Wolno pełznące przez poranny nieboskłon słońce ciskało długie cienie na drogę przed konnym oddziałem. Galad wraz z trzema zbrojnymi towarzyszami pędził prosto jak strzelił przez gąszcz dębów i liści skórzastych, sosen i tulipanowców, naznaczony czerwienią świeżych, wiosennych pędów. Starał się nie myśleć o niczym, trwać w niewzruszonym spokoju, ale rozmaite drobnostki wciąż mu przeszkadzały. Jedynym odgłosem, jaki słyszeli przez cały dzień, był tętent kopyt ich koni. Żaden ptak nie zaśpiewał na gałęzi, nie zakwiliła wiewiórka. Osobliwie cicho, zważywszy na porę roku, jakby las wstrzymał oddech. Na długo przed tym, nim w ogóle powstała Amadicia czy Tarabon, droga stanowiła część ważnego szlaku handlowego. Jeszcze dziś fragmenty starożytnego kamienia prześwitywały spod stwardniałej, pożółkłej gliny. W tej chwili jedynym znakiem życia w okolicy był odległy chłopski wóz zaprzężony w oderwanego od pługa wołu. Handel szedł teraz po trasach północnych, okoliczne farmy i wioski podupadały, a osławione kopalnie Aelgaru ziały zapomnianymi sztolniami wśród posępnych łańcuchów górskich, których skalna formacja zawiązywała się tu, ledwie parę mil na południe. Kłębiące się nad nimi czarne chmury obiecywały deszcz po południu, pod warunkiem oczywiście, że nic nie powstrzyma ich marszu. Czerwonoskrzydły jastrząb krążył nad skrajem drzew, patrolując granicę lasu. Myśliwy, jak on. Ale ostrożniejszy, nieośmielający się zapuścić w głąb.
Nagle zamajaczyły przed nimi zabudowania dworu, który Seanchanie podarowali Eamonowi Valdzie. Galad ściągnął wodze i machinalnie sięgnął do paska hełmu, reagując na zaskoczenie. Zapomniał, że hełmu na głowie nie było. Musiał zadowolić się dopięciem pasa z mieczem, co było gestem całkowicie niepotrzebnym. Wcześniej doszedł do wniosku że nie ma sensu wdziewać zbroi. Jeśli tego ranka wszystko potoczy się zgodnie z przewidywaniami, tak czy siak będzie musiał pozbyć się napierśnika i kolczugi, a jeśli wszystko pójdzie źle, zbroja już mu się na nic nie przyda.
Dwór, ongiś wiejska posiadłość króla Amadicii, pysznił się wielkim budynkiem o niebieskim dachu z pomalowanymi na czerwono balkonami — prawdziwy drewniany pałac z drewnianymi iglicami w narożnikach, przycupnięty na kamiennym fundamencie niczym niski pagórek. Pozostałe zabudowania: stajnie, stodoły, domki rzemieślników, ściśnięte były na przestrzeni rozległej polany, otaczającej główne domostwo, niemniej wrażenie sprawiały równie wspaniałe w identycznej szacie błękitów i czerwieni. Wokół zabudowań kręciła się garstka mężczyzn i kobiet — z tej odległości wszyscy wydawali się maleńcy — pod okiem dorosłych bawiły się dzieci. Ucieleśnienie normalności w miejscu, gdzie nic nie było normalne. Towarzysze Galada siedzieli w siodłach, błyszczały hełmy i napierśniki, oczy patrzyły spokojnie. Konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę, po nocnym wypoczynku nie zmęczone jeszcze krótką jazdą z obozu.
— Zrozumiem, gdyby opadły cię wątpliwości, Damodred — powiedział po chwili Trom. — To poważne oskarżenie, gorzkie jak piołun, ale...
— Ja żadnych wątpliwości nie mam — przerwał mu Galad. Już wczoraj zdecydował nieodwołalnie. Trudno jednak było zlekceważyć ten wyraz dobrej woli. Trom dostarczył mu wymówki, na wypadek, gdyby jej potrzebował. Wcześniej, kiedy opuszczał obóz, po prostu, bez jednego słowa do niego dołączył. Wówczas wydawało się, że chwila jest nieodpowiednia na słowa. — Ale co z wami trzema? Podejmujecie ryzyko, przyjeżdżając tu ze mną. Ryzyko zresztą wcale niekonieczne. Cokolwiek dziś się stanie, nigdy wam tego nie zapomnę. To jest moja sprawa, niniejszym udzielam wam zezwolenia na zajęcie się swoimi — dokończył niezbyt zgrabnie, ale tego ranka słowa jakoś nie chciały gładko spływać z ust i zamierały w ściśniętym gardle. Krępy mężczyzna pokręcił głową.
— Prawo jest prawem. Poza tym nadarza się okazja, abym skorzystał z uprawnień, jakie daje mi niedawny awans. — Znamionujące kapitańską szarżę trzy złote węzły w kształcie gwiazd lśniły pod symbolem promiennego słońca na piersi białego płaszcza. Pod Jeramel poległo ich naprawdę wielu, w tym co najmniej trzech Lordów Kapitanów. Ale wówczas walczyli przeciwko Seanchanom, a nie ramię w ramię z nimi.
— Dokonywałem strasznych czynów w służbie Światłości... — oznajmił ponuro Byar o zapadniętej twarzy, głęboko osadzone oczy lśniły gniewem, jakby w obliczu nieustannie przeżywanej urazy — ...mrocznych jak bezksiężycowa noc, zapewne też nie uniknę ich w przyszłości, ale są rzeczy, na które pozwalać nie można. — Wyglądał, jakby zaraz miał splunąć z obrzydzeniem.
— Prawda — mruknął młody Bornhald, ocierając usta dłonią w rękawiczce. Galad nie potrafił myśleć o nim inaczej jak o „młodym”, chociaż w istocie tamten był od niego ledwie parę lat młodszy. Dain spoglądał przekrwionymi oczyma, zeszłej nocy brandy była mu przyjaciółką. — Jeżeli dopuściłeś się zła, choćby w służbie Światłości, sprawiedliwość domaga się odkupienia go czynami w imię tego, co prawe.
Byar mruknął coś gorzko pod nosem. Zapewne wcale nie o to mu chodziło.
— Dobrze więc — oznajmił Galad — ale pamiętajcie, że nie będę miał pretensji do tego, który zawróci. Ta sprawa jest moja i tylko moja.
Mimo to, kiedy pognał konia cwałem, ucieszył się, słysząc, że pogalopowali za nim, dogonili, a potem jechali w ślad. Poły białych płaszczy łopotały za ich plecami. Oczywiście pojechałby sam, ale dzięki ich obecności być może tamci nie aresztują go i nie powieszą od ręki. I tak nie spodziewał się przeżyć całej przygody. Co winno być zrobione, zrobić trzeba, niezależnie jaką przyjdzie zapłacić cenę.
Donośny tętent końskich kopyt na kamiennej rampie prowadzącej do zabudowań dworu niósł się daleko, kiedy więc wjechali na przestronny centralny dziedziniec, przywitał ich wzrok wielu — pięćdziesięciu Synów Światłości w lśniących zbrojach i stożkowych hełmach po większej części siedziało już w siodłach, a tym, którzy jeszcze stali, przytrzymywali wierzchowce pochyleni, ciemno odziani amadicjańscy stajenni. Wewnętrzne balkony były zupełnie opustoszałe, wyjąwszy kilku służących, którzy przyglądali się ukradkiem, udając, że trzepią dywany. Sześciu Śledczych, potężnie zbudowanych, ze szkarłatnymi pastorałami wyhaftowanymi na połach płaszczy pod tarczą słońca, otaczało ściśle, niczym straż przyboczna, Rhadama Asunawę, separując go od pozostałych. Między Dłonią Światłości a resztą Synów mocą obyczaju zawsze istniał dystans, który ci drudzy w pełni szanowali. Siwowłosy Asunawa, przy którego wycieńczonej twarzy oblicze Byara zdawało się wręcz pucołowate, był jedynym z Synów, który nie miał na sobie zbroi, a na śnieżnobiałym płaszczu wyhaftowany tylko jaskrawoczerwony pastorał — kolejna rzecz, która odróżniała go od reszty. Galad przelotnie zarejestrował zgromadzonych, przed oczyma miał jednego tylko człowieka. Być może Asunawa w jakiś sposób był wplątany we wszystko — sprawa pozostawała nie do końca jasna — ale wyłącznie sam Lord Kapitan Komandor Synów Światłości miał prawo żądać wyjaśnień od Wielkiego Inkwizytora.
Eamon Valda nie był człowiekiem szczególnie imponującej postury, niemniej jego smagła twarz o ostrych rysach zdradzała kogoś, kto przyzwyczajony jest do okazywanego mu posłuszeństwa. Bezwzględnego posłuszeństwa. Stał na szeroko rozstawionych nogach, w wysokich butach i białozłotym, długim kaftanie Lorda Kapitana Komandora narzuconym na pozłacany półpancerz — jedwabny kaftan był znacznie bardziej zdobny niż te, które zwykł wdziewać Pedron Niall, głowę zaś trzymał wysoko, promieniał autorytetem. Do tego biały płaszcz, także jedwabny, z wyszywanymi złotą nicią na obu połach dwoma słońcami, wreszcie jedwabny wyszywany złotem biały kaftan pod zbroję. Hełm, który trzymał pod pachą, był pozłacany, ozdobiony na czole złotym słońcem. Na palcu lewej ręki, nasadzony na stalową rękawicę pysznił się wielki szafir, ryty w kształt tarczy słońca. Kolejny symbol łask, jakimi cieszył się u Seanchan.
Kiedy Galad i jego towarzysze zeskoczyli przed nim z koni i zasalutowali, przykładając dłonie do piersi, Valda zmarszczył nieznacznie czoło. Uniżeni stajenni pospieszyli wziąć wodze wierzchowców.
— Dlaczego nie jesteś w drodze do Nassadu, Trom? — W słowach Valdy wyraźnie słychać było dezaprobatę. — Pozostali Lordowie Kapitanowie pewnie już dojeżdżają na miejsce. — On sam zawsze spóźniał się na spotkania z Seanchanami... być może wyłącznie po to, by dać do zrozumienia, iż Synom Światłości pozostała jeszcze bodaj ta drobina niezależności. Tak więc co najmniej zaskakujący był fakt, że zastali go już gotowego do wyjazdu, skąd należało wnosić o ważności spotkania, niemniej od swoich wyższych dowódców wymagał, aby docierali zawsze na czas, nawet gdy trzeba było wstawać przed świtem. Najpewniej nie chciał zbytnio nadużywać cierpliwości swoich nowych panów. Seanchanie nie bardzo ufali Synom Światłości.
Na twarzy Troma nie było widać śladu niepewności, jakiej należałoby oczekiwać po kimś, kto ledwie od miesiąca cieszy się nową szarżą.
— Chodzi o pilną sprawę, Lordzie Kapitanie Komandorze — odparł bez zająknienia, kłaniając się z idealną precyzją, ani o włos głębiej, ale też ani o włos z mniejszym szacunkiem, niż wymagał ceremoniał. — Znajdujący się pod moją komendą Syn wniósł oskarżenie przeciwko jednemu z Synów Światłości o obrazę czci swojej krewniaczki i domaga się prawa do Sądu Światłości, którego wedle prawa możesz mu odmówić lub udzielić.
Zanim Valda zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się Asunawa, w namyśle pochylając wspartą na złożonych dłoniach głowę:
— Osobliwa prośba, mój synu. — Nawet głos Wielkiego Inkwizytora był żałobny, słowa brzmiały tak, jakby ignorancja Troma sprawiała mu niekłamany ból. Niemniej oczy lśniły niczym czarne, rozżarzone węgle w palenisku piecyka. — Zazwyczaj to oskarżony uciekał się do prośby o to, by miecz wydał swój osąd i zazwyczaj czynił to, jak mniemam, kiedy przekonany był, iż dowody są niepodważalne. Tak czy inaczej, Sąd Światłości nie był ogłaszany już od prawie czterystu lat. Podaj mi imię oskarżonego, a ja po cichu załatwię wszystko. — W jego głosie zadźwięczały tony lodowate, jakby dobywające się z wnętrza pozbawionej słońca jaskini w samym sercu zimy, ale oczy wciąż gorzały. — Znajdujemy się teraz między obcymi, nie możemy pozwolić, by dowiedzieli się, że któryś z Synów zdolny jest do takich rzeczy.
— Prośba adresowana była do mnie, Asunawa — warknął Valda. Można by uznać, że z jego oczu wyziera najczystsza nienawiść. Ale mogło być to tylko wzburzenie faktem, że ktoś śmiał mu przerwać. Odrzucił połę płaszcza, odsłaniając miecz o jelcu z wąsami w kształcie pierścieni, wsparł dłoń na długiej rękojeści i spiął się w sobie. Zawsze w lot chwytający okazje do pompatycznych gestów, Valda uniósł głos tak, że prawdopodobnie nawet ludzie wewnątrz domostwa go słyszeli i właściwie nie przemówił, a wydeklamował: — Wierzę, że wiele naszych dawnych obyczajów zasługuje na wskrzeszenie i że rzeczone prawo wciąż obowiązuje. Że zawsze będzie obowiązywać, ponieważ źródłem jego jest wiekowa tradycja. Światłość stanowi podstawę sprawiedliwości, ponieważ Światłość jest sprawiedliwością. Powiedz swojemu człowiekowi, Trom, że może rzucić wyzwanie i spotkać się z oskarżonym miecz w miecz. Jeśli ten zaś spróbuje się uchylić, oznajmiam, że tym samym przyzna się do winy i z mego rozkazu powieszony zostanie na miejscu, a dobytek jego i szarża przyznane zostaną jego oskarżycielowi, jako nakazuje prawo. Rzekłem. — Ostatniemu słowu towarzyszył kolejny mars pod adresem Wielkiego Inkwizytora. Być może naprawdę wchodziła tu w grę autentyczna nienawiść.
Trom po raz drugi skłonił się ceremonialnie.
— Właśnie usłyszał wyrok z ust twych, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Damodred?
Galad poczuł przeszywający go lodowaty dreszcz. Nie był to jednak dreszcz strachu, lecz ten, który towarzyszy objęciu pustki. Kiedy w pijackim zamroczeniu Dain podzielił się z nim niejasnymi plotkami, jakie dotarły do jego uszu, i kiedy później Byar niechętnie przyznał, że nie są to wyłącznie plotki, Galada przepełniła wściekłość, palący do głębi płomień, który omal nie pochłonął go żywcem. Wtedy nie na żarty bał się, że głowa mu eksploduje, o ile serce nie pęknie wcześniej. Teraz był czystym lodem, wyzutym z wszelkich emocji. Skłonił się równie ceremonialnie. Po większej części treść jego przemowy była ustalona przez prawo, niemniej resztę słów dobrał pieczołowicie, aby, na ile to tylko możliwe, ochronić przed hańbą drogie mu wspomnienie.
— Eamonie Valda, Synu Światłości, wyzywam cię na Sąd Światłości za bezprawny zamach na osobę Morgase Trakand i jej zabójstwo. — Nikt nie potrafił ostatecznie potwierdzić, że kobieta, którą uważał za swoją matkę, nie żyje, inaczej wszakże być nie mogło. Kilkunastu ludzi przysięgało mu, że zniknęła z Fortecy Światłości, zanim ta wpadła w ręce Seanchan, drugie tyle zaświadczyło, że nie była w mocy opuścić jej podle woli.
Valdzie nawet powieka nie drgnęła w obliczu zarzutu. W jego uśmiechu można było odczytać bodaj tylko żal, że szaleństwo Galada pchnęło go do sformułowania takiego roszczenia, żal zaprawiony zapewne odrobiną pogardy. Otworzył usta, ale Asunawa znowu mu przerwał:
— To jakiś absurd — powiedział tonem, w którym smutek grał o lepsze z gniewem. — Aresztujcie tego głupca, a my już odkryjemy, z jakim to spiskiem Sprzymierzeńców Ciemności przeciwko Synom mamy tu do czynienia. — Skinął dłonią i natychmiast dwaj barczyści Śledczy dali krok w stronę Galada. Na twarzy jednego pojawił się okrutny uśmiech, oblicze drugiego było zupełnie beznamiętne — robotnik przy pracy.
Zdążyli wszakże dać tylko jeden krok. Po całym dziedzińcu podniósł się jednostajny szelest: Synowie Światłości dobywali mieczy z pochew. Co najmniej kilkunastu obnażyło ostrza, na razie wszakże trzymali je swobodnie zwieszone u boków. Amadicjańscy stajenni skurczyli się w sobie, próbując stać się niewidzialni. Zapewne najchętniej w ogóle by uciekli, gdyby tylko mieli okazję. Asunawa rozejrzał się dookoła, uniósł z niedowierzaniem krzaczaste brwi, zaciśnięte ręce wpił w poły płaszcza. Dziwne, ale nawet Valda na moment zdawał się zbity z tropu. Ale przecież nie mógł się spodziewać, że Synowie zgodzą się na aresztowanie w obliczu wygłoszonej przed chwilą przez niego proklamacji. Mimo to szybko doszedł do siebie.
— Widzisz, Asunawa — oznajmił niemalże radośnie — Synowie przestrzegają moich rozkazów i prawa, a nie zachcianek Śledczych. — Wyciągnął rękę, najwyraźniej dając do zrozumienia, by ktoś odebrał od niego hełm. — Zaprzeczam twemu niedorzecznemu oskarżeniu, młody Galadzie, i ciskam ci twe ohydne kłamstwo prosto w twarz. Ponieważ jest to kłamstwo, a w najlepszym razie szaleńcza i niczym nieuzasadniona wiara w złośliwe plotki, rozpowszechniane przez jakichś Sprzymierzeńców Ciemności czy innych niegodziwców, co pragną klęski Synów Światłości. Tak czy siak, spotwarzyłeś mnie w najgorszy sposób, dlatego przyjmuję twe wyzwanie na Sąd Światłości, na którym cię zabiję. — Ledwie, ledwie mieściło się to w ramach przewidywanej przez ceremoniał repliki, niemniej musiało wystarczyć, w końcu zarzutów się wyparł, wyzwanie natomiast przyjął.
W tym momencie Valda zrozumiał, że hełm wciąż tkwi w jego wyciągniętej dłoni i wpatrzył się spod zmarszczonych brwi w jednego ze stojących obok Synów, szczupłego Saldaeanina imieniem Kashgar. Tamten wreszcie ugiął się pod ciężarem tego znaczącego spojrzenia, podszedł i uwolnił go od hełmu. Kashgar był tylko podporucznikiem, o twarzy omalże chłopięcej, choć naznaczonej wielkim zakrzywionym nosem i grubymi wąsiskami, przypominającymi odwrócone do góry nogami rogi, a mimo to kwapił się do tego. Trudno się więc dziwić, że głos Valdy nabierał coraz mroczniejszych i bardziej kwaśnych tonów, w miarę jak mówił, a równocześnie odpinał pas, by go również wręczyć Kashgarowi:
— Ostrożnie, Kashgar. To klinga ze znakiem czapli. — Rozpiął jedwabny płaszcz i pozwolił mu opaść na kamienie bruku, po nim spadł kaftan, on zaś zabrał się za sprzączki zbroi. Najwyraźniej nie miał ochoty przekonać się, czy inni równie chętnie pospieszą z pomocą. Jego twarz pozostawała niewzruszona, tylko z gorejących oczu wyzierała obietnica Pomsty... nie tylko na Galadzie. — Jak rozumiem, twoja siostra chce zostać Aes Sedai, Galad. Wydaje mi się, że dokładnie wiem, skąd ten pomysł się wziął. Jakiś czas temu może nawet zasmuciłaby mnie twa śmierć, ale już nie dziś. Może nawet poślę twoją głowę do Białej Wieży, by wiedźmy na własne oczy zobaczyły owoce swych knowań.
Dain wziął od Galada płaszcz i pas od miecza, a potem stanął z boku, ze zmartwioną twarzą, przestępując z nogi na nogę, niepewny, czy dobrze robi. Cóż, moment, w którym mógł jeszcze coś zrobić, minął, a teraz było już za późno, żeby zmienić zdanie. Byar położył dłoń na ramieniu Galada i pochylił się ku niemu.
— Lubi pchnięcia na ramiona i nogi — powiedział przyciszonym głosem, oglądając się przez ramię na Valdę. Charakter tych spojrzeń zdradzał jakieś nie załatwione sprawy między nimi. Choć oczywiście niewiele odbiegał od zwyczajowo ponurego wyrazu oblicza. — Najchętniej dąży do wykrwawienia przeciwnika i dopiero wtedy, gdy ten nie może już dać kroku lub unieść miecza, zadaje śmiertelny cios. Jest szybszy niż żmija, ale uderzać będzie częściej na twoją lewą stronę i oczekiwać będzie tego po tobie.
Galad pokiwał głową. Wielu praworęcznych tak postępowało, jednak u mistrza miecza wydawało się to dziwną słabością. Gareth Bryne i Henre Haslin kazali mu podczas ćwiczeń wciąż zmieniać układ dłoni na rękojeści, chcąc oduczyć tego rodzaju nawyków. Dziwnym mu się też zdawało, że Valda będzie chciał przeciągać walkę. Jego nauczono, by kończyć rzecz tak szybko i czysto, jak się tylko da.
— Wielkie dzięki — powiedział, a zapadnięte oblicze tamtego wykrzywił kwaśny grymas. Byar nie bardzo dawał się lubić, sam ze swej strony nie lubił nikogo, prócz chyba tylko młodego Bornhalda. Z całej trójki, która przyjechała, jego obecność była pewnie największym zaskoczeniem, niemniej był tutaj i tylko to się liczyło.
Tymczasem pośrodku dziedzińca, Valda, już tylko w haftowanym złotem białym kaftanie, z rękoma wspartymi na biodrach, zwracał się do otaczających go ciasno ludzi:
— Wszyscy się cofnąć — grzmiał głośny rozkaz. Kopyta końskie zastukały na bruku, kiedy Synowie i stajenni posłuchali jak jeden mąż. Asunawa i jego Śledczy nie mieli innego wyjścia, jak też schwycić swe wierzchowce za uzdy, na obliczu Wielkiego Inkwizytora trwał skrzepły grymas lodowatej furii. — Zróbcie miejsce na środku. Tam się spotkam z młodym Damodredem...
— Proszę o wybaczenie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, kłaniając się lekko — ale skoro uczestniczysz w Sądzie, nie możesz być Arbitrem. Nie licząc Wielkiego Inkwizytora, który jest po tobie najwyższy rangą ze zgromadzonych, a któremu wszakże prawo zakazuje pełnienia tej funkcji, pozostaję tylko ja, dlatego jeśli pozwolisz...
Valda spojrzał na niego wściekle, a potem usunął się na bok i stanął obok Kashgara, zaplatając ramiona na piersiach. Z całej jego postawy aż tchnęło ostentacyjnym wyczekiwaniem, niecierpliwie wystukiwał nogą rytm.
Galad westchnął. Jeśli, na co wszystko wskazywało, ten dzień skończy się dlań źle, przyjaciel zyska sobie wroga w osobie najpotężniejszego z Synów Światłości. Z pewnością Trom i tak niewielkie miał szanse na uniknięcie takiego losu, bo po tym, co się stało, był on już właściwie przypieczętowany.
— Nie spuszczaj ich z oka — zwrócił się do Bornhalda, ruchem głowy wskazując konnych Śledczych, skupionych przy bramie. Podwładni Asunawy wciąż otaczali go niczym straż przyboczna, żaden nie zdejmował dłoni z rękojeści miecza.
— Dlaczego? Nawet Asunawa nie może zatrzymać tego, co się zaczęło. Złamałby prawo.
Ze sporym trudem stłumił kolejne westchnienie. Młody Dain służył znacznie dłużej od niego, jego ojciec zaś oddał Synom Światłości całe swoje życie, a mimo to wydawał się wiedzieć o wszystkim znacznie mniej, niż Galad zdołał się na własną rękę wyuczyć. Dla Śledczych prawem było to, co oni sami za prawo uznawali.
— Po prostu ich obserwuj.
Trom stanął pośrodku dziedzińca, uniósł w górę obnażoną prawą dłoń z mieczem, którego klinga skierowana była poziomo i w przeciwieństwie do Valdy wypowiedział słowa co do joty zgodne z ceremoniałem:
— W imię Światłości zebraliśmy się tutaj, by być świadkami Sądu Światłości, który jest świętym prawem każdego Syna Światłości. Światłość rozjaśnia prawdę, a teraz rozjaśni sprawiedliwość. Niech nie odzywa się słowem nikt, komu nie przysługuje prawny przywilej, a każdy, kto zechce przeszkodzić, na miejscu zostanie zasieczon. Albowiem tu i teraz Światłość objawi sprawiedliwość, której poszukuje mąż, co przysięgał Światłości, i mocą swego ramienia oraz z woli Światłości sprawiedliwość znajdzie. Niech obaj rywale podejdą nieuzbrojeni do miejsca, gdzie stoję — ciągnął dalej, opuszczając miecz do boku — i przemówią na osobności słowami tylko do swoich uszu adresowanymi. Może Światłość zlituje się nad nimi i pozwoli im znaleźć słowa, które pozwolą uniknąć rozlewu krwi, ponieważ, jeśli tak się nie stanie, jeden z Synów umrzeć będzie musiał dzisiejszego dnia, a jego imię wymazane zostanie z naszych zwojów, a pamięć jego obłożona będzie anatemą. Zaklinam się na Światłość, tak też i będzie.
Powiedziawszy to, Trom odszedł, kierując się na skraj dziedzińca, Valda zaś natychmiast ruszył w kierunku opuszczonego przezeń miejsca, przybierając po drodze formę zwaną Kot Przemierzający Dziedziniec, co należało uznać za objaw skrajnej arogancji. Jakby niepomny na wypowiedziane słowa, dawał do zrozumienia, że nic nie powstrzyma rozlewu krwi. Że w jego oczach walka już się rozpoczęła. Galad spokojnie poszedł mu na spotkanie. Był nieomal o głowę wyższy od Valdy, tamten jednak trzymał się tak, jakby było odwrotnie i nadto całkowicie był pewny zwycięstwa.
Tym razem w jego uśmiechu nie było nic prócz pogardy.
— Zabrakło ci słów, co, chłopcze? Nic dziwnego, mając na względzie, że za niecałą minutę mistrz miecza odetnie ci głowę. Zanim cię jednak zabiję, chciałbym, abyś jedną rzecz zrozumiał. Dziewka miewała się dobrze, kiedym ostatni raz ją widział, a jeśli twierdzisz, że nie żyje, to jest mi jej naprawdę żal. — Uśmiech na jego twarzy poszerzył się, zdradzając równocześnie i rozbawienie, i pogardę. — Nigdy nie ujeżdżałem równie dobrej kobyły i miałem nadzieję jeszcze kiedyś tego zaznać.
Galad poczuł, jak w jego wnętrzu wzbiera czerwony żar furii, jakoś udało mu się jednak odwrócić plecami do Valdy i odejść, równocześnie karmiąc swym gniewem imaginacyjny płomień, zgodnie z tym, co wpajali mu obaj nauczyciele. Mężczyzna, który walczył w gniewie, umierał w gniewie. Zanim dotarł do miejsca, gdzie stał młody Bornhald, osiągnął stan, który Gareth i Henre zwali jednością. Zawieszony w pustce, wyciągnął podany przez Bornhalda miecz z pochwy i w jednej chwili lekko zakrzywiona klinga stała się częścią jego ciała.
— Co powiedział? — zapytał Dain. — Widziałem, jak przez chwilę na twojej twarzy gościł mord.
Byar pociągnął Daina za rękaw.
— Nie rozpraszaj go — mruknął.
Galada już nie sposób było zdekoncentrować. Każde skrzypnięcie skóry uprzęży brzmiało w jego uszach jasno i wyraźnie, słyszał każdy, najdelikatniejszy nawet stuk kopyta o kamień. Muchy bzyczące w odległości dziesięciu stóp zdawały się krążyć tuż nad uchem. Omal dostrzegał poruszenia ich skrzydełek. Był jednością z muchami, z dziedzińcem, dwoma towarzyszami. Wszyscy stanowili część tej jedności, którą był. Nie było w niej miejsca na dekoncentrację.
Po drugiej stronie dziedzińca Valda czekał, aż Galad się odwróci i dopiero potem błyskawicznym ruchem obnażył własną broń — klinga zalśniła, wirując w lewej dłoni, potem przeskoczyła do prawej, gdzie zatoczyła kolejny błyszczący krąg i dopiero potem zastygła, uniesiona i nieruchoma jak głaz, w oburęcznym chwycie. Ruszył naprzód, znowu Kot Przemierzający Dziedziniec.
Galad uniósł klingę i poszedł mu naprzeciw, mimowolnie przybierając formę kroku, którą narzucił mu stan umysłu. Nosiła ona miano Pustki i tylko wyćwiczone oko potrafiło ją odróżnić od zwyczajnego kroku spacerowego. Tylko dla wyćwiczonego oka było jasne, że każdy najdrobniejszy ruch jest ekspresją idealnej równowagi. Valda jednak nie zdobył ostrza ze znakiem czapli w nieuczciwy sposób. Pięciu mistrzów miecza osądziło jego umiejętności i jednogłośnie zdecydowało o przyznaniu mu tytułu. Decyzja musiała być jednogłośna. W przeciwnym razie pozostawało tylko pokonać w uczciwym — jeden na jednego — pojedynku właściciela klingi. Kiedy się to stało, Valda był młodszy niż Galad w chwili obecnej. Ale to było bez znaczenia. Nie chodziło mu o śmierć Valdy. O nic mu nie chodziło. Wiedział tylko, że Valda umrze, nawet gdyby w tym celu trzeba było Objąć Miecz, świadomie zgodzić się na to, by zdobiona czaplą klinga wraziła się w jego ciało. Nie wykluczał, że do tego też może dojść.
Valda nie tracił czasu na podchody. Gdy tylko znalazł się w zasięgu, Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka pomknęło ku szyi Galada niczym błyskawica, jakby naprawdę w pierwszej minucie walki miała spaść jego głowa. Forma ta dopuszczała kilka możliwych zasłon, a wszystkie wytężone ćwiczenia jednakowo zmieniły w instynkt, niemniej w odległych zakątkach umysłu wciąż rozbrzmiewało ostrzeżenie Byara, jak też i samego Valdy. Podwójne ostrzeżenie. Bez namysłu zdecydował się na inną zasłonę: dał pół kroku w bok i do przodu dokładnie w chwili, gdy Zrywanie Nisko Wiszącego Jabłka przeszło w Pieszczotę Pantery. Oczy Valdy rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy jego pchnięcie o dobre kilka cali minęło lewe udo Galada, a potem rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy Rozcinanie Jedwabiu pozostawiło krwawy ślad na jego prawym przedramieniu. Mimo to natychmiast wyprowadził gołębia Zrywającego się do Lotu, tak szybko, że Galad musiał się wycofać i zamiast pójść za ciosem, zasłonił się — ledwo, ledwo zresztą — Zimorodkiem Okrążającym Staw.
I tak tańczyli na zmianę formy, w tę i we w tę po dziedzińcu. Jaszczurka w Krzakach przeciwko Trzyzębej Błyskawicy. Liść na Wietrze napotkał Węgorza wśród Wodnych Lilii, a Dwa Skaczące Zające zmierzyły się z Kolibrem Całującym Miodową Różę. Raz jeden, raz drugi, gładko, jak podczas demonstracji form na treningu. Galad próbował ataku za atakiem, ale Valda naprawdę był szybki niczym żmija. Taniec Głuszca kosztował go płytkie nacięcie na lewym barku, a Nurkujący Czerwony Jastrząb kolejne, nieco głębsze, niżej na ramieniu. Rzeka Światła mogła go kosztować całe ramię, ale udało mu się głębokie cięcie zablokować rozpaczliwie szybko złożonym Deszczem na Silnym Wietrze. Atak, zasłona — klingi nie ustawały na moment, wypełniając powietrze szczękiem stali.
Nie potrafił powiedzieć, jak długo już walczą. Czas zniknął, została tylko chwila teraźniejsza. Zdawało mu się, że i on, i Valda poruszają się jakby pod wodą, że ruchy obu spowalnia opór powietrza. Na obliczu Valdy błyszczały krople potu, ale wciąż uśmiechał się z wyższością, jakby zupełnie nieporuszony cięciem na przedramieniu, jedyną raną, jaką dotąd odniósł. Galad czuł też pot spływający po swoim czole, kłujący w oczy. I krople krwi sączące się z ran. W końcu te draśnięcia osłabią go, odbiorą szybkość — być może już to się stało — ale dwie rany na lewym udzie były zdecydowanie bardziej poważne. Czuł chlupotanie krwi w bucie, zdawał sobie sprawę, że lekko utyka — z czasem stanie się to bardziej widoczne. Jeśli Valda ma zginąć, musi to nastąpić szybko.
Rozmyślnie wyraźnie wziął głęboki oddech, potem szeroko rozwartymi ustami drugi. Niech Valda sądzi, że się zadyszał. Jego klinga skoczyła naprzód w Nawlekaniu Igły, wymierzonemu w lewę ramię Valdy, ale nie tak szybkim, jak powinna. Tamten łatwo sparował Zrywającą się do Lotu Jaskółką i natychmiast przeszedł w Skaczącego Lwa. Kosztowało to Galada trzecie draśnięcie w udo — nie odważył się w obronie poruszać szybciej niż w ataku.
Znowu zaatakował Nawlekaniem Igły w bark Valdy i znowu, i jeszcze raz, przez cały czas oddychając ustami. Tylko szczęściu zawdzięczał, że nie odniósł kolejnych ran podczas tej wymiany. A może Światłość rzeczywiście czuwała nad jego walką.
Uśmiech Valdy powoli robił się coraz szerszy, najwyraźniej uwierzył, że Galad dotarł już do kresu sił, że wyczerpał szybkość i technikę. Kiedy więc Galad znowu zaczął Nawlekanie Igły, po raz piąty, już zdecydowanie zbyt wolno, znowu odpowiedział Zrywającą się do Lotu Jaskółką, ale wykonaną omalże mechanicznie. Zebrawszy w sobie wszystkie rezerwy szybkości, Galad zmienił formę ataku, a Żęcie Jęczmienia podcięło Valdę tuż pod żebrami.
Przez chwilę wydawało się, że tamten nie zdaje sobie sprawy, iż został trafiony. Dał krok naprzód, zaczął coś, co mogło być Kamieniami Sypiącymi się ze Zbocza. W jednej chwili wszakże oczy jego rozszerzyły się, zachwiał się, osunął na kolana, miecz wypadł mu z dłoni i szczęknął na bruku. Rękoma sięgnął do głębokiej rany, jakby chciał powstrzymać wnętrzności wysypujące się z brzucha, otworzył usta, wbił szklisty wzrok w oczy Galada. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, tylko strużka krwi wydobyła się spomiędzy warg i potoczyła po brodzie. Padł na twarz i więcej się nie poruszył.
Galad automatycznie zakręcił klingą, żeby strzepnąć krew oblepiającą czubek ostrza, potem pochylił się, by otrzeć ją o biały kaftan Valdy. Ból dotąd lekceważony szarpnął jego ciałem. Lewy bok i lewe ramię paliły żywym ogniem. Wyprostowanie się wymagało poważnego wysiłku. Być może faktycznie dotarł do kresu sił, jak wcześniej podejrzewał Valda. Jak długo walczyli? Zdało mu się, że powinien odczuwać satysfakcję z pomszczenia matki, ale nie znalazł w sobie nic prócz pustki. Śmierć Valdy była na nic. Tę pustkę mogła zapełnić tylko żywa Morgase Trakand.
Nagle dotarły do niego rytmiczne oklaski. Uniósł wzrok i zobaczył, że wszyscy Synowie jak jeden mąż uderzają rękawicami w opancerzone ramiona, wyrażając aprobatę. Wszyscy. Prócz Asunawy i jego Śledczych. Nie było ich nigdzie widać.
Podbiegł Byar z małym skórzanym workiem, ostrożnie rozsunął przecięty materiał kaftana Galada.
— To trzeba będzie szyć — mruknął — ale te mogą poczekać. — Ukląkł, wyciągnął z worka bandaże i zaczął owijać nimi rany na udzie. — Te też potrzebują szycia, ale zanim się tym zajmiemy, trzeba coś zrobić, żebyś się nie wykrwawił na śmierć. — Pozostali powoli gromadzili się wokół nich z gratulacjami, piesi przodem, za nimi konni. Nikt nawet nie zerknął na trupa, wyjąwszy Kashgara, który wziął do ręki miecz tamtego i wytarł o nasiąknięty już krwią kaftan.
— Gdzie jest Asunawa? — zapytał Galad.
— Odjechał, w momencie gdy Valda oberwał po raz ostatni — niepewnie odparł Dain. — Z pewnością udał się do obozu po kolejnych Śledczych.
— Pojechał w drugą stronę, ku granicy — wtrącił ktoś. Nassad leżał tuż za granicą.
— Lordowie Kapitanowie — powiedział Galad, a Trom przytaknął.
— Żaden z Synów nie pozwoli cię Śledczym aresztować za to, co się tu stało, Damodred. Chyba że mu rozkaże dowódca. Przypuszczam wszak, że niektórym może to przyjść do głowy. — Wokół podniosły się gniewne szmery, wszyscy zaprzeczali, jakoby byli do tego zdolni, ale Trom uciszył ich, unosząc dłonie. — Sami wiecie, że tak by było — oznajmił donośnie. — Wszystko inne oznaczałoby jawny bunt. — Tamci zamilkli jak rażeni gromem. Wśród Synów Światłości w całej ich historii nigdy nie doszło do buntu. Najprawdopodobniej nie zdarzyło się nic, co byłoby równie bliskie buntu jak ich zachowanie sprzed chwili. — Wypiszę ci dymisję ze służby u Synów, Galad. Ktoś może zechce zarządzić twoje aresztowanie, ale najpierw będą cię musieli znaleźć i dogonić. Minie pół dnia, nim Asunawa dotrze do pozostałych Lordów Kapitanów, a ci, którzy dadzą mu się przekonać, nie dotrą tu wcześniej niż przed zmrokiem.
Galad gniewnie pokręcił głową. Trom miał rację, ale równocześnie się mylił. Całkowicie.
— Pozostałym też wypiszesz dymisje? Wiesz, że Asunawa znajdzie sposób, aby ich również oskarżyć. Wypiszesz dymisje wszystkim Synom, którzy nie chcą dopuścić do tego, by Seanchanie odebrali nam nasze ziemie w imię człowieka zmarłego ponad tysiąc lat temu? — Kilku Tarabonian wymieniło spojrzenia i pokiwało głowami, chwilę później podobnie zareagowali pozostali, bynajmniej nie wyłącznie Amadicjanie. — Co z ludźmi, którzy bronili Fortecy Światłości? Czy jakakolwiek dymisja uwolni ich z łańcuchów albo skłoni Seanchan do tego, by nie zaharowywali ich na śmierć niczym zwierzęta? — Kolejne wściekłe pomruki; kwestia jeńców wciąż stanowiła drażliwą kwestię wśród Synów.
Trom zaplótł ramiona na piersiach i przyglądał mu się, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.
— Cóż byś zrobił na moim miejscu?
— Postarałbym się razem z Synami znaleźć kogoś, kogokolwiek, kto walczy z Seanchanami i przyłączył się do niego. I dzięki temu Synowie Światłości mogliby wziąć udział w Ostatniej Bitwie, zamiast pomagać Seanchanom w ściganiu Aielów i podboju naszej ziemi.
— Kogokolwiek? — zapytał wysokim głosem Cairhienianin imieniem Doirellin. Nikt jednak nigdy nie naśmiewał się z głosu Doirellina. Choć niski, był niesamowicie barczysty, na jego ciele nie sposób było znaleźć bodaj uncji tłuszczu; miażdżył orzechy gołymi dłońmi, wkładając je między palce i zaciskając pięści. — Jemu chyba chodzi o Aes Sedai.
— Jeżeli chcesz wziąć udział w Tarmon Gai’don, wówczas musisz walczyć u boku Aes Sedai — odpowiedział spokojnie Galad. Młody Bornhald skrzywił się ze straszliwym niesmakiem i nie był w tym odosobniony. Byar odruchowo chciał się wyprostować, ale się zreflektował i wrócił do wykonywanego zadania. Niemniej nikt nie wyraził otwartego sprzeciwu. Doirellin natomiast powoli pokiwał głową, jakby ta kwestia nigdy jeszcze nie przyszła mu do głowy.
— Nie bardziej od innych stoję po stronie wiedźm — oznajmił Byar na koniec, nie unosząc już tym razem głowy znad swego dzieła. Krew przesączała się przez bandaże z taką samą szybkością, z jaką je zawiązywał. — Ale Regulamin powiada, że aby pokonać kruka, można się sprzymierzyć z wężem, choć tylko na czas bitwy. — Pozostali zgodnie pokiwali głowami. Kruk symbolizował Cień, wszyscy jednak już wiedzieli, że widnieje też na Seanchańskiej Pieczęci Imperialnej.
— Będę walczył u boku wiedźm — oznajmił szczupły Tarabonianin — albo nawet u boku tych Asha’manów, o których tyle się słyszy, jeśli oczywiście występują przeciwko Seanchanom. W Ostatniej Bitwie też będę walczył. Jak też z każdym, kto stanie mi na drodze. — Potoczył wzrokiem po zebranych, najwyraźniej gotów swą obietnice od razu wprowadzić w czyn.
— Wychodzi więc na to, że sprawy potoczą się wedle twojej woli, mój Lordzie Kapitanie Komandorze — powiedział Trom, skłaniając się znacznie niżej niż przed Valdą. — Przynajmniej z początku. Któż może dzisiaj orzec, co przyniesie następna godzina, a cóż dopiero dzień jutrzejszy?
Galada samego zaskoczył własny śmiech. Od chwili, gdy wczoraj usłyszał koszmarne wieści, sądził, że już nigdy w życiu się nie roześmieje.
— Kiepskie żarty, Trom.
— Tak głosi prawo. Zresztą Valda nieprzymuszony zawarł to w swej proklamacji. Poza tym miałeś odwagę powiedzieć, co wielu z nas myślało po cichu, a ja wśród nich. Od śmierci Pedrona Nialla nikt nie wypowiedział słów, które głębiej zapadłyby w uszy Synów Światłości.
— Mimo to wciąż uważam, że to kiepski żart. — Cokolwiek głosiło prawo, przynajmniej tę jego część ignorowano od czasu końca Wojny Stuletniej.
— Przekonamy się, co sami Synowie mają w tej kwestii do powiedzenia — odparł Trom, uśmiechając się szeroko — kiedy poprosisz ich, by wzięli udział w Tarmon Gai’don u boku wiedźm.
Mężczyźni znów zaczęli łomotać rękawicami, głośniej niż w obliczu jego zwycięstwa. Z początku ledwie paru, ale potem po kolei przyłączali się pozostali, póki do owacji nie przyłączyli się wszyscy, włączywszy Troma. To znaczy wszyscy, prócz Kashgara. Saldaeanin ukłonił się nisko i podał na wyciągniętych dłoniach pochwę, a której tkwił miecz z godłem czapli.
— Należy do ciebie, mój Lordzie Kapitanie Komandorze. Galad westchnął. Miał nadzieję, że te absurdy wywietrzeją im z głów, zanim dotrą do obozu. Sam pomysł powrotu był już dość głupi, żeby jeszcze dodatkowo pogrążać się tego typu roszczeniami. Najprawdopodobniej zostanie aresztowany i skuty w kajdany, o ile od razu nie zatłuką go na śmierć. Ale musiał jechać. To było jedyne słuszne wyjście.
Mimo iż słońce jeszcze nawet nie łypnęło spod horyzontu, na niebie chłodnego wiosennego poranka powoli rozkwitał blask, toteż Rodel Ituralde podniósł do oczu szkło powiększające w złotej oprawie i przyjrzał się tarabońskiej wiosce rozciągającej u stóp wzgórza, gdzie siedział na swym dereszowatym wałachu. Nienawidził tego czekania na światło. Uważając, żeby się nie zdradzić błyskiem soczewek, trzymał długą tuleję jedną dłonią, a drugą osłaniał jej koniec. O tej porze wartownicy byli najmniej czujni, zadowoleni, że pierzchał już mrok, w którym mógł czaić się nieprzyjaciel, ale z drugiej strony, od czasu opuszczenia Równiny Almoth wciąż słyszał historie o oddziałach Aielów. Gdyby sam był wartownikiem stojącym wobec groźby ataku Aielów, z pewnością postarałby się wyhodować dodatkową parę oczu. Co najmniej dziwne, że w całym kraju nie wrzało niczym w ulu. Dziwne, o ile nie wręcz złowieszcze. Oczywiście spokój był tylko pozorny, wszędzie było mnóstwo broni — Seanchanie i zwasalowani przez nich Tarabonianie, istne hordy cywilnych Seanchan budujących farmy, a nawet całe wioski — ale dotarcie tak daleko okazało się nieomal dziecinnie łatwe. Dziś jednak ta łatwa podróż dobiegła końca.
Wśród drzew za jego plecami konie niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Domani z towarzyszącego mu stuosobowego oddziału zachowywali całkowitą ciszę — wyjąwszy okazjonalne skrzypienie siodła, gdy któryś zmieniał pozycję — ale prawie namacalnie wyczuwał ich napięcie. Szkoda, że nie ma ich dwakroć tylu. Pięciokroć. Z początku fakt, że będzie dowodził oddziałem złożonym z prawie samych Tarabonian, wydawał mu się wyrazem zaufania. Teraz już nie był taki pewny, czy decyzja była właściwa. Tak czy inaczej, za późno, żeby sobie robić z tego powodu wyrzuty.
Serana, leżąca w połowie drogi między Elmorą a granicą amadicjańską, zajmowała płaską, trawiastą dolinę wśród zalesionych wzgórz; ze wszystkich stron dzieliła wioskę od skraju lasu przynajmniej mila pustej przestrzeni; w miejscu, z którego jej się przyglądał, miał przed sobą porośnięte trzcinami jezioro, zasilane dwoma szerokimi strumieniami. Za dnia nie sposób się podkraść niepostrzeżenie. Przed przybyciem Seanchan wioska stanowiła rojne miejsce, przystanek dla karawan kupieckich zmierzających na wschód, szczycący się tuzinem karczem i tyloma też ulicami. Dzisiejszego ranka mieszkańcy już przystąpili do codziennych obowiązków — kobiety wędrowały po ulicach, balansując koszami na głowach, rozpalały ogień pod kotłami z praniem na tyłach swoich domów, mężczyźni maszerowali do pracy, zatrzymując się, by wymienić kilka słów. Najnormalniejszy w świecie poranek. Dzieci gonią się i bawią, toczą kółka i mrowiem uganiają za ciskanymi woreczkami z fasolą. Ginący w oddali szczęk młotów na kowadłach kuźni. Nad kominami dym śniadaniowych ogni.
Na ile był w stanie się zorientować, żaden z mieszkańców Serany nie zwracał uwagi na trzy pary wartowników o napierśnikach zdobnych w jaskrawe pasy, którzy, prowadząc wierzchowce za uzdy, spacerowali w tę i we w tę jakieś ćwierć mili przed linią domów. Czwarty bok wioski osłaniało skutecznie jezioro, znacznie szersze, niż zajmowany przez nią teren. Wyglądało na to, że wartownicy wtopili się w codzienne życie, podobnie jak garnizon Seanchan, dzięki któremu przecież ilość mieszkańców wioski podwoiła się.
Ituralde lekko pokręcił głową. On sam z pewnością nie przytuliłby w ten sposób garnizonu do wioski. Wprawdzie wszystkie dachy Serany były kryte dachówką — czerwoną, zieloną, niebieską — ale domy bez wyjątku były drewniane, a przez to każdy pożar wioski natychmiast musiał ogarnąć obóz wojskowy. Nadto w obozie znajdowały się nie tylko namioty, w których spali żołnierze, ale również znacznie od nich liczniejsze i znacznie większe namioty magazynowe, nie wspominając już o wielkich stosach beczek, baryłek i skrzyń. Skuteczne zabezpieczenie towarów przed zakusami wieśniaków o lepkich palcach wydawało się przedsięwzięciem niemalże nie do wykonania. Każda mieścina na świecie mogła się poszczycić kilkoma podejrzanymi ptaszkami, którzy wyciągali ręce po wszystko, co, jak sądzili, mogli bezkarnie sobie przywłaszczyć, a nawet ludziom poniekąd uczciwym czasami trudno się było oprzeć zbyt jawnej pokusie. Takie umiejscowienie obozu oznaczało mniejszy dystans, jaki trzeba było pokonać, zaopatrując go w wodę, jak też krótszą drogę do piwa i wina dla żołnierzy poza służbą, ale pozwalało też domniemywać, że dowódca nie potrafi narzucić dyscypliny.
Niezależnie jednak od tego, czy w obozie panowała dyscyplina, czy nie, tętnił on życiem. Przy zajęciach wojskowych prace rolnicze wydają się odpoczynkiem. Żołnierze opatrywali zwierzęta, spętane w długich szeregach, chorążowie musztrowali szeregowych w szyku, setki robotników ładowały i rozładowywały wozy, stajenni wprzęgali pociągowe zwierzęta. Każdego dnia karawany wozów spływały drogami ze wschodu i z zachodu, mijając się z wyjeżdżającymi. Ituralde podziwiał sprawność Seanchan w organizacji dostaw dla armii. Zaprzysięgli Smokowi z Tarabon — ludzie o skrzepłych rozczarowaniem twarzach, przekonani, że Seanchanie bezpowrotnie ukradli im ich marzenie — nie mieli wielkiej ochoty dołączyć do jego oddziału, niemniej podzielili się posiadaną wiedzą. Wedle ich doniesień w obozie znajdowało się wszystko, od butów do mieczy, od strzał do podków i manierek, w ilości wystarczającej na całkowite wyekwipowanie tysięcznej armii. Strata będzie więc z pewnością dotkliwa.
Opuścił szkło powiększające, aby odpędzić zieloną muchę natarczywie krążącą mu przed twarzą. Natychmiast na jej miejsce pojawiły się dwie następne. W Tarabon roiło się od much. Zawsze pojawiały się tu tak wcześnie? Kiedy wróci do Arad Doman, pora ich lęgu dopiero się rozpocznie. Jeżeli wróci. Nie, żadnych czarnych myśli. Kiedy wróci. W przeciwnym razie Tamsin byłaby zawiedziona, a sprawianie jej poważnego zawodu nigdy nie było szczególnie mądrym posunięciem.
Większość ludzi w obozie stanowili wynajęci robotnicy, nie zaś żołnierze, wśród tych drugich było nie więcej niż stu Seanchan. Niemniej przybycie trzech setek Tarabonian w pasiastych zbrojach zmusiło go wczoraj w południe do zmiany planów. Na dodatek wieczorem pojawił się kolejny ich oddział, w podobnej sile, akurat na czas, żeby zjeść coś i rozwinąć koce, gdzie kto stał — świece i oliwa do lamp stanowiły dla żołnierzy nieosiągalny luksus. I jeszcze... w obozie znajdowała się jedna z tych kobiet na smyczy, damane. Żałował, że nie może zaczekać do czasu jej wyjazdu — z pewnością zmierzała gdzieś indziej, jaki pożytek z damane w obozie zaopatrzeniowym? — ale wyznaczony dzień ataku przypadał właśnie dzisiaj, pod żadnym pozorem nie należało dawać Tarabonianom powodów do podejrzeń, iż się waha. Niektórzy gotowi byli skorzystać z byle pretekstu, żeby pojechać swoją drogą. Wkrótce i tak go opuszczą, zależało mu jednak, aby pozostali jeszcze przez kilka dni.
Spojrzał na zachód, tym razem nie korzystając z pomocy szkła powiększającego.
— Teraz — szepnął i jakby faktycznie na jego rozkaz spomiędzy drzew wyjechało dwustu zbrojnych w kolczych welonach ochraniających twarze. Zatrzymali się natychmiast, konie przestępowały z nogi na nogę i manewrowały, szukając miejsca w szyku, unikając stalowych grotów lanc, podczas gdy dowódcy gnali wzdłuż szeregu, wściekle wymachując rękami i najwyraźniej próbując narzucić formacji bodaj pozory ordynku.
Z takiej odległości Ituralde nawet za pomocą szkła powiększającego nie był w stanie rozpoznać twarzy, niemniej bez trudu wyobrażał sobie wściekłość na obliczu Tornaya Lanasieta, zmuszonego uczestniczyć w tej szaradzie. Krępy wyznawca Smoka aż się palił do walki z Seanchanami. Od dnia, gdy przekroczyli granicę, niełatwo było mu wyperswadować myśl o natychmiastowym ataku. Wczoraj wręcz nie posiadał się z radości, gdy wreszcie mógł zdrapać z napierśnika znienawidzone paski, oznakę lojalności wobec Seanchan. Ale to nieważne, jak dotąd co do joty wypełniał rozkazy.
Kiedy najbliżsi Lanasieta wartownicy zawrócili konie i popędzili ku wiosce, ku obozowi Seanchan, Ituralde znowu podniósł do oczu szkło powiększające i spojrzał w ślad za nimi. Ostrzeżenie miało okazać się spóźnione. Ruch wokół wioski zamarł już wcześniej. Jakieś ręce wskazywały na jeźdźców po drugiej stronie wioski, reszta wydawała się tylko patrzeć — i żołnierze, i robotnicy. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwali, była szarża. Niezależnie czy plotki o napaściach Aielów były prawdziwe, Seanchanie wyraźnie uważali Tarabon za swój i nie mylili się w tej kwestii. Kolejny raz objął spojrzeniem wioskę — ludzie stali na ulicach, patrząc na dziwnych jeźdźców. Oni również nie spodziewali się żadnej walki. Jego zdaniem Seanchanie mieli całkowitą rację, ale tym spostrzeżeniem nie miał zamiaru się dzielić ze swymi tarabońskimi sprzymierzeńcami, przynajmniej w najbliższej przyszłości.
Wszelako, kiedy ma się do czynienia z dobrze wyszkolonymi ludźmi, zaskoczenie może trwać tylko przez chwilę. Żołnierze w obozie już biegli do swoich koni, wiele było jeszcze nieosiodłanych, niemniej stajenni już się przy nich uwijali. Jakichś osiemdziesięciu seanchańskich pieszych, łuczników, sformowało szyk i teraz przedzierało się przez uliczki Serany. Zrozumiawszy to jako oznakę zbliżającej się walki, ludzie brali małe dzieci na ręce, a starsze zaganiali ku bezpiecznym, jak mieli nadzieję, schronieniom domostw. W ciągu kilku chwil ulice opustoszały, wyjąwszy łuczników w lakierowanych zbrojach i dziwacznych hełmach.
Ituralde spojrzał w stronę Lanasieta i zobaczył go, jak galopuje na czele linii jeźdźców.
— Czekaj — warknął. — Czekaj.
I znowu zdawało się, jakby Tarabonianin usłyszał jego słowa, ponieważ uniósł dłoń i wstrzymał szarżę. Wciąż znajdowali się co najmniej pół mili od wioski. Gorącogłowy głupiec miał zająć pozycje w dwukrotnie większej odległości, na samym skraju lasu, a nadto sprawiać wrażenie, że dowodzi zwykłą hałastrą, którą można zmieść bez wysiłku — trudno, trzeba się będzie zadowolić tym, co jest. Zdławił impuls, by musnąć dłonią rubin w lewym uchu. Bitwa już się zaczęła, a kiedy dowodzi się w bitwie, przede wszystkim należy sprawiać na podkomendnych wrażenie, że jest się całkowicie spokojnym, że całkowicie panuje się nad sytuacją. Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z chwiejnym sprzymierzeńcem. Emocje dowódcy w jakiś sposób potrafiły zarazić jego ludzi, a rozzłoszczeni żołnierze zachowywali się głupio, łatwo pozwalając się zabić, czego bezpośrednim skutkiem bywały z kolei przegrane bitwy.
Dotknął czarnej opaski w kształcie półksiężyca, przesłaniającej oko — w dniu takim jak dzisiejszy, mężczyzna powinien wyglądać najlepiej, jak może — i kilkukrotnie odetchnął miarowo, póki naprawdę nie opanował go spokój, odpowiadający zewnętrznym pozorom; potem spojrzał w kierunku obozu. Większość Tarabonian siedziała już na koniach, czekali wciąż jednak na galopujących do obozu Seanchan, prowadzonych przez wysokiego dowódcę z pojedynczym, cienkim piórem na dziwacznym hełmie — gdy tamci przybyli, uszykowali się za nimi, wieczorni przybysze zajęli miejsca na tyłach.
Ituralde przyjrzał się uważniej postaci dowódcy, widocznej w przestrzeni między domami. Pojedyncze pióro oznaczało pewnie porucznika, może nawet podporucznika. Czyli najprawdopodobniej gołowąs na swym pierwszym posterunku albo posiwiały weteran, który potrafi bezlitośnie wykorzystać najdrobniejszy błąd wroga. Dziwny był fakt, że damane, łatwo rozpoznawalna po srebrnej smyczy łączącej ją z siodłem kobiety na drugim koniu, poganiała swego wierzchowca równie ochoczo co wszyscy. Zawsze mu mówiono, że damane są więźniarkami, ta jednak wydawała się równie gorliwa co tamta druga kobieta, sul’dam. Może...
Nagle poczuł, że oddech zamiera mu w gardle, a wszelkie myśli o damane pierzchają z głowy. Na uliczkach wioski wciąż byli ludzie — grupka złożona z siedmiorga czy ośmiorga mężczyzn i kobiet wędrowała przed galopującą kolumną, zdając się nie słyszeć narastającego za plecami stukotu kopyt. Seanchanie nie mieli już czasu, by zatrzymać rozpędzony oddział, nawet gdyby chcieli, a przecież nie mogli chcieć, skoro wróg czekał z przodu... niemniej ręka dowódcy nawet nie zadrżała na wodzach, kiedy stratowali tamtych. A więc weteran. Mamrocząc modlitwę za zmarłych, Ituralde opuścił szkło. Temu co nastąpi za chwilę, lepiej przyglądać się gołym okiem.
Jakieś dwieście kroków za granicą wioski, w miejscu gdzie wcześniej zajęli pozycję łucznicy, oficer zaczął formować swój oddział. Jedną dłonią dając znaki Tarabonianom na tyłach, drugą uniósł do oka szkło powiększające i spojrzał na Lanasieta. Promienie słońca zamigotały w metalu oprawy. Dniało. Tarabonianie zgrabnie podzielili szyk, groty lanc zalśniły, drzewce ustawiły się pod tym samym kątem, zdyscyplinowana kawaleria zajęła miejsca po obu stronach stanowisk strzeleckich.
Oficer pochylił się w siodle i przez chwilę naradzał z sul’dam. Gdyby teraz dał jej i damane wolną rękę, wszystko mogło skończyć się katastrofą. Oczywiście, w przeciwnym wypadku też się mogło tak skończyć. Ostatni Tarabonianie — ci, którzy najpóźniej przybyli na miejsce — ustawili się szeregiem jakieś pięćdziesiąt kroków za pozostałymi: wbili groty lanc w ziemię i wyciągnęli z futerałów w jukach krótkie łuki. Lanasiet, żeby go skręciło, pognał swych ludzi do szarży.
Ituralde na moment odwrócił głowę i przemówił na tyle głośno, by żołnierze go usłyszeli.
— Przygotujcie się. — Skóra siodeł zaskrzypiała, kiedy tamci wzięli wodze w dłonie. Potem cicho odmówił kolejną Modlitwę za poległych i wyszeptał: — Już.
Jak jeden mąż trzy setki stojących w jednym szeregu Tarabonian uniosło łuki i wypuściło strzały. Nie potrzebował szkła powiększającego, żeby zobaczyć, jak sul’dam, damane i oficer zmieniają się w trzy naszpikowane strzałami jeże. Kilkanaście trafień, które każde z nich otrzymało, niemalże zmiotło ich z siodeł. Ten rozkaz nie przyszedł mu łatwo, jednak kobiety były najgroźniejszymi wrogami. Reszta salwy powaliła większość łuczników i dała się we znaki jeździe. Zanim jednak ciała konnych dotknęły ziemi, w powietrze wzbiła się kolejna salwa, dobijając łuczników i wymiatając kolejne siodła.
Wzięci z zaskoczenia Tarabonianie, lojalni wobec Seanchan, z początku chcieli walczyć. Ci, którzy uniknęli strzał, zawrócili konie i zniżyli lance do ataku. Pozostali jednak, prawdopodobnie zdjęci paraliżem władz umysłowych, który czasem dotyka żołnierzy na polu bitwy, próbowali użyć swoich łuków. I wtedy runęła na nich trzecia salwa, kotwowe groty strzał z tej odległości łatwo przebijały napierśniki, a niedobitki zrozumiały wreszcie, kim właściwie są — to znaczy niedobitkami. Większość ich towarzyszy leżała już na ziemi, nieliczni próbowali wstać, mimo iż naszpikowani kilkoma drzewcami. Wciąż jeszcze trzymający się na koniach, znaleźli się w obliczu przewagi liczebnej wroga. Wystarczyło, że kilku zawróciło konie i w jednej chwili pozostali gnali kupą na południe, ścigani ostatnią salwą, która powaliła jeszcze paru.
— Wstrzymać ostrzał — mruknął Ituralde. — Nie ruszać się.
Kilku konnych łuczników wystrzeliło wprawdzie, ale pozostali przezornie zastosowali się do rozkazu. Mogli zabić jeszcze paru, nim wróg znajdzie się poza zasięgiem, niemniej tamci zostali już pokonani, a nie minie wiele czasu, kiedy będzie się liczyła każda strzała. Chwała im za to, że żaden nie rzucił się w pościg.
Oczywiście Lanasiet nie potrafił się powstrzymać. Z rozwianymi połami płaszczy on i jego dwustu jeźdźców gnali za uciekającymi. Ituralde prawie potrafił sobie wyobrazić, że słyszy krzyki hordy ścigającej ofiarę. — Podejrzewam, że właśnie po raz ostatni widzieliśmy Lanasieta, mój panie — powiedział Jaalam, ściągając wodze swego siwka obok Ituralde.
Ten tylko nieznacznie wzruszył ramionami.
— Niewykluczone, mój młody przyjacielu. Z drugiej strony, może jednak nabierze rozumu. Tak czy siak, nawet przez moment nie przypuszczałem, że Tarabonianie wrócą z nami do Arad Doman. A ty?
— Nie, mój panie — odpowiedział wyższy z dwu mężczyzn. — Ale zakładałem, że honor każe mu przynajmniej dotrzymać pola w jednym boju.
Ituralde uniósł szkło powiększające, żeby spojrzeć na Lanasieta, wciąż gnającego na złamanie karku. Można już było o nim zapomnieć, mało prawdopodobne, by nabrał rozumu. Trzecia część jego sił zniknęła równie nieodwołalnie, jakby zabiła ich ta damane. Liczył jeszcze na kilka dni. Teraz będzie musiał zmienić plany, być może wybrać jakiś inny cel.
Zmusił się, żeby zapomnieć o Lanasiecie i spojrzał w miejsce, gdzie stratowano tamtą grupkę... aż jęknął ze zdziwienia. Nie dostrzegł żadnych stratowanych ciał. Musieli je zabrać przyjaciele i sąsiedzi, choć przypuszczenie takie w obliczu bitwy szalejącej tuż za granicą wioski wydawało się równie absurdalne, co przypuszczenie, że podnieśli się o własnych siłach i odeszli, gdy konie odjechały.
— Czas ruszać i spalić te wszystkie śliczne magazyny Seanchan — oznajmił. Schował szkło powiększające do przypiętego u siodła futerału, wdział hełm i pchnął Wiernego w dół zbocza, Jaalam wraz z pozostałymi ruszył za nim dwójkową kolumną. Koleiny kół wozów i złamana linia brzegowa przy wschodnim strumieniu znamionowały bród. — I jeszcze jedno, Jaalam, każ kilku ludziom powiadomić wieśniaków, żeby zaczęli wynosić to, co chcą ocalić. Niech zaczną od najbliższych obozowi domów. — Ogień może się roznieść w różne strony, jak to zapewne się stanie.
Po prawdzie, to już udało mu się wzniecić ten najważniejszy pożar. A przynajmniej rozdmuchać pierwsze skry. Jeśli Światłość mu sprzyjała — jeśli nikomu gorliwość ani rozpacz na widok tego, co Seanchanie zrobili z Tarabon, nie była złym doradcą — jeśli, dalej, nikomu nie przydarzyło się nieszczęście, które potrafi zepsuć najstaranniejsze plany, wówczas na całym obszarze Tarabonu co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi zadało ciosy analogiczne do jego albo zada je, nim zajdzie słońce. A jutro znowu. Wszystko co mu teraz pozostało do zrobienia, to przedrzeć się z powrotem przez ponad czterysta mil tarabońskiego terytorium, pozbywając się Zaprzysięgłych Smokowi i zbierając własnych ludzi, a potem pokonać Równinę Almoth. Jeśli Światłość będzie mu sprzyjać, wzniecony pożar przypali Seanchan tak mocno, że zdjęci furią pognają za nim. Pognają na ślepo, jak miał nadzieję. I przez to wpakują się na łeb na szyję w pułapkę, którą zastawił wcześniej. A nawet gdyby z Seanchanami się nie udało, to rezultatem jego misji będzie przynajmniej uwolnienie Tarabonu, jego ojczyzny, od Zaprzysięgłych Smokowi i równoczesne związanie Zaprzysięgłych Smokowi Domani z koroną, przeciwko której dotąd walczyli. Wreszcie, gdy zorientują się, że wpadli w pułapkę...
Ituralde uśmiechał się, zjeżdżając ze zbocza. Jeżeli dostrzegą pułapkę, wówczas zadziała inny, również zawczasu ułożony plan, za którym miał w rezerwie jeszcze kolejny. Zawsze wybiegał myślą daleko naprzód i zawsze miał przygotowany plan na każdą ewentualność, jaką sobie potrafił wyobrazić, wyjąwszy może tylko możliwość nagłego pojawienia się tuż przed nim Smoka Odrodzonego we własnej osobie. Te plany, które posiadał, na jakiś czas wystarczą.
Wysoka Lady Suroth Sabelle Meldarath leżała z otwartymi oczami na łóżku i wpatrywała się w sufit. Księżyc już zaszedł, zza sklepionych potrójnym łukiem, wychodzących na ogrody pałacowe okien wyglądała ciemność, ale jej oczy już się przyzwyczaiły do mroku, mogła więc wyłowić przynajmniej zarysy zdobnych, malowanych plafonów. Do świtu nie zostało więcej niż godzina, dwie, nie przespała jeszcze ani chwili. Od zniknięcia Tuon przeleżała, nie śpiąc, większość nocy, sen morzył ją dopiero wówczas, gdy wyczerpanie wbrew woli kleiło udręczone powieki. Wraz ze snem przychodziły koszmary, o których po przebudzeniu wolała nie myśleć. W Ebou Dar nigdy nie bywało naprawdę zimno, niemniej noce przynosiły odrobinę chłodu, dość, aby trwała na jawie, kuląc się pod jedwabnym prześcieradłem. Temat prześladującej ją w snach udręki był jednoznaczny i brutalny. Czy Tuon żyła, czy zginęła?
Ucieczka damane Atha’an Miere i morderstwo królowej Tylin przemawiały za jej śmiercią. Trzy wydarzenia tej miary rozgrywające się jednej nocy to właściwie nijak nie mógł być zbieg okoliczności, a makabryczny charakter dwu pierwszych jak najgorzej wróżył losowi Tuon. Ktoś próbował zasiać strach w sercach Rhyagelle, Tych Którzy Wrócili, a być może nawet pokrzyżować plany całego Powrotu. Jaki lepszy sposób na osiągnięcie tego celu niż zabicie Tuon? Co gorsza, to musiał zrobić ktoś z wewnątrz. Ponieważ wysiadła na brzeg w welonie, nikt z tubylców nie mógł wiedzieć, z kim ma do czynienia. Tylin bez wątpienia została zabita Jedyną Mocą, czyli przez jakąś sul’dam i jej damane. Suroth z radością uczepiłaby się hipotezy o winie Aes Sedai, ale w końcu i tak ktoś, kto miałby w tej sprawie coś do powiedzenia, zapytałby, w jaki sposób te kobiety mogły wejść do pałacu pełnego damane, do miasta pełnego damane i uniknąć natychmiastowego wykrycia. Potrzebna była przynajmniej jedna sul’dam, żeby zdjąć obrożę damane Ludu Morza. A w tym samym niemalże czasie zniknęły jej dwie sul’dam.
W każdym razie ich nieobecność odnotowano dwa dni później, a od nocy, gdy znikła Tuon, nikt już ich nie widział. Osobiście nie wierzyła, aby były zamieszane w całą sprawę choć znajdowały się w zagrodach. Po pierwsze dlatego, że nie potrafiła sobie wyobrazić Renny albo Sety, zdejmujących obroże damane. Oczywiście miały dość powodów, żeby uciec jak najdalej i szukać sobie zajęcia u kogoś, kto nie będzie miał pojęcia o ich plugawym sekrecie, u kogoś w rodzaju Egeanin Tamarath, która ukradła parę damane. Rzecz sama w sobie bardzo dziwna, zwłaszcza u kogoś świeżo wyniesionego w szeregi Krwi. Dziwna, ale ostatecznie nieistotna — nie potrafiła znaleźć żadnego związku między Egeanin a resztą swych kłopotów. Najpewniej dla prostej żeglarki wymogi i komplikacje szlachectwa okazały się progiem nie do przebycia. Cóż, w końcu i tak zostanie odnaleziona i aresztowana.
Ważną sprawą o potencjalnie śmiertelnej wadze było, że Renna i Seta zniknęły, a nikt nie umiał powiedzieć precyzyjnie, kiedy to nastąpiło. Jeśli moment ich dezercji zwróci uwagę niewłaściwej osoby i osoba ta wyciągnie niedobre wnioski... Potarła oczy dłońmi i westchnęła głęboko, co zabrzmiało prawie jak jęk.
Nawet jeżeli uda jej się uniknąć podejrzenia o zamordowanie Tuon — o ile faktycznie nie żyła — to z pewnością nie uniknie osobistego przepraszania Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Ponieważ chodzi o śmierć oficjalnej dziedziczki Kryształowego Tronu, jej przeprosiny z pewnością potrwają długo i będą równie bolesne, co poniżające; niewykluczone, że finał swój znajdą w rękach kata albo na targu niewolników. Jeżeli chodzi o ostatnią możliwość, racjonalnie rzecz biorąc, wydawała się mało prawdopodobna, co w niczym nie przeszkadzało powracającym wciąż koszmarom. Jej dłoń wsunęła się pod poduszkę, muskając spoczywający tam obnażony sztylet. Klinga była niewiele dłuższa niż dłoń, ale dostatecznie ostra, żeby otworzyć nią żyły — najlepiej w ciepłej kąpieli. Kiedy nadejdzie czas na przeprosiny, nie dożyje końca podróży do Seandaru. Jeżeli dostatecznie wielu uwierzy, że sam akt był rodzajem przeprosin, może to zmniejszyć rozmiar zmazy ciążącej na jej imieniu. Najlepiej zostawić list, który wszystko wytłumaczy. To z pewnością dobry pomysł.
Z drugiej strony wciąż istniała szansa, że Tuon jeszcze żyje i tymczasem Suroth postanowiła uczepić się tej szansy. Zabicie jej i usunięcie ciała mogło stanowić skutek jakiejś skomplikowanej intrygi zaaranżowanej z obszaru Seanchan przez jedną z pretendujących do tronu sióstr, niemniej Tuon już nieraz organizowała własne rzekome zniknięcia. Na korzyść tego przypuszczenia świadczył fakt, że dziewięć dni temu der’sul’dam Tuon zabrała wszystkie swoje sul’dam i damane na manewry polowe i jak dotąd nie wróciła. Rutynowe manewry damane nie wymagały dziewięciu dni. I jeszcze dzisiaj — nie, już wczoraj — Suroth dowiedziała się, że dowódca straży przybocznej Tuon również opuścił miasto dziewięć dni temu, zabierając ze sobą spory kontyngent żołnierzy i jak dotąd też nie wrócił. Znowu zbyt wiele zbiegów okoliczności, jak na czysty przypadek, może więc należy to potraktować jako prawie dowód? A przynajmniej dostateczną przesłankę dla nadziei.
Niemniej wszystkie poprzednie zniknięcia stanowiły część kampanii Tuon, mającej na celu zdobycie aprobaty Imperatorowej, oby żyła wiecznie, i oficjalną deklarację sukcesji. Za każdym razem któraś z jej konkurentek do tronu była zmuszona lub ośmielona do działań, które ostatecznie — po ponownym pojawieniu się Tuon — przyczyniały się do obniżenia jej pozycji. Ale co miałby przynieść jej taki gambit, tu i teraz? Niezależnie jak wysilała mózg, Suroth nie potrafiła wyobrazić sobie, jakiego przeciwnika mogła mieć Tuon spoza Seanchan? Przyszło jej nawet do głowy, że być może ona sama stanowiła cel, ale była to myśl przelotna, zrodzona raczej z desperacji, iż nie potrafi nic wymyślić. Wystarczyłyby trzy słowa Tuon, żeby pozbawić ją pozycji w hierarchii Powrotu. I jeden gest — zdjęcie woalu; oto ja, Córka Dziewięciu Księżyców, dowodząca Powrotem, mówię głosem Imperium. Najlżejsze podejrzenie, że Suroth jest Atha’an Shadar, jedną z tych, których po tej stronie Oceanu Aryth nazywano Sprzymierzeńcami Ciemności, wystarczyłoby, żeby ją wydać w ręce Poszukiwaczy. Nie, Tuon chciała uderzyć w kogoś innego, w coś innego. Jeśli wciąż żyła. Ale przecież nie mogło być inaczej. Suroth nie chciała umierać. Musnęła palcami ostrze.
O kogo czy też o co chodziło, było bez znaczenia, liczył się tylko fakt, że rozwiązanie tej kwestii może dostarczyć ewentualnej wskazówki na temat losu Tuon — a to było najważniejsze. Już, mimo starannie rozsiewanych plotek o wyjeździe z niezapowiedzianą inspekcją, wśród Krwi krążyły szepty, że Tuon nie żyje. Im dłużej jej nie będzie, tym szepty będą coraz głośniejsze, a wraz z nimi narastać będzie presja na Suroth, by wróciła do Seanchan i pokajała się. Presji tej mogła stawiać czoło tylko przez jakiś czas, ostatecznie uznana zostanie za sei’mosiev w sposób tak powszechny, że słuchać jej będzie tylko służba i niewolnicy. Będzie musiała chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię. Pomniejsza Krew pójdzie śladem Szlachetnej, być może nawet pospólstwo przestanie z nią rozmawiać. Pewnego dnia obudzi się na statku, nieważne czy będzie tego chciała, czy nie.
Bez wątpienia Tuon nie miała ochoty, by ją znaleziono, wydawało się jednak nadzwyczaj mało prawdopodobne, że kiedy stanie się inaczej, jej niezadowolenie będzie na tyle wielkie, aby pozbawiła Suroth czci i zmusiła do podcięcia nadgarstków — stąd też wynika, że Tuon trzeba za wszelką cenę znaleźć. Jej odnalezieniem zajmowali się wszyscy Poszukiwacze w Altarze, a przynajmniej ci, o których istnieniu Suroth wiedziała. Oczywiście nie wiedziała, kim byli Poszukiwacze należący do Tuon, ale oni prawdopodobnie prowadzili poszukiwania z podwójną zaciętością. Chyba że wiedzieli, co się święci. Ale w ciągu siedemnastu dni na jaw wyszła tylko ta absurdalna historia o ekspropriacjach, jakie Tuon podjęła wobec jubilerów i znał ją już każdy żołnierz. Może więc...
Sklepione łukiem drzwi do przedpokoju zaczęły się powoli otwierać, a Suroth odruchowo zamknęła przyzwyczajone do ciemności oczy, żeby nie oślepiło ich wpadające przez szczelinę światło. Szczelina powiększyła się, a gdy tylko była dostatecznie szeroka, wślizgnęła się przez nią do sypialni jasnowłosa kobieta w przezroczystych szatach da’covale, a potem cicho zamknęła drzwi, zatapiając znów pomieszczenie w całkowitych ciemnościach. Dopiero kiedy Suroth znowu otworzyła oczy, ujrzała mglistą sylwetkę, skradającą się do jej łóżka. A ułamek sekundy później drugą, potężną, w rogu komnaty — to bezgłośnie podniósł się Almandaragal. Lopar był w stanie w jednej chwili pokonać dystans i skręcić kark kobiecie, mimo to Suroth nie wypuściła rękojeści sztyletu. Zawsze lepiej mieć coś w rezerwie, nawet gdy pierwsza linia obrony wydaje się nie do pokonania. Na krok przed łóżkiem da’covale zatrzymała się. W ciszy słychać było wyraźnie jej urywany oddech.
— Zbierasz się na odwagę, Liandrin? — zapytała ostro Suroth. Bez trudu rozpoznała przybyłą po miodowych włosach zaplecionych w liczne warkoczyki.
Da’covale pisnęła, opadła na kolana i pochyliła się, wciskając czoło w dywan. Przynajmniej tyle zdążyła się nauczyć. — Nigdy bym ci nie wyrządziła krzywdy, Wysoka Lady — skłamała. — Przecież dobrze o tym wiesz. — Mówiła szybko, z trudem łapiąc przyspieszony oddech. Przyswojenie sobie, kiedy można, a kiedy nie można się odzywać oraz jak z szacunkiem odnosić się do lepszych od siebie, wydawało się poza jej zasięgiem. — Obie razem służymy Wielkiemu Władcy, Wysoka Lady. Czyż nie okazałam się użyteczna? Przecież usunęłam Alwhin dla ciebie, czyż nie? Powiedziałaś, że chcesz ją widzieć martwą, Wysoka Lady, a ja już dopatrzyłam, żeby umarła.
Suroth skrzywiła się w ciemnościach i usiadła, a prześcieradło ześlizgnęło się na biodra. Tak łatwo było zapomnieć o obecności da’covale, nawet tej szczególnej da’covale, że niekiedy pozwalała sobie na niebaczne słówka tu czy tam. Alwhin nie stanowiła zagrożenia, co najwyżej przysparzała drobnych kłopotów, gdyż nie do końca zręcznie radziła sobie jako Głos Suroth. Osiągnąwszy wysoką pozycję, zdobyła wszystko, na czym jej w życiu zależało, trudno zatem było podejrzewać, że narazi to na szwank najmniejszą bodaj zdradą. Prawda, gdyby skręciła kark, spadając ze schodów, Suroth poczułaby pewną ulgę, pozbywszy się powodu do irytacji, ale wybałuszone od trucizny oczy i posiniała twarz to już trochę za wiele. Ponadto, w gorączce poszukiwań Tuon, oczy Poszukiwaczy zwróciły się na dom Suroth. Sama musiała się tego domagać, właśnie dlatego, że zamordowano jej Głos. Nie miała nic przeciwko ciągłej obecności Słuchaczy; w każdym ważniejszym domu rezydowali Słuchacze. Poszukiwacze, z drugiej strony, nie ograniczali się do biernego słuchania, mogli odkryć więc to, co musiało pozostać ukryte.
Zaskakująco wiele wysiłku kosztowało ją opanowanie gniewu, a jej głos był chłodniejszy, niż zamierzała:
— Mam nadzieję, że nie obudziłaś mnie tylko po to, żeby znowu męczyć błaganiami, Liandrin.
— Nie, nie! — Ta głupia kobieta uniosła głowę i spojrzała jej bezczelnie w oczy! — Przybył oficer od generała Galgana, Wysoka Lady. Czeka, aby towarzyszyć ci w drodze do generała.
Suroth aż coś łupnęło w głowie z irytacji. Ta kobieta zwlekała z dostarczeniem wiadomości od Galgana i zamiast tego patrzyła jej prosto w oczy! Nagle zalała ją ochota, by udusić Liandrin gołymi rękami. Z pewnością druga śmierć, zaraz po pierwszej, zintensyfikowałaby zainteresowanie Poszukiwaczy jej domem, ale wcale nie musieliby się przecież o tym dowiedzieć, a Elbar z łatwością pozbyłby się ciała — znakomicie sobie radził z tego rodzaju zadaniami.
Tyle że bawiło ją posiadanie byłej Aes Sedai, która swego czasu tak się nad nią wynosiła. A proces kształtowania z niej idealnej da’covale obiecywał w przyszłości kolejne rozkosze. Niestety, nadszedł czas, żeby założyć tej kobiecie obrożę. Wśród służby już krążyły denerwujące plotki o marath’damane bez smyczy. Wydziwianiom może nie być końca, kiedy sul’dam odkryje, że Liandrin została w jakiś sposób oddzielona tarczą tak, że nie mogła przenosić, ale dalej nie będzie jasne, dlaczego nie została wcześniej wzięta na smycz. Elbar będzie jednak musiał znaleźć jakąś Atha’an Shadar wśród sul’dam. To zawsze było dość trudne — o dziwo, tylko nieliczne spośród sul’dam polecały się Wielkiemu Władcy — ona zaś podejrzliwie odnosiła się do wszystkich sul’dam bez różnicy... niemniej może Atha’an Shadar okaże się bardziej godna zaufania.
— Zapal dwie lampy, a potem podaj mi szatę i pantofle — powiedziała, stawiając stopy na posadzce. Liandrin na kolanach podeszła do stołu, gdzie na pozłacanym trójnogu stała misa piasku z pokrywką i zaraz syknęła, dotknąwszy jej nieuważnie dłonią; opanowała się jednak, znalazła szczypce, wzięła nimi rozżarzony węgielek, rozdmuchała i zapaliła dwie srebrne lampy, dostosowując knoty, żeby nie filowały i nie dymiły. Ze sposobu wypowiadania się można by wnosić, że uważa się za równą Suroth, nie zaś za jej własność, ale pasy już zdążyły ją nauczyć skwapliwego wykonywania poleceń. Uniosła jedną z trzymanych lamp, a potem drgnęła i jęk uwiązł jej w gardle na widok sylwetki Almandaragala, majaczącej w kącie i utkwionych w niej czarnych, okolonych wyrostkami kostnymi oczu. Można by pomyśleć, że jeszcze nigdy go nie widziała! Fakt, stanowił widok zaiste przerażający: dziesięć stóp w kłębie i prawie dwa tysiące funtów wagi, bezwłosa skóra niczym czerwono-brązowa rękawiczka przednie łapy prostujące się leniwymi ruchami, pojawiające się wciąż i chowające szóstki pazurów.
— Leżeć — rozkazała Suroth loparowi. Komenda należała do zakresu zupełnie podstawowych, niemniej stwór z początku tylko rozdziawił szeroko paszczę, ukazując ostre kły i dopiero po chwili ułożył się na posadzce, wspierając niczym pies wielki łeb na przednich łapach. Ale oczu nie przymknął. Lopary były bardzo inteligentne i ten najwyraźniej nie ufał Liandrin bardziej niż jego pani. Mimo przerażających spojrzeń Almandaragala da’covale poruszała się na tyle sprawnie, by już za moment podać Suroth z rzeźbionej szafy pantofle z niebieskiego aksamitu i białą, jedwabną szatę, misternie haftowaną zielenią, czerwienią i błękitem. Potem wprawdzie podała jej rękawy, w które Suroth włożyła ręce, ale długą szatę Suroth musiała już sobie sama zawiązać i dopiero, gdy podniosła stopę, Liandrin przyszło do głowy, że powinna uklęknąć i wsunąć na nią pantofel. To, że patrzyła w oczy, to jedna rzecz, ale poza tym ta kobieta była zupełnie niekompetentna! Pozłacane, stojące przed ścianą lustro odbiło w półmroku postać Suroth. Podkrążone zmęczeniem, zapadnięte oczy, jak zawsze po nocy koniec grzebienia włosów spływający luźnym warkoczem na plecy, czaszka ewidentnie domagająca się brzytwy. Bardzo dobrze. Wysłannik Galgana bez wątpienia uzna to za objawy żałoby po Tuon i nie pomyli się zbytnio. Przed wysłuchaniem wiadomości od generała miała jeszcze jedną, drobną rzecz do załatwienia.
— Biegnij do Rosali i poproś ją, żeby cię demonstracyjnie wychłostała, Liandrin — nakazała.
Zaciśnięte małe usteczka da’covale otworzyły się w zdumieniu, rozwarła szeroko oczy.
— Ale dlaczego? — zajęczała. — Przecież nic nie zrobiłam!
Suroth zajęła palce ciaśniejszym związywaniem szarfy, ale aż ją świerzbiło, żeby uderzyć Liandrin. Przez miesiąc musiałaby chodzić ze wzrokiem wbitym w ziemię, gdyby wyszło na jaw, iż własnoręcznie ukarała da’covale. Ale oczywiście nic jej nie kazało odpowiadać na pytania swojej własności. Kiedy Liandrin przejdzie szkolenie, nie będzie już wielu okazji uświadomienia jej, jak nisko upadła.
— Ponieważ zwlekałaś z powiadomieniem mnie o przybyciu posłańca od generała. Ponieważ wciąż mówisz o sobie “ja” zamiast „Liandrin”. Ponieważ ośmielasz się patrzeć mi w oczy. — Nie potrafiła się powstrzymać i ostatnie zdanie wysyczała. Z każdym słowem Liandrin coraz bardziej kurczyła się w sobie, póki wreszcie nie zamarła ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby to mogło odkupić jej wcześniejszą bezczelność. — Ponieważ kwestionowałaś moje rozkazy, zamiast je wykonywać bez słowa. A w końcu dlatego, że... w końcu, co nie znaczy, że jest to najmniej ważne... ponieważ mam ochotę, żeby cię wychłostano. Teraz biegnij i przedstaw Rosali wszystkie powody, dla których masz zostać wychłostana.
— Liandrin słucha i jest posłuszna, Wysoka Lady — zajęczała da’covale, najwyraźniej w końcu coś pojmując i padła płasko nas posadzkę, gubiąc jeden z pantofli. Zbyt przerażona, by poszukać go po omacku, a być może nawet nie zdając sobie sprawy z faktu... i dobrze, bardzo dobrze... podpełzła do drzwi, powstała, otworzyła je i uciekła. Dyscyplinowanie niewolnicy nie powinno sprawiać aż takiej satysfakcji, ale Suroth czuła... o tak, prawdziwą, niekłamaną satysfakcję.
Dłuższą chwilę zabrało jej opanowanie przyspieszonego oddechu. Wygląd osoby pogrążonej w żałobie był jedną rzeczą, zdradzanie wewnętrznego podniecenia czymś zupełnie innym. Przepełniało ją rozdrażnienie wobec Liandrin, powidoki nocnych koszmarów, obawy o los Tuon, a przede wszystkim o własny los, czekała jednak, dopóki oblicze w lustrze nie nabrało wyrazu całkowitego spokoju i dopiero potem podążyła śladem da’covale.
Przedpokój jej sypialni wystrojony był na kiczowatą modłę Ebou Dar: niebieski sufit z wymalowanymi białym obłokami, żółte ściany, na przemian żółte i niebieskie płytki posadzki. Mimo że zastąpiła meble własnymi wysokimi parawanami, z których dwa tylko wyszły spod pędzli pośledniejszych rzemieślników, a na wszystkich pyszniły się śliczne ptaki i kwiaty, niewiele to pomogło wobec rzucającej się w oczy ostentacji. Na widok zewnętrznych drzwi, najwyraźniej pozostawionych otworem przez Liandrin w trakcie ucieczki, poczuła, że w gardle nabrzmiewa jęk, ale opanowała się, przestała myśleć o da’covale i skupiła się na sylwetce człowieka, który stał w nich, oglądając parawan z wymalowanym kori — wielkim cętkowanym kotem z Sen T’jore. Szczupły, siwiejący, w ozdobionej niebieskimi oraz żółtymi pasami zbroi, na odgłos jej kroków odwrócił się szybko i, choć należał do gminu, opadł na jedno kolano. Na hełmie pod pachą były trzy cienkie, niebieskie pióra, a więc wiadomość musiała być ważna. Oczywiście, musiała być ważna, skoro ważył się ją niepokoić o tej porze. Zdecydowała, że wybaczy mu to. Tym razem...
— Generał sztandaru Mikhel Najirah, Wysoka Lady. Kapitan-Generał Galgan przesyła pozdrowienia i informuje o otrzymaniu doniesień z Tarabonu.
Suroth wbrew sobie uniosła brwi. Tarabon? W Tarabonie było równie spokojnie jak w Seandarze. Machinalnie wykonała drobne gesty palcami, ale przecież nie znalazła jeszcze zastępstwa za Alwhin. Będzie musiała porozmawiać z tym człowiekiem. Irytacja nada jej słowom twardego brzmienia, ale nie miała zamiaru się hamować. Ukląkł, zamiast się ukorzyć!
— Jakie doniesienia? Jeśli okaże się, że obudzono mnie, aby mi przekazać wieści o jakichś Aielach, nie będę zadowolona, generale sztandaru.
Ton jej głosu nie zdołał onieśmielić żołnierza. Nawet uniósł odrobinę oczy, prawie napotykając jej spojrzenie.
— Nie chodzi o Aielów, Wysoka Lady — oznajmił spokojnie. — Kapitan-Generał chce ci je osobiście przekazać, abyś mogła właściwie ocenić sytuację.
Oddech na moment uwiązł jej w gardle. Czy Najirah bał się wprost przekazać treść tych doniesień, czy też rozkazano mu, aby tego nie robił? W obu wypadkach wróżyło to dość złowrogie konsekwencje.
— Prowadź — rozkazała, a potem wyszła z pomieszczenia, nie czekając na niego i ignorując, na ile potrafiła, postaci stojące niczym posągi po obu stronach. Straż Skazańców. Na myśl o „honorze”, jakiego rzekomo zaznała, otrzymując tych wartowników w czerwono- zielonych zbrojach, cierpła jej skóra. Od zniknięcia Tuon konsekwentnie udawała, że nie istnieją.
Wzdłuż korytarza stały pozłacane, wysokie lampy, ich płomienie migotały w przeciągach, które poruszały też arrasy z tkanymi motywami statków na pełnym morzu. Korytarz był pusty, nie licząc garstki służby w pałacowej liberii, spieszącej gdzieś z porannymi zadaniami — wszyscy najwyraźniej uważali, że mniej lub bardziej głębokie ukłony są dostatecznym wyrazem szacunku, a ponadto zupełnie otwarcie jej się przyglądali! Może trzeba porozmawiać z Beslanem? Nie, nowy król Altary był jej teraz równy rangą, przynajmniej w obliczu prawa, poza tym wątpiła, by potrafił narzucić służbie właściwy sposób zachowania. Pozostawało więc udawać, że się nic nie zauważa. Przeszła korytarz ze wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzeń przed sobą.
Najirah szybko ją dogonił, usłyszała tylko głuche uderzenia jego butów na zbyt jaskrawych, niebieskich płytkach posadzki i już szedł obok niej. Po prawdzie nie potrzebowała przewodnika. Wiedziała, gdzie musi przebywać Galgan.
Komnata była kiedyś salą balową, miała kształt regularnego kwadratu o boku jakichś trzydziestu kroków, sufit zdobiły malunki egzotycznych ryb i ptaków, igrających wśród fal i obłoków. Poza zdobieniami sufitu nic już nie zdradzało jej pierwotnego przeznaczenia. Obecnie pod bladoczerwonymi ścianami stały tylko lampy z odblaśnikami i rzędy półek, na których archiwizowano raporty w skórzanych futerałach. Odziani w brązowe kaftany urzędnicy przemykali wolnymi przestrzeniami między długimi, zasłanymi stosami map stołami, które zajmowały większość tanecznej posadzki z zielonych płytek. Młody oficer, podporucznik bez żadnego jeszcze pióra na czerwono-żółtym hełmie, przebiegł obok Suroth, wykonując tylko bardzo nieznaczny gest symbolizujący ukorzenie. Urzędnicy zwyczajnie, bez słowa, ścieśniali się, żeby zrobić jej przejście. Galgan zdecydowanie pozwalał swoim ludziom na zbyt wiele. Twierdził, że, jak to określał, nadmiernie niewolnicze przywiązanie do ceremoniału „w niestosownym czasie” tylko szkodzi efektywności; w jej oczach był to wyłącznie afront.
Lunal Galgan — wysoki mężczyzna w czerwonej szacie haftowanej w jaskrawo upierzone ptaki, ze śnieżnobiałymi włosami grzebienia i ciasno, choć dość nieporządnie splecionym warkoczem, zwisającym na ramię — stał przy stole znajdującym się w centrum pomieszczenia w otoczeniu wysokich rangą oficerów, jedni byli w napierśnikach, strój innych był równie niedbały jak jej. Najwyraźniej nie do niej pierwszej posłał wiadomość. Poczuła, jak zalewa ją gniew, ale opanowała się i nic po sobie nie pokazała. Galgan przypłynął wraz z Tuon i Powrotem, dlatego też niewiele o nim wiedziała, wyjąwszy znajomość drzewa genealogicznego i świadomość, że wywodził przodków od pierwszych, którzy wsparli dążenia Luthaira Paendraga, oraz cieszył się znakomitą reputacją żołnierza i dowódcy. Cóż, reputacja i rzeczywistość niekiedy się pokrywały. Powodem jej antypatii była raczej sama osoba.
Odwrócił się ku niej, ceremonialnie położył dłonie na jej ramionach i pocałował w oba policzki, tak że nie miała innego wyjścia, niż odwzajemnić pozdrowienie, starając się nie marszczyć zbyt demonstracyjnie nosa od piżmowego zapachu, jaki go otaczał. Oblicze Galgana było całkowicie nieruchome i gładkie, jeśli nie liczyć pokrywających je zmarszczek, niemniej wydawało jej się, że dostrzegła cień zmartwienia w błękitnych oczach. Na twarzach licznie zebranych wokół niego mężczyzn i kobiet, głównie z gminu i niższej Krwi, zamarł nieskrywany niepokój.
Powody tego niepokoju były wyraźnie widoczne na wielkiej mapie rozłożonej na stole i przytrzymywanej w rogach przez cztery lampy. Pokrywały ją liczne znaczniki, czerwone trójkąty znamionowały maszerujące siły Seanchan, czerwone gwiazdy oznaczały garnizony, każdemu znacznikowi towarzyszyły maleńkie papierowe proporczyki, podające liczebność i skład wojsk. Na całej mapie rozrzucone zostały czarne dyski, oznaczające miejsca zbrojnych starć oraz, jeszcze liczniejsze, białe dyski, czyli siły zbrojne wroga, wiele nie nieopatrzonych białymi proporczykami. Skąd w Tarabonie znaleźli się w ogóle jacyś wrogowie? Tarabon był bezpieczny jak...
— Co się stało? — zapytała.
— Jakieś trzy godziny temu zaczęły przybywać rakeny z informacjami od Porucznika- Generała Turana — zaczął Galgan tonem swobodnej konwersacji, dając w ten sposób wyraźnie do zrozumienia, że nie składa raportu. Mówiąc, przyglądał się mapie i ani razu nie spojrzał w stronę Suroth. — Dane nie są kompletne... każdy nowy raport przynosi informacje o kolejnych oddziałach, ale spodziewam się, że obraz całościowy nie ulegnie większym zmianom... i tak to mniej więcej wygląda. Wczorajszego ranka siedem dużych obozów zaopatrzeniowych zostało zdobytych i spalonych prócz tego jakieś dwadzieścia pięć mniejszych. Zaatakowano dwadzieścia konwojów zaopatrzeniowych, wozy i ich ładunek spalono. Starto siedemnaście małych posterunków, od jedenastu patroli nie ma żadnych informacji, odnotowano także jakieś piętnaście drobnych potyczek. I kilka ataków na naszych osadników. W tym ostatnim wypadku ofiar śmiertelnych jest tylko garstka, głównie mężczyzn, którzy postanowili bronić dobytku, ale straty w wozach i magazynach, jak też na poły zbudowanych domach są znaczne. Podobne wieści docierają zewsząd. To jak wiadomość: „Opuśćcie Tarabon!”. Wszystko to jest dziełem oddziałów liczących od dwustu do jakichś pięciuset żołnierzy. Całościowe szacunki podają minimalną liczbę dziesięciu tysięcy, ale nie wykluczają dwukrotnie wyższej; praktycznie rzecz biorąc, sami Tarabonianie. Ach, tak — zakończył ostrożnie — i większość jest odziana w pasiaste zbroje.
Miała ochotę zgrzytać zębami. Galgan dowodził żołnierzami Powrotu, ale ona miała pod swoją komendą Hallem, Zwiastunów, i dlatego też miała wyższą rangę, czego nie mogły zmienić żadne grzebienie z włosów i lakierowane paznokcie. Podejrzewała, że jedynym powodem, dla którego już w samym momencie przybycia nie domagał się, aby Zwiastunów włączono do Powrotu, był fakt, iż wówczas musiałby wziąć na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo Tuon. Jeżeli zaś chodzi o pokajanie się, na wypadek gdyby było konieczne... „Dezaprobata” nie było właściwym słowem na określenie jej stosunku do Galgana. Napawał ją odrazą.
— Bunt? — zapytała, dumna z chłodu i opanowania pobrzmiewających w jej głosie. Wewnątrz zaczynała się gotować.
Biały czub Galgana zakołysał się lekko, kiedy ten pokręcił głową.
— Nie. Wszystkie raporty potwierdzają, że nasi Tarabonianie walczyli dzielnie, poza tym odnieśliśmy też kilka sukcesów i wzięliśmy jeńców. Żadnego z nich nie ma w rejestrze lojalistów. Kilku zidentyfikowano jako Zaprzysięgłych Smokowi z formacji, które miały grasować po terytorium Arad Doman. Kilkakrotnie też padło imię Rodela Ituralde, który rzekomo ma być mózgiem całej operacji, jak też jej dowódcą. To Domani. Podobno jest jednym z najlepszych generałów na tym brzegu oceanu, dlatego jeśli ma to być jego dzieło — gestem dłoni objął mapę — to nie pozostaje mi nic innego, jak uwierzyć. — W głosie tego durnia brzmiał niekłamany podziw! — To nie bunt. To najazd na gigantyczną skalę. Ale nie uda mu się ujść ze wszystkimi, których poprowadził w bój.
Zaprzysięgli Smokowi. Nawet wypowiedziane w myślach słowo więzło Suroth kluchą w gardle.
— To są ci Asha’mani?
— Ci mężczyźni, co potrafią przenosić? — Galgan skrzywił się i wykonał znak chroniący od złego, najwyraźniej zupełnie sobie nie zdając sprawy, co czyni. — O nich raporty nie wspominają — uciął sucho — a przypuszczam, że nikt by nie pominął takiego szczegółu.
Buzujący w jej wnętrzu gniew domagał się upustu, ale gdyby zaczęła krzyczeć na innego członka Szlachetnej Krwi, poniżyłaby się nawet we własnych oczach. A ponadto, co równie upokarzające, nic by nie zyskała. Niemniej dłużej już opanowywać złości nie potrafiła. Musiała się na kimś wyładować. Dumna była z tego, co udało jej się osiągnąć w Tarabonie, teraz kraj najwyraźniej z powrotem staczał się w chaos, w którego uścisku trwał przed wylądowaniem jej wojsk. A winny temu był jeden człowiek.
— Ten Ituralde... — Słowa mroziły chłodem. — Muszę mieć jego głowę!
— Bez obawy — mruknął Galgan, splatając dłonie za plecami i pochylając się nad jakimś detalem mapy. — Wkrótce już będzie uciekał z podwiniętym ogonem do Arad Doman przed wojskami Turana, a jeśli szczęście nam dopisze, to i jego samego ogarnie jakiś oddział.
— Szczęście? — warknęła. — Nie interesuje mnie szczęście! — Gniew już otwarcie w niej gorzał i nie czyniła najmniejszego wysiłku, aby go opanować. Jej oczy gorączkowo biegały po mapie, jakby na niej mogła znaleźć Ituralde. — Jeśli, zgodnie z twoimi słowami, Turan ściga naraz sto oddziałów, będzie potrzebował więcej zwiadowców, żeby je wszystkie wytropić, a ja chcę, żeby tak się właśnie stało. Chcę, żeby złapali wszystkich. Zwłaszcza Ituralde. Generale Yulan, chcę, aby cztery z każdych pięciu... nie, dziewięć z każdych dziesięciu rakenów w Altarze i Amadicii odwołano do Tarabonu. Jeżeli przy ich pomocy Turan nie odnajdzie wszystkich oddziałów, wówczas może przyjdzie mu się przekonać, czy dla załagodzenia mego gniewu wystarczy jego głowa.
Yulan, smagły, niski mężczyzna w niebieskiej szacie haftowanej w czarnogrzywe orły, musiał ubierać się naprawdę pospiesznie i zapomniał o kleju przytrzymującym jego perukę na czaszce, ponieważ wciąż nerwowo poprawiał zsuwające się włosy. Był Kapitanem Powietrza Zwiastunów, ale skoro Kapitan Powietrza Powrotu był tylko w randze generała sztandaru, ponieważ zastąpił zmarłego w trakcie podróży morskiej przełożonego, Yulan nie powinien mieć kłopotów z przeforsowaniem jej rozkazu.
— Mądre posunięcie, Wysoka Lady — powiedział, oglądając mapę spod zmarszczonych brwi. — Ale może mógłbym zaproponować, żeby pominąć rakeny stacjonujące w Amadicii, jak też przydzielone generałowi sztandaru Khirganowi. Rakeny najlepiej spisują się w zadaniach wymagających lokalizacji Aielów, poza tym dwa dni minęły, a my wciąż nie znaleźliśmy tych Białych Płaszczy. Generał Turan otrzyma mimo wszystko...
— Z każdym dniem Aielowie stanowią coraz mniejszy problem — ucięła zdecydowanie — a garstka dezerterów to żaden problem. — Skłonił głowę na zgodę, ręką przytrzymując perukę. Mimo wszystko był tylko niższej Krwi.
— Siedem tysięcy żołnierzy trudno chyba określić mianem „garstki dezerterów” — mruknął z przekąsem Galgan.
— Będzie tak, jak rozkażę! — warknęła. „Niech sczezną ci przeklęci, tak zwani Synowie Światłości!”. Wciąż jeszcze nie zdecydowała, czy nie obrócić w da’covale Asunawy i tych kilku tysięcy, którzy mu jeszcze zostali. Trwali przy nim, ale któż zaręczy, że niedługo w ich sercach też nie zalęgnie się zdrada? A Asunawa jeszcze na dodatek żadną miarą nie potrafił opanować swej irracjonalnej nienawiści do damane... do damane!„Ten człowiek miał nie w porządku z głową!”.
Galgan tylko wzruszył ramionami, całkowicie nieporuszony. Lakierowany na czerwono paznokieć kreślił linie na mapie, jakby planując ruchy wojsk.
— Póki nie chcesz wziąć żadnych to’rakenów, nie mam obiekcji. Nic nie może stanąć na przeszkodzie realizacji tego planu. Altara już jest gotowa wpaść w nasze ręce, właściwie bez walki, nie jestem jeszcze gotów do ataku na Illian, ale Tarabon musi na powrót zostać szybko spacyfikowany. Jeżeli nie będziemy w stanie zapewnić ludziom bezpieczeństwa, szybko powstaną przeciwko nam.
Suroth zaczynała już żałować, że pofolgowała swemu gniewowi. On nie ma obiekcji? On nie jest jeszcze gotów do ataku na Illian? Dał do zrozumienia, że nie będzie się stosował do jej rozkazów, praktycznie rzecz biorąc, stwierdził to wprost, a równocześnie przecież najwyraźniej nie miał zamiaru brać na siebie za nią odpowiedzialności.
— Oczekuję, że ta wiadomość zostanie wysłana do Turana, generale Galgan. — Ton jej głosu był spokojny, ale chyba wyłącznie dzięki sile woli. — Ma mi dostarczyć głowę Rodela Ituralde, choćby najpierw musiał go ścigać przez całe Arad Doman aż na Ugór. A jeżeli nie przyniesie mi głowy Ituralde da swoją.
Usta Galgana zacisnęły się na ułamek sekundy, zmarszczył czoło nad wbitymi w mapę oczyma.
— Turanowi czasami potrzebna jest solidna ostroga — mruknął — a Arad Doman i tak miało być jego następnym celem. Dobrze więc. Twój rozkaz zostanie dostarczony, Suroth.
Zdawało jej się, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej w tym samym pomieszczeniu co on. Wyszła bez słowa. Gdyby miała się odezwać, pewnie zaczęłaby krzyczeć. Całą drogę do swych apartamentów pokonała na sztywnych nogach, nie maskując wykrzywiającego oblicze gniewu. Strażnicy Skazańców, rzecz jasna, nie zwrócili na to uwagi, równie dobrze mogli stanowić posągi wyrzeźbione w kamieniu. Co ją dodatkowo rozzłościło do tego stopnia, że trzasnęła za sobą drzwiami. Może to wreszcie zauważą!
Ruszyła prosto do łóżka, po drodze zrzucając z nóg pantofle i pozwalając opaść szacie. Musi znaleźć Tuon. Musi. Gdyby tylko skądś się dowiedzieć, kim był cel intrygi Tuon, kim mogła być ta kobieta. Gdyby tylko...
Nagle ściany jej sypialni, sufit, a nawet podłoga zaczęły świecić srebrnym światłem. Wyglądały, jakby całe stały się tym światłem. Ze zdumienia szeroko otworzyła oczy, odwróciła się powoli, ogłupiałym wzrokiem tocząc po świetlistej klatce, w którą zamieniło się pomieszczenie... póki wreszcie nie zobaczyła postaci kobiety, utkanej z kłębiących się płomieni, odzianej w jęzory ognia. Almandaragal był już na nogach, oczekując od swej pani rozkazu do ataku.
— Jestem Semirhage — powiedziała kobieta głosem przypominającym powolne bicie pogrzebowego dzwonu. — Leżeć, Almandaragal!
Komendzie tej, wyuczonej jeszcze w dzieciństwie, dla płochej zabawy obserwowania, jak lopar poniża się przed małą dziewczynką, towarzyszył głuchy jęk, gdy sama natychmiast się do niej zastosowała. Całując czerwono-zielony dywan, Suroth powiedziała:
— Żyję po to, by słuchać i być posłuszną, Wielka Pani. — Nie miała choćby cienia wątpliwości, że kobieta jest tą, za którą się podaje. Któż odważyłby się podszywać pod takie imię? Albo potrafił objawić w tumanach ognia?
— Sądzę, że być może spodobałoby ci się dla odmiany wydawanie poleceń. — W powolnym biciu dzwonu zabrzmiało lekkie rozbawienie, ale potem natychmiast ton stwardniał. — Spójrz na mnie! Nie lubię tego, jak wy, Seanchanie, unikacie mojego spojrzenia. Zaraz zaczynam podejrzewać, że coś ukrywacie. Z pewnością nie chcesz nic przede mną ukryć, Suroth.
— Oczywiście, że nie, Wielka Pani — zapewniła Suroth i podniosła się, przysiadając na piętach. — Przenigdy, Wielka Pani. — Uniosła wzrok, ale wyżej niż usta tej kobiety nie odważyła się zerknąć. Z pewnością to wystarczy.
— Już lepiej — mruknęła Semirhage. — Dobrze. Jak chciałabyś rządzić tymi ziemiami? Kilka śmierci... Galgan i może jeszcze paru... i mogłabyś obwołać się Imperatorową, oczywiście z moją pomocą. Nie jest to może najważniejsza sprawa, ale okoliczności są sprzyjające, a ty z pewnością okażesz się bardziej spolegliwa, niż była dotąd obecna Imperatorowa.
Suroth poczuła, jak ją ściska w żołądku. Obawiała się, że w każdej chwili może zwymiotować.
— Wielka Pani — zaczęła głuchym głosem. — Kara za taki akt polega na tym, że jest się dostarczonym przed oblicze prawdziwej Imperatorowej, oby żyła wiecznie, a potem żywcem obdartym ze skóry, w taki sposób, aby się żyło jak najdłużej podczas całej operacji. A następnie...
— Kreatywne, choć dość prymitywne — przerwała jej ironicznie Semirhage. — Ale to nie ma znaczenia. Imperatorowa Radhanan nie żyje. Zdumiewające, ile krwi potrafi pomieścić ludzka istota. Zalała cały Kryształowy Tron. Radzę ci, przyjmij propozycję, Suroth. Nie usłyszysz jej powtórnie. Z twoją pomocą pewne drobne sprawy mogą potoczyć się szybciej, ale aż tak bardzo mi na tym nie zależy, żebym musiała się powtarzać.
Suroth siłą woli zmusiła się do zaczerpnięcia oddechu.
— W takiej sytuacji Tuon jest Imperatorową, oby żyła... — Tuon przybierze nowe imię, rzadko wymieniane poza najbliższym kręgiem cesarskiej rodziny. Imperatorowa była po prostu Imperatorową, oby żyła wiecznie. Suroth ciasno objęła się ramionami i zaczęła łkać, trzęsąc się niepowstrzymanie. Almandaragal uniósł łeb i zaskowytał pytająco.
Semirhage roześmiała się muzyką basowych gongów.
— To wyraz żałoby po Radhanan, Suroth, czy głębokiej odrazy do myśli, że Tuon zostanie Imperatorową? — Głosem urywanym przez niepowstrzymany szloch, Suroth rozpoczęła wyjaśnienia. Jako mianowana dziedziczka, Tuon została Imperatorową z chwilą śmierci matki. Chyba że jej matka została zamordowana, co musiało być dziełem którejś z sióstr Tuon, i znaczyło, że ona sama z pewnością również nie żyje. Co nie robiło żadnej różnicy. Wszystkie formy zostaną zachowane. Będzie musiała wrócić do Seanchan i pokajać się za dopuszczenie do śmierci Tuon, jak również za śmierć Imperatorowej, w obliczu kobiety, która do nich doprowadziła. I która, oczywiście, nie obejmie tronu, póki śmierć Tuon nie stanie się faktem oficjalnym. Ale nie potrafiła się zmusić do przyznania, że pierwej odbierze sobie życie; to była myśl zbyt hańbiąca, żeby ją wypowiadać na głos. Słowa zamarły na jej ustach, z których dobył się tylko kolejny szloch. Nie chciała umierać. Obiecano jej, że będzie żyła wiecznie! Tym razem śmiech Semirhage był tak zaskakujący, że Suroth natychmiast przestała płakać. I spojrzała na odrzuconą w tył głowę z płomieni, z ust której wydobywały się delikatne odgłosy radosnych dzwoneczków. W końcu Semirhage odzyskała panowanie nad sobą i ognistymi palcami otarła płomienne łzy. — Jak widzę, nie wyraziłam się dosyć jasno. Radhanan nie żyje, a wraz z nią jej córki, jej synowie i połowa imperialnego dworu również. Nie ma już rodziny cesarskiej, wyjąwszy Tuon. Nie ma Imperium. Seandar znajduje się w rękach buntowników i grabieżców, podobna sytuacja panuje w kilkunastu innych miastach. O tron walczy ze sobą przynajmniej pięćdziesiąt rodzin szlacheckich, armie już wyruszyły w pole. Wojna rozgorzała od Gór Aldael do Salaking. I z tego właśnie powodu nic ci nie zagrozi, jeśli usuniesz Tuon i sama się ogłosisz Imperatorową. Zadbałam nawet o okręt, który przybędzie wkrótce, przywożąc wiadomość o katastrofie. — Zaśmiała się znowu i dodała słowa cokolwiek dziwne: — Niech rządzi władca chaosu.
Suroth wbrew sobie zagapiła się na tamtą. „Imperium... zniszczone? Semirhage zabiła...?”. Skrytobójstwo nie było niczym niezwykłym wśród Krwi, szlachetnej czy niskiej, nie wspominając już o rodzinie cesarskiej, ale nawet sam pomysł, że ktoś mógłby ot tak sobie sięgnąć w jej samo serce, wydawał się czymś niewyobrażalnie potwornym. Nawet jeśli chodziło o jedno z Da’concion, Wybranych. Z drugiej strony... zostać Imperatorową, nawet jeśli tylko na tym kontynencie. Kręciło się jej w głowie, miotał nią stłumiony, histeryczny śmiech. W ten sposób mogłaby zamknąć cykl: podbić te ziemie, a potem wysłać armie na rekonkwistę Seanchan. Nadludzkim wysiłkiem udało jej się opanować.
— Wielka Pani, jeżeli Tuon rzeczywiście żyje, wówczas... wówczas jej usunięcie może okazać się nadzwyczaj trudne. — Te słowa ledwie przeszły jej przez gardło. Zostać Imperatorową. Czuła takie zawroty głowy, jakby ta miała zaraz odfrunąć z jej ramion. — Ona ma ze sobą swoje sul’dam i damane, nie wspominając już o części Straży Skazańców. — „Trudne? W tych okolicznościach zabicie jej może okazać się całkiem niemożliwe. Chyba że da się nakłonić Semirhage, aby się tym zajęła. Ale sześć damane może się okazać nawet dla niej niebezpieczne”. Poza tym, wśród gminu krążyło pewne powiedzenie. Możni każą mniejszym od siebie grzebać w błocie, żeby zachować czyste ręce. Przypadkiem wpadło jej do ucha, nadto ukarała tego, który wypowiedział te słowa, niemniej były prawdziwe.
— Myśl, Suroth! — Gongi zabrzmiały teraz z całą siłą nakazu. — Kapitan Musenge i pozostali zniknęliby tej samej nocy co Tuon i jej pokojówka, gdyby tylko wiedzieli z góry, co się święci. Sami jej szukają. Ty oczywiście musisz dołożyć wszelkich starań, żeby ją znaleźć pierwsza, ale nawet jeśli ci się nie powiedzie, Straż Skazańców Tuon okaże się znacznie słabszą ochroną, niż można by z pozoru sądzić. Każdy żołnierz twojej armii słyszał już, że przynajmniej niektórzy Strażnicy wzięli stronę samozwańca. Wedle panującego w miarę powszechnie mniemania samozwaniec i wszyscy, którzy udzielili mu poparcia, powinni zostać rozerwani na strzępy i pochowani w kupie gnoju. Po cichu. — Ogniste usta wygiął pełen rozbawienia uśmieszek. — Aby uniknąć hańby Imperium.
„Niewykluczone, że dałoby się zrobić. Oddział Straży Skazańców powinien być łatwy do zlokalizowania. Trzeba będzie odkryć dokładną liczebność oddziału Musenge i posłać Elbara z siłą przewyższającą tamtych w stosunku pięćdziesięciu na jednego. Nie, stu na jednego, żeby zneutralizować damane. A potem...”.
— Wielka Pani, rozumiesz moje wątpliwości proklamowania czegokolwiek, zanim zdobędę pewność, że Tuon nie żyje?
— Oczywiście — zgodziła się Semirhage. Dzwoneczki znowu rozbrzmiały rozbawieniem. — Ale pamiętaj, jeżeli Tuon uda się bezpiecznie powrócić, nie będzie to miało dla mnie większego znaczenia, dlatego nie ociągaj się.
— Nie będę, Wielka Pani. Zamierzam zostać Imperatorową, a w tym celu muszę zabić Imperatorową. — Tym razem słowa przyszły jej bez trudu.
Wedle oceny Pevary pokoje Tsutamy Rathy były efektowne ponad wszelką ekstrawagancję i na tej opinii bynajmniej nie ważyły skromne początki jej samej jako córki rzeźnika. Na widok salonu po prostu zakręciło się jej w głowie. Pod złoconym gzymsem przedstawiającym jaskółki w locie, ściany zdobił podwójny pas draperii, na jednym pyszniły się jaskrawoczerwone, krwiste róże, na drugim pnącza snu pokryte szkarłatnym kwieciem o średnicy większej niż dwie dłonie razem złożone. Stoliczki i krzesła były iście filigranowej konstrukcji, jeśli pominąć rzeźbienia i złocenia, których wystarczyłoby na najświetniejszy tron. Pozłotą też ociekały stojące lampy oraz rzeźbiony w pędzące rumaki gzyms kominka, wieńczący marmurowy cokół. Na kilku stoliczkach wyeksponowano porcelanę Ludu Morza, z najrzadszych gatunków, cztery wazony i sześć mis, które same w sobie warte były małą fortunę, nie wspominając już o niezliczonych figurkach z jadeitu i kości słoniowej, sporych rozmiarów, oraz jednej statuetce tancerki, wysokiej może na dłoń i z pozoru wyrzeźbionej z rubinu. Spontaniczny pokaz bogactwa — ona zaś wiedziała, że poza pozłacanym zegarem cylindrycznym na kominku, drugi znajdował się w sypialni Tsutamy, a jeszcze jeden w jej garderobie. Trzy zegary! To już nie było nawet spektakularne, to zaćmiewało wszelkie pozłoty i rubiny.
A jednak pomieszczenie w jakiś sposób idealnie pasowało do kobiety siedzącej naprzeciw niej i Javindhry. „Spektakularna” było słowem, które znakomicie oddawało jej wygląd.
Tsutama była kobietą uderzająco piękną, włosy miała upięte delikatną, złotą siatką, wokół szyi i przy uszach tańczyły rozbłyski ognistych łez, a ubrana była jak zawsze w karmazynową suknię, której stanik uwydatniał pełne łono, dziś jeszcze dodatkowo podkreślone złotym wolutowym haftem. Gdyby się jej nie znało, można by dojść do pochopnego wniosku że specjalnie próbuje przyciągnąć uwagę mężczyzn. Swej antypatii do mężczyzn dawała jednak wyraz na długo przed swoim wygnaniem; jak powiadała, prędzej by zlitowała się nad wściekłym psem niż nad mężczyzną.
W owym czasie była twarda jak stal, ale gdy wróciła do Wieży, wiele myślało, że stała się niczym pęknięty dzban. Ale każda, która spędziła z nią choćby kilka godzin, szybko dochodziła do wniosku, że rozbiegane oczy nie były objawem nerwowości. Wygnanie zmieniło ją, ale bynajmniej nie tak, jak się to z pozoru zdawało. Te wiecznie ruchome oczy należały raczej do polującego kota, rozglądającego się za wrogami lub ofiarą. Reszta oblicza Tsutamy była nieruchoma niczym maska. Oczywiście, jeśli nie udało się jej wprawić w stan kipiącego gniewu. Ale nawet wówczas jej głos był zimny jak lód.
— Tego ranka słyszałam niepokojące plotki o bitwie pod Studniami Dumai — odezwała się znienacka. — Cholernie niepokojące. — Nowa Tsutama nabrała dziwnego zwyczaju popadania w długie okresy milczenia, które zastępowały jej zwykłą towarzyską rozmowę; przerywały je nagłe, niespodziewane stwierdzenia. Na wygnaniu jej mowa stała się też bardziej wulgarna. Atmosfera na farmie, na którą została zesłana, musiała być doprawdy... ciekawa. — A najbardziej niepokojące są wieści o tym, że trzy spośród sześciu zabitych sióstr były z naszych Ajah. Matczyne mleko w pucharze! — Wszystko to wypowiedziała tonem całkowicie pozbawiony wyrazu. Niemniej oczy patrzyły oskarżycielsko.
Pevara nie dała nic po sobie poznać. Wszystkie spojrzenia Tsutamy wydawały się oskarżycielskie, a niezależnie od targających nią uczuć, doskonale zdawała sobie sprawę, że w obecności Najwyższej lepiej nic po sobie nie pokazywać. Ta kobieta potrafiła runąć na najmniejszy objaw słabości niczym sokół.
— Nie potrafię pojąć, dlaczego Katerine miałaby nie posłuchać twoich rozkazów, nakazujących jej trzymanie ust na kłódkę, a ty nie potrafisz uwierzyć, że Tarna będzie chciała zdyskredytować Elaidę. — „A przynajmniej nie oficjalnie”. Tarna pilnowała manifestacji swoich uczuć wobec Elaidy równie bacznie, jak kot pilnuje mysiej dziury. — Ale siostry otrzymują przecież raporty od swoich szpiegów. Nie mamy sposobu, by zapobiec przeciekowi informacji. Zaskoczona jestem, że trwało to tak długo.
— Otóż to — dodała Javindhra, wygładzając suknię. Kobieta o niezbyt kobiecych kształtach nie nosiła żadnej biżuterii prócz pierścienia z Wielkim Wężem, a jej suknia całkowicie pozbawiona była ozdób, nadto miała barwę tak ciemnej czerwieni, że wpadała w czerń. — Wcześniej czy później wszystkie fakty wyjdą na jaw, choćbyśmy się urobiły po łokcie. — Zaciśnięte usta sprawiały takie wrażenie, jakby wciąż coś żuła, niemniej w głosie brzmiała prawie satysfakcja. Dziwne. Była przecież pieskiem pokojowym Elaidy.
Spojrzenie Tsutamy spoczęło na niej i po kilku sekundach policzki Javindhry zabarwiły się czerwienią. Pociągnęła długi łyk z filiżanki, być może po to, żeby zerwać kontakt wzrokowy. Oczywiście była to filiżanka z kutego złota, ozdobiona sylwetkami panter i jelenia — niczego innego po Tsutamie nie można było obecnie oczekiwać. Najwyższa wciąż się w nią wpatrywała w milczeniu, ale czy patrzyła na Javindhrę, czy w przestrzeń za jej plecami, Pevara nie potrafiła stwierdzić.
Kiedy Katerine przyniosła wiadomość, że Galina poległa pod Studniami Dumai, Tsutama została właściwie przez aklamację wyniesiona na jej miejsce. Cieszyła się znakomitą reputacją jako Zasiadająca Komnaty, przynajmniej zanim wyszedł na jaw jej udział w odrażających wydarzeniach, które doprowadziły do jej upadku, drugą przyczyną było zapewne dominujące wśród Czerwonych przekonanie, że trudne czasy domagają się kobiety równie twardej co Najwyższa. Śmierć Galiny zdjęła wielki ciężar z ramion Pevary „Najwyższa, będąca Sprzymierzeńcem Ciemności, to była dopiero potworność!”. Tsutamy nie potrafiła jednak zgłębić. Było w niej teraz coś... dzikiego. Coś... nieprzewidywalnego. Może nie była do końca zdrowa na umyśle? Ale to samo pytanie można było postawić w odniesieniu do całej Białej Wieży. Jak wiele sióstr posiadało całkowicie zdrowy umysł?
Jakby wyczuwając te myśli, Tsutama spojrzała jej w oczy swym nieustępliwym wzrokiem. Pevara oczywiście ani się nie zarumieniła, ani nawet nie drgnęła, jak to czyniło wiele z nich, ale zapragnęła znienacka, żeby była przy niej Duhara, choćby po to, by Najwyższa miała trzecią Zasiadającą na którą by patrzyła — dzięki temu ciężar spojrzeń można by podzielić przez trzy. Żałowała, że nie ma pojęcia, dokąd ta kobieta się udała i dlaczego, gdy wokół Tar Valon obozowała buntownicza armia. Na ile Pevara się orientowała, przeszło tydzień temu Duhara nie mówiąc nikomu ani słowa, po prostu wynajęła statek i odtąd żadna już nie wiedziała nawet, czy pojechała na północ, czy na południe. Czasy przyszły takie, że Pevara podejrzliwie odnosiła się do wszystkich i prawie wszystkiego.
— Czy wezwałaś nas z powodu czegoś, co wyczytałaś w tym liście, Najwyższa? — zapytała w końcu. Spojrzała spokojnie w te pozbawione wyrazu oczy, choć w środku aż ją skręcało, żeby też pociągnąć łyk z własnej zdobnej filiżanki i pewnie wolałaby, aby było to wino, a nie herbata. Wyważonym gestem ustawiła podstawkę na wąskiej poręczy fotelika. Pod spojrzeniem tamtej czuła prawie namacalnie biegające po jej skórze pająki.
Po dłuższej chwili Tsutama przeniosła wzrok na leżący na jej kolanach zwinięty list. Tylko wsunięte weń palce powstrzymywały go przez zwinięciem się w ciasny rulon. List był na cieniutkim papierze, jakiego używano do wiadomości przesyłanych przez gołębie, a atrament drobnych literek prześwitujących na drugą stronę pokrywał go gęsto.
— Wiadomość pochodzi od Sashalle Anderly — powiedziała, co wywołało grymas litości na twarzy Pevary i niezidentyfikowany u Javindhry. Biedna Sashalle. Tsutama jednak ciągnęła dalej, nie zdradzając po sobie żadnych uczuć: — Ta przeklęta kobieta uważa, że Galina uszła z życiem, ponieważ list adresowany jest do niej. Większość tego, co pisze, zasadniczo potwierdza nasze wcześniejsze informacje z innych źródeł, włączając Toveine. Ale pisze też, cholera, nie wymieniając imion, że „przewodzi większości sióstr zgromadzonych w mieście Cairhien”.
— Jak Sashalle może przewodzić jakimkolwiek siostrom? — Javindhra pokręciła przecząco głową. — Może oszalała?
Pevara nic nie powiedziała. Tsutama udzielała odpowiedzi, kiedy miała na to ochotę, a nie kiedy usłyszała pytanie. Wcześniejszy list Toveine, również adresowany do Galiny, w ogóle nie wspominał o Sashalle czy pozostałych dwóch, ale oczywiście ona z pewnością postrzegałaby całą kwestię jako ekstremalnie niesmaczną. Nawet myśl o czymś takim była niczym jedzenie zgniłych śliwek. Większość jej listu poświęcona była próbie obarczenia winą Elaidy, chociaż nie bezpośrednio.
Tsutama z błyskiem sztyletów w oczach zerknęła na Javindhrę, ale mówiła dalej, nie przerywając nawet na moment.
— Sashalle wspomina przeklętą wizytę Toveine i pozostałych sióstr w Cairhien, jak też cholernych Asha’manów, choć najwyraźniej nie ma pojęcia o przeklętej więzi. Wszystko to wydaje jej się zdecydowanie dziwne, przede wszystkim siostry przestające z Asha’manami w atmosferze „napiętej, choć często przyjaznej”. Krew i krwawe popioły! Tak właśnie to ujęła, żebym sczezła! — Ton słów Tsutamy sugerował, że właśnie omawia ceny koronek, a choć jej oczy gorzały, nie sposób było z niego wywnioskować, co naprawdę czuje. — Sashalle pisze dalej, że kiedy odjechali, zabrali ze sobą cholernych Strażników należących do sióstr, które jej zdaniem są z chłopakiem, czyli wydaje się, cholera, raczej jasne, że szukali go i zapewne już znaleźli. Nie ma jednak pojęcia dlaczego. Ale potwierdza też zdanie Toveine w stosunku do Logaina. Najwyraźniej ten cholernik nie jest już poskromiony.
— Niemożliwe — mruknęła pod nosem Javindhra, prawie niedosłyszalnie. Tsutama nie lubiła, jak podważano jej twierdzenia. Pevara zatrzymała swoje zdanie dla siebie i zajęła się własną filiżanką. Dotąd w liście nie było żadnej wzmianki godnej poważniejszej dyskusji, wyjąwszy bodaj tylko kwestię tego, jak niby Sashalle miałaby „przewodzić” komukolwiek, a ona wolałaby myśleć o czymkolwiek, tylko nie o losie Sashalle. Herbata smakowała czarną porzeczką. Gdzie Tsutama zdobyła czarne porzeczki o tej porze roku? Być może posłużyła się suszonymi.
— Przeczytam wam pozostałą część listu — oznajmiła Tsutama, a potem rozwinęła stroniczkę i przebiegła wzrokiem do końca. Dopiero potem zaczęła czytać. Najwyraźniej raport Sashalle był bardzo szczegółowy. O czym Najwyższa nie chciała im powiedzieć? Tak wiele podejrzeń. — „Minęło tak wiele czasu, odkąd nie nawiązałam łączności, ponieważ nie bardzo wiedziałam, jak mam sformułować to, co powiedzieć muszę. W końcu jednak doszłam do wniosku, że nie ma innego sposobu, niż tylko przedstawić fakty. Wraz z grupą innych sióstr, którym sumieniom pozostawiam osobiste przyznanie się do tego, co nastąpiło, złożyłam przysięgę wierności Smokowi Odrodzonemu, przysięgę zachowującą ważność do czasu, kiedy stoczona zostanie Tarmon Gai’don”.
Javindhra wyglądała, jakby zaczęła się dusić, ale Pevara szepnęła tylko:
— Ta’veren. — Oczywiście nie mogła powiedzieć nic innego. „Ta’veren” to było jej ulubione wyjaśnienie wszystkich niepokojących plotek, napływających z Cairhien.
Tsutama na moment nie przerwała lektury.
— „Co czynię, czynię dla dobra Czerwonych Ajah i dla dobra Wieży. Jeżeli nie zgadzacie się z moją decyzją, poddam się waszemu wyrokowi. Po Tarmon Gai’don. Jak prawdopodobnie słyszałyście, Irgain Fatamed, Ronaille Vevanios i ja zostałyśmy ujarzmione, kiedy Smok Odrodzony wydostał się na wolność pod Studniami Dumai. Później jednak zostałyśmy Uzdrowione przez mężczyznę o imieniu Damer Flinn, który jest jednym z Asha’manów i najwyraźniej w pełni doszłyśmy do siebie. Jakkolwiek nieprawdopodobnie mogłoby to brzmieć, przysięgam na Światłość, jak też na moją nadzieję zbawienia i odrodzenia, że jest to prawda. Czekam z niecierpliwością na powrót do Wieży, gdzie będę mogła po raz drugi złożyć Trzy Przysięgi i potwierdzić na powrót przynależność do mych Ajah oraz do Wieży”. — Tsutama zwinęła list i lekko pokręciła głową. — Na tym nie koniec, ale reszta listu to tylko cholerne błagania, byśmy uznały te poczynania za dobre dla Ajah i Wieży. — Błysk w jej oczach zdradzał jednoznacznie, że Sashalle może jeszcze pożałować, jeśli uda jej się przeżyć Ostatnią Bitwę.
— Jeżeli Sashalle naprawdę została Uzdrowiona... — zaczęła Pevara, ale nie potrafiła skończyć zdania. Umoczyła usta w herbacie, a za moment znowu podniosła filiżankę i upiła łyk. Możliwość ta wydawała się zbyt cudowna, była nadzieją, która może stopnieć niczym płatek śniegu pod dotykiem dłoni.
— To niemożliwe — jęknęła Javindhra, chociaż bez większego przekonania. Niemniej słowa wyraźnie były skierowane pod adresem Pevary, na wszelki wypadek, żeby pod żadnym pozorem Najwyższa nie wzięła ich do siebie. Głęboki mars uczynił jej oblicze jeszcze bardziej surowym. — Ujarzmienia nie można Uzdrowić. Prędzej owce będą latać! Sashalle musi mieć jakieś urojenia.
— Toveine mogła się mylić — powiedziała Tsutama głosem bardzo zdecydowanym — choć jeśli tak faktycznie jest nie potrafię pojąć, dlaczego ci przeklęci Asha’mani zrobili Logaina jednym z nich, a cóż dopiero dowódcą, niemniej nie wydaje mi się, żeby Sashalle miała się, cholera, mylić w odniesieniu do samej siebie. W jej liście nie ma nic, co świadczyłoby o jakichkolwiek urojeniach. Czasami przeklęta niemożliwość jest niemożliwością tylko do czasu, aż jakaś kobieta udowodni, iż jest inaczej. Czyli tak. Ujarzmienie może być Uzdrowione. Przez mężczyznę. Ta cholerna szarańcza Seanchan zakuwa w łańcuchy wszystkie potrafiące przenosić kobiety, wśród których znalazła się już pewna liczba sióstr. Dwanaście dni temu... Cóż, równie dobrze jak ja wiecie, co się stało. Świat jest dziś miejscem znacznie bardziej niebezpiecznym niż kiedykolwiek od czasu Wojen z Trollokami, a być może i od samego Pęknięcia. Dlatego też, Pevara, postanowiłam pozwolić na realizację twojego planu w stosunku do tych przeklętych Asha’manów. Jest odrażający i ryzykowny, ale, żebym sczezła, nie mamy innego wyboru. Ty i Javindhra zajmiecie się jego wdrożeniem.
Pevara skrzywiła się. Ale powodem nie była myśl o Seanchanach. Byli ludźmi i niezależnie od tego, jak dziwnymi się posługiwali ter’angrealami, w końcu zostaną pokonani. Skrzywiła się, ponieważ mimo wysiłków zapanowania nad rysami twarzy nie potrafiła przejść do porządku nad tym, co Przeklęci zrobili dwanaście dni temu. A nie mógł to być nikt inny, nikt nie potrafiłby uwolnić tyle Mocy naraz. Na ile tylko mogła, starała się nie myśleć o nich, a także o tym, co osiągnęły. Drugi raz skrzywiła się, gdy usłyszała, jak jej przypisuje się autorstwo propozycji nałożenia na Asha’manów więzi zobowiązań. To jednak było pewnie nieuniknione od chwili, gdy przedstawiła Tsutamie sugestię Tarny, równocześnie wstrzymując oddech w oczekiwaniu nieuchronnego wybuchu. Przytoczyła również argument na rzecz zwiększenia rozmiaru połączonych kręgów i włączenia w nie mężczyzn, czego bezpośrednim powodem była znowuż tamta monstrualna demonstracja Mocy. Ku jej zaskoczeniu żaden wybuch nie nastąpił. Tsutama powiedziała tylko, że się zastanowi, a potem zażądała, aby jej dostarczono z biblioteki odpowiednie materiały na temat kręgów i mężczyzn. Po raz trzeci wszakże skrzywiła się, słysząc, że ma pracować z Javindhrą. W chwili obecnej miała dość na głowie, a poza tym współpraca z Javindhrą nigdy jej się dobrze nie układała. Tamta przeciwstawiała się prawie wszystkim pomysłom, które nie wyszły od niej.
Javindhra wcześniej żywiołowo sprzeciwiała się nakładaniu na Asha’manów więzi zobowiązań, przerażona w równej mierze pomysłem posiadania Strażników przez Czerwone, co robienia Strażnikami mężczyzn potrafiących przenosić, niemniej bezpośredni rozkaz Najwyższej zamknął jej usta. Ale i tak znalazła sposób, by zaprotestować:
— Elaida nigdy na to nie pozwoli — mruknęła. Błyszczące oczy Tsutamy pochwyciły jej spojrzenie. Koścista kobieta z widocznym wysiłkiem przełknęła ślinę.
— Elaida nie dowie się, póki nie będzie za późno, Javindhra. Dotrzymuję jej sekretów: katastrofa ekspedycji przeciwko Czarnej Wieży, katastrofa pod Studniami Dumai... najlepiej, jak potrafię, ponieważ wyniesiona została spośród Czerwonych, ale ona jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin, należy więc do wszystkich Ajah i do żadnych. Oznacza to, że nie jest już Czerwoną, a ta sprawa należy do Czerwonych, nie zaś do niej. — W jej głosie zaczęły pobrzmiewać niebezpieczne tony. I ani razu nie zaklęła. Oznaczało to, iż znajduje się na krawędzi wybuchu furii. — Nie zgadzasz się ze mną w tej kwestii? Zamierzasz poinformować Elaidę, mimo iż w sposób niedwuznaczny powiedziałam, co o tym sądzę?
— Nie, Najwyższa — zapewniła szybko Javindhra, a potem schowała twarz w filiżance. Dziwne, ale można było odnieść wrażenie, że skrywa uśmiech.
Pevara poprzestała na przeczącym ruchu głowy. Jeżeli nie było innego wyjścia, a ona doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma, wówczas Elaida nie może się o niczym dowiedzieć. Dlaczego Javindhra się uśmiechała? Zbyt wiele podejrzliwości.
— Jestem nadzwyczaj zadowolona, że obie się ze mną zgadzacie — ucięła sucho Tsutama, odchylając się na oparcie fotela. — Proszę, możecie już iść.
Zostało jeszcze tylko tyle czasu, ile trzeba było na odstawienie filiżanek i wykonanie ukłonów. Wśród Czerwonych, kiedy Najwyższa rozkazywała, wszystkie słuchały, włącznie z Zasiadającymi. Jedynym wyjątkiem, wedle prawa Wieży, było głosowanie w Komnacie, ale i tu niektóre z Najwyższych potrafiły tak wszystko zorganizować, by każde głosowanie, na którym im zależało, szło po ich myśli. Pevara była pewna, że Tsutama zamierzała być jedną z nich. Zanim się to jednak stanie, walka będzie z pewnością nieprzyjemna. Miała tylko nadzieję, że będzie w stanie odpłacić pięknym za nadobne.
W korytarzu Javindhra wymamrotała coś na temat korespondencji i zanim Pevara zdążyła odpowiedzieć bodaj słowo, pomknęła po białych płytkach posadzki, naznaczonych czerwonym Płomieniem Tar Valon. Pevara wprawdzie nie zamierzała niczego komentować, ale pewna była — równie mocno jak tego, że brzoskwinie są trujące — iż z tamtej będzie niewielki pożytek, a wszystko spadnie na jej głowę. Światłości, to była najgorsza rzecz z możliwych, w najgorszym możliwym momencie.
W swoich apartamentach zabawiła tyle tylko, ile trzeba było, aby zabrać szal z długimi frędzlami i sprawdzić godzinę — za kwadrans południe; poczuła jakby rozczarowanie, że wskazania jej zegara zgadzały się z godziną na czasomierzu Tsutamy — a potem opuściła kwatery Czerwonych i pospieszyła ku dolnym kondygnacjom Wieży, gdzie poniżej kwater sióstr znajdowały się powszechnie dostępne rewiry. Szerokie korytarze oświetlały jasno stojące lampy z odblaśnikami, ale ludzi na nich prawie nie było, przez co przypominały ponure jaskinie o surowych, białych ścianach z gzymsami pod sufitem. Poruszające się niekiedy od przeciągów jaskrawo ubarwione arrasy wyglądały złowieszczo, jakby jedwabie i wełny nagle obudziły się do życia. Nieliczni ludzie, jakich spotkała, bez wyjątku należeli do służby, wszyscy mieli Płomień Tar Valon na piersiach i skrupulatnie przykładali się do swych obowiązków, przerywając je tylko na moment pospiesznego ukłonu. Dzięki temu nie musieli podnosić oczu. W sytuacji, w której Ajah praktycznie rzecz biorąc, podzieliły się na zwalczające obozy, atmosfera w Wieży była ciężka od napięcia oraz antagonizmów i łatwo zarażała służących. A przynajmniej napełniała ich przerażeniem.
Nie była tego pewna, ale przypuszczała, iż w Wieży nie mogło zostać więcej niż dwieście sióstr. Większość bez szczególnej potrzeby nie opuszczała kwater swoich Ajah, dlatego też nie spodziewała się żadnej dziś spotkać. Kiedy więc na kilkustopniowym podejściu łączącym korytarz boczny z głównym zobaczyła Adelornę Bastine, zaskoczyło to ją tak, że aż się wzdrygnęła. Adelorna, która mimo całkowitego braku pretensji do statecznej sylwetki, jakoś potrafiła swej szczupłej postaci nadać imponujący wyraz, przeszła obok, jakby zupełnie nie dostrzegając Pevary. Saldaeanka miała na sobie szal — obecnie poza kwaterami Ajah nie sposób było uświadczyć kobiety bez szala — a za nią szło trzech jej Strażników. Różniący się od siebie fizycznie jak to tylko możliwe, wszyscy mieli przypasane miecze, a ich oczy nawet na moment nie traciły czujności. Strażnicy z mieczami, najwyraźniej strzegący swej Aes Sedai... w Wieży! Ostatnimi czasy widok ten był już dość powszechny, Pevara jednak za każdym razem czuła, jak łzy prawie napływają jej do oczu. Tyle że powodów do płaczu było zbyt wiele. Zamiast martwić się akurat tym, lepiej zająć się sprawą, w której można coś zdziałać.
Tsutama mogła wydać rozkaz nałożenia na Asha’manów więzi zobowiązań, mogła zakazać im informowania Elaidy, ale lepiej porozmawiać z siostrami, które — niewykluczone — rozważały ten pomysł na własną rękę, zwłaszcza w obliczu plotek o trzech Czerwonych siostrach zabitych przez mężczyzn w czerni. Jedną z tych, które miała na myśli, była Tarna Feir, zacznie więc od poufnej rozmowy z nią. Może poda jej imiona innych, podobnie usposobionych. Największym problemem i tak będzie nawiązanie w tej sprawie kontaktu z Asha’manami. Najprawdopodobniej się nie zgodzą, choćby dlatego, że sami już nałożyli więź zobowiązań na pięćdziesiąt jeden sióstr. Światłości świata, pięćdziesiąt jeden! Najlżejsza wzmianka na ten temat będzie wymagała siostry o nadzwyczajnych talentach dyplomatycznych i zdolności wysławiania się. Oraz żelaznych nerwach. Wciąż obracała w głowie rozmaite imiona, gdy dostrzegła kobietę, z którą miała się spotkać; stała na umówionym miejscu, pozornie przyglądając się długiemu gobelinowi.
Drobną, ale smukłą, zawsze otaczała iście królewska aura. Teraz odziana była w bladosrebrne jedwabie, wykończone u nadgarstków i dekoltu nieco ciemniejszą koronką. Na pierwszy rzut oka Yukiri wydawała się całkowicie pochłonięta zdobną materią i zupełnie spokojna. Pevara raz tylko widziała ją w stanie, który mógł się kojarzyć ze zdenerwowaniem — a przecież przesłuchanie Talene mogłoby zszargać nerwy niejednej. Yukiri była oczywiście sama, chociaż ostatnimi czasy ponoć wspominała tu i ówdzie o ponownym wzięciu sobie Strażnika. Bez wątpienia u podstaw tej decyzji spoczywała zarówno obecna sytuacja w Wieży, jak i ich osobiste położenie. Pevara też by nie pogardziła Strażnikiem czy dwoma.
— Jest w tym bodaj ziarno prawdy czy to wszystko fantazja tkacza? — zapytała, dołączając do tamtej. Gobelin przedstawiał bitwę z trollokami z czasów dawno minionych, albo przynajmniej coś w tym stylu. Większość artystycznych przedstawień powstawała długo po fakcie, a tkacze zazwyczaj opierali się wyłącznie na ustnych przekazach. Ten gobelin był na tyle stary, że rozpadłby się, gdyby nie został zabezpieczony Mocą.
— Znam się na gobelinach mniej więcej tak, jak świnia na kowalstwie, Pevara. — Mimo całej elegancji Yukiri zazwyczaj wcześniej czy później zdradzała swoje wiejskie pochodzenie. Poprawiła szal na ramionach, zafalowały srebrno-szare frędzle. — Spóźniłaś się, a więc załatwmy wszystko szybko. Czuję się jak kura obserwowana przez lisa. Marris załamała się tego ranka i sama przyjęłam od niej przysięgę posłuszeństwa, podobnie jak w wypadku innych, jej “jeszcze jedna” jest poza Wieżą. Sądzę, że z buntowniczkami... — zamilkła na widok dwu służących, zbliżających się korytarzem; niosły wielki wiklinowy kosz z praniem, z którego wystawały schludnie złożone pościele. Pevara westchnęła. Na początku wszystko wyglądało tak zachęcająco. Przerażająco i przytłaczająco również, niemniej początek wydawał się znakomity. Talene znała imię tylko „jeszcze jednej” Czarnej siostry, aktualnie przebywającej w Wieży, kiedy jednak Atuan została porwana — Pevara wolała nazywać to „aresztowaniem”, choć przy okazji naruszała co najmniej połowę praw Wieży i wiele wiążących obyczajów — kiedy więc Atuan bezpiecznie znalazła się w ich rękach, szybko nakłoniona została do wyjawienia imion bliskich jej sercu: Karale Sanghir, Szara Domani, Marris Thornhill, Brązowa Andoranka. Z nich dwu tylko Karale miała Strażnika, ale on również okazał się Sprzymierzeńcem Ciemności. Na szczęście, kiedy tylko dowiedział się, że jego Aes Sedai go zdradziła, zdołał przyjąć truciznę w piwnicznym pomieszczeniu, gdzie był przetrzymywany w trakcie przesłuchania Karale. „Na szczęście” było w tym wypadku dość dziwnym określeniem, ale przecież Różdżka Przysiąg działała tylko na te, które potrafiły przenosić, samozwańczych śledczych było zaś zbyt mało, aby mogły strzec i doglądać więźniów. Początki były więc obiecujące, choć trudne, ale teraz znalazły się w impasie, który z pewnością potrwa do chwili, gdy jedna z wymienionych wróci do Wieży. Na razie więc mogły tylko zgłębiać wydobyte zeznania, szukając sprzeczności między tym, co siostry twierdziły, że robiły, a tym, czego można było dowieść; zadanie to dodatkowo utrudniał fakt, iż większość sióstr w typowy dla siebie sposób wypowiadała się nadzwyczaj niejasno o swoich przedsięwzięciach. Oczywiście, Talene i pozostałe trzy natychmiast doniosą im, czego się dowiedzą — wymuszała to na nich przysięga posłuszeństwa — ale z pewnością każda wiadomość bardziej doniosła od na przykład: „weź to i zanieś w takie to a takie miejsce”, będzie zaszyfrowana w sposób możliwy do odczytania wyłącznie dla tej, która ją wysłała i tej, dla której była przeznaczona. Niektóre tego typu informacje strzeżone były splotem, który powodował zniknięcie atramentu, kiedy niepowołane ręce łamały pieczęć — sztuczka wymagała tak niewielkich ilości Mocy, że łatwo pozostawała niezauważona, a poza tym najwyraźniej nie istniał sposób złamania zabezpieczeń. Nawet jeśli słowo „impas” wydawało się zbyt mocne, trzeba było przyznać, iż fala sukcesów została zredukowana do zwykłego strumyczka. I przez cały czas istniało niebezpieczeństwo, że zwierzyna dowie się o urządzanym na nią polowaniu i sama zmieni się w myśliwych. Niewidzialne myśliwe teraz były niewidzialną zwierzyną. Niemniej dysponowały imionami czterech sióstr gotowych przyznać, że są Sprzymierzeńcami Ciemności, choć zapewne Marris równie szybko jak pozostałe trzy oznajmi, iż odrzuca Cień, żałuje za grzechy i ponownie oddaje się pod opiekę Światłości. Materiału było dość, żeby przekonać każdą siostrę. Czarne Ajah rzekomo wiedziały o wszystkim, co trafiało do gabinetu Elaidy, jednak być może rzecz warta była ryzyka. Pevara nie potrafiła przekonać się do hipotezy Talene, że sama Elaida jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Mimo wszystko inicjatywa poszukiwań wyszła od niej. Zasiadająca na Tronie Amyrlin była w stanie poderwać całą Wieżę. Może rewelacje o prawdziwym istnieniu Czarnych Ajah zdołają dokonać tego, czego nie spowodowało pojawienie się armii rebeliantek, może wreszcie Ajah przestaną reagować na siebie niczym rozjuszone koty i odnajdą zagubioną jedność. Rany Wieży domagały się radykalnych środków. Służące oddaliły się poza zasięg głosu i Pevara już miała sformułować krążącą po głowie propozycję, kiedy Yukiri powiedziała: — Ostatniej nocy Talene otrzymała wiadomość nakazującą jej stawić się przed ich „Najwyższą Radą”. — Jej usta skrzywiły się z niesmakiem, jakby jadła coś okropnego. — Jak twierdzi, zdarza się to tylko wówczas, kiedy wezwaną czeka jakiś zaszczyt albo nadzwyczaj poważne zadanie. Albo kiedy ma być poddana przesłuchaniu. — Jej wargi wciąż mełły poprzednie paskudztwo. Z tego co się dowiedziały, środki, jakich Czarne Ajah używały podczas interrogacji, były równie ohydne, co niewiarygodne. Wbrew woli zmusić kobietę, żeby dołączyła do kręgu? Wykorzystać krąg do zadawania bólu? Pevara czuła, jak wywraca się jej żołądek. — Talene nie sądzi, aby czekał ją jakiś zaszczyt bądź zadanie — ciągnęła — a więc błagała, żeby ją gdzieś ukryć. Saerin zamknęła ją w pomieszczeniu na najniższym poziomie piwnic. Talene może się mylić, ale zgadzam się z Saerin. Pozwolić jej pójść, to jak wpuścić psa do kurnika i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.
Pevara od jakiejś chwili przyglądała się gobelinowi, wiszącemu ponad ich głowami. Zbrojni wymachiwali mieczami i toporami, wbijali włócznie i halabardy w wielkie, człekokształtne postaci o pyskach dzików i wilków, z koźlimi i baranimi rogami. Bez wątpienia tkacz widział na własne oczy trolloki. Albo przynajmniej ich dokładne wizerunki. Ramię w ramię z trollokami walczyli ludzie. Sprzymierzeńcy Ciemności. Niekiedy walka z Cieniem wymagała rozlewu krwi. I rozpaczliwych środków.
— Niech Talene idzie na to spotkanie — zaproponowała. — Wszystkie pójdziemy. Nie będą się nas spodziewać. Możemy je pozabijać, schwytać i tym samym odciąć łeb Czarnej bestii. Najwyższa Rada musi znać imiona wszystkich. Zniszczymy Czarne Ajah.
Yukiri wzięła w dwa smukłe palce frędzle szala Pevary i zaczęła się im ostentacyjnie przyglądać.
— Zaiste, czerwone. Przez chwilę myślałam, że zzieleniały. Wiesz, że tamtych będzie trzynaście. Nawet jeśli część z nich znajduje się poza Wieżą, pozostałe sprowadzą inne siostry.
— Wiem — niecierpliwie odpowiedziała Pevara. Talene okazała się prawdziwą fontanną informacji, z których większość była bezużyteczna, sporo przerażających, niemalże przekraczających zdolność pojmowania. — Pójdziemy wszystkie. Możemy rozkazać Zerah i innym, żeby walczyły po naszej stronie, do Talene i jej zgrai to się również odnosi. Zrobią, co im się każe. — Na początku miała mocno ambiwalentne uczucia wobec tej przysięgi posłuszeństwa, ale z czasem do wszystkiego można przywyknąć.
— To nas osiemnaście przeciwko trzynastu — zamyśliła się Yukiri, ale jej głos brzmiał jakby nazbyt pogodnie. Nawet sposób, w jaki poprawiała szal na ramionach, promieniował pogodą ducha. — Oraz wszyscy, którzy zostaną przez tamte uznani za niezbędnych dla ochrony spotkania. Najbardziej o swoje sakiewki troszczą się złodzieje. — Ostatnie zdanie zabrzmiało denerwująco niczym stare przysłowie. — Najlepiej uznać, że siły będą wyrównane, może ze wskazaniem na “nie”. Jak wiele z nas zginie w zamian za złapanie czy zabicie ilu z nich? A co ważniejsze, ile z nich ucieknie? Pamiętaj, że spotykają się zamaskowane. Jeżeli choć jedna ucieknie, nie będziemy wiedziały, kto to był, ale ona będzie znała nas i wkrótce będą wiedziały wszystkie Czarne Ajah. W moich oczach nie wygląda to na odrąbanie łba kurczakowi, raczej próba zapasów z panterą w ciemnościach. — Pevara otworzyła usta, a potem zamknęła je bez jednego słowa. Yukiri miała rację. Sama powinna policzyć siły i dojść do podobnego wniosku. Z drugiej strony chciała się bić, z czymś, z czymkolwiek i nic dziwnego. Głowa jej Ajah zdradzała objawy szaleństwa; otrzymała rozkaz, by przekonać Czerwone, które zgodnie ze starożytnym zwyczajem na nikogo nie nakładały więzi zobowiązań, żeby teraz postąpiły inaczej, a w grę nie wchodzili jacyś tam mężczyźni, lecz Asha’mani; polowanie na Czarne siostry w Wieży znalazło się w ślepym zaułku. Bić się? Miała ochotę gryźć cegły zębami. Uznała, że ich spotkanie dobiegło końca, w końcu przyszła tylko po to, by się dowiedzieć, jak postępują sprawy z Marris i zebrać gorzkie, jak okazało się, żniwo wiedzy, ale Yukiri wzięła ją pod ramię. — Przejdźmy się jeszcze odrobinę. Stoimy tu już zbyt długo, a chciałabym cię jeszcze o coś zapytać. — W obecnych czasach na widok Zasiadających Komnaty różnych Ajah, przestających ze sobą zbyt długo, plotki rosły niczym grzyby po deszczu. Z jakiegoś powodu rozmowa podczas przechadzki nie wzbudzała większego poruszenia. Nie było w tym sensu, ale tak się sprawy miały. Yukiri dłuższy czas zabrało przejście do sedna sprawy. Płytki posadzki, po której szły, zdążyły się zmienić z zielonej i niebieskiej mozaiki na żółtą i brązową. Wciąż znajdowały się w jednym z głównych korytarzy, łagodnym łukiem spirali okrążającym Wieżę, przeszły pięć pięter, nie spotykając nikogo, zanim wreszcie przemówiła: — Czy Czerwone mają jakieś wiadomości od sióstr z ekspedycji Tovaine?
Pevara omal nie potknęła się o własne stopy. Ale przecież powinna się tego spodziewać. Tovaine nie mogła być jedyną, która napisała z Cairhien.
— Od samej Tovaine — odrzekła, a potem opowiedziała prawie o wszystkim, co znajdowało się w liście Tovaine. W zaistniałych okolicznościach nic innego zrobić nie mogła. Zataiła tylko oskarżenia pod adresem Elaidy oraz datę przybycia listu. Ta pierwsza kwestia pozostawała wyłącznie w gestii jej Ajah, jak wierzyła, podczas gdy druga wymagałaby dalszych wyjaśnień.
— My otrzymałyśmy informacje od Akoure Vayet. — Yukiri przeszła w milczeniu kilka kroków, po czym mruknęła: — Krew i krwawe popioły!
Brwi Pevary uniosły się, jakby kierowane własną wolą. Słyszała wcześniej dosadne słowa z ust Yukiri, ale nigdy przekleństw. Zwróciła jednak uwagę, że tamta też nie powiedziała, kiedy przyszedł list od Akoure. Czy Szare otrzymywały inną jeszcze korespondencję z Cairhien, od sióstr, które złożyły przysięgę Smokowi Odrodzonemu? Nie mogła zapytać. W ramach polowania gotowe były poświęcić za siebie życie, ale sprawy Ajah pozostawały sprawami Ajah.
— Co zamierzasz zrobić z tą informacją?
— Dla dobra Wieży zataimy ją. Wiedzą tylko Zasiadające Komnaty i głowa naszych Ajah. Evanellein jest za usunięciem Elaidy, ale teraz nie możemy do tego dopuścić. W obliczu tego, co się stało z Wieżą, konieczności uporania się z Seanchanami i Asha’manami, być może nigdy nie nadejdzie właściwy moment. — Powiedziała to wszystko tonem nieszczególnie uszczęśliwionym.
Pevara zdusiła nabrzmiewającą w niej irytację. Nie lubiła Elaidy, ale przecież nie trzeba lubić Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Wśród noszących stułę była niezmierzona liczba nie dających się lubić kobiet, ale ich zasługi dla Wieży nie ulegały wątpliwości. Ale czy niewola pięćdziesięciu jeden sióstr może być nazwana zasługą? Czy zasługują na tę nazwę Studnie Dumai, gdzie poległy cztery siostry, a ponad dwadzieścia trafiło w inny rodzaj niewoli, w moc ta’veren? Nieważne. Elaida wywodziła się z Czerwonych, a nazbyt wiele czasu już minęło, odkąd Czerwona doszła do stuły i laski. Gdy tylko pojawiły się buntowniczki, wszystkie te pospieszne działania i nieprzemyślane decyzje stały się sprawą przeszłości, a uratowanie Wieży przed Czarnymi Ajah stanowić będzie odkupienie jej wszystkich porażek.
Oczywiście ujęła to innymi słowami.
— Ona jest odpowiedzialna za nasze poszukiwania, Yukiri, pod jej auspicjami powinnyśmy doprowadzić je do końca. Światłości, wszystkiego, czego się dotąd dowiedziałyśmy, dowiedziałyśmy się przez czysty przypadek, a teraz mamy impas. Jeśli chcemy posunąć się dalej, potrzebujemy autorytetu Zasiadającej na Tronie Amyrlin.
— Nie wiem — powiedziała niepewnie tamta. — Wszystkie cztery potwierdzają, że Czarne wiedzą o wszystkim, co dzieje się w gabinecie Elaidy. — Zagryzła wargę i nerwowo wzruszyła ramionami. — Może gdybyśmy się spotkały z nią samą, gdzieś poza gabinetem...
— Tu jesteście. Szukałam was wszędzie.
Pevara z całkowitym spokojem odwróciła się w stronę właścicielki głosu dobiegającego zza ich pleców, ale Yukiri wyraźnie drgnęła i wyszeptała jakieś kwaśne słowa. Jeśli się nie poprawi, będzie równie nieznośna jak Doesine. Albo Tsutama.
Seaine szła w ich stronę szybkim krokiem, aż kołysały się frędzle jej szala, czarne brwi uniosły się na widok spojrzenia Yukiri. Jakie to typowe dla Białych — zawsze logicznych i często ślepych na cały świat. Seaine trochę zbyt często sprawiała wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazły.
— Szukałaś nas? — Yukiri prawie wysyczała te słowa, wspierając dłonie na biodrach. Mimo drobnej postaci potrafiła w przekonujący sposób dać pokaz szalejącego gniewu. Bez wątpienia po części powodem był fakt, że wcześniej dała się podejść, z drugiej strony jednak zdecydowanie uważała, że dla własnego dobra Seaine powinna być wciąż pilnowana, niezależnie od zdania Saerin, a tu proszę... ta sobie chodzi, gdzie chce, i na dodatek sama.
— Ciebie, Saerin, którejkolwiek z nas — spokojnie odparła Seaine. Jej wcześniejsze lęki, strach przed tym, że Czarne Ajah dowiedzą się o zadaniu zleconym przez Elaidę, całkiem już się rozwiały. Błękitne oczy patrzyły ciepło, poza tym jednak cała była typową Białą, kobietą lodowatego panowania nad sobą. — Mam naglące wieści — powiedziała tonem, który wskazywał na coś wręcz przeciwnego. — Oto mniej istotna. Tego ranka wpadł mi w ręce list od Ayako Norsoni, który przyszedł do Wieży kilka dni temu. Z Cairhien. Ona, Tovaine i wszystkie pozostałe wpadły w ręce Asha’manów i... — Przekrzywiła głowę i wpatrywała się to w jedną, to w drugą. — Nie jesteście zaskoczone. Oczywiście. Wy też otrzymałyście listy. Cóż, tak czy siak, w tej sprawie nic już nie można zrobić.
Pevara wymieniła spojrzenia z Yukiri, a potem powiedziała:
— To jest ta mniej nagląca sprawa, Seaine?
Opanowanie Zasiadającej Komnaty w imieniu Białych rozwiało się jak dym, jego miejsce zastąpił grymas zmartwienia, zaciskający usta i rysujący zmarszczkami kąciki oczu. Skurczone w pięści ręce wpiły się w szal.
— Jeśli o nas chodzi, tak. Właśnie wracam ze spotkania z Elaidą. Chciała wiedzieć, jak mi idzie. — Seaine wciągnęła głęboki oddech. — Z odkryciem dowodu na to, iż Alviarin prowadzi zdradziecką korespondencję ze Smokiem Odrodzonym. Naprawdę, za pierwszym razem mówiła tak okrężnie, w tak zawoalowany sposób, że nic dziwnego, iż nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
— Lis już chodzi po moim grobie — szepnęła Yukiri. Pevara przytaknęła. Pomysł, żeby porozmawiać z Elaidą, wyparował niczym letnia rosa. Przekonanie, że Elaida nie jest Czarną Ajah, opierało na tym, iż to ona zainicjowała poszukiwania, ale skoro o nic takiego nie chodziło... Przynajmniej Czarne Ajah nie miały pojęcia o ich istnieniu. To im chociaż zostało. Ale na jak długo?
— Po moim też — dodała cicho.
Alviarin szła przez korytarze niższej Wieży, roztaczając wokół siebie atmosferę spokoju, której to maski nigdy nie zrzucała. Mimo stojących lamp z odblaśnikami noc zdawała się wylewać ze ścian, duchy cieni tańczyły tam, gdzie żadnych nie powinno być. Z pewnością były to tylko igraszki wyobraźni, ale świadomość tego faktu nie płoszyła nieustannego ruchu na skraju pola widzenia. Korytarze były właściwie zupełnie puste, choć właśnie dobiegła końca druga tura kolacji. W obecnych czasach większość sióstr wolała, by jedzenie przynoszono im na pokoje, niemniej najbardziej zdecydowane i uparte z nich okazjonalnie schodziły do refektarza, a tylko zupełna garstka trwała przy dawnych obyczajach. Nie mogła ryzykować, że któraś zobaczy ją podnieconą lub zdjętą pośpiechem; nie powinny dojść do wniosku, że ukradkiem załatwia jakieś niejasne sprawy. Po prawdzie, to w ogóle nie lubiła, jak się jej przyglądano. Na zewnątrz opanowana, w środku aż się gotowała.
Nagle przyłapała się na tym, że wciąż muska palcami miejsce na czole, gdzie dotknął ją Shaidar Haran. Gdzie Wielki Władca naznaczył ją jako swoją. Wraz z tą myślą wezbrała w niej histeria, ale siłą woli zachowała panowanie nad sobą i tylko delikatnie wygładziła suknię. Ten ruch da jakieś zajęcie dłoniom. Wielki Władca ją naznaczył. Najlepiej o tym nie myśleć. Ale w jaki sposób nie myśleć? Wielki Władca... Na jej obliczu niezmiennie trwał wyraz całkowitego opanowania, wewnątrz kłębiło się upokorzenie, nienawiść i coś, co zapewne należałoby nazwać skowytem najczystszego przerażenia. Ale liczył się tylko zewnętrzny spokój. I ziarno nadziei, jakie jej zostało. To też się liczyło. Nadzieja ta dotyczyła kwestii tak dziwnej, że prawie nie zasługującej na swoje miano, ale cenne było wszystko, dzięki czemu można utrzymać się przy życiu.
Zatrzymała się przed gobelinem, na którym kobieta w ozdobnej koronie klęczała przed którąś Amyrlin z minionych wieków i udawała, że mu się przygląda, równocześnie rzucając ukradkowe spojrzenia na lewo i prawo. Korytarz był równie pozbawiony życia, co opustoszały grobowiec. Szybkim ruchem wsunęła rękę za krawędź gobelinu i w jednej chwili już wędrowała z powrotem, ściskając zwitek z wiadomością. Prawdziwy cud, że dotarła do niej tak szybko. Papier zdawał się palić jej dłoń, ale tu nie mogła go przeczytać. Odmierzonym krokiem wracała niechętnie do kwater Białych Ajah. Z pozoru całkowicie spokojna i niewzruszona. Wielki Władca ją naznaczył. Inne siostry będą się jej przyglądały.
Białe były najmniejszymi ze wszystkich Ajah, a obecnie w Wieży przebywało niewiele ponad dwadzieścia sióstr, jej wydało się wszak, że chyba wszystkie zgromadziły się w głównym hallu. Spacer po nieskazitelnie białych płytkach posadzki był niemal wyzwaniem.
Mimo później pory Seaine i Ferane miały szale na ramionach, najwyraźniej wybierały się dokądś, a Seaine uśmiechnęła się do niej współczująco — wzbudzając tym samym w Alviarin mordercze zapędy wobec swej Zasiadającej, która zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy. Na obliczu Ferane nie było nawet śladu sympatii. Zmarszczyła brwi, zdradzając rozgniewanie, na które z pewnością nie pozwoliłaby sobie żadna z pozostałych sióstr. Wszystko co Alviarin mogła uczynić, to zignorować miedzianoskórą kobietę, starając się, by nie zrobić tego w sposób nazbyt ostentacyjny. Ferane nie bardzo kojarzyła się z typową Domani — krępa i przysadzista, z dobroduszną zazwyczaj twarzą i smugą atramentu na nosie — ale Pierwsza Rezonerka posiadała jak najbardziej właściwy swemu pochodzeniu, żywiołowy temperament. Zdolna była do wyznaczenia srogiej pokuty za najdrobniejsze nawet przewinienie, nie mówiąc już o siostrze, która jej zdaniem „zniesławiła” tak siebie, jak Białe.
Ajah nadzwyczaj dotkliwie odczuły hańbę, jaką było pozbawienie jej stuły Opiekunki. Większość gniewała również utrata wpływów. Na każdym kroku gorzały złe spojrzenia i to również w oczach tych, które powinny by posłuszne każdemu jej rozkazowi. Pozostałe demonstracyjnie odwracały się plecami.
Równym, wolnym krokiem pokonała zasieki tych wszystkich spojrzeń i afrontów, ale i tak czuła, że palą ją policzki. Próbowała skupić uwagę wyłącznie na uspokajającym wystroju kwater Białych. Na praktycznie pozbawionych ozdób białych ścianach, wzdłuż których stały lustra w srebrnych oprawach, wisiały pojedyncze gobeliny, przedstawiające pokryte śniegiem szczyty, cieniste lasy, bambusowe gaje prześwietlone ukośnymi promieniami słońca. Od czasu wyniesienia do szala przywoływała te obrazy w chwilach, gdy poszukiwała ukojenia od nadmiaru napięcia. Wielki Władca ją naznaczył. Ścisnęła fałdy sukni, próbując opanować rozedrgane dłonie. Wiadomość zdawała się gorzeć w palcach. Równy, odmierzony krok.
Dwie siostry, które przed momentem minęła, zignorowały jej obecność, ale tylko dlatego, że jej zwyczajnie nie zauważyły. Astrelle i Tesan omawiały kwestię psującej się żywności. „Omawiały” nie było właściwym słowem, kłóciły się — mimo nieporuszonych twarzy ich oczy gorzały, a głosy prawie drżały od przepełniających je emocji. Obie były arytmetyczkami — jakby logikę można było sprowadzić do liczb — i najwyraźniej nie zgadzały się, jak owych liczb należy używać.
— Jeżeli liczyć to wedle Odchylenia Standardowego Radun, wynik jest jedenaście razy większy, niż powinien być — mówiła Astrelle podniesionym głosem. — Co więcej, uważam że nie sposób wytłumaczyć tego inaczej, jak zaznaczającym się wpływem Cienia...
Tesan weszła jej energicznie w słowo, aż zastukały paciorki niezliczonych cienkich warkoczyków.
— Cień, tak, ale Odchylenie Standardowe Radun uważane jest już za zdezaktualizowane. Powinnaś wziąć Pierwszą Regułę Średnich Covane i obliczyć osobno dla zgniłego i gnijącego mięsa. Właściwy wynik jest, jak twierdzę, trzynaście i dziewięć. Nie sprawdziłam go jeszcze w odniesieniu do mąki, fasoli i rzepy, ale wydaje się intuicyjnie oczywiste, że...
Astrelle nadęła się, a ponieważ była pulchną kobietą o pokaźnym łonie, wyglądało to imponująco.
— Pierwsza Reguła Covane? — wybuchła, wchodząc tamtej w słowo. — Nie została jeszcze efektywnie udowodniona. Metody adekwatne i właściwie dowiedzione zawsze są lepsze od jakichś nieeleganckich...
Alviarin przeszła obok nich, uśmiechając się. Ktoś w końcu zauważył, że dłoń Wielkiego Władcy spoczęła na Wieży. Ale żadna wiedza nie pozwoli im odmienić istniejącego stanu rzeczy. Uśmiechała się, ale krótko, ponieważ radość zniknęła jak zdmuchnięta, gdy usłyszała obok siebie głos:
— Też będziesz się krzywić, Ramesa, kiedy cię będą chłostać codziennie przed śniadaniem — powiedziała Norine, zdecydowanie zbyt głośno i najwyraźniej po to, żeby Alviarin usłyszała. Ramesa, szczupła, wysoka kobieta, w haftowanej białą nicią sukni z naszytymi na rękawach dzwoneczkami, wyglądała na zdziwioną sposobem, w jaki się do niej zwrócono i zapewne było to niekłamane zdziwienie. Norine miała tylko garstkę przyjaciółek, ale teraz ciągnęła dalej, rzucając spojrzenia w stronę Alviarin, żeby upewnić się, czy ta słyszy: — Jest rzeczą całkowicie irracjonalną nazywanie pokuty prywatną i udawanie, że się nic nie stało, kiedy pokutę wyznaczyła Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Ale trzeba ci wiedzieć, że jej racjonalność moim zdaniem była zawsze mocno przeceniana.
Na szczęście Alviarin zostało naprawdę niewiele do własnych apartamentów. Weszła do środka, starannie zamknęła za sobą drzwi i zasunęła zasuwkę. Zapewne żadna z sióstr nie będzie miała ochoty jej przeszkadzać, ale nie dlatego przeżyła dotąd, że podejmowała ryzyko, którego podejmować nie musiała. Lampy świeciły, na białym marmurowym kominku płonął niewielki ogień, rozpraszając chłód wczesnowiosennego wieczoru. Przynajmniej służba wciąż wypełniała swoje obowiązki. Lecz nawet służba wiedziała.
Po jej policzkach zaczęły w milczeniu płynąć łzy upokorzenia. Miała ochotę zabić Silvianę, oznaczałoby to jednak tylko tyle, że każdego ranka chłostałaby ją nowa Mistrzyni Nowicjuszek, póki Elaida się nie zmiłuje. Wyjąwszy tylko to, że Elaida nigdy się nie zmiłuje. Zabicie jej pewnie miałoby więcej sensu, ale tego rodzaju morderstwa należało ostrożnie reglamentować. Zbyt wiele niewyjaśnionych śmierci z pewnością wywołałoby pytania, może nawet niebezpieczne.
Zrobiła wszakże wszystko, co tylko mogła, żeby zaszkodzić Elaidzie. Wieści od Katerine na temat tamtej bitwy szerzyły się wśród Czarnych Ajah i przedostawały nawet do innych. Podsłuchała siostry nie należące do Czarnych, jak w szczegółach omawiały historię Studni Dumai, a jeżeli szczegóły rozrastały się w miarę opowiadania, tym lepiej. Wkrótce podobny los czeka wieści z Czarnej Wieży, które zapewne rozniosą się po Białej Wieży w ten sam sposób. Szkoda, że tego nie wystarczy, aby Elaidę pogrążyć w niełasce i doprowadzić do jej detronizacji — a nie wystarczy w obliczu tych przeklętych buntowniczek właściwie już u bram Tar Valon. Niemniej, mając na głowie Studnie Dumai i tamtą katastrofę w Andorze, nie będzie mogła zniweczyć tego, co Alviarin już udało się zbudować. Rozkazano jej strzaskać Białą Wieżę od środka. Siać niezgodę i zamęt w każdym krańcu Wieży. Kiedy usłyszała ten rozkaz, jakaś jej część zareagowała bólem, jakaś jej część wciąż jeszcze ten ból czuła, ale Wielki Władca był depozytariuszem zasadniczej części jej lojalności. Dziełem samej Elaidy było pierwsze pęknięcie w Wieży, Alviarin natomiast zniszczyła jej połowę tak, że nie nadawała się już do naprawy.
Nagle zrozumiała, że znowu dotyka tego miejsca na czole i natychmiast opuściła rękę. Nie było tam żadnego znamienia, nic, co można wyczuć lub zobaczyć. Ale za każdym razem, gdy patrzyła w lustro, nie potrafiła się powstrzymać, żeby nie sprawdzać. I czasami wydawało jej się, że inni przyglądają się jej czołu, jakby widzieli coś, co umknęło jej oczom. To były niemożliwe, irracjonalne myśli, a przecież ciągle powracały. Otarła łzy z twarzy wierzchem dłoni wciąż ściskającej wiadomość zza gobelinu, drugą wyciągnęła dwie następne z sakwy przy pasie i podeszła do biurka pod ścianą.
Biurko było całkiem zwyczajne, pozbawione zdobień, podobnie jak większość jej mebli, co, jak podejrzewała, stanowiło tylko wynik indolencji rzemieślników. Zresztą kwestia była bez znaczenia, jak dotąd meble wywiązywały się z przeznaczonych im funkcji i tylko to było ważne. Położyła trzy wiadomości na blacie biurka obok małej, poszczerbionej miedzianej miseczki, potem z sakwy wydobyła klucz, otworzyła okuty mosiądzem kufer stojący obok i zaczęła przeglądać zgromadzone w nim skórzane segregatory, póki nie znalazła poszukiwanego — wszystkie były otoczone osłonami, tak że w wypadku, gdyby dotknęła ich niepowołana ręka, atrament natychmiast by zniknął. W użyciu funkcjonowało zbyt wiele szyfrów, aby miała obciążać pamięć znajomością wszystkich. Utrata tych materiałów byłaby ciężkim ciosem, ich odtworzenie wiązałoby się z istną męką, stąd mocny kufer i dobry zamek.
Szybko rozdarła cienkie paski papieru chroniące wiadomość zza gobelinu, przysunęła je do płomienia lampy, a potem upuściła do miski, w której się dopaliły. Na paskach były tylko wskazówki odnośnie do tego, gdzie zostawić wiadomość, po jednej dla każdej z kobiet w długim łańcuchu, plus kilka dodanych wyłącznie dla kamuflażu liczby stadiów, jakie musiała pokonać wiadomość. Więcej środków ostrożności nie sposób było przedsięwziąć. Nawet siostry bliskie jej sercu wierzyły jej nie bardziej niż ona im. Tylko trzy z grona Najwyższej Rady znały jej tożsamość, a gdyby istniała taka możliwość, nie dopuściłaby nawet do tego. Nigdy dosyć środków ostrożności, zwłaszcza w obecnych czasach.
Po odczytaniu — pochylona zdekodowała wiadomość, zapisując jawny tekst na drugiej kartce — sam tekst potwierdził tylko jej przeczucia z ubiegłej nocy, kiedy Talene się nie pojawiła. Tamta opuściła kwatery Zielonych wczesnym rankiem, zabierając ze sobą tylko juki i niewielki kuferek. Ponieważ nie miała służby, niosła wszystko sama. Nikt najwyraźniej nie wiedział, dokąd się udała. Zasadniczą kwestią pozostawało, czy przeraziła się wezwania przed Najwyższą Radę, czy chodziło o coś zupełnie innego? O coś innego, zdecydowała Alviarin. Talene patrzyła na Yukiri i Doesine, jakby oczekiwała od nich... wskazówki. Pewna była, że jej się nie zdawało. A może? Niemniej to było już najdrobniejsze ziarnko nadziei. Musi chodzić o coś więcej. Naprawdę potrzebowała zagrożenia dla Czarnych, w przeciwnym razie Wielki Władca mógł przestać je chronić.
Ze złością oderwała dłoń od czoła.
Ani razu nie brała pod uwagę wykorzystania skrzętnie ukrytego, małego ter’angreala, żeby wezwać Mesaanę. Przede wszystkim, co było absolutnie najważniejsze, tamta z pewnością zamierzała ją zabić, wyraźnie wbrew założeniom ochrony zapewnianej przez Wielkiego Władcę. W tej samej chwili gdy ochrona ta zniknie. Widziała przecież twarz Mesaany, poznała jej upokorzenie. Żadna kobieta nie zapomni o czymś takim, zwłaszcza jedna z Wybranych. Każdej nocy śniła o zabiciu Mesaany, często na jawie wyobrażała sobie, jak można tego dokonać — tylko w sytuacji, gdy uda jej się podejść ją tak, żeby o tym nie wiedziała. Tymczasem potrzebne były jej dalsze dowody. Najprawdopodobniej ani w oczach Mesaany, ani Shaidara Harana zachowanie Talene nie będzie potwierdzeniem niczego. Czasami, choć nadzwyczaj rzadko, zdarzało się przecież, że siostry panikowały i uciekały, a przypuszczenie, iż Mesaana oraz Wielki Władca są tego nieświadomi, oznaczało dopraszanie się o kłopoty.
Przytknęła po kolei do płomienia świecy zaszyfrowaną wiadomość i jej jawną treść, a potem trzymała każdą kartkę za rożek, póki ogień niemal nie poparzył palców i dopiero wtedy upuszczała na kopczyk popiołów w misce. Za pomocą gładkiego, czarnego kamienia, który służył jej za przycisk do papierów, miażdżyła je dokładnie i mieszała popioły. Nie wydawało jej się prawdopodobne, by ktoś potrafił odtworzyć słowa ze spalenizny, ale mimo to...
Wciąż na stojąco odcyfrowała dwie pozostałe wiadomości i dowiedziała się, że Yukiri oraz Doesine śpią w pokojach zabezpieczonych przed wtargnięciem. Nie było w tym nic zaskakującego — w obecnych czasach dotyczyło to pewnie większości sióstr w Wieży — ale oznaczało, że porwanie ich może być trudne. Takie przedsięwzięcia zazwyczaj przeprowadzano najgłębszą nocą, rękoma sióstr z macierzystych Ajah danej kobiety. Zresztą wciąż się może okazać, że te spojrzenia były efektem zbiegu okoliczności albo igraszką wyobraźni. Powinna się nad tym zastanowić raz jeszcze.
Z westchnieniem wzięła z kufra kilka małych segregatorów i miękko osunęła się na wyściełane poduszką z gęsiego pierza krzesło za biurkiem. Niemniej okazało się, że ruch był i tak zbyt gwałtowny, siadając, skrzywiła się z bólu. Zdusiła nabrzmiewający w gardle jęk. Z początku poniżenie, jakiego przysparzały jej rózgi Silviany, uznawała za znacznie gorsze od bólu, ale ból przez to nie znikał. Jej pośladki były jednym siniakiem. A jutro Mistrzyni Nowicjuszek pogorszy jeszcze stan rzeczy. A pojutrze i następnego dnia... Ponura wizja niekończących się dni wycia pod rózgą Silviany i unikania spojrzeń sióstr, które doskonale wiedziały, co się dzieje w gabinecie Mistrzyni Nowicjuszek.
Spróbowała odegnać od siebie te myśli, umoczyła nową stalówkę w atramencie i zaczęła pisać zaszyfrowane rozkazy na cienkich karteczkach papieru. Talene, rzecz jasna, należy znaleźć i sprowadzić z powrotem. Na karę i egzekucję, jeśli tylko zwyczajnie spanikowała, w przeciwnym zaś wypadku, to znaczy, jeżeli znalazła sposób na złamanie przysiąg... Alviarin tej właśnie nadziei się trzymała, gdy kazała dokładnie obserwować Yukiri i Doesine. Znajdzie się jakiś sposób, żeby je pojmać. A jeśli nawet okaże się, że wszystko było rzeczą przypadku i imaginacji, na pewno jakaś korzyść przyjdzie z ich przesłuchania. Sama będzie kierować strumieniami kręgu. Na pewno się uda.
Zatopiona w pisaniu, nie zdawała sobie sprawy, że jej uniesiona dłoń błądzi po czole, poszukując niewidzialnego znamienia.
Promienie popołudniowego słońca kładły się ukosem pod koronami wysokich drzew, rosnących na grzbiecie wzgórza ponad wielkim obozem Shaido, w powietrzu tańczyły plamki światła, ptaki śpiewały w gałęziach. W trzepocie barw przemykały sójki i jakieś czerwone ptaki. Galina zapatrzyła się w górę i uśmiechnęła. Rankiem spadł ulewny deszcz, po którym zostały rozproszone wolno płynące obłoki, lecz w powietrzu wciąż czuć było chłodne tchnienie. Siwa klacz Galiny o łukowato sklepionej szyi i żywym chodzie z pewnością musiała wcześniej należeć do jakiejś szlachcianki lub bogatego kupca. Nikt inny — prócz, oczywiście, siostry — nie mógłby sobie pozwolić na tak szlachetne zwierzę. Uwielbiała przejażdżki na klaczy, której dała imię Chyża, ponieważ któregoś dnia miała ją chyżo ponieść ku wolności; wolny czas samotności wykorzystywała na rozmyślania o tym, co z odzyskaną wolnością pocznie. Miała już szczegółowe plany, jak odpłaci tym, którzy ją zawiedli, poczynając od Elaidy. Rozkoszowała się każdym etapem tych planów, najwięcej radości dostarczał jej sam moment ich zwieńczenia.
Radość tę wszakże odczuwała w sposób niezmącony tylko wówczas, gdy udawało jej się zapomnieć, że przywilej samotnych wycieczek stanowił jedynie szczególnie dobitną oznakę faktu, iż Therava posiadała ją bez reszty, podobnie jak grubą, białą szatę, którą nosiła, jej wysadzany ognistymi łzami pasek i obrożę. I jak zawsze, wraz z tą myślą jej uśmiech przeszedł w ponury grymas. Ozdóbki dla pieska, który mógł się bawić do woli, ale tylko w chwilach, gdy nie zabawiał swojej pani. Przecież nie mogła zdjąć tych drogocennych symboli swej niewoli, nawet tutaj. Ktoś mógłby zobaczyć. Przyjechała w to miejsce, aby być jak najdalej od Aielów, ale skąd pewność, że nie ma ich w lesie? Therava mogła się dowiedzieć o jej wypadach. Niełatwo przyznać, ale rozpaczliwie bała się sokolookiej Mądrej. Therava nawiedzała jej sny i nigdy nie były one przyjemne. Często budziła się spocona i zalana łzami. Pobudka z koszmaru przynosiła zawsze ulgę, choć często do rana już nie potrafiła zmrużyć oczu.
Podczas tych przejażdżek nie wiązał jej żaden wyraźny rozkaz zabraniający ucieczki, ale to tylko pogłębiało jej rozgoryczenie. Therava wiedziała, że Galina wróci, niezależnie jak źle była traktowana, ponieważ tak naprawdę niewoliła ją nadzieją, iż pewnego dnia zdjęta zostanie z niej ta przeklęta przysięga posłuszeństwa. I będzie znowu mogła przenosić, kiedy i jak zechce. Sevanna czasami kazała jej przenosić, czy podczas wykonywania jakichś podłych obowiązków, czy po prostu dlatego, żeby zademonstrować swą władzę, zdarzało się to jednak tak rzadko, iż łaknęła nawet tych nielicznych okazji, kiedy przynajmniej mogła na moment objąć saidara. Therava natomiast nadzwyczaj rzadko pozwalała jej zaledwie dotknąć źródła, a choć Galina błagała i pełzała przed nią, nie było mowy o przeniesieniu bodaj strumyczka. Niekiedy długo czołgała się w prochu, błagając o ten jeden okruch Mocy — na nic. Przyłapała się na tym, że zgrzyta zębami i zmusiła się, by przestać.
Może tę przysięgę anulować można nie tylko różdżką znajdującą się w posiadaniu Theravy, ale również Różdżką Przysiąg w Wieży, skąd jednak wziąć pewność? Mimo wszystko nie były identyczne. Wedle jej zrozumienia różnice dotyczyły tylko oznaczeń, ale niewykluczone, że były to różnice decydujące. Nie ośmieliłaby się uciec bez różdżki Theravy. Mądra często zostawiała ją na wierzchu w namiocie, ale powiedziała wcześniej: „Nigdy nie weźmiesz jej do ręki”.
Tak więc Galina mogła dotknąć grubego jak nadgarstek białego pręta, głaskać jego gładką powierzchnię, ale jakkolwiek próbowała, nie potrafiła zamknąć na nim ręki. Chyba żeby ktoś jej podał różdżkę... Liczyła, że jej świadomość nie zakwalifikuje tego, jako „wzięcia do ręki”. Na pewno. Myśl, że mogłaby się mylić, napawała ją najgłębszym przerażeniem. Rozpaczliwa tęsknota, jaka musiała być widoczna w jej oczach, gdy patrzyła na różdżkę, potrafiła wywołać jeden z rzadkich uśmiechów na twarzy Theravy.
„Czy moja mała Lina chce się uwolnić od przysięgi?” — pytała wówczas szyderczo. — „A więc Lina musi być dobrym pieskiem, ponieważ zastanowię się, czy ją uwolnić tylko wtedy, kiedy uznam, że nawet bez przysięgi pozostanie wiernym pieskiem”.
Całe życie w roli zabawki Theravy i przedmiotu jej wybuchów? Dziewczynka do bicia, służąca Theravie do wyładowania wściekłości na Sevannie? Trwoga nie była właściwym słowem do wyrażenia tego, co czuła wobec takiej perspektywy. Najgłębsza zgroza była bardziej odpowiednim pojęciem. Obawiała się, że w takiej sytuacji może oszaleć. A równocześnie obawiała się, że być może w szaleństwo też nie zdoła uciec.
Zupełnie podłamana, osłoniła oczy dłonią i oceniła wysokość słońca na niebie. Therava luźno zasugerowała jej, że ma być przed zachodem, a zatem pozostały jej przynajmniej dwie godziny, westchnęła jednak z żalem i ruszyła po stoku w kierunku drzew otaczających obóz. Mądre lubowały się w wymuszaniu posłuszeństwa, bez uciekania się do bezpośrednich rozkazów. Tysiąc sposobów zmuszenia jej, by pełzała. Jeśli zależy jej na bezpieczeństwie, musi najlżejsze sugestie tamtej brać jako rozkazy. Kilkuminutowe spóźnienie sprowadzało kary, na wspomnienie których Galina jeszcze teraz się krzywiła, równocześnie popędzając klacz do szybszego biegu wśród drzew. Therava nie dopuszczała żadnych wymówek.
Nagle zza grubego pnia drzewa wyszedł Aiel i zastąpił jej drogę; był bardzo wysoki, odziany w cadin’sor, włócznie miał zatknięte za paski uprzęży podtrzymującej na plecach futerał z łukiem, zasłona zwisała na piersi. Bez słowa schwycił jej konia za uzdę.
Przez krótką chwilę przyglądała mu się z niedowierzaniem, potem uniosła się w siodle.
— Głupcze! — warknęła. — Przecież musisz już wiedzieć kim jestem. Puść konia, albo Sevanna i Therava na zmianę będą cię obdzierać ze skóry!
Twarze Aielów rzadko zdradzały ich uczucia, wydało jej się jednak, że oczy tego nieznacznie się rozszerzyły. Zanim jednak zdołała to zinterpretować, chwycił ją wielką dłonią za szatę i ściągnął z siodła. Krzyknęła.
— Bądź cicho, gai’shain — powiedział, ale w taki sposób jakby mu było obojętne, czy posłucha.
W swoim czasie pewnie by musiała, ale od kiedy się rozniosło, że musi wykonywać wszystkie polecenia, natychmiast wielu zabawiało się najgłupszymi pomysłami, które bez reszty zajmowały jej czas, gdy niepotrzebna była Sevannie i Theravie; później Mądre ograniczyły ilość rozkazodawców do kilku spośród nich i oczywiście samej Sevanny. Dlatego teraz wrzeszczała i wierzgała w desperackiej nadziei, że przyciągnie uwagę kogoś, kto wiedział, iż należy wyłącznie do Theravy. Szkoda, że nie pozwalano jej nosić noża. Dlaczego ten człowiek jej nie rozpoznał, dlaczego nie wiedział, co oznaczają obroża i pasek? Obóz wprawdzie był tak ogromny, że jego mieszkańcy mogliby stanowić populację niejednego miasta, niemniej z pozoru wszyscy znali pokojowego pieska z mokradeł, należącego do Theravy. Therava na pewno obedrze go ze skóry, a Galina będzie się cieszyć każdą chwilą krwawego widowiska.
Natychmiast okazało się, że i tak z noża nie miałaby żadnego pożytku. Mimo szarpaniny napastnik obezwładnił ją z łatwością i nasunął jej kaptur na twarz, zasłaniając oczy — część materii wepchnął do ust, resztą omotał głowę. Schwycił ją za nogi, a następnie ciasno związał nadgarstki oraz kostki.
Łatwo, jakby była dzieckiem! Wciąż jeszcze się ciskała, ale były to próżne wysiłki.
— Chciał jakiegoś gai’shain, który nie byłby Aielem, Gaul, ale gai’shain w jedwabiach, klejnotach i na koniu? — zapytał męski głos, a Galina zesztywniała. Głos nie należał do Aiela. Pobrzmiewał w nim akcent z Murandy! — Z pewnością nie takie są wasze zwyczaje, nieprawdaż?
— Shaido. — Słowo padło z ust Aiela niczym przekleństwo.
— Cóż, potrzeba jeszcze kilku, jeśli chcemy mieć pewność. Może nawet więcej. Tam na dole są dziesiątki tysięcy w bieli, ona może być wszędzie wśród nich.
— Wydaje mi się, że ta, którą złapaliśmy, może powiedzieć Perrinowi Aybarze wszystko, co chciałby wiedzieć, Fagerze Nealdzie.
Jeśli rzec, że Galina wcześniej zesztywniała, to teraz zupełnie ją sparaliżowało. W żołądku rosła kula lodu, w sercu druga. Tych ludzi wysłał Perrin Aybara? Gdyby zaatakował Shaido i zginął podczas próby oswobodzenia żony, na nic wszystko, co udało jej się uzyskać u Faile. Na wieść o śmierci męża Faile przestałoby na czymkolwiek zależeć, a pozostali nie mieli żadnych sekretów, które można wykorzystać. Galina z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jej nadzieje na zdobycie różdżki topnieją z każdą chwilą. Musiała go powstrzymać. Ale jak?
— Dlaczego ci się tak wydaje, Gaul?
— To jest Aes Sedai. I najwyraźniej również przyjaciółka Sevanny.
— Doprawdy? — zapytał Murandianin tonem pełnym namysłu. — Nie mylisz się?
Dziwne, ale w głosie żadnego nie było bodaj śladu niepokoju, jaki powinien okazać każdy rozsądny mężczyzna, dowiadując się, z kim ma do czynienia. A Aiel najwyraźniej zrobił, co zrobił, będąc w tego pełni świadom. Nawet jakiś renegat Shaido nie mógł wiedzieć, iż jej nie wolno przenosić bez pozwolenia. Wiedziała o tym tylko Sevanna i garstka Mądrych. Cała ta sytuacja z każdą chwila robiła się coraz bardziej niejasna.
Nagle poczuła, że unoszą ją do góry, a potem przerzucają przez coś. Przez siodło, zrozumiała po chwili. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła się rytmicznie kołysać na twardej skórze, a jeden z mężczyzn podtrzymywał ją, podczas gdy klacz biegła truchtem.
— Udajmy się do miejsca, gdzie będziesz mógł stworzyć dla nas jedną ze swych dziur w powietrzu, Fagerze Nealdzie.
— Wystarczy, że znajdziemy się po drugiej stronie wzgórza, Gaul. Cóż, bywam tu tak często, że właściwie wszędzie mógłbym otworzyć bramę. Czy wy, Aielowie, zawsze biegacie?
Bramę? O czym ten człowiek bredził? Przestała zwracać uwagę na wypowiadane przez niego nonsensy i zaczęła się zastanawiać nad własnym położeniem oraz drogami wyjścia. Nie wyglądało to najlepiej. Była związana jak owca na sprzedaż, była zakneblowana tak, że nawet gdyby zaczęła krzyczeć z całej siły, nie słyszano by jej z odległości dziesięciu kroków — jej szanse na ucieczkę były zerowe, chyba żeby porywaczom przeszkodził patrol Shaido. Ale czy naprawdę tego chciała? Jeżeli nie spotka się z Aybarą, nie będzie mogła mu przeszkodzić w zrujnowaniu planów. Z drugiej strony, jak długo potrwa droga do jego obozu? Z pewnością jest dość daleko, w przeciwnym razie Shaido dawno by go znaleźli. Wiedziała, że zwiadowcy patrolują dokładnie obszar w promieniu dziesięciu mil od obozowiska. Niezależnie od tego, ile dni zabierze ta podróż, powrót zajmie tyle samo. Spóźni się nie o minuty, ale o całe dni.
Therava nie zabije jej za to. Po prostu sprawi, by zapragnęła nie żyć. Może da się coś wyjaśnić. Zmyśli jakąś bajeczkę o porwaniu przez bandytów. Dwóch bandytów — bardziej wiarygodne, że dwóch mężczyzn podkradło się do obozu niż to, że zrobiła to cała banda. Ponieważ nie mogła przenosić, ucieczka zabrała jej sporo czasu. Potrafi opowiedzieć tę historyjkę w przekonujący sposób. Może przekonać Theravę. Jeśli powie na przykład... To na nic. Za pierwszym razem, gdy Therava ukarała ją za spóźnienie, przyczyną był pęknięty popręg i konieczność prowadzenia Chyżej. Therava okazała się głucha na tłumaczenie i podobnie zareaguje na wymówkę porwania. Galinie zachciało się płakać. W istocie, jak sobie zdała sprawę, już od jakiegoś czasu płakała beznadziejnymi łzami, których nie potrafiła powstrzymać.
Koń zatrzymał się i zanim Galina zdążyła się zastanowić co robi, już szarpała się dziko, próbując ześlizgnąć się z siodła i krzyczeć, na ile pozwalał knebel. Z pewnością zależy im na uniknięciu wartowników. Z pewnością Therava zrozumie gdy wartownicy przyprowadzą ją i jej porywaczy, nawet jeśli oznaczało to spóźnienie. Z pewnością poradzi sobie z Faile, nawet kiedy ta dowie się o śmierci męża.
Zarobiła tylko mocny cios ciężką ręką.
— Cicho — powiedział Aiel i znowu ruszyli truchtem.
Łzy znowu popłynęły z jej oczu i wkrótce jedwabny kaptur okrywający twarz zrobił się mokry. Therava już się postara, żeby wyła pod jej dłonią. Ale mimo płaczu w głowie układała sobie słowa, które powie Aybarze. Musi się skupić na zachowaniu choć najmniejszych szans na zdobycie różdżki. Therava z pewnością... Nie. Nie! Powinna się skoncentrować na tym, co sama może zdziałać. Obrazy okrutnookiej Mądrej z rózgą w dłoni — z pasem, z linką... — przemykały jej przed oczami, ale za każdym razem przeganiała je, koncentrując się na pytaniach, jakie zada Aybara i odpowiedziach, jakich sama udzieli. Albo nad tym, jak go przekonać, by jej właśnie powierzył bezpieczeństwo swej żony.
W żadnej spośród swoich kalkulacji nie uwzględniła ewentualności, że podróż skończy się w niecałą godzinę od momentu, gdy została schwytana.
— Rozsiodłaj jej konia, Noren, zaprowadź go do pozostałych zwierząt — powiedział Murandianin.
— Już się robi, panie Nealdzie — padła odpowiedź. W słowach pobrzmiewał cairhieniański akcent.
Pęta opadły z kostek, ostrze noża prześlizgnęło się między jej nadgarstkami, rozcinając sznur, wreszcie zniknęło i to, co przytrzymywało knebel w ustach. Wypluła jedwab przesiąknięty śliną, i odrzuciła kaptur na plecy.
Niski mężczyzna w czarnym kaftanie odprowadzał właśnie Chyżą poprzez niechlujne zbiorowisko wielkich, połatanych brązowych namiotów oraz niedużych, nieporządnych chatynek, najwyraźniej wykonanych z gałęzi drzew, w tym ze zbrązowiałej sośniny. Jak wiele czasu zabiera igłom sosny nabranie brązowej barwy? Dni, może tygodnie. Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu ludzi zajmujących się gotowaniem strawy albo siedzących po prostu na drewnianych stołkach przypominało jej chłopów w prymitywnych kaftanach — ale niektórzy ostrzyli miecze, włócznie i halabardy, gdzieniegdzie widniały stojaki z bronią. W przestrzeniach między namiotami i szałasami widziała kolejnych mężczyzn w hełmach i napierśnikach, na koniach, z długimi lancami o wąskich grotach. Żołnierze udający się na patrol. Ilu nie widziała? Nieważne. Widok rozciągający się przed jej oczyma nie mógł istnieć! Rutynowe warty Shaido obejmowały perymetr większy niźli odległość, w jakiej znajdował się ten obóz. Nie mogło być inaczej!
— Nawet gdyby nie charakterystyczne oblicze — mruknął Neald — starczyłoby tego chłodnego, szacującego spojrzenia. Jakby przyglądała się robakom pod kamieniem, który właśnie odwróciła. — Okazał się smukłym mężczyzną w czarnym kaftanie, teraz w zadumie podkręcał nawoskowanego wąsa, ostrożnie, by nie zniszczyć szpicu. Przy pasie miał miecz, ale nie wyglądał ani na żołnierza, ani w ogóle na człowieka parającego się bronią. — Cóż, chodźmy więc, Aes Sedai — powiedział, poklepując ją po ramieniu. — Lord Perrin z pewnością będzie chciał zadać ci parę pytań. — Spróbowała mu się wyszarpnąć, a wtedy spokojnie zacieśnił uchwyt. — Nie rób tego.
Wysoki Aiel, Gaul, wziął ją pod drugie ramię i mogła wybierać, czy pójdzie sama, czy ją zawloką. Poszła więc, wysoko unosząc głowę, udając, że tamci to tylko eskorta — oczywiście każdy, kto zerknąłby na jej ręce, wiedziałby, jak się rzeczy mają. Choć wzrok utkwiła w przestrzeń przed sobą, mimo wