym Jakiem.
Skończyli, krzyknęli, zaczęli się śmiać i klepać po plecach. Kim, na Światłość, był ten Widmowy Jake?
Zabaweczka ściągnął wodze i uniósł tą swoją dziwną włócznię. Tylko tyle, — ale wśród żołnierzy nagle zapanowała cisza. A więc nie miał kłopotów z dyscypliną. Istniały wprawdzie inne powody autentycznej sympatii, jaką dowódcy cieszyli się wśród żołnierzy, ale najbardziej oczywisty z nich nie mógł się stosować do Zabaweczki... nie do niego przecież.
— Nie informujmy ich, że tu jesteśmy, dopóki nie będziemy chcieli, by wiedzieli — głośno oznajmił Zabaweczka. Nie przemawiał, po prostu chciał, żeby jego słowa dotarły do uszu wszystkich. I ludzie słyszeli, powtarzali je przez ramię stojącym z tyłu, a tamci przekazywali następnym.
— Jesteśmy daleko od domu, ale zaprowadzę was z powrotem. Gotujcie się do wymarszu, i to szybko. Legion Czerwonej Ręki potrafi maszerować tak prędko jak nikt, a my zaraz tego dowiedziemy. — Nie było okrzyków radości, wielu jednak kiwało głowami. Odwrócił się do Talmanesa i zapytał: — Masz mapy?
— Najlepsze, jakie można było znaleźć — odrzekł Talmanes. — Legion ma obecnie własnego kartografa. Zanim się do nas przyłączył, pan Roidelle dysponował już dobrymi mapami terenów od Oceanu Aryth do Grzbietu Świata. Od kiedy pokonaliśmy Damonas, wraz z asystentami sporządzali mapy wszystkich obszarów, jakie przemierzaliśmy. Dysponujemy nawet mapą wschodniej Altary z zaznaczonymi pozycjami Seanchan. Lecz większa część ich obozów ma charakter tymczasowy. Przystanki na trasie marszruty.
Selucia poruszyła się w siodle, a Tuon przekazała jej palcami znak: CIERPLIWOŚCI w postaci nie dopuszczającej sprzeciwu, w istocie był to rozkaz. Na jej twarzy nic się nie odbijało, w środku aż się trzęsła ze złości. Z wiedzy, gdzie znajdują się Żołnierze, można było wywnioskować, dokąd zmierzają. Trzeba będzie jakoś zniszczyć tę mapę. To równie ważne, co te nowe kołowroty do kusz.
— Z panem Roidelle też porozmawiam — powiedział Zabaweczka.
Pojawili się żołnierze, żeby zaopiekować się ich końmi i na moment wokół zapanował niewielki rozgardiasz. Jakiś szczerbaty człowiek wziął wodze Akein, a Tuon dokładnie poinformowała go, jak ma zadbać o klacz. Obrzucił ją ponurym spojrzeniem, ukłonił się. Pospólstwo na tych ziemiach zachowywało się, jakby uważało siebie za równych. Selucia udzieliła tych samych instrukcji chudemu młodzikowi, który wziął Pączek Róży. Wcześniej doszła do wniosku, że to jak najbardziej stosowne imię dla wierzchowca garderobianej. Młodzieniec zagapił się na jej biust, za co dostał w ucho. Mocno. Ale tylko uśmiechnął się i odprowadził bułanka, rozcierając głowę. Tuon westchnęła. Selucia mogła sobie robić, co chciała, gdyby zaś jej przyszło uderzyć pospolitaka, przez miesiące nie mogłaby nikomu spojrzeć w oczy.
Wkrótce już siedziała na składanym stołku, Selucia stała za nią, a krępy Lopin podawał im blaszane kubki z ciemną herbatą, kłaniając się stosownie zarówno przed Selucią, jak i przed Tuon. Nie pochylał się wprawdzie dostatecznie głęboko, ale trzeba było oddać łysolowi, że się starał. Herbata była idealnie doprawiona miodem, idealnie, to znaczy lekko — służył jej już dość długo, by wiedzieć. Wokół trwała gorączkowa aktywność. Talmanes porozmawiał krótko z siwowłosym Nerimem, który najwyraźniej był jego służącym i równie wyraźnie ucieszył się na jego widok. Co należało wnosić z faktu, że skrzepłe w żałobnych zmarszczkach oblicze z wysiłkiem próbowało się ułożyć w uśmiech. Takie rzeczy najlepiej załatwiać na osobności. Leilwin i Domon pozwolili panu Charinowi oprowadzić Olvera po obozie — Juilin i Thera poszli razem z nimi, a po krótkim namyśle dołączyli do nich Thom i Aludra, żeby rozprostować nogi, jak stwierdzili — potem rozmyślnie usiedli nie daleko. Leilwin posunęła się nawet do tego, by patrzeć przez dłuższą chwilę na Tuon, i ani razu nie mrugnęła. Z gardła Selucii wydobył się dziwny głuchy odgłos, coś jakby warczenie, ale Tuon zignorowała prowokację i gestem zaprosiła do siebie panią Anan; ta przyniosła swój stołek i usiadła przy niej. Ostatecznie zdrajcy zostaną ukarani, jako też złodziej, rzeczy wrócą do ich prawowitych właścicieli, marath’damane zostaną wzięte na smycz — jednak wszystko to musi ustąpić miejsca kwestiom bardziej naglącym.
Pojawiło się trzech kolejnych oficerów, wszyscy byli młodzi i szlachetnie urodzeni, każdy miał na ciemnym jedwabnym kaftanie tę czerwoną rękę, a ich spotkanie z Zabaweczką przebiegało wśród głośnych wybuchów śmiechu i poklepywania po plecach, które tutaj najwyraźniej uważano za oznakę sympatii. Wkrótce zorientowała się, kto jest kim. Edorion był smagły, szczupły i poważny, gdy się nie uśmiechał; Reimon — potężnie zbudowany i uśmiechał się właściwie przez cały czas; a Carlomin był wysoki i szczupły. Edorion gładko wygolony, natomiast i Reimon, i Carlomin mieli brody czarne, wystrzyżone i lśniące niczym natarte oliwą. Wszyscy trzej z nadzwyczajnym szacunkiem odnosili się do Aes Sedai, kłaniając się im głęboko. Pokłon złożyli nawet Bethamin i Secie! Tuon pokręciła głową.
— Od dawna ci powtarzam, że to jest inny świat niż ten, do którego przywykłaś — mruknęła pani Anan. — Ale wciąż nie potrafisz w to uwierzyć, nieprawdaż?
— Z faktu, że coś układa się tak, a nie inaczej — zareplikowała Tuon — nie wynika, że tak powinno być, nawet, jeśli trwa to od bardzo dawna.
— Niektórzy mogliby to samo powiedzieć o twoim ludzie, moja pani.
— Niektórzy mogliby. — Tuon postanowiła w tym miejscu zakończyć temat, choć zazwyczaj dobrze jej się rozmawiało z kobietą. Pani Anan sprzeciwiała się braniu na smycz marath’damane, czego można było oczekiwać, choć nie podobało jej się również trzymanie da’covale, co już bardzo dziwiło, niemniej były to dyskusje, a nie kłótnie, i Tuon zdarzyło się ustąpić w paru kwestiach. Wciąż nie traciła nadziei, że ostatecznie tamtą przekona. Choć nie nastąpi to dzisiaj. Dzisiaj wolała się skupić na Zabaweczce.
Pojawił się pan Roidelle, okrągłolicy, siwy mężczyzna Z brzuchem wypinającym ciemny kaftan. Za nim szło sześciu krzepkich młodzieńców; każdy niósł długą cylindryczną skórzaną tuleję.
— Przyniosłem wszystkie mapy Altary, jakie posiadam, mój panie — kłaniając się, poinformował Talmanesa melodyjnym głosem. Czy wszyscy na tych ziemiach musieli mówić, jakby poganiali słowa? — Niektóre obejmują obszar całego kraju, inne tylko po kilkaset mil kwadratowych. Najlepsze wyszły oczywiście spod mojej ręki, zrobiłem je w ciągu ostatnich kilku tygodni.
— Lord Mat powie ci, co chce zobaczyć — odparł Talmanes. — Mamy zostawić cię samego, Mat?
Ale Zabaweczką już mówił kartografowi, na czym mu zależy — mianowicie na mapie z obozami Seanchan. Wkrótce została wydobyta z tulei i rozłożona na ziemi, Zabaweczką przykucnął nad nią. Pan Roidelle posłał któregoś asystenta po stołek. Gdyby chciał pójść za przykładem Zabaweczki, nie wytrzymałyby guziki jego kaftana, nie mówiąc już o tym, że pewnie by się przewrócił.
