Ze skórzaną teczką pod pachą Tarna wspinała się ku apartamentom, Elaidy, wybierając drogę blisko centrum Wieży, przez co musiała — zamiast wznoszących się łagodną spiralą korytarzy — pokonywać niezliczone z pozoru klatki schodowe. Dwukrotnie zdarzyło się, że schody były w innym miejscu, niż pamiętała, póki wszak wiodły w górę, nie przerywała wędrówki, mając pewność, że dotrze do miejsca przeznaczenia. Na schodach nie spotykała nikogo prócz nielicznej służby, tamci kłaniali się, kobiety dygały, a potem spieszyli do przerwanych zadań. Idąc korytarzem, musiałaby mijać kwatery Ajah i może spotkałaby inne siostry. Stuła Opiekunki umożliwiała jej wstęp do kwater wszystkich Ajah, mimo to unikała ich — Czerwone były wyjątkiem — poza sytuacjami, gdy obowiązek wzywał. Wśród sióstr innych Ajah miała dokuczliwą świadomość, że jej stuła jest czerwona, oraz czuła palące spojrzenia bijące z chłodnych twarzy. Nie wyprowadzały jej z równowagi — niewiele rzeczy potrafiło; na przykład od razu przyzwyczaiła się do deformacji wnętrza Wieży — mimo to... Nie sądziła, by sprawy zaszły tak daleko, żeby ktoś zaatakował Opiekunkę, niemniej lepiej nie ryzykować. Sytuacja była jeszcze do uratowania, choć wbrew temu, co sądziła Elaida, wymagało to długich, mozolnych wysiłków, a napaść na Opiekunkę mogła bezpowrotnie zmienić ten stan rzeczy.
Dzięki temu, że nie musiała cały czas oglądać się przez ramię, mogła myśleć nad kłopotliwym pytaniem Pevary, którego nie wzięła pod uwagę, zanim wysunęła propozycję nałożenia Asha’manom więzi zobowiązań. Komu wśród Czerwonych można by powierzyć zadanie? Odwieczne polowanie na mężczyzn potrafiących przenosić wytworzyło u Czerwonych sióstr odruch niechęci wobec wszystkich mężczyzn, u niektórych była to wręcz nienawiść. Rodzony brat lub ojciec, ulubiony kuzyn bądź wujek mogli wzbudzać w nich autentyczne uczucia, ale wraz z ich śmiercią uczucie znikało. I zaufanie. A w grę wchodził jeszcze inny rodzaj zaufania. Nałożenie mężczyźnie więzi zobowiązań stanowiło pogwałcenie obyczaju równie silnego jak prawo. Nawet z błogosławieństwem Tsutamy, kiedy padnie wzmianka o nałożeniu więzi Asha’manom, ile sióstr może natychmiast pobiec z językiem do Elaidy? Zanim dotarła do apartamentów Elaidy, które mieściły się zaledwie o dwa piętra poniżej szczytu Wieży, usunęła kolejne trzy imiona z mentalnej listy. Po niespełna dwóch tygodniach jej lista nazwisk kobiet, którym mogła ufać, ograniczała się zaledwie do jednego, ona zaś z kolei całkowicie nie nadawała się do zamierzonego zadania.
Elaidę zastała w salonie, gdzie całość umeblowania zdobiona była inkrustacją ze złota i kości słoniowej, zaś ogromny wzorzysty dywan stanowił wspaniały przykład rękodzieła Łzy. Siedziała na krześle o niskim oparciu naprzeciw kominka i sączyła wino w towarzystwie Meidani. Obecność Szarej siostry mimo wczesnej pory nie była zaskoczeniem. Meidani zazwyczaj wieczorami spożywała kolacje wspólnie z Amyrlin i często, zaproszona, odwiedzała ją w ciągu dnia. Elaida miała na ramionach siedmiobarwną pasiastą stułę, dość szeroką, by zakryć ramiona, patrzyła na drugą kobietę ponad brzegiem szklanego pucharu, jak błękitnooki orzeł o ogromnych źrenicach wpatruje się w mysz. Meidani, ze szmaragdami w uszach i na szerokim naszyjniku wokół smukłej szyi, była w pełni świadoma spojrzenia tych oczu. Jej pełne wargi rozchylały się w uśmiechu, a równocześnie zdawały się drżeć. Dłoń, w której nie trzymała pucharu, bezustannie wędrowała: do szmaragdowego grzebienia nad lewym uchem, do włosów, do dekoltu, aż i nazbyt śmiałego w staniku z szarosrebrnego brokatu. Jej łono nie zasługiwało bynajmniej na miano nadmiernie obfitego, tylko zdawało się takim przy szczupłej sylwetce — w każdym razie piersi wyglądały, jakby miały za chwilę wymknąć się z krępującej klatki szat. Była ubrana jak na bal. Albo na intymne spotkanie we dwoje.
— Przyniosłam raporty poranne, Matko — powiedziała Tarna, skłaniając się nieznacznie. Światłości! Czuła się, jakby zepsuła wieczór kochankom!
— Nie pogniewasz się, jeśli poproszę cię, abyś wyszła, Meidani? — Nawet uśmiech, który Elaida przesłała kobiecie o słomianych włosach, był drapieżny.
— Oczywiście, że nie, Matko — odrzekła Meidani, odstawiając puchar na niewielki stolik, który stał obok jej fotelika, i Zaraz skoczyła na nogi, aby złożyć głęboki ukłon, przy którym omal nie pogubiła swoich sukien. — Oczywiście, że nie. — Wymknęła się z komnaty, oddychając ciężko, z rozszerzonymi źrenicami.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Elaida wybuchnęła śmiechem.
— Za nowicjatu byłyśmy przyjaciółkami od wspólnej poduszki — powiedziała, podnosząc się. — I jak sądzę, zależy jej na odnowieniu przyjaźni. Może na to pozwolę. Na wspólnej poduszce zdradzi zapewne więcej sekretów niż dotąd. A tych nie ma zbyt wiele, prawdę mówiąc. — Pomaszerowała do najbliższego okna i stanęła przy nim, wpatrując się w dół, w miejsce, gdzie powstanie jej wyimaginowany pałac, który przyćmi samą Wieżę. Tak się w końcu stanie. Tylko trzeba przekonać siostry, żeby wróciły do pracy nad nim. Nocny ulewny deszcz wciąż padał i wydawało się mało prawdopodobne, by w jego strugach udało się dostrzec cokolwiek, choćby zarys fundamentów. Fundamenty były jedyną ukończoną częścią pałacu.
— Nalej sobie wina, jeżeli masz ochotę.
Tarna z wysiłkiem opanowała twarz. Przyjaźń od poduszki należała do zjawisk powszednich pośród nowicjuszek i Przyjętych, lecz kiedy mija wiek dziewczęcy, trzeba zapomnieć o dziewczęcych sprawach. Z pewnością nie wszystkie siostry dostrzegały taką konieczność. Galina była naprawdę zdziwiona, kiedy Tarna odrzuciła jej starania po wyniesieniu do szala. Osobiście uważała, że mężczyźni są atrakcyjniejsi od kobiet. Większość oczywiście, Aes Sedai nadzwyczaj onieśmielały, zwłaszcza, gdy dowiadywali się, iż siostra jest Czerwoną Ajah, niemniej przez lata zetknęła się z paroma mężczyznami, których to nie dotyczyło.
— Dziwne, ale nie odniosłam takiego wrażenia, Matko — powiedziała, kładąc skórzaną teczkę na stole obok złotej tacy kutej w misterne ornamenty. Na tacy znajdował się kryształowy dzban z winem oraz podobne puchary. — Sprawia takie wrażenie, jakby się ciebie bała. — Napełniła puchar i zanim upiła łyk, wciągnęła w nozdrza woń wina. Wyglądało na to, że sploty Konserwacji działały jak należy. Elaida w końcu nią zgodziła, że wszystkie powinny je poznać. — Niemal jakby wiedziała, że zdajesz sobie sprawę, iż jest szpiegiem.
— Oczywiście, że się mnie boi — głos Elaidy ociekał sarkazmem, wkrótce jednak przybrał ton grobowy: — Chcę, żeby się bała. Mam zamiar przepuścić ją przez magiel. Zanim rozkażę ją wychłostać, gotowa będzie na jedno moje słowo sama przywiązać się do pręgierza. Tarna, gdyby ona była świadoma, że ja wiem, zamiast pchać się w moje ręce, wzięłaby nogi za pas. — Elaida pociągnęła łyk wina, w dalszym ciągu wpatrując się w obfite strugi deszczu. — Czy masz jakieś wieści o innych?
— Nie, Matko. Gdybym mogła powiedzieć Zasiadającym Komnaty, jakie są powody tej obserwacji...
— Nie! — odwarknęła Elaida, obracając się ku niej. Jej suknia stanowiła taką plątaninę misternych czerwonych ślimacznic, że haft przysłaniał prawie całkiem szary jedwab pod spodem. Wcześniej Tarna zasugerowała, iż mniej ostentacyjne przywiązanie do dawnych Ajah — ujęła to bardziej dyplomatycznie, ale sens był taki sam — może przyczynić się do ponownego zbliżenia Ajah. Wszakże wybuch furii, w jaką wpadła Elaida, wystarczył, aby więcej nie poruszała tej sprawy.
— A może niektóre Zasiadające Komnaty kolaborują z nimi? Moim zdaniem są do tego zdolne. Te absurdalne negocjacje na moście trwają, mimo mych rozkazów. Tak, absolutnie są do tego zdolne.
Tarna zbliżyła usta do krawędzi pucharu, jakby na znak, że nie zamierza polemizować. Elaida nie chciała zrozumieć, że skoro Ajah nie posłuchały jej nakazu zerwania negocjacji, zapewne również nie będą szpiegować własnych sióstr, nie wiedząc dlaczego. Gdyby to powiedziała na głos, skończyłoby się kolejną tyradą.
Elaida patrzyła na Tarnę, jakby chciała upewnić się, że ta nie będzie się kłócić. Kobieta wyglądała na twardszą niż zazwyczaj. A także bardziej kruchą.
— Szkoda, że nie powiodło się powstanie w Tarabon — powiedziała na koniec. — Domyślam się, że nic w tej sprawie nie można już zrobić. — Od czasu, gdy przyszły wieści, że Seanchanie przystąpili do umacniania władzy nad tym krajem, wspominała o tym często, w najbardziej niestosownych momentach. Nie była aż tak zrezygnowana, jak udawała. — Chciałabym usłyszeć jakieś dobre wieści, Tarna. Czy jest coś na temat pieczęci, założonych na więzieniu Czarnego? Musimy mieć pewność, że żadna następna nie pękła. — Jakby Tarna tego nie wiedziała!
— Ajah o niczym nie doniosły, Matko, a nie sądzę, że taiłyby takie wieści. — Z miejsca pożałowała wypowiedzianych słów.
Elaida jęknęła. Od Ajah przeciekały tylko strzępy tego, co wiedziały dzięki swym siatkom szpiegowskim, a o co Elaida miała do nich gorzkie pretensje. Jej własne siatki operowały głównie na terenie Andoru.
— Jak postępują roboty w zatoce?
— Opieszale, Matko.
Wraz ze zdławieniem handlu miasto stanęło prawie na krawędzi głodu. I wkrótce zacznie głodować, jeżeli ujścia zatok nie zostaną otwarte. Nawet odcięcie żelaznej części łańcucha w Południowej Przystani nie sprawiło, że do Tar Valon zaczęła docierać odpowiednia liczba statków. Kiedy Tarna wreszcie zdołała przekonać Elaidę o zaistniałej konieczności, ta rozkazała rozebrać wieże, aby dzięki temu dało się usunąć owe olbrzymie kawałki cuendillara. Niemniej, podobnie jak mury miasta, wieże zostały wzniesione i umocnione przy użyciu Mocy i tylko Moc potrafiła je rozebrać. Zadanie nie było łatwe. Pierwotni mularze zrobili dobrą robotę, a te osłony jak dotąd nie osłabły ani o włos.
— Na razie Czerwone wykonują większość roboty. Siostry z innych Ajah przychodzą i odchodzą, zawsze jest ich nie więcej niż kilka. Spodziewam się, że to się wkrótce zmieni. — Rozumiały konieczność, jakkolwiek było to niemiłe, siostrom nie przypadała do gustu tego rodzaju praca. Z pewnością Czerwone, które wykonywały większą część zadań, utyskiwały, rozkaz wszakże pochodził z ust Elaidy, co dzisiaj wywierało niestety skutek poniekąd odwrotny.
Elaida westchnęła ciężko, po czym pociągnęła długi łyk z pucharu. Wydawało się, że tego było jej trzeba. Ręka zacisnęła się na pucharze tak silnie, że na skórze uwydatniły się ścięgna. Przeszła po wzorzystym, jedwabnym dywanie i podeszła do Tarny, jakby miała zamiar ją uderzyć.
— Znów mi się sprzeciwiają. Znowu! Wymuszę na nich posłuszeństwo, Tarna. Zrobię to! Zapisz mój rozkaz, a gdy go podpiszę i opieczętuję, wyślij zaraz do wszystkich kwater Ajah. — Przystanęła, nieomal zderzywszy się czołem z Tarną. Jej ciemne oczy lśniły jak u kruka. — Zasiadające Komnaty każdej Ajah, które nie zdołają wydelegować sióstr do stosownego udziału w pracach przy wieżach łańcucha, codziennie będą odbierać chłostę z rąk Silviany, do chwili, gdy bieg spraw przybierze właściwy obrót. Codziennie! I to samo stanie się z Zasiadającymi Komnaty Ajah wszelkiej maści, które wysyłają siostry na te... te rozmowy. Napisz to i zostaw mi do podpisu!
Tarna wzięła głęboki oddech. Kary mogły przynieść skutek, ale niekoniecznie oczekiwany, zależnie od tego, w jakim usposobieniu znajdowały się Zasiadające Komnaty. Nie sądziła, by w głowach Ajah doszło do takiego pomieszania pojęć, że mogą w ogóle odmówić zgody na przyjęcie pokuty. Oznaczałoby to z pewnością koniec Elaidy, być może koniec Wieży. Jednak publiczne ogłoszenie rozkazu, bez pozostawienia siostrom choćby możliwości dyskusji pozwalającej na zachowanie godności, było niewłaściwą drogą postępowania. W rzeczywistości wielce prawdopodobne, że była to najgorsza z dróg.
— Gdybym mogła coś zaproponować... — zaczęła zdanie z taką delikatnością, na jaką było ją stać, a nie słynęła z delikatności.
— Daruj sobie — ucięła Elaida ostro. Pociągnęła kolejny długi łyk i opróżniła puchar do końca. Przeszła po dywanie do stoliczka, aby go znowu napełnić. Ostatnio za dużo piła. Tarna nawet raz widziała ją pijaną! — Jak Silviana radzi sobie z tą dziewczyną al’Vere? — zagadnęła, po raz kolejny napełniając puchar.
— Niemal połowa dnia Egwene upływa na wizytach w gabinecie Silviany, Matko. — Starała się, aby ton jej głosu zabrzmiał neutralnie. Elaida zapytała o młodą kobietę po raz pierwszy, odkąd ta została pojmana dziewięć dni wcześniej.
— Aż pół dnia? Moim pragnieniem było, by utemperowano jej charakter stosownie do rygorów panujących w Wieży Nie było wszak moją wolą łamać jej charakteru.
— Cóż... wątpię, aby zdołano ją złamać, Matko. Już Silviany w tym głowa. — Pozostawała jeszcze kwestia samej dziewczyny. Ta historia jednak nie była przeznaczona dla uszu Elaidy. Tarna miała już dość krzyków. Nauczyła się unikać tematów, które owocowały jedynie wrzaskiem. Niewypowiedziane sugestie i rady były tak samo bezużyteczne, jak te, które ignorowano, a Elaida zawsze je ignorowała. — Egwene jest uparta, spodziewam się jednak, że wkrótce musi dojść do właściwych wniosków. — Musiała. Wysiłki Galiny, które zmierzały do wybicia jej z głowy uporu, w dziesiątej części nie dorównywały staraniom, jakie Silviana czyniła w stosunku do Egwene. Dziewczyna wkrótce będzie musiała się poddać.
— Świetnie — mruknęła Elaida. — Wyśmienicie. — Spojrzała przez ramię. Twarz jej była maską spokoju. Oczy w dalszym ciągu lśniły. — Wpisz jej imię na listę tych, które mają u mnie pełnić służbę. Najlepiej już od dzisiejszego wieczoru. Może podać kolację dla mnie i dla Meidani.
— Uczynię, jak każesz, Matko. — Kolejna wizyta u Mistrzyni Nowicjuszek wydawała się nieunikniona, ale bez cienia wątpliwości Egwene czekałaby dokładnie taka sama liczba wizyt, gdyby nie trafiła do Elaidy.
— Teraz poproszę o raporty, Tarna. — Elaida ponownie usiadła na krześle, założyła nogę na nogę.
Odstawiwszy z powrotem na tacę puchar, w którym ledwie umoczyła usta, Tarna ujęła teczkę i zasiadła na krześle, na którym wcześniej spoczywała Meidani.
— Wygląda na to, że odnowione osłony odstraszają szczury. Matko. — Inną kwestią było, na jak długo; sama codziennie sprawdzała te osłony. — Ale na terenie Wieży widywano kruki i wrony, zatem osłony na murach muszą...
W promieniach południowego słońca rozigrane plamki światła tańczyły na ziemi pod gałęziami wysokich liściastych drzew — las porastały głównie skórzane liście i tulipanowce, wśród nich gdzieniegdzie strzelały ku niebu topole oraz masywne sosny. Jakiś czas temu tereny te musiała nawiedzić sroga burza, ponieważ powalone pnie układały się w jednym kierunku tak, że wystarczyło tylko odciąć kilka gałęzi toporkiem, by zyskać znakomite miejsce na obozowisko. Rzadkie poszycie umożliwiało skuteczną obserwację na wszystkie strony, niedaleko po omszałych kamieniach pluskając, pomykał wąski, czysty strumień. Miejsce na obozowisko byłoby znakomite, gdyby nie fakt, że Mat starał się pokonać każdego dnia jak najwięcej drogi, pozostawał, więc krótki popas, podczas którego zjedzą i dadzą odpocząć koniom. Od Gór Damonas wciąż dzieliło ich trzysta mil, a postanowił dotrzeć do nich w ciągu tygodnia. Vanin powiedział, że zna przełęcz przemytników — tylko z plotek; przypadkiem coś mu wpadło w ucho, niemniej, rzecz jasna, znajdzie ją bez najmniejszych trudności — dzięki której dwa dni później znajdą się w Murandy. Znacznie bezpieczniejsza trasa niż próba jazdy na północ do Andoru albo na południe w kierunku Illian. W obu wypadkach za bardzo oddalaliby się od stosunkowo bezpiecznych terenów i dodatkowo ryzykowali spotkanie Seanchan.
Mat przeżuł ostatni kąsek mięsa z króliczego udka i rzucił kostkę na ziemię. Siwiejący Lopin w zaambarasowaniu głaszcząc brodę, zaraz się na nią rzucił, żeby podnieść i wrzucić do schludnego dołu, który on i Nerim wykopali w pokrytej ściółką ziemi, choć oczywiste było, że pół godziny po ich odjeździe zwierzęta go rozgrzebią. Wstał, wytarł dłonie w spodnie. Tuon, która po drugiej stronie ogniska skubała udko głuszca, obrzuciła go znaczącym spojrzeniem, uniosła brwi, równocześnie przekazując coś mową palców Selucii, sycącej apetyt całą połówką ptaka. Z pełnymi ustami trudno coś odpowiedzieć, więc właścicielka wydatnych piersi tylko parsknęła. Głośno. Nie pozostawało nic innego, jak spojrzeć Tuon w oczy i demonstracyjnie znów wytrzeć dłonie w spodnie. Poszedłby do strumienia, gdzie myły ręce Aes Sedai, ale — tak czy siak — gdy dotrą do Murandy, nikt nie będzie miał nieskazitelnie czystego ubrania. Poza tym, kiedy kobieta przez cały czas nazywała człowieka Zabaweczką, należało korzystać z każdej okazji, by jej dowieść, że nie jest się niczyją igraszką. Pokręciła głową, palce znowu zamigotały. Tym razem Selucia roześmiała się, i Mat poczuł, jak twarz oblewa mu szkarłat. Potrafił sobie wyobrazić dwie, trzy rzeczy, o których mogły rozmawiać i żadnej nie chciałby usłyszeć wypowiedzianej na głos.
Siedząca na krańcu jego kłody Setalle i tak zadbała, by nie uszło mu to płazem. Choć miał z byłą Aes Sedai coś w rodzaju porozumienia, nie mógł liczyć, że w czymkolwiek zmieni to jej stosunek do świata.
— Może powiedziała, że wszyscy mężczyźni to świnie — mruknęła, nie unosząc spojrzenia znad tamborka z haftem. — Albo, że ze wszystkich tylko ty jesteś świnią. — Mimo iż miała na sobie ciemną suknię do jazdy konnej z wysokim karczkiem, nie zdjęła pysznego srebrnego naszyjnika, z którego zwisał małżeński nóż. — Może powiedziała, że jesteś dla niej wiejskim burakiem z ubłoconymi stopami, brudnymi uszami i słomą we włosach. Może powiedziała.
— Chyba już się domyślam, do czego zmierzasz — poinformował ją przez zaciśnięte zęby. Tuon zachichotała, ale już po chwili jej oblicze przybrało maskę kata: zimną i surową.
Wyciągnął z kieszeni kaftana fajkę ze srebrną główką i kapciuch z koziej skóry, nabił tytoniu do pełna, podniósł pokrywkę pojemnika z zapałkami stojącego u stóp. Jak zawsze z fascynacją przyglądał się płomieniowi, który po potarciu czerwono-białą główką o chropowaty bok pudełka strzelał na wszystkie strony. Pozwolił mu się palić przez chwilę, potem przytknął do główki fajki. Na samym początku zdarzyło mu się wciągnąć w płuca ostry zapach i smak siarki, od tamtego razu bardziej uważał. Upuścił płonący patyczek na ziemię i przydeptał stopą. Ściółka wciąż była mokra po ostatnim deszczu, ale lepiej nie ryzykować pożaru lasu. Kiedy w Dwu Rzekach palił się las, w promieniu wielu mil następował ludzki exodus. Czasami paliły się nawet wielkie połacie bagien.
— Nie należy marnować zapałek — powiedziała Aludra, unosząc spojrzenie znad planszy do gry w kamienie, balansującej na pobliskiej kłodzie. Thom, gładząc długie siwe wąsy, i wciąż rozmyślał nad krzyżującymi się liniami szachownicy. Rzadko przegrywał w kamienie, ale jakimś sposobem od czasu rozstania z widowiskiem Aludra wygrała dwie partie. Dwie z kilkunastu co najmniej, ale Thom zupełnie inaczej traktował każdego, kto wygrał z nim choć raz. Kobieta ruchem głowy odrzuciła na ramię niezliczone cienkie warkoczyki z wplecionymi w nie paciorkami.
— Na zrobienie nowych potrzebuję przynajmniej dwudniowego postoju. Mężczyźni zawsze chętnie przysparzają kobietom pracy, tak?
Mat wydmuchnął dym, jeśli nawet nie z rozkoszą, to przynajmniej z odrobiną zadowolenia. Kobiety! Czysta rozkosz dla oka i rozkoszne towarzyszki. Póki nie znalazły sposobu, by się mężczyźnie dobrać do skóry. Tyle samo w nich dobrego, co złego. Zaprawdę.
Większość skończyła już się posilać — na rożnie nad ogniskiem zostały wprawdzie spore części dwóch głuszców i jeden królik, ale zawinięte w płótno staną się prowiantem na drogę; podczas porannej podróży polowanie udawało się znakomicie, trudno było wszak liczyć, że popołudnie okaże się równie szczęśliwe, a fasola i płaski chleb wypiekany bez drożdży składały się na kiepski posiłek. Ci, którzy skończyli, odpoczywali i tylko Czerwonoręcy sprawdzali, czy nie ochwaciły się juczne konie — a było ich ponad sześćdziesiąt, powiązanych w cztery kolumny. Wszystkie zakupione zostały w Maderin po niemałych kosztach, ale z pewnością kosztowałyby więcej, gdyby Luca nie popędził do miasta, by dopilnować targów, jak tylko usłyszał o śmierci kupca. Sam zresztą gotów był prawie — prawie, choć nie do końca — zaoferować im juczne konie widowiska, żeby tylko jak najszybciej pozbyć się Mata. Liczne zwierzęta niosły sprzęt i zapasy Aludry. A Luca skończył jako właściciel większej części złota Mata. Przy pożegnaniu Mat wsunął Clarine i Petrze grubą sakiewkę, wyłącznie jako wyraz przyjaźni i troski o to, by szybciej mogli nabyć swoją gospodę. W jukach zostało mu dość, aby wygodnie dotarli do Murandy, poza tym w każdej chwili mógł uzupełnić stan kasy — wystarczyło tylko znaleźć wspólną salę gospody, gdzie grają w kości.
Leilwin i Domon rozmawiali na pobliskiej kłodzie z Juilinem i Amatherą, z pierwszej dwójki ona miała zakrzywiony miecz przy szerokim pasie przepiętym skroś piersi, on zaś krótki miecz przy jednym boku, a wysadzaną mosiądzem maczugę przy drugim. Leilwin — Mat ostatecznie pogodził się, że innego imienia tamta nie przełknie — demonstracyjnie starała się dowodzić, że wcale nie unika Tuon czy Selucii tudzież nie unika wzrokiem ich oczu, lecz faktem pozostawało, iż wyraźnie się zmuszała. Mankiety czarnego kaftana Juilina były podwinięte — znak, że przebywa wśród przyjaciół, a przynajmniej w towarzystwie ludzi, którym może zaufać. Niegdysiejsza Panarch Tarabonu wciąż kurczowo ściskała ramię łowcy złodziei, jednak w stalowobłękitne oczy Leilwin potrafiła już patrzeć bez drżenia. Po prawdzie, często zerkała na nią z podziwem i zdumieniem.
Noal siedział ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i nie dbając o wilgoć, grał w Węże i Lisy z Olverem, opowiadając niestworzone historie o świecie poza Pustkowiem Aiel: na przykład o wielkim nabrzeżnym mieście, z którego cudzoziemcom nie wolno było się wydostawać inaczej jak drogą morską którego mieszkańcy nie mieli prawa opuszczać w żaden sposób. Mat wolałby, żeby sobie znaleźli inną grę. Za każdym razem, gdy wyciągali ten fragment czerwonego płótna z pajęczyną czarnych linii, przypominała mu się obietnica, jaką złożył Thomowi, fakt, że przeklęci Eelfinn jakimś sposobem siedzą w jego głowie, a cholerni Aelfinn być może również. Aes Sedai wróciły znad strumyka, Joline zatrzymała się, by porozmawiać z Blaerikiem i Fenem. Wlokące się za nią Bethamin oraz Seta zawahały się, póki Zielona siostra gestem nie odesłała ich do kłody, na której — tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe — przedzielone ściętymi gałęziami siedziały Teslyn i Edesina; tam zajęły się lekturą oprawnych w skórę notesów, wydobytych z sakiewek przy paskach. Bethamin, i Seta stanęły bliżej Edesiny.
Słomianowłosa była sul’dam dochodziła do siebie w spektakularny i bolesny sposób. Bolesny dla niej i dla sióstr. Kiedy podczas wczorajszej kolacji po raz pierwszy z wahaniem wyznała, że chciałaby się uczyć, z punktu odmówiły. Miały zamiar uczyć Bethamin tylko, dlatego, że już zaczęła przenosić. Seta natomiast była zbyt stara na nowicjuszkę, nie przenosiła... i tyle. A więc zdecydowała się powtórzyć to, co zrobiła Bethamin, i po chwili wszystkie trzy siostry skakały wokół ogniska w ulewie tańczących iskier, szaleństwo trwało, dopóki Seta była w stanie utrzymać Moc. Po tym zgodziły się ją uczyć. A przynajmniej Joline i Edesina się zgodziły. Teslyn wciąż nie chciała mieć nic do czynienia z żadną sul’dam, byłą czy aktualną, Przed chłostą natomiast nie wzbraniała się żadna z trzech, więc często poranki Sety upływały na daremnych próbach znalezienia wygodnej pozycji w siodle. Wciąż wyglądała na trochę przestraszoną — Jedyną Mocą, a może Aes Sedai, — ale na jej twarzy można było zobaczyć również... satysfakcję. Skąd się brała, to już było poza zasięgiem wyobraźni Mata.
Choć sam powinien czuć satysfakcję. Uniknął oskarżenia o morderstwo, uniknął pułapki Seanchan, w którą wjechałby zupełnie na ślepo i w której zginęłaby Tuon, wreszcie tym razem zostawił daleko za sobą gholam. Gholam z pewnością podąża teraz za widowiskiem Luki, a Luca został ostrzeżony — choć wątpliwe, by wiele mu z tego przyszło. A Mat w ciągu dwóch tygodni pokona góry i dotrze do Murandy. Konieczność wymyślenia, jak bezpiecznie odstawić Tuon do Ebou Dar oraz jak ustrzec ją przed zakusami Aes Sedai, sprawiała, iż zapewne dłużej przyjdzie mu oglądać jej buzię. I będzie miał więcej czasu, by rozszyfrować, co dzieje się za tymi wielkimi, pięknymi oczami. Powinien być szczęśliwy jak kozioł w spichrzu z kukurydzą. Nie był.
Przede wszystkim, dlatego, że rany od miecza, które odniósł w Maderin, naprawdę bolały. Kilka zaogniło się, choć — jak dotąd — zdołał ukryć ten fakt przed towarzyszami. Litości nad sobą nie znosił w takim samym stopniu, co stosowania wobec niego Mocy. Lopin i Nerim pozszywali go najlepiej, jak potrafili, na Uzdrawianie zaś się nie zgodził, mimo iż wszystkie trzy Aes Sedai nie na żarty go zamęczały. Był zaskoczony, że najbardziej nieznośna okazała się właśnie Joline — aż ręce załamywała z rozpaczy, gdy nie miał zamiaru ulec. Tuon sprawiła mu następną niespodziankę.
— Nie bądź głupi, Zabaweczko — zaciągała, stojąc nad nim w jego namiocie z rękoma splecionymi na piersiach; tymczasem Lopin i Nerim z igłami pochylali się nad ranami, a Mat zgrzytał zębami. Zaborcza atmosfera, jaką rozsiewała wokół siebie Tuon, zachowująca się niczym właścicielka dbająca, aby odpowiednio naprawiono jej własność, sama w sobie wystarczała, żeby zgrzytać zębami, o igłach nie wspominając. Poza tym był rozebrany do bielizny! Tak po prostu weszła sobie do środka i widać było, że nie da się dobrowolnie usunąć, poza tym nie miał zamiaru ryzykować przemocy wobec kobiety, która Z łatwością mogła mu złamać rękę.
— Uzdrawianie to zupełnie cudowna rzecz. Moja Mylen się na tym wyznaje, inne też nauczyłam. Oczywiście wielu ludzi reaguje głupim lękiem na myśl o dotknięciu Mocy. Połowa mojej służby zemdlałaby na samą myśl, większość Krwi również, więc niby nie powinnam być zaskoczona. Ale po tobie się tego nie spodziewałam. — Niechby miała bodaj czwartą część tych doświadczeń z Aes Sedai co on.
Zjechali z drogi wiodącej z Maderin, jakby kierowali się na Lugard, a potem, gdy tylko ostatnie farmy zniknęły im z oczu, skręcili w las. W momencie, kiedy znikali wśród drzew, kości znowu zaczęły toczyć się w jego głowie. To była druga rzecz odpowiedzialna za jego kiepski nastrój — od dwu dni przeklęty grzechot kości w głowie. Poza tym las nie wydawał się najlepszym miejscem na rozstrzygnięcie, które sprawi, że się zatrzymają. Cóż ważnego może się zdarzyć w lesie? Mimo to trzymał się z dala od siół, które mijali. Wcześniej czy później, kości się zatrzymają, mógł tylko czekać.
Tuon i Selucia poszły umyć się w strumyku, przez cały czas migając do siebie palcami. Pewien był, że rozmawiają o nim. Kiedy kobiety nachylały głowy ku sobie, można było być pewnym…
Amathera krzyknęła i wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Mat zorientował się, o co chodzi w tym samym momencie, w którym zareagował Juilin — długi na dobre siedem stóp czarny wąż ześlizgiwał się szybko z kłody. Leilwin zaklęła i z dobytym mieczem skoczyła na równe nogi, lecz Juilin, jako się rzekło, był szybszy. Dobył z pochwy krótki miecz i rzucił się za wężem tak energicznie, że z głowy spadł mu czerwony stożkowaty kapelusz.
— Zostaw go, Juilin — powiedział Mat. — Ucieka przed nami. Zostaw. — Stworzenie najprawdopodobniej miało pod tą kłodą swoją jamę i przestraszyło się obecności ludzi. Na szczęście czarne piki prowadziły samotny tryb życia.
Juilin wahał się przez moment, wreszcie najwyraźniej doszedł do wniosku, że uspokojenie roztrzęsionej Amathery jest ważniejsze niż ściganie węża.
— Ktoś wie może co to za gatunek? — zapytał, splatając ramiona na piersiach. Mimo wszystko był człowiekiem z miasta. Mat poinformował go i przez chwilę znów się zdawało, że może jednak za nim pogoni. Zdecydował inaczej... Mądrze. Czarne piki były szybkie jak błyskawice, a z krótkim mieczem trzeba było podejść blisko. W każdym razie Amathera tuliła się do niego tak mocno, że donikąd by nie pobiegł.
Mat zdjął swój kapelusz z końca drzewca wbitego ostrzem w ziemię ashandarei i nasadził na głowę.
— Marnujemy światło dnia — oznajmił, nie wyjmując cybucha z ust. — Czas, byśmy ruszali. Nie grzeb się, Tuon. Twoje ręce są już dość czyste. — On sam próbował mówić do niej „Skarbie”, ale od czasu, gdy w Maderin jednostronnie proklamowała swoje zwycięstwo w tej grze, udawała, że nie słyszy jego słów, kiedy się tak zwracał.
Oczywiście, w ogóle się nie spieszyła. Zanim wróciła na miejsce postoju i wytarła dłonie w mały ręcznik, który Selucia zazwyczaj suszyła na łęku swojego siodła, Nerim, z Lopinem zakopali dół na odpadki, spakowali resztki posiłku, schowali je w jukach Nerima i zalali ogień wodą ze strumyka, przyniesioną w skórzanych składanych wiadrach. Z ashandarei w dłoni Mat gotów był dosiąść Oczka.
— Dziwnym jest człowiek, który spokojnie pozwala oddalić się jadowitym wężom — powiedziała Tuon. — Wnioskując z reakcji tego człowieka, czarna pika jest jadowita, nieprawdaż?
— Bardzo — poinformował ją. — Ale węże nie kąsają niczego, czego nie mogą zjeść, chyba że czują się zagrożone. — Wsadził stopę w strzemię.
— Możesz mnie pocałować, Zabaweczko.
Zadrżał. Ponieważ przemówiła zupełnie swobodnym głosem, wszystkie oczy spoczęły na nich. Twarz Selucii była do lego stopnia pozbawiona wyrazu, że trudno już o bardziej dobitny wyraz dezaprobaty.
— Teraz? — zapytał. — Kiedy zatrzymamy się na noc, możemy pójść na spacer i...
— Do wieczora mogę zmienić zdanie, Zabaweczko. Nazwij to kaprysem, łaską damy dla człowieka, który pozwala odejść w spokoju jadowitym wężom. — Może dla niej był to kolejny omen?
Zdjął kapelusz, ponownie wbił czarną włócznię w ziemię, wyjął fajkę z ust i pocałował ją skromnie w pełne usta. Pierwszy pocałunek powinien być delikatny. Nie chciał, by uznała go za natręta czy brutala. W końcu nie była tawernianą dziewką, którą bawią klapsy i łaskotki. Poza tym prawie namacalnie czuł na sobie wszystkie spojrzenia. Ktoś się zaśmiał. Selucia przewróciła oczami.
Tuon zaplotła ramiona na piersiach i spojrzała na niego spod długich rzęs.
— Czy przypominam ci w czymś twoją siostrę? — zapytała groźnie. — A może matkę? — Ktoś się zupełnie otwarcie roześmiał. I nie on jeden.
Mat ponuro wystukał fajkę o obcas buta, po czym wsunął ją do kieszeni kaftana. Odwiesił kapelusz na koniec drzewca, ashandarei. Jeżeli chce prawdziwego pocałunku... Czy wcześniej naprawdę wyobrażał sobie, że będzie zbyt drobna w jego ramionach? Była szczupła — prawda — i filigranowa, ale mieściła się idealnie w jego uścisku. Pochylił się nad nią. Nie była pierwszą kobietą, którą całował. Wiedział, jak to się robi. Ale o dziwo — a może wcale nie — ona nie wiedziała. Była wszak pojętną uczennicą. Bardzo pojętną.
Kiedy na koniec ją puścił, przez chwilę stała, patrząc na niego i próbując odzyskać dech w piersiach. Wreszcie oddech powrócił, cokolwiek przyspieszony. Metwyn zagwizdał z podziwem. Mat uśmiechnął się. A co ona sobie myśli o ewidentnie pierwszym prawdziwym pocałunku w życiu? Mimo to próbował się nie uśmiechać zbyt szeroko. Nie chciał, żeby pomyślała sobie, iż triumfuje.
Musnęła koniuszkami palców jego policzek.
— Tak też myślałam — powiedziała głosem jak lejący się miód. — Masz gorączkę. W twoje rany musiała wdać się infekcja.
Mat zamrugał. Pocałował ją tak, że dreszcz powinien ją przeszyć od stóp do głów, a ona myśli tylko o jego rzekomej gorączce? Znowu pochylił się nad nią — tym razem nie będzie w stanie ustać na nogach! — ale odepchnęła go dłonią.
— Selucia, przynieś szkatułkę z maściami, którą dostałam od pana Luki — rozkazała. Selucia pobiegła szukać czarno-białego wierzchowca Tuon.
— Nie mamy teraz czasu — protestował Mat. — Nasmaruję się wieczorem. — Równie dobrze mógłby w ogóle się nie odzywać.
— Rozbierz się, Zabaweczko — powiedziała tym samym łonem, jakiego używała wobec swej pokojówki. — Maść szczypie, jednak spodziewam się, że będziesz odważny.
— Nie mam zamiaru...
— Ktoś nadjeżdża — oznajmił Harnan. Siedział już w siodle ciemnego gniadosza z białymi przednimi pęcinami, trzymając uzdę prowadzącego w jednej z kolumn jucznych konia. — To Vanin.
Mat wskoczył na grzbiet Oczka, żeby mieć lepszy widok. Dwóch jeźdźców zbliżało się do nich galopem, omijając powalone drzewa. Widział wprawdzie bułanka Chela Vanina, ale i tak rozpoznałby człowieka. Nikt tak gruby i wyglądający w siodle niczym worek łoju nie dałby rady narzucić takiego tempa. Ale tamten utrzymałby się pewnie na rozjuszonej dzikiej świni. A wtedy Mat rozpoznał również drugiego jeźdźca, za którym powiewały poły płaszcza, i poczuł, jakby otrzymał cios w żołądek. Nie byłby zaskoczony, gdyby w tej chwili kości zechciały się zatrzymać, ale nic takiego nie nastąpiło. Cóż, na Światłość, przeklęły Talmanes robi w Altarze?
Niedaleko od Mata obaj jeźdźcy zwolnili do stępa, Vanin ściągnął wodze jeszcze bardziej, dając pierwszeństwo Talmanesowi. Oczywiście powodem nie było zażenowanie wobec pozycji tamtego. Vanin nikogo się nie krępował. Teraz też leniwie wsparł się na łęku siodła i splunął przez szczelinę między zębami. Nie, po prostu wiedział, że Mat nie będzie zadowolony, i trzymał się z dala.
— Vanin objaśnił mi sytuację, Mat — zaczął Talmanes. Niski, żylasty, z wygolonym i napomadowanym czołem, pochodził z naprawdę dobrej cairhieniańskiej szlachty; miałby pełne prawo do licznych barwnych pasów skroś piersi czarnego kaftana, który wszak zdobił tylko małą czerwoną ręką, lewy nadgarstek przewiązał czerwoną chustką. Nigdy się nie śmiał, rzadko uśmiechał, miał po temu powody. — Słyszałem o Naleseanie i tamtych, przykro mi. Nalesean był dobrym człowiekiem. Wszyscy byli.
— Tak, byli — odrzekł Mat, trzymając swój gniew na wodzy. — Przyjmuję, że Egwene nie przyszła do ciebie prosić o zabranie jej od tych głupich Aes Sedai, ale co, na przeklętą Światłość, robisz tutaj? — Cóż, może mimo wszystko nie panował nad sobą tak dobrze, jak mu się wydawało. — Przynajmniej powiedz, że nie zabrałeś ze sobą całego cholernego Legionu trzysta mil w głąb terytorium Altary.
— Egwene wciąż jest Amyrlin — odrzekł tamten spokojnie, wygładzając płaszcz. — Myliłeś się w odniesieniu do niej, Mat. Naprawdę jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin, a te wszystkie Aes Sedai trzyma krótko za kark. Choć niewykluczone, że niektóre z nich wciąż o tym nie wiedzą. Ostatni raz widziałem ją, jak wraz z całą swoją zgrają wyruszała na oblężenie Tar Valon. Być może już je zdobyła. Potrafią robić dziury w powietrzu, jak ta, przez którą Smok Odrodzony przeniósł nas w okolice Salidaru. — Przed oczyma Mata zawirowały kolory, na moment skrzepły w postać Randa, który rozmawiał z jakąś kobietą z siwym koczkiem na czubku głowy, bez wątpienia Aes Sedai, ale jego gniew zdmuchnął wizję niczym dym.
Całe to gadanie o Tronie Amyrlin i Tar Valon przyciągnęło, rzecz jasna, uwagę sióstr. Przysunęły się na koniach w pobliże Mata i próbowały zdominować rozmowę. Cóż, Edesina trzymała się nieco z boku jak zawsze, gdy Teslyn i Joline próbowały ją sobie podporządkować, ale one dwie...
— O kim ty mówisz? — zapytała Teslyn, nim Joline zdążyła otworzyć usta. — Egwene? Była taka Przyjęta o imieniu Egwene al’Vere, ale ona jest uciekinierką.
— O tej samej Egwene al’Vere właśnie mówię, Aes Sedai — grzecznie stwierdził Talmanes. Zawsze traktował Aes Sedai z najwyższą uprzejmością. — I nie jest żadną uciekinierką. Jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin, ręczę mym słowem.
Z gardła Edesiny wyrwał się odgłos, który, gdyby nie chodziło o Aes Sedai, w pełni zasługiwałby na określenie „pisk”.
— Odłóżmy to na później — mruknął Mat. Joline znów otworzyła usta, wyraźnie zagniewana. — Później, powiedziałem. — Tego z pewnością nie starczyłoby, by powstrzymać smukłą Zieloną siostrę, ale Teslyn położyła jej rękę na ramieniu, szepnęła coś... i tyle. Joline wciąż ciskała gromy oczami, obiecującymi, że później wyciągnie z Talmanesa wszystko, co zechce. — Co z Legionem, Talmanes?
— Och. Nie. Przyprowadziłem tylko trzy chorągwie jeźdźców i cztery tysiące konnych kuszników. Trzy konne chorągwie i pięć pieszych czekają w Murandy gotowe do wyruszenia na północ do Andoru. Trochę brakuje kusz. I jest oczywiście Chorągiew Mularzy. Dobrze jest mieć pod ręką mularzy, na wypadek gdyby pojawiła się konieczność zbudowania mostu czy coś takiego.
Mat na moment z całej siły zacisnął powieki. Sześć chorągwi konnych i pięć pieszych. I chorągiew mularzy! Kiedy opuszczał Salidar, Legion składał się z dwu chorągwi, licząc i pieszych, i konnych. Nagle pożałował, że nie ma, choć połowy tego złota, którym tak szczodrze obdarował Lucę.
— Jak mam zapłacić żołd tym ludziom? — zapytał ostro. — W ciągu roku nie wygram tyle w kości!
— Cóż, jeśli o to chodzi, zawarłem drobną umowę z królem Roedranem. Już została zrealizowana, zresztą rychło w czas... podejrzewam, że nie chciał się z niej wywiązać, później to wyjaśnię... ale w chwili obecnej w kasie Legionu jest ponadroczny żołd. Poza tym, wcześniej czy później, Smok Odrodzony z pewnością nada ci posiadłości, i to niemałe. Słyszałem, że wynosi ludzi do władzy nad całymi krajami, a ty przecież wychowywałeś się razem z nim.
Tym razem Mat nie walczył z wirującymi kolorami, które uformowały się w postać Randa i tamtej Aes Sedai. Nie było już wątpliwości — faktycznie Aes Sedai. Wyglądała nadzwyczaj srogo. Jeżeli Rand będzie chciał nadać mu jakieś tytuły, może się spodziewać, że Mat wepchnie mu je do przeklętego gardła. Mat Cauthon nie przepadał za szlachtą — cóż, niektórzy jak Talmanes byli w porządku; Tuon też, nigdy nie wolno zapominać o Tuon — i z pewnością szlachcicem nie miał zamiaru zostać! Ale powiedział tylko:
— Może, może.
Selucia głośno odkaszlnęła. Obie kobiety już wcześniej podprowadziły swoje konie do boku Mata, a Tuon trzymała się w siodle tak prosto, patrzyła tak chłodno i roztaczała wokół siebie taką królewską atmosferę, iż oczekiwał, że Selucia zaraz zacznie recytować jej tytuły. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zamiast tego zmieniła tylko pozycję w siodle, spojrzała na niego oczyma niczym płonące błękitne węgle i odkaszlnęła znowu. Tym razem jeszcze głośniej. Ach, tak.
— Tuon — zaczął Mat. — Pozwól sobie przedstawić lorda Talmanesa Delovinde’a z Cairhien. Pochodzi z nadzwyczaj starego i wspaniałego rodu, któremu sam też przysporzył nowych zaszczytów.
Drobna kobietka przechyliła głowę. Może o cal.
— Talmanesie, to Tuon. — Póki będzie go nazywała Zabaweczką, nie doczeka się z jego ust żadnych tytułów. Choć wydawałoby się to pewnie niemożliwe, oczy Selucii rozgorzały jeszcze mocniej.
Talmanes zamrugał zaskoczony, a potem bardzo nisko skłonił się w siodle. Vanin głębiej nasunął kapelusz, prawie zupełnie skrywając twarz. Wciąż nie patrzył Matowi prosto w oczy. A więc tak. Wychodziło na to, że zdążył już wyjaśnić Talmanesowi jej pozycję społeczną.
Mat warknął cicho, pochylił się w siodle, porwał kapelusz z włóczni, potem wyciągnął z ziemi samą ashandarei. Nasadził kapelusz na głowę.
— Jesteśmy gotowi do drogi, Talmanes, Zabierz nas do swoich ludzi, a przekonamy się, czy szczęście unikania Seanchan będzie nam tak samo dopisywać przy wyjeździe z Altary, jak dopisywało ci wcześniej.
— Widzieliśmy wielu Seanchan — powiedział Talmanes, zawracając swego gniadosza i zajmując miejsce obok Oczka. — Choć większość spotykanych przez nas żołnierzy to byli raczej Altaranie. Chyba wszędzie mają swoje obozy. Na szczęście nie widzieliśmy nigdzie latających stworów, o których mi opowiadano. Lecz jest jeden szkopuł, Mat. Zeszła lawina. Straciłem ariergardę i trochę jucznych koni. Przełęcz jest na dobre zablokowana. Wysłałem trzech ludzi przez góry z rozkazami dla Legionu, żeby ruszał do Andoru. Jeden skręcił kark, drugi złamał nogę.
Mat ściągnął ostro wodze Oczka.
— Zakładam, że to ta sama przełęcz, o której mówił Vanin? Talmanes pokiwał głową a Vanin, który wciąż czekał, by dołączyć do ariergardy kolumny, rzekł:
— Cholerna racja, to ta. Przełęcze nie rosną na drzewach, zwłaszcza w takich górach jak Damonas. — Żadnego szacunku dla rangi ani pozycji społecznej.
— Wobec tego będziesz musiał znaleźć inną — poinformował go Mat. — Słyszałem, że potrafisz z zawiązanymi oczyma znaleźć drogę po nocy. Więc nie powinieneś mieć trudności. — Odrobina pochlebstwa nigdy nie zaszkodzi. Poza tym naprawdę ktoś mu tak o Vaninie mówił.
Ten wydał z siebie odgłos, jakby nagle połknął język.
— Znaleźć inną przełęcz? — mruknął. — Znaleźć inną przełęcz, powiadają. W młodych górach, takich jak Damonas, nie można po prostu pójść i znaleźć inną przełęcz. A dlaczego sądzisz, że znałem tę? — Musiał przeżyć nielichy szok, skoro praktycznie rzecz biorąc, się przyznał. Przedtem twierdził, że o rzeczonej przełęczy wyłącznie słyszał.
— O czym ty mówisz? — zapytał Mat, a Vanin wyjaśnił. Jak na niego, nadzwyczaj szczegółowo.
— Raz mi to jedna Aes Sedai tłumaczyła. Są młode góry i stare góry. Stare były już przed Pęknięciem, może znajdowały się na dnie morza czy gdzieś. Wszędzie w nich są przełęcze, szerokie i łagodne. Można przez nie jechać grzbietem, a byle tylko się nie zgubić, trzymać kierunek i mieć dość zapasów, wcześniej czy później wyjedzie się z drugiej strony. No i są jeszcze góry powstałe podczas Pęknięcia. — Grubas odwrócił głowę i splunął obfitą śliną. — Przełęcze są w nich wąskie, naprawdę kręte i czasami w ogóle nie przypominają normalnych przełęczy. Jeżeli wjedziesz w taką możesz się zgubić i umrzeć z głodu, zanim znajdziesz wyjście. Kiedy taką przełęcz zasypie lawina, może to bardzo zaboleć ludzi, którzy żyją z czegoś, co można określić jako transport towarów nieopodatkowanych. Gdyby nie znaleźli innego zajęcia, umarliby z głodu, zanim odkryliby nową przełęcz. Jeżeli na ślepo wjedziemy w Damonas, wiedząc, że tej przełęczy już nie ma, pewnie też umrzemy. Wielu, co nie zawrócili w porę i nie mieli szczęścia, nie znalazło drogi powrotnej.
Mat popatrzył po towarzyszach: Tuon, Aes Sedai, Olver. Ich los zależał od niego, od tego, czy uda mu się doprowadzić ich w bezpieczne miejsce, a tymczasem okazywało się, że bezpieczna droga z Altary zniknęła.
— Jedźmy — powiedział. — Muszę pomyśleć. — Tak, powinien się zastanowić i to naprawdę poważnie.