Talmanes i pozostali szli w kierunku Tuon, po drodze patrzyli na siebie i śmiali się, jakby ich ironiczne uwagi były najśmieszniejsze w świecie. Aes Sedai stanęły nad mapą, póki Zabaweczką nie zakazał im zaglądać sobie przez ramię. Odsunęły się trochę, Bethamin i Seta wciąż się trzymały za nimi z dala i o czymś szeptały, od czasu do czasu zerkając na niego. Gdyby Zabaweczka zechciał się przyjrzeć ich oczom, zwłaszcza Joline, mógłby się przejąć mimo niewiarygodnego ter’angreala który wedle słów pani Anan stale nosił przy sobie.
— Jesteśmy gdzieś tutaj, prawda? — powiedział, dotykając palcem mapy. Pan Roidelle mruknął twierdząco.
— A więc to w tym obozie rzekomo ma się znajdować raken? Latający stwór?
Kolejne mruknięcie.
— Dobrze. Co to za obóz? Ilu jest w nim żołnierzy?
— Wedle raportów jest to obóz zaopatrzeniowy, mój panie, Zaopatruje patrole. — Któryś z młodzieńców pojawił się ze składanym stołkiem, potężnie zbudowany mężczyzna osunął się nań z sapnięciem. — Zwiadowcy donieśli, że zapewne jest w nim około setki żołnierzy, głównie Altaran, ale z innych źródeł wnoszę, że od czasu do czasu może być ich tam pięciuset i więcej. — Ostrożny człowiek, ten pan Roidelle. Talmanes ukłonił się przed Tuon w dziwny sposób, to znaczy wysuwając naprzód jedną nogę, pozostali poszli za jego przykładem.
— Moja pani — powiedział Talmanes — Vanin poinformował mnie o twojej sytuacji i obietnicach, jakie złożył ci lord Mat. Chciałem cię tylko upewnić, że dotrzymuje słowa.
— Zaiste, dotrzymuje, moja pani — mruknął Edorion. — Zawsze. Tuon dała mu gestem znak, żeby się odsunął i umożliwił jej dalszą obserwację Zabaweczki, co uczynił, zerkając zaskoczony najpierw na Zabaweczkę, potem na nią. Popatrzyła na niego surowo. Absolutnie nie chciała, żeby sobie zaczęli coś wyobrażać. Nie wszystko jeszcze potoczyło się w pożądany sposób. Wciąż istniała możliwość, że się nie uda.
— On w końcu jest lordem czy nie? — zapytała.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł Talmanes. — Ale czy zechciałabyś powtórzyć? Przepraszam. Chyba muszę mieć brudne uszy.
Powtórzyła, więc pytanie, tym razem wyraźniej, ale mimo to dobrą chwilę zabrało im zrozumienie.
— Żeby sczezła ma dusza, nie — na koniec oznajmił ze śmiechem Reimon. Pogładził brodę. — Tylko w naszych oczach. Dla nas jest w wystarczającym stopniu lordem.
— On raczej nie przepada za szlachtą — powiedział Carlomin. — Za zaszczyt poczytuję sobie, że jestem wśród tych, których ceni.
— Zaszczyt, zaiste — zgodził się Reimon. Edorion tylko kiwał głową.
— Żołnierze, panie Roidelle — zdecydowanie stwierdził Zabaweczka. — Pokaż mi, gdzie stacjonują żołnierze. W oddziałach większych niż kilkusetosobowe.
— O co mu chodzi? — zapytała Tuon, marszcząc brwi. — Nie wyobraża sobie chyba, że wymknie się z taką armią z Altary, choćby nawet znał pozycję każdego wrogiego żołnierza. Zawsze są lotne patrole, obserwatorzy na rakenach. — Znowu chwilę im zabrało, zanim odrzekli. Być może należało mówić bardzo szybko.
— Nie widzieliśmy żadnych patroli na przestrzeni ostatnich trzystu mil, żadnych... rakenów... żadnych rakenów również — cicho wyjaśnił Edorion. Przyglądał jej się uważnie. Już za późno, żeby powściągnąć jego imaginację.
Reimon znów się roześmiał.
— Na ile znam Mata, układa strategię bitwy. Legion Czerwonej Ręki znów rusza do boju. Jeśli chcecie znać moje zdanie, zbyt długo siedzieliśmy bezczynnie.
Selucia parsknęła, podobnie jak pani Anan. Tuon musiała się z nimi zgodzić.
— Żadna bitwa nie otworzy wam drogi z Altary — rzekła ostro.
— W takim razie — stwierdził Talmanes — zapewne układa plany całej wojny. — Pozostali kiwnęli głowami, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod Światłością. Reimon nawet się roześmiał. Jemu chyba wszystko wydawało się zabawne.
— Trzy tysiące? — zapytał Zabaweczka. — Jesteś pewien? W przybliżeniu, człowieku. Wystarczy rozsądne przybliżenie. Vanin ich znajdzie, jeśli nie oddalili się za bardzo.
Tuon popatrzyła na niego, jak kuca nad mapą, wodzi po niej palcem — i nagle ujrzała go w całkiem nowym świetle. Bufon? Bynajmniej. Widok lwa uwięzionego w końskim boksie może przywodzić na myśl osobliwy żart, ale lew na wysokim plateau to coś całkiem innego. A teraz Zabaweczka poruszał się po wyżynach. Przeszył ją dreszcz. Z jakim człowiekiem związała swój los? I zrozumiała, że mimo wszystkich dni razem spędzonych nic o nim nie wie.
Noc była na tyle chłodna, że choć Perrin miał obszyty futrem płaszcz, lekki dreszcz przejmował go za każdym razem gdy zrywał się wiatr. Halo wokół tłustego półksiężyca zwiastowało rychły deszcz. Gęste chmury gnające po niebie sprawiały, że blada poświata gasła i znowu rozbłyskiwała, gasła i rozbłyskiwała, dla jego oczu wszakże światła było zawsze dość. Siedział na Stepperze tuż przed krawędzią lasu i obserwował stojące blisko siebie cztery wiatraki z szarego kamienia na niezarośniętym szczycie wzgórza — ich jasne skrzydła na przemian rozbłyskiwały i ciemniały wraz z każdym obrotem. Maszyneria jęczała głośno. Wydawało się wątpliwe, by Shaido wiedzieli, że powinni regularnie natłuszczać werki. Kamienny akwedukt był cieniem na wysokich kamiennych łukach, sięgającym ponad opuszczonymi farmami i ogrodzonymi polami na wschód — Shaido wprawdzie zasiali, ale zbyt wcześnie, jak się okazało przy takich opadach — aż ku kolejnemu wzgórzu i znajdującemu się za nim jezioru. Malden leżało za jeszcze następnym wzgórzem. Za kilka godzin na skórzanym rzemieniu w kieszeni pojawi się pięćdziesiąty czwarty węzeł.
Wybiegł myślami daleko poza siebie.
„Jesteś gotów, Śnieżny Świcie?” — pomyślał. „Jesteście już, dość blisko?”. Wilki unikały miast, a ponieważ okoliczne lasy za dnia nawiedzały liczne grupy myśliwych Shaido, trzymały się od Malden jeszcze dalej, niż czyniłyby to w zwykłych okolicznościach.
„Cierpliwości, Młody Byku” — nadeszła zabarwiona irytacją odpowiedź. Ale przecież Śnieżny Świt był z natury drażliwy, jak przystało na pobliźnionego starego samca, który kiedyś w pojedynkę zabił panterę. Te stare rany często dawały mu się we znaki, nie pozwalając porządnie się wyspać. „Powiedziałeś, dwa dni od teraz. Będziemy. Teraz pozwól mi się wyspać. Jutro musimy porządnie zapolować, bo pojutrze polować już nie będziemy mogli”. Odpowiedź oczywiście nadeszła w obrazach i woniach, nie w słowach. „Dwa dni” to było słońce dwukrotnie pokonujące nieboskłon; „polowanie” to stado biegnące z nosami pod wiatr i zapach jelenia. Umysł Perrina przetwarzał obrazy w słowa, jeszcze zanim ukazały się w jego głowie.
Cierpliwość. Tak. Pośpiech jest wrogiem pracy. Ale teraz było najtrudniej, teraz, gdy był już tak blisko. Strasznie trudno.
W ciemnej przestrzeni drzwi najbliższego wiatraka pojawiła się czyjaś sylwetka, pomachała nad głową aielową włócznią. Hałas wydawany przez maszynerię gwarantował właściwie, że w wiatrakach wciąż nikogo nie ma — jak nie było wcześniej, gdy dotarł do nich zwiad Panien; nikt chyba nie znosiłby tych potwornych odgłosów dłużej niż to konieczne — ale wysłał jeszcze raz Gaula i kilka Panien, żeby się upewnić.
— Jedźmy, Mishima — powiedział, zbierając wodze. — Dokonało się. — W taki czy inny sposób.
— Jak ty w ogóle cokolwiek widzisz? — mruknął Seanchanin. Unikał patrzenia na Perrina, wiedząc, że złote oczy świecą w ciemnościach. Pobliźniony weteran, kiedy pierwszy raz je zobaczył, drgnął ze strachu. Dzisiejszej nocy też nie pachniał swobodą i rozbawieniem. W jego woni było napięcie. Niemniej cichy głos brzmiał spokojnie: — Dawać naprzód bryczki. Szybko. Szybciej. I zachować ciszę, albo poobcinam uszy!
Perrin wbił obcasy w boki bułanka i nie czekając na pozostałych ani na sześć bryczek na wysokich kołach, pchnął ogiera naprzód. Porządnie natłuszczone osie skrzypiały cichutko. I tylko w jego uszach wszystkie dźwięki odzywały się głośno: kopyta koni rozchlapujące błoto, same bryczki, skrzypiące rozciąganym i ocierającym się o siebie drewnem, wątpił wszak, by ktokolwiek inny mógł je usłyszeć z odległości pięćdziesięciu kroków, może nawet mniejszej. Na szczycie łagodnego stoku zsiadł ze Steppera i puścił swobodnie wodze. Ponieważ ogier był wyszkolonym rumakiem bojowym, póki wodze zwisają, będzie tkwił w miejscu jak przymurowany. Skrzydła wiatraków skrzypiały, ustawiając się wolno pod wiatr. Były tak długie, że w najniższym punkcie toru Perrin mógłby któregoś dotknąć, wystarczyło podskoczyć. Popatrzył w kierunku wzgórza, za którym kryło się Malden. Nie rosło tam nic wyższego od krzaków. Nic nie poruszało się w ciemnościach. Tylko to wzgórze dzieliło go od Faile. Panny dołączyły do Gaula na zewnątrz, wszystkie wciąż były zamaskowane.
— Nie ma nikogo — powiedział Gaul, nie starając się ściszać głosu. Tutaj rzężenie maszynerii wiatraków skutecznie zagłuszyłoby ciche słowa.
— Powłoka kurzu wygląda tak samo jak wówczas, gdy byłam tu ostatni raz — dodała Sulin.
Perrin podrapał się po brodzie. I bardzo dobrze. Gdyby musieli pozabijać jakichś Shaido, ciała można by usunąć, ale z pewnością ktoś zainteresowałby się losem zabitych, co może ściągnęłoby niepotrzebną uwagę na wiatraki i akwedukt, A w efekcie ktoś mógłby się zacząć zastanawiać nad wodą.
— Pomóż mi zdjąć te pokrywy, Gaul. — Wcale nie musiał tego robić. W ten sposób zaoszczędzą tylko parę minut, niemniej czuł potrzebę zrobienia czegoś. Gaul bez słowa wsunął włócznię za futerał z łukiem na plecach, gdzie tkwiły pozostałe.
Akwedukt biegł poziomo nad ziemią po szczycie wzgórza między czterema wiatrakami. Perrinowi sięgał do ramienia, Gaulowi nawet nie, ponieważ Aiel był znacznie wyższy. Uchwyty z brązu po obu stronach pozwalały podnieść ciężkie kamienne płyty szerokie na dwie stopy i długie na pięć. Szybko odsłonili sześciostopowy otwór. Po co to było potrzebne budowniczym akweduktu, nie wiedział. Po drugiej stronie było identycznie. Może do obsługi zaworów zapewniających, że woda płynęła tylko w jedną stronę, albo na wypadek konieczności naprawy jakiegoś przecieku. Widział drobne zmarszczki wody płynącej ku Malden, kamienny kanał był do połowy pełny.
Mishima dołączył do nich, zsiadł z konia, potem przez chwile stał bez ruchu i mierzył wzrokiem Sulin oraz pozostałe Panny. Pewnie mu się wydawało, że ciemności skryją wyraz jego twarzy. Teraz pachniał czujnością. Wkrótce jego śladem przyszedł pierwszy z seanchańskich żołnierzy w czerwonym kaftanie, potem pojawili się następni identycznie odziani — gramolili się po gliniastym stoku, każdy niósł po dwa średniej wielkości jutowe worki. Średniej wielkości, ale bynajmniej nie ciężkie. Ważyły tylko po dziesięć funtów. Przyglądając się podejrzliwie Aielom, jakaś żylasta kobieta postawiła swoje worki na ziemi, sztyletem rozcięła materię jednego. Garść drobnych ciemnych ziaren posypała się na grunt.
— Rób to nad otworem — powiedział Perrin. — Żeby każde ziarno trafiło do wody.
Żylasta kobieta spojrzała na Mishimę, który zdecydowanie rzekł:
— Rób, co rozkaże lord Perrin, Arrata.
Perrin przyglądał się, jak opróżniała zawartość worka do wnętrza akweduktu, wysoko unosząc ręce ponad głowę. Ciemne ziarna popłynęły ku Malden. Wcześniej wrzucił szczyptę do kubka z wodą — nienawidząc siebie za marnowanie nawet takiej drobiny — i przekonał się, że czas jakiś zabierze im, nim napęcznieją i zatoną. Miał nadzieję, że dostatecznie długo, by |dotarły do wielkiej cysterny w mieście. Jeśli nie, zmacerują się w samej przestrzeni akweduktu. Tak czy siak, cysterna będzie dawać roztwór widłokorzenia. Światłości, spraw, oby był dostatecznie mocny. Przy odrobinie szczęścia będzie nawet na tyle mocny, by podziałać na algai’d’siswai. Jego celem były potrafiące przenosić Mądre, niemniej przyda się każda przewaga. Światłości, spraw, by roztwór za szybko nie zrobił się zbyt silny. Jeśli Mądre zaczną się słaniać na nogach, mogą się zorientować w przyczynach swego stanu, zanim Perrin będzie gotów. Nie było jednak innego wyjścia, niż postępować tak, jakby dokładnie wiedział, co się stanie. I modlić się.
Zanim drugi worek kobiety trafił do kamiennego kanału, na stoku zrobiło się tłoczno. Pierwsza pojawiła się Seonid, niska kobieta, zadzierająca ciemne suknie do jazdy konnej, żeby je uchronić przed zabrudzeniem. Mishima zaraz przestał patrzeń na Panny, spojrzał w jej stronę i wykonał jeden z tych drobnych gestów, mających strzec od złego. Dziwne, że ci ludzie wierzą, iż to działa. Żołnierze stali w rzędzie ze swoimi workami, gapili się na nią, nierzadko szeroko rozwartymi oczami, i przestępowali z nogi na nogę. Seanchanom nie przychodziło łatwo współdziałanie z Aes Sedai. Strażnicy Seonid, Furen i Teryl, szli tuż za nią, wspierając dłonie na rękojeściach mieczy. Najwyraźniej o Seanchanach myśleli mniej więcej to, co ci na ich temat. Furen miał smagłą cerę i czarne loki przyprószone siwizną, Teryl był bladej kompleksji i znacznie młodszy, twarz zdobiły mu sumiaste wąsy — a mimo wszystko wydawali się podobni do siebie jak dwa ziarna fasoli: wysocy, smukli, twardzi. Krótko po nich pojawił się Rovair Kirklin, mocno zbudowany, lekko łysiejący, z ponurą miną na obliczu. Nie lubił tracić z oczu Masuri. Wszyscy trzej mieli niewielkie zawiniątka z prowiantem przytroczone do pleców, z ramion zwisały zacne worki na wodę. Jakiś chudzielec właśnie stawiał swoje worki z widłokorzeniem na krawędzi otworu, a żylasta kobieta szła już w dół stoku po następne. Na bryczkach były tego całe stosy.
— Pamiętaj — Perrin napominał Seonid — z największym niebezpieczeństwem związana jest droga od cysterny do fortecy. Powinnaś iść chodnikiem straży po murach, w mieście nawet o tej godzinie mogą przebywać Shaido.
Galina nie do końca była pewna, jak to z tym jest. W oddali głucho zahuczał grzmot, potem następny.
— Może spadnie deszcz i cię osłoni.
— Dzięki — odrzekła lodowato. Jej skryta w cieniach księżycowej poświaty twarz była uosobieniem pogody ducha Aes Sedai, ale poczuł woń urazy. — Gdybyś mi nie powiedział, nigdy bym na to nie wpadła. — W następnej chwili jej przeszło, położyła dłoń na jego ramieniu. — Wiem, jak się o nią martwisz. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. — W tonie jej głosu trudno było się doszukać sympatii, jak zawsze zresztą, ale nie był już lodowaty, może nawet zabarwiała go odrobina współczucia.
Teryl wziął ją na ręce i podsadził na krawędź akweduktu — Seanchanie rytmicznie sypali widłokorzeń w czeluść; wysoki mężczyzna, prawie równie mocno pobliźniony, co Mishima, o mało nie upuścił swego worka — ona zaś skrzywiła się lekko, opuściła nogi i weszła do wody. Zaraz zaczerpnęła gwałtownie powietrza, woda musiała być zimna. Schyliła głowę, żeby uniknąć wzroku ewentualnych obserwatorów z Malden. Furen wspiął się zaraz za nią, po nim Teryl, wreszcie Rovair. Ci musieli się zginać wpół, by zmieścić się pod stropem akweduktu.
Następny był Elyas. Zanim się podciągnął, poklepał Perrina po plecach.
— Trzeba mi było przystrzyc brodę, twoja jest znacznie bardziej praktyczna do takich przedsięwzięć — rzekł, zerkając w dół na płynącą wodę. Jego stargana przez wiatr siwa broda sięgała piersi. A jeśli już o tym mowa, związane na karku skórzanym rzemieniem siwe włosy spływały aż do pasa. Też miał małe zawiniątko z jedzeniem i worek z wodą. — Z drugiej strony, zimna kąpiel od czasu do czasu ułatwia mężczyźnie trzymanie się z dala od kłopotów.
— Sądziłem, że ułatwia trzymanie się z dala od kobiet — zareplikował Perrin. Nie był wprawdzie w nastroju do żartów, ale nie uważał też, by każdy musiał być ponury.
Elyas roześmiał się.
— A niby skąd biorą się męskie kłopoty? — Zniknął w wodzie, na jego miejscu pojawił się Tallanvor.
Perrin schwycił go za rękaw ciemnego kaftana.
— Pamiętaj, żadnej brawury. — Do ostatniej chwili nie potrafił się zdecydować, czy pozwolić mu na udział w ekspedycji.
— Żadnej brawury, mój panie — potulnie zgodził się Tallanvor. Po raz pierwszy od bardzo dawna wyglądał, jakby mu wreszcie na czymś zależało. A jego woń aż drżała z ochoty. Choć można w niej było znaleźć również nutę ostrożności. I wyłącznie z przyczyny owej ostrożności nie znajdował się teraz w obozie. — Nie ośmielę się narażać Maighdin. Ani lady Faile. Po prostu śpieszy mi się do widoku Maighdin.
Perrin pokiwał głową i pozwolił tamtemu pójść. To rozumiał. Jakaś jego część też chciała się wspiąć do wnętrza akweduktu. Żeby szybciej zobaczyć Faile. Ale wszystkie fragmenty dzieła musiały być wykonane właściwie, a jego czekały inne zadania. Poza tym, wątpił, że gdyby już faktycznie znalazł się w Malden, potrafiłby się powstrzymać przed wszczęciem natychmiastowych poszukiwań Faile. Oczywiście nie czuł własnego zapachu, z pewnością jednak nie było w nim śladu ostrożności. Wiatr zmienił kierunek i kopuły wiatraków obróciły się z głośnym zgrzytem. Wiatr nigdy chyba tu nie cichł. Każda przerwa w dostawie wody mogła się skończyć katastrofą.
Na grzbiecie wzgórza robiło się coraz tłoczniej. Dwadzieścioro akolitów Faile czekało na swą kolej przy akwedukcie, czyli wszyscy, prócz dwójki szpiegującej Masemę. Kobiety miały na sobie męskie kaftany i spodnie, a włosy przycięte krótko, prócz kosmyka z tyłu, który miał być imitacją aielowego — o tym, że żaden Aiel nigdy nie wziąłby do ręki miecza, jakoś nie pamiętali. Kilku Tairenian zgoliło brody, ponieważ Aielowie ich nie nosili. Za nimi czekało pięćdziesięciu ludzi z Dwóch Rzek: halabardy, nienaciągnięte łuki, cięciwy bezpiecznie pochowane za pazuchą, na plecach obok porcji prowiantu po trzy najeżone strzałami kołczany. Do tego zadania zgłosili się na ochotnika wszyscy w obozie, Perrin kazał im ciągnąć losy. Zastanawiał się też nad podwojeniem czy nawet potrojeniem stanu oddziału. I akolici, i ludzie z Dwóch Rzek mieli zawiniątka z jedzeniem i worki z wodą. Równy strumień seanchańskich żołnierzy wciąż płynął obok, pełne worki szły w górę, puste w dół. Byli nadzwyczajnie wręcz zdyscyplinowani. Kiedy, co się w miarę regularnie zdarzało, któryś poślizgnął .się w błocie, nie było żadnych przekleństw, nawet szmerów. Po prostu wstawali i szli dalej.
Selande Darengil w czarnym kaftanie z sześcioma pionowymi kolorowymi pasami na piersiach zatrzymała się, by uścisnąć dłoń Perrina. Sięgała mu zaledwie do piersi, ale Elyas twierdził, że umie się posługiwać mieczem, który miała przy pasie. Perrin nie uważał już jej i pozostałych za skończonych głupców, cóż, przynajmniej nie przez cały czas, — bo nad staraniami naśladowania Aielów nie potrafił przejść do porządku. I pewnie nad swobodną interpretacją ich obyczajów — na przykład tym, że kosmyk czarnych włosów na karku Sellande był związany długą, ciemną wstążką. W jej woni nie było strachu, tylko determinacja.
— Dziękuję ci, że pozwoliłeś mi wejść w skład tej ekspedycji, mój panie — powiedziała wyrazistym cairhieniańskim akcentem. — Nie zawiedziemy cię. Ani lady Faile.
— Wiem o tym — odrzekł, potrząsając jej dłonią. Były chwile, gdy upierała się, że nie służy jemu, a wyłącznie Faile. Po kolei ściskał dłoń każdemu, w miarę jak wchodzili do akweduktu. Wszyscy pachnieli determinacją. Podobnie jak Ban al’Seen, który dowodził oddziałem ludzi z Dwóch Rzek, udającym się do Malden.
— Kiedy pojawi się Faile z tamtymi, zawrzyj na głucho zewnętrzne drzwi, Ban. — Perrin już wcześniej mu o tym mówił, ale nie do końca panował nad sobą i wciąż się powtarzał. — A potem spróbuj ulokować ich z powrotem w akwedukcie. — Za pierwszym razem forteca nie obroniła się przed Shaido, więc raczej nie można było liczyć, iż w przypadku jakichś kłopotów za drugim razem stanie się inaczej. Nie chciał renegocjować umowy z Seanchanami. Shaido mieli zapłacić za to, co zrobili Faile, a poza tym lepiej, żeby już nie pustoszyli okolicy... ale chciał jak najszybciej zadbać o jej bezpieczeństwo.
Ban oparł drzewce łuku i halabardę o ścianę akweduktu, podciągnął się, zanurzył rękę we wnętrzu. Po chwili zeskoczył na dół, wytarł mokrą dłoń o kaftan i podrapał się po wydatnym nosie.
— Pod powierzchnią wody ścianki są omszałe jak w stawie. Obawiam się, iż na tym ostatnim nachyleniu możemy mieć kłopoty i będziemy się ślizgać, wspinaczka z powrotem będzie jeszcze trudniejsza. Moim zdaniem najlepiej, jak zaczekamy na ciebie w fortecy.
Perrin westchnął. Przyszło mu do głowy, żeby ich wyposażyć w liny, ale ostatni stok wymagałby prawie dwóch mil liny, a gdyby jakiś Shaido zobaczył jej luźny koniec wystający z akweduktu w Malden, z pewnością przeszukaliby wszystkie szczeliny i zakątki miasta. Ryzyko może i niewielkie, niemniej na tle rozmiarów ewentualnej porażki rosło niebywale.
— Dotrę do was najszybciej, jak się da, Ban. Obiecuję.
W ich przypadku każdemu również uściskał rękę. Todowi al’Caarowi o wydatnej szczęce i Leofowi Torfinnowi z siwym pasmem we włosach, pod którym biegła blizna od broni trolloka. Młodemu Kenly’emu Maerinowi, który wciąż bezskutecznie próbował wyhodować sobie brodę, Biliemu Adarra równie mocno zbudowanemu jak on, lecz o dłoń niższemu. Bili był dalekim kuzynem i niestety równocześnie najbliższą rodziną, jaką Perrin miał. Spędził dzieciństwo i młodość z wieloma spośród łych ludzi, choć kilku było nieco starszych od niego. A kilku parę lat młodszych. Teraz znał już nie tylko ludzi z okolic Pola Emonda, lecz aż z Deven Ride i Wzgórza Czat. Więc nie tylko pragnienie uratowania Faile, ale i odpowiedzialność za nich miały przynaglać go do pośpiechu.
Ostatnim człowiekiem z Dwóch Rzek był Had al’Lora, szczupły, z sumiastymi wąsami na modłę tarabońską. Kiedy znikał we wnętrzu akweduktu, pojawił się Gaul z twarzą wciąż zasłoniętą i czterema włóczniami w ręce, na której nadgarstek miał nasadzoną tarczę z byczej skóry. Schwycił dłonią krawędź akweduktu, podciągnął się lekko, usiadł na kamiennym gzymsie.
— Też idziesz? — zapytał zaskoczony Perrin.
— Panny całkowicie ci wystarczą w roli zwiadowców, Perrinie Aybara. — Potężny Aiel zerknął przez ramię ku Pannom. Perrinowi zdało się, że zmarszczył brwi, ale trudno było o pewność, ponieważ za czarną zasłoną widać było tylko oczy. — Słyszałem, co mówiły, kiedy wydawało im się, że nie słyszę. W przeciwieństwie do twojej żony i tamtych, Chiad słusznie i we właściwy sposób obrócona została w gai’shain. Bain też, ale ona mnie nie obchodzi. Chiad wciąż będzie musiała odsłużyć resztę ze swojego roku i dnia po tym, jak ją uratujemy. Kiedy jakaś kobieta jest gai’shain mężczyzny albo mężczyzna jest gai’shain kobiety, zdarza się, że gdy tylko zrzucą biel, plotą małżeński wianek. Nie jest to takie znowu rzadkie. Słyszałem, że Panny chcą pierwsze znaleźć Chiad, żeby ją uratować przede mną.
Za jego plecami palce Sulin zamigotały w mowie dłoni Panien, jedna z kobiet przyłożyła dłoń do ust, jakby chciała powstrzymać śmiech. Może nie były tak niechętne jego zamiarom wobec Chiad, jak udawały. A może Perrin czegoś nie rozumiał Humor Aielów bywał dosadny, o ile nie brutalny.
Gaul wszedł do wody. Żeby się zmieścić w przestrzelił akweduktu, musiał się prawie zgiąć wpół. Perrin zapatrzył się w otwór. Tak naturalne wydawało mu się pójść za Gaulem. Niełatwo było oderwać odeń oczy. Szereg seanchańskich żołnierzy wciąż rytmicznie przemierzał stok.
— Mishima, wracam do obozu. Kiedy już skończycie, Grady zabierze was do swoich. Zanim odejdziecie, spróbujcie zatrzeć ślady.
— Oczywiście, mój panie. Kazałem też paru ludziom oskrobać tłuszcz z toporów i zająć się osiami wiatraków. Wyglądał jakby w każdej chwili miały się rozsypać. Na dalszym wzgórzu też to zrobimy.
Perrin ujął wodze Steppera i spojrzał na wolno obracające się skrzydła. Wolno, lecz równo. Nie zbudowano ich, by kręciły się z jakąś zawrotną szybkością.
— A jeśli przyjdą jutro jacyś Shaido i zaczną się zastanawiać, skąd tu świeży tłuszcz?
Mishima przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, jego oblicze pozostawało skryte w cieniach. Choć raz płonące żółte oczy zdawały mu się nie przeszkadzać. Jego woń... Pachniał, jakby właśnie zobaczył coś niespodziewanego.
— Generał sztandaru miała rację odnośnie do ciebie — powiedział powoli.
— Co mówiła?
— Będziesz musiał sam ją zapytać, mój panie.
Perrin zjeżdżał powoli ze stoku, kierując się ku linii drzew i myśląc, jak łatwo byłoby zawrócić. Gallenne sam potrafiłby się wszystkim zająć. Wszystko zostało ustalone. Oprócz tego, że Mayenianin najwyraźniej wierzył, iż każdą bitwę powinna kończyć wielka szarża. I zaczynać też. Jak długo potrafi wytrwać przy ustalonej strategii? Arganda był bardziej rozsądny, ale tak się martwił o królową Alliandre, że również mógł nakazać tę nieszczęsną szarżę. Więc jednak nie miał nikogo prócz siebie. Wiatr powiał mocniej, Perrin ściślej otulił się płaszczem.
Pośrodku niewielkiej polany Grady siedział wsparty łokciami o kolana na lekko ociosanym omszałym głazie zatopionym do połowy w ziemi, który bez wątpienia stanowił pozostałość po budowie akweduktu. Wokół leżało kilka podobnych. Wiatr wiał w przeciwną stronę i Perrin nie łowił jego woni. Nie uniósł wzroku, póki Stepper nie zatrzymał się tuż przed nim. Brama, przez którą tu dotarli, wciąż pozostawała otwarta, ukazując inną polanę wśród wysokich drzew, niedaleko miejsca, gdzie obozowali aktualnie Seanchanie. Pewnie byłoby wygodniej, gdyby rozbili się bliżej obozu Perrina, ale on chciał trzymać Aes Sedai i Mądre najdalej jak to możliwe od sul’dam i damane. Nie bał się, że Seanchanie złamią słowo Tylee, niemniej widział, że Aes Sedai i Mądre prawie mdlały na myśl o damane. Może Mądre i Annoura pohamują się przynajmniej przez jakiś czas. Może. Masuri nie był już taki pewien. Co należało tłumaczyć sobie na wiele sposobów. Lepiej, więc, żeby dzieliło ich kilka lig, jak długo się da.
— Wszystko w porządku, Grady? — Na porytej twarzy tamtego pojawiło się chyba kilka nowych zmarszczek. Może była to tylko gra księżycowej poświaty wśród drzew, a może nie. Bryczki z łatwością mieściły się w bramie, ale czy nie była nieco mniejsza od pierwszej, którą stworzył w jego obecności Grady?
— Jestem trochę zmęczony, mój panie — cicho odparł Grady. Wciąż nie zmienił pozycji. — Całe to Podróżowanie ostatnio... Cóż, wczoraj nie byłem w stanie utrzymać bramy otwartej dość długo, by wszyscy ci żołnierze przejechali. Dlatego zacząłem je podwiązywać.
Perrin pokiwał głową. Obaj Asha’mani byli skonani. Przenoszenie kosztowało mężczyznę tyle sił, co wymachiwanie przez cały dzień młotem w kuźni. Po prawdzie, to i więcej.
Kowal mógł pociągnąć znacznie dłużej niż Asha’man. Dlatego właśnie droga do Malden wiodła przez akwedukt, a nie przez bramę i dlatego — jakkolwiek Perrin tego by pragnął — nie będzie żadnej bramy, przez którą wydostanie się Faile z pozostałymi. Asha’manom zostały już tylko resztki sił, wkrótce będą musieli odpocząć, a resztki te muszą zostać wykorzystane tam, gdzie są najbardziej potrzebne. Światłości, co za straszna myśl. Ale gdyby Grady czy Neald zawiedli w krytycznym momencie, wielu by zginęło. Decyzja więc nie była łatwa.
— Ty i Neald będziecie mi potrzebni pojutrze. — Powiedział to głosem zduszonym, jakby mu nagle zabrakło powietrza. Bez Asha’manów wszystko na nic. — A wtedy będziecie zajęci. — Kolejne wielkie niedomówienie.
— Zajęci jak jednoręki mężczyzna gipsujący sufit, mój panie.
— Takiś chętny?
— Muszę, czyż nie, mój panie?
Perrin znowu skinął głową. Robiło się to, co trzeba było zrobić.
— Wyślij mnie z powrotem do naszego obozu. A kiedy wyekspediujesz Mishimę i jego ludzi do ich obozu, ty i Panny możecie tam się przespać. — Dzięki temu Grady zaoszczędzi trochę sił na to, co zdarzy się pojutrze.
— Nie wiem jak Panny, mój panie, ale wolałbym wrócić do domu. — Nie zmieniając pozycji, uniósł głowę i spojrzał w kierunku bramy, a ona zapadła się w sobie w odwrotnym porządku, niż powstawała: widok za nią zdawał się obracać, równocześnie kurcząc, a skończyło się wszystko pionową pręgą srebrno-błękitnego światła, po której Perrinowi został jarzący się purpurowy powidok. — Na widok tych damane dostaję dreszczy. One nie chcą być wolne.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Rozmawiałem z kilkoma, kiedy w pobliżu nie było żadnej z tych sul’dam. Jak tylko poruszyłem sprawę, zasugerowałem właściwie, że może chciałyby zrzucić te smycze, one zaraz zaczęły wołać sul’dam. Damane płakały, a sul’dam poklepywały je i głaskały, patrząc na mnie złym okiem. Aż dreszcze mi przebiegały po skórze.
Stepper niecierpliwie grzebał kopytem, Perrin musiał poklepać go po karku. Grady miał szczęście, że uszedł cało ze spotkania z tymi sul’dam.
— Jakikolwiek los czeka, damane, Grady, nie rozstrzygnie się ani w tym tygodniu, ani w następnym. I nie od nas to zależy. A więc zostawmy damane swojemu losowi. Czeka nas mnóstwo roboty; musimy ją wykonać. — I umowa z Czarnym, którą trzeba zawrzeć, żeby ją wykonać. Odepchnął od siebie tę myśl. Tak czy siak, z coraz większą trudnością wyobrażał sobie Tylee Khirgan jako popleczniczkę Czarnego. Czy Mishimę. — Rozumiemy się? — dokończył.
— Rozumiemy, mój panie. Po prostu mówię, że od tego dostaję gęsiej skórki.
Wreszcie na polanie pojawiła się kolejna srebrna pręga i rozrosła w otwór, za którym była polana wśród wielkich, rzadko rosnących drzew oraz niska, kamienna odkrywka. Perrin pochylił się nad karkiem Steppera i przejechał na drugą stronę. Za plecami brama zamigotała i zniknęła, on zaś pojechał wśród drzew, póki nie dotarł do wielkiej polany, na której leżał obóz; w pobliżu znajdowało się maleńkie sioło o nazwie Brytan, właściwie zbiór zapchlonych szałasów, do których nie potrafiła zagnać człowieka nawet najbardziej deszczowa noc. Oczywiście warty wśród drzew nie zareagowały na jego obecność. Z miejsca został rozpoznany.
Nie chciał już nic więcej, jak tylko od razu wpełznąć pod koce. Cóż, oczywiście pragnął, by Faile była przy nim, ale skoro to niemożliwe, wolał samotność wśród mroku. Najpewniej i tak znów nie będzie mógł zasnąć i spędzi tę noc jak tyle poprzednich: myśląc o niej, wspominając. Jednak niecałe dziesięć kroków przed rozwiniętą palisadą zaostrzonych tyczek otaczającą obóz ściągnął wodze konia. Tuż za palisadą zobaczył przykucniętą sylwetkę rakena — stwór wyginał długą szarą szyję tak, aby kobieta w brązowym kaftanie z kapturem mogła drapać skórzasty pysk. Kaptur miała odrzucony na plecy, przez co widoczna była wąska twarz o twardych rysach i krótko przystrzyżone włosy. Spojrzała na Perrina takim wzrokiem, jakby go rozpoznała, ale nie przerwała pieszczot. Siodło na plecach stwora przeznaczone było dla dwóch jeźdźców. Wychodziło na to, że przybył posłaniec. Skręcił w wąski, kręty trakt prowadzący przez tyczki, którym droga wiodła do środka. I zmuszała do powolnej podróży.
Prawie wszyscy zdążyli się już udać na spoczynek. Wyczuwał jakieś poruszenie w pobliżu koni, w centrum obozu, gdzie zapewne krzątali się jeszcze cairhieniańscy koniuszowie i woźnice, ale połatane namioty oraz niewielkie szałasy splecione z gałęzi wiecznie zielonych drzew, teraz już mocno zbrązowiałych, były ciche i ciemne. Wśród niskich namiotów Aielów panował całkowity bezruch, wzdłuż granicy z mayeńską częścią obozu wędrowały nieliczne warty. Mayenianie i Ghealdanie niewielkim zaufaniem obdarzali ludzi z Dwóch Rzek, czuwających wśród drzew. Światło paliło się właściwie tylko w wysokim namiocie Perrina, po ścianach w czerwone pasy wędrowały liczne ludzkie cienie. Gdy tylko zsiadł z konia przed wejściem do namiotu, pojawił się Athan Chandin, najpierw dotknął kłykciami czoła, potem spróbował niezgrabnie złożyć pokłon, wreszcie wziął wodze Steppera. Athan był dobrym łucznikiem, w przeciwnym razie w ogóle by się tu nie znalazł, ale maniery miał cokolwiek służalcze. Rozpinając płaszcz, Perrin wszedł do środka.
— Jesteś wreszcie — wykrzyknęła radośnie Berelain, Musiała się ubierać w pośpiechu, ponieważ jej długie czarne włosy wyglądały, jakby zaznały tylko przygładzenia dłońmi i obietnicy grzebienia, niemniej szara suknia do jazdy konnej z wysokim karczkiem była schludna i całkowicie świeża. Służące nie pozwalały jej włożyć niczego, co by nie było świeżo wyprasowane. Uniosła srebrny kubek, który Breane napełniła z dzbana o długiej szyjce, krzywiąc się równocześnie niemiłosiernie. Pokojówka Faile nienawidziła, Berelain z całego serca. Ta wszakże zdawała się zupełnie nie zwracać na to uwagi.
— Wybacz, że podejmuję gości w twoim namiocie, ale generał sztandaru chciała się z tobą zobaczyć i postanowiłam dotrzymać jej towarzystwa. Właśnie opowiadała nam o jakichś Białych Płaszczach.
Balwer trzymał się skromnie z boku — człowieczek o ptasiej twarzy, kiedy chciał, potrafił być równie niewidzialny, co jaszczurka na gałęzi — ale w jego woń wkradła się ostra nuta na dźwięk słów: „Białe Płaszcze”.
Ramiona Tylee wypychały materiał kaftana, podobnego do tego, który wcześniej widział u awiatorki; na widok Perrina ukłoniła się sztywno, nie spuszczając oka z Annoury. Najwyraźniej była przekonana, że Aes Sedai może w każdej chwili zmienić się we wściekłego zdziczałego psa. Perrin doszedł do wniosku, że pachniała niepokojem, choć smagłe oblicze niczego nie zdradzało.
— Mój panie, weszłam w posiadanie podwójnych informacji, którymi zdecydowałam się natychmiast z tobą podzielić. Czy zacząłeś już rozpuszczać widłokorzeń w miejskiej wodzie?
— Tak — odparł niepewnie, ciskając płaszcz na wieko jednego z okutych mosiądzem kufrów. — Powiedziałem ci, kiedy to się zacznie. Przystąpiłbym do tego już dwa dni wcześniej, gdyby ta głupia kobieta z Almizaru tak się nie ociągała. Co się. stało?
— Proszę o wybaczenie — wtrąciła Lini — ale zerwano mnie z łóżka i najchętniej bym już do niego wróciła. Czy komuś będę jeszcze potrzebna dzisiejszej nocy? — Od krucho wyglądającej kobiety z białymi włosami zaplecionymi w swobodny warkocz do snu nie mógł oczekiwać żadnych ukłonów ani grzecznościowych zwrotów. W przeciwieństwie do Berelnin, wyglądała, jakby narzuciła na siebie pierwszą lepszą wierzchnią odzież, co zresztą było u niej dość niezwykłe. Jej woń była ostra i aż w niej zgrzytała dezaprobata. Należała do tych, którzy wierzyli w idiotyczną historię, że Perrin spał z Berelain tamtej nocy, gdy Faile została schwytana. Jej wzrok swobodnie wędrował po wnętrzu namiotu, ale jego spojrzenia jakoś udawało jej się unikać.
— Ja napiłbym się jeszcze wina — oznajmił Aram, unosząc pucharek. W kaftanie w czerwone pasy sprawiał wrażenie całkowicie wycieńczonego, wrażenie podkreślała ponura twarz i zapadnięte oczy; próbował wygodnie umościć się w jednym ze składanych polowych krzeseł, ale przytroczony do pleców miecz uniemożliwiał wygodne ułożenie grzbietu na pozłacanym oparciu. Breane ruszyła w jego stronę.
— Ma już dość — ostro oznajmiła Lini, a Breane natychmiast się zatrzymała. Lini twardą ręką rządziła służącymi Faile.
Aram mruknął przekleństwo i poderwał się na nogi, ciskając pucharek na kwiecisty dywan na podłodze.
— W każdej chwili mogę iść sobie tam, gdzie nie będzie staruch czepiających się mnie za każdym razem, gdy mam ochotę się napić. — Obrzucił Perrina ponurym spojrzeniem i wyszedł z namiotu. Bez wątpienia kierując się do obozu Masemy. Błagał, aby włączyć go w skład ekspedycji do Malden, ale nie można było zaufać jego trzeźwości.
— Możesz odejść, Lini — powiedziała Berelain. — Breane się nami zajmie. — Lini tylko parsknęła na znak, że zrozumiała, parsknęła zresztą cicho, nieomal czule i poszła do wyjścia, a sztywny karczek sukni ociekał dezaprobatą. I wciąż ani razu nie spojrzała na Perrina.
— Proszę o wybaczenie, mój panie — zaciągała Tylee, pieczołowicie dobierając słowa. — Ale swojemu otoczeniu pozwalasz na znacznie więcej... swobody... niż jest to przyjęte w moim kraju.
— Takie mamy zwyczaje, generale sztandaru — rzeki Perrin, podnosząc pucharek Arama. Po co kolejny miałby się pobrudzić? — Nikt spośród tu zgromadzonych nie jest moją własnością. — Jeśli słowa te mogły zabrzmieć ostro w jej uszach, trudno. W pewnym sensie zdążył już polubić Tylee, ale od tych seanchańskich zwyczajów koza mogłaby zwymiotować. Wziął dzbanek od Breane, która przez moment jakby nie chciała go wypuścić, jakby wahała się, czy pozwolić mu się napić, i nalał sobie, a potem oddał jej naczynie. Właściwie wyrwała mu je z rąk.
— Dobrze, co się stało? Co z tymi Białymi Płaszczami?
— Wysłałam rakeny na zwiady przed zmierzchem, a potem po wschodzie słońca. Jeden z awiatorów wrócił szybciej, niż oczekiwałam. Zobaczył siedmiotysięczny oddział Synów Światłości w marszu, niecałe pięćdziesiąt mil od mojego obozu.
— Celem marszruty był twój obóz? — Perrin spod zmarszczonych brwi zapatrzył się w powierzchnię wina, nie pil. — Siedem tysięcy to dość dokładny szacunek, jak na możliwości obserwacji w ciemnościach.
— Wychodzi na to, że to dezerterzy — wtrąciła Annoura. — Przynajmniej tak sądzi generał sztandaru. — Annoura odziana była w szary jedwab i wyglądała, jakby właśnie spędziła godziny na strojeniu się. Sterczący nos nadawał jej wygląd wrony we fryzurze z długich warkoczyków, ozdabianych paciorkami, zresztą na Tylee i generał sztandaru patrzyła niczym na dwa wyjątkowo smaczne kąski padliny. Trzymała w dłoni pucharek z winem, ale chyba nietknięty. — Słyszałam plotki, że Pedron Niall zginął w trakcie walk z Seanchanami, jednak później dotarło do mnie, że Eamon Valda, który go zastąpił, złożył hołd Imperatorowej Seanchan. — Tylee wymamrotała ledwie słyszalnie „oby żyła wiecznie”; Perrin wątpił, by ktokolwiek prócz niego usłyszał te słowa. Balwer również otworzył usta, choć nie wydobyło się z nich żadne słowo. Najwyraźniej kwestia Białych Płaszczy z jakiegoś powodu nie dawała mu spokoju.
— Wszelako miesiąc temu — ciągnęła dalej Szara siostra — Galad Damodred zabił Valdę i wraz z siedmioma tysiącami Białych Płaszczy opuścił sztandar Seanchan. I choć źle się stało, że w ogóle przystał do Białych Płaszczy, być może ostatecznie wyszło to na dobre. Tak czy siak, wygląda na to, że obowiązuje stały rozkaz, nakazujący natychmiastowe zabicie tych wszystkich ludzi. Właściwie rzecz streściłam, czyż nie, generale sztandaru?
Dłoń Tylee zadrgała, jakby odruchowo chciała wykonać jeden ze znaków odczyniających zło.
— Streszczenie jest zasadniczo wierne — stwierdziła. Zwracając się do Perrina, nie do Annoury. Seanchanka miała wyraźne kłopoty z adresowaniem słów bezpośrednio do Aes Sedai. — Oprócz kawałka, że „ostatecznie wyszło to na dobre”. Krzywoprzysięstwo i dezercja nigdy nie mogą być nazwane dobrymi.
— Rozumiem więc, że nie maszerują przeciwko tobie, w przeciwnym razie byś mi od razu powiedziała. — Perrin opatrzył ostatnie zdanie lekkim znakiem zapytania, choć w istocie nie miał wątpliwości.
— Północ — odrzekła Tylee. — Idą na północ. — Balwer znowu otworzył usta, ale zaraz zamknął je z cichym szczęknięciem zębów.
— Jeżeli chcesz mi udzielić jakiejś rady — zwrócił się do niego Perrin — to proszę bardzo. Ale mnie nie interesuje, ilu Białych Płaszczy opuściło Seanchan. Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest Faile. I nie sądzę, żeby generał sztandaru zrezygnowała z szansy wzięcia na smycz trzystu, czterystu damane i zdecydowała się ścigać tamtych.
Berelain skrzywiła się. Twarz Annoury pozostawała pogodna, ale zdecydowanie za długo piła dotąd nietknięte wino, Żadnej Aes Sedai powyższy plan się nie podobał. Żadnej z Mądrych również.
— Nie zrezygnuję — zdecydowanie oznajmiła Tylee. — Jednak chyba mam ochotę napić się wina. — Breane wzięła głęboki oddech, nim pośpieszyła usłużyć, poza tym w jej woń wkradła się nuta strachu. Zdecydowanie czuła się onieśmielona w obecności wysokiej, smagłej Seanchanki.
— Nie przeczę, że chętnie skorzystałbym z okazji zadania ciosu Białym Płaszczom — zaczął Balwer tym swoim suchym jak pył głosem. — Po prawdzie, sądzę, iż mam dług Wdzięczności wobec Galada Damodreda. — Być może miał pretensje osobiście do Valdy. — W każdym razie moja rada na nic ci się nie przyda. Operacja w Malden weszła w fazę decydującą, a nawet gdyby tak nie było, wątpię, żebyś był zdolny bodaj jeszcze jeden dzień zwlekać z działaniem. Ani bym tego nie doradzał, mój panie. Jeśli pozwolisz mi na śmiałość, to sam też jestem bardzo przywiązany do lady Faile.
— Pozwalam — zapewnił go Perrin. — Generale sztandaru, mówiłaś o podwójnej informacji?
Seanchanka wzięła z rąk Breane zaproponowany pucharek wina i spojrzała na Perrina wzrokiem tak obojętnym, iż jasne było, że unika oczu wszystkich pozostałych w namiocie.
— Moglibyśmy porozmawiać na osobności? — zapytała cicho.
Berelain przeszła po dywanie, stanęła obok Perrina, położyła mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się do niego.
— Annoura i ja chętnie się usuniemy — powiedziała. Światłości, jak ktoś mógł wierzyć, że między nim a nią coś jest? Była równie piękna, jak zawsze, prawda, jednak zapach przywodzący mu na myśl polującą kotkę dawno już zniknął z jej woni, tak dawno, że ledwie go pamiętał. Teraz pachniała zasadniczo cierpliwością i zdecydowaniem. Zaakceptowała fakt, że kocha Faile i żadnej prócz niej; wydawała się równie jak on zdecydowana ją uwolnić.
— Możesz zostać — odrzekł. — Cokolwiek masz do powiedzenia, generale sztandaru, możesz to powiedzieć w obecności wszystkich tu zgromadzonych.
Tylee wahała się, popatrując na Annourę.
— W kierunku Malden zmierzają dwa duże oddziały Aielów — powiedziała na koniec, niechętnie. — Jeden od południowego wschodu, drugi od południowego zachodu. Morat’raken oceniają, że dotrą tu za trzy dni.
Znienacka cały świat zadrżał przed oczyma Perrina i rozsypał się na kawałki. Zdało mu się, że drży sama jego istota. Breane krzyknęła i upuściła dzban. Świat zafalował znowu a Berelain schwyciła go za ramię. Dłoń Tylee wydawała się skrzepła w tym jej osobliwym geście: kciuk i palec wskazujący zaciśnięte opuszkami tak, że tworzyły kształt półokręgu. Wszystko zafalowało po raz trzeci i Perrin poczuł się, jakby był tylko zabłąkanym pasmem mgły, jakby świat cały spowijała mgła i nadciągał wicher. Berelain zadrżała, otoczył ją ramieniem, próbując dodać ducha. Przylgnęła do niego, trzęsąc się niepowstrzymanie. Namiot wypełniła cisza oraz woń strachu. Słyszał podnoszące się na zewnątrz głosy i w nich również brzmiał strach.
— Co to było? — zapytała na koniec Tylee.
— Nie mam pojęcia. — Oblicze Annoury pozostawało spokojne, ale jej głos był niepewny. — Światłości, nie mam zielonego pojęcia.
— Nieważne, co to było — uciął Perrin. — Za trzy dni wszystko dobiegnie końca. Tylko to się liczy.
Faile, liczyła się tylko Faile.
Słońce nie osiągnęło jeszcze szczytu swej drogi przez nieboskłon, a Faile już czuła się skrajnie udręczona. Woda na poranną kąpiel Sevanny — obecnie kąpała się dwa razy dziennie — nie była dość gorąca i Faile wraz ze wszystkim pozostałymi odebrała chłostę, choć zadaniem jej i Alliandre było tylko szorowanie pleców tej strasznej kobiety. Od wschodu słońca ponad dwudziestu mieszkańców mokradeł zdecydowało się błagać, by pozwolono im złożyć przysięgę wierności, Troje zasugerowało bunt, wskazując, że w namiotach obecnie jest więcej gai’shain niż Shaido. Ale chyba jej posłuchali, gdy im wskazała, że Aielowie wiedzą jak posługiwać się włócznią, podczas gdy większość mieszkańców mokradeł to rolnicy i rzemieślnicy. Niewielu z nich kiedykolwiek trzymało broń w ręku, z pozostałych niewielu wciąż pamiętało, jak to się robi. Chyba posłuchali, z drugiej jednak strony pierwszy raz ktoś zaproponował coś takiego zaraz po przysięgach. Zazwyczaj zabierało im kilka dni, nim na to wpadli. Napięcie rosło. Sytuacja dojrzewała do rzezi, chyba że uda jej się coś zrobić. A teraz jeszcze to...
— To tylko gra, Faile Bashere — powiedział Rolan, zerkając na nią z góry. Szli właśnie po błotnistej ulicy, wijącej się pośród namiotów Shaido. W jego głosie brzmiało rozbawienie, nieznaczny uśmiech wyginał wargi. Nadzwyczaj przystojny mężczyzna, bez wątpienia.
— Gra w pocałunki, powiedziałeś. — Żeby przyciągnąć jego uwagę, poprawiła długi kupon pasiastego materiału na ręczniki przewieszony przez ramię. — Mam pracę do wykonania i nie mam czasu na zabawy. Zwłaszcza gry w pocałunki.
W tłumie na ulicy niewielu było Aielów, a mimo pory dnia kilku z nich chwiało się w upojeniu, większość stanowili mieszkańcy mokradeł w brudnych szatach gai’shain i dzieci pluskające się radośnie w kałużach pozostawionych przez nocną ulewę. Wszędzie przewijały się zabrudzone błotem biele należące do mężczyzn i kobiet niosących kosze, wiadra oraz garnki. Niektórzy naprawdę zajmowali się jakimiś obowiązkami. W obozie było tak wielu gai’shain, że pracy nie starczało dla wszystkich. Co oczywiście w niczym nie przeszkadzało rozmaitym Shaido wysyłać leniących się, ich zdaniem, do takiej czy innej pracy — nawet jeśli praca ta była czystym działaniem pozorowanym. Aby uniknąć kopania bezużytecznych dołów czy mycia czystych garnków, wielu gai’shain nosiło ze sobą coś, dzięki czemu sprawiali wrażenie, że pracują. Oczywiście nie mogło to nikomu pomóc w uniknięciu realnej pracy, ale pozwalało nie wikłać się w tę bezsensowną. Faile nie musiała się martwić większością Shaido, przynajmniej póki miała w tali i na szyi grube złote łańcuchy, na które tylko Mądre nie zwracały uwagi. Czyściła już dla nich czyste garnki. I bywała karana za nieobecność w czasie, gdy potrzebowała jej Sevanna. Stąd ten materiał na ręczniki.
— Możemy zacząć od gry w pocałunki, jak bawią się w nią dzieci — powiedział. — Choć fanty w niej są czasami żenujące. W grze dorosłych fanty są zabawne. Przegrana może być równie przyjemna jak wygrana.
Nie potrafiła się nie roześmiać. Tamtemu trudno było odmówić uporu. I wtedy zobaczyła Galinę, biegnącą przez tłum w jej stronę; skraj białej, jedwabnej sukni unosiła ponad glinę, oczy tańczyły dziko. Faile słyszała, że tego ranka kobiecie znów pozwolono założyć ubranie. Oczywiście do wysokiego naszyjnika oraz szerokiego paska ze złota i ognistych łez miała cały czas prawo. Głowę pokrywały włosy ledwie calowej długość z nie do końca jasnych powodów wpięty miała w nie wielki czerwony grzebień. Mało prawdopodobne, by sama się zdecydowała na taką ozdobę. Tylko oblicze, którego wieku Faile nie umiałaby określić, pozwalało jej zobaczyć w tej kobiecie Aes Sedai. Poza tym niczego nie była w związku z nią pewna, prócz tego, że stanowi zagrożenie. Galina dostrzegła ją i stanęła jak wryta, wpijając palce w fałdy spódnic. Aes Sedai niepewnie przyglądała się Rolanowi.
— Muszę się nad tym zastanowić, Rolan. — Nie miała zamiaru odpędzać go, póki nie upewni się odnośnie do zamiarów Galiny. — Potrzebuję czasu, żeby pomyśleć.
— Kobiety zawsze potrzebują czasu, żeby pomyśleć. Pomyśl, więc, jak zapomnieć o kłopotach w beztrosce nieszkodliwej zabawy. Zanim odszedł, musnął delikatnie palcem jej policzek. Zadrżała. Dotknięcie, Aiela na oczach wszystkich było czymś więcej niż pocałunkiem. A z pewnością sama jak pocałunek to odczuła. Nieszkodliwa zabawa? Z jakiegoś powodu wątpiła, by jakakolwiek zabawa obejmująca całowanie Rolana mogła się skończyć tylko na pocałunkach. Na szczęście nie będzie musiała się przekonać — i ostatecznie ukrywać czegoś przed Perrinem, — jeśli słowa Galiny okażą się prawdziwe. Jeśli. Gdy tylko Rolan odszedł, Aes Sedai ruszyła w jej stronę.
— Gdzie to jest? — zaczęła się dopytywać Galina, chwytając ją za ramię. — Powiedz! Wiem, że to masz. Musisz mieć! — W jej głosie brzmiały tony omalże błagalne. Traktowanie, jakiego zaznała od Theravy, zupełnie zniszczyło słynną pogodę ducha Aes Sedai.
Faile wyrwała się z jej uścisku.
— Najpierw potrzebuję powtórnego zapewnienia, że gdy uciekniesz, zabierzesz ze sobą mnie i moich przyjaciół. Powiedz mi to wprost. I powiedz, kiedy uciekasz.
— Nie waż się do mnie tak mówić — syknęła Galina. Faile najpierw zobaczyła czarne plamy przed oczyma, a dopiero za moment zrozumiała, że została uderzona. Ku własnemu zaskoczeniu oddała kobiecie z całej siły, aż tamta się zachwiała. Powstrzymała odruchowy gest ręki zmierzającej do piekącego policzka, Galina jednak otwarcie pocierała twarz, a jej oczy rozszerzone były ze zdumienia. Faile przygotowała się na kolejny cios, zadany Mocą czy czymś jeszcze gorszym, ale nic się nie stało. Kilku z przechodzących obok gai’shain gapiło się na nie, lecz nikt nie przystanął, nikt nie zwolnił kroku. Wszystko, co w oczach Shaido mogło wyglądać na Zgromadzenie gai’shain, z pewnością zwróciłoby ich uwagę i pociągnęło za sobą surowe kary.
— Powiedz mi — powtórzyła.
— Zabiorę ze sobą ciebie i twoich przyjaciół — warknęła Galina, opuszczając gwałtownie rękę. — Wynoszę się stąd jutro. Jeśli to masz. Jeśli nie, w ciągu godziny Sevanna dowie się, kim jesteś! — Cóż, to z pewnością było powiedziane wprost.
— To jest ukryte w mieście. Mogę cię zaraz zaprowadzić.
Ale kiedy się odwróciła, Galina znowu złapała ją za rękę, Oczy Aes Sedai były rozbiegane, zniżyła głos, jakby nagle zaczęła się bać, iż ktoś je podsłucha. W jej głosie brzmiało przerażenie.
— Nie. Nie będę ryzykowała, że ktoś zobaczy. Dasz mi to jutro rano. W mieście. Tam się spotkamy. Na południowym krańcu miasta. Oznaczę budynek. Czerwoną chustką. Faile zamrugała. Południowa dzielnica Malden była wypaloną ruiną.
— Dlaczego tam? — zapytała z niedowierzaniem.
— Ponieważ tam nikt nie chodzi, głupia! Ponieważ nikt nas tam nie zobaczy! — Oczy Galiny wciąż biegały na wszystkie strony. — Jutro rano, wczesnym rankiem. Jeżeli mnie zawiedziesz, pożałujesz! — Zebrała spódnice jedwabnej sukni i roztopiła się w tłumie.
Faile spod zmarszczonych brwi patrzyła w ślad za nią. Powinna czuć uniesienie, ale nic nie czuła. Galina wydawała się, jak dzikie zwierzę, całkowicie nieprzewidywalna. Z drugiej strony, Aes Sedai nie mogły kłamać. Nie było chyba sposobu, żeby wykręciła się od obietnicy. A jeżeli nawet taki sposób znajdzie, pozostaną wciąż własne plany ucieczki, choć ich realizacja jakoś nie postępowała naprzód, a nawet stawała się. znacznie bardziej niebezpieczna, niźli to z początku wyglądało. Zostawał, więc Rolan. I jego gry w pocałunki. Albo Galina. Która przecież mówi prawdę... Nie może być inaczej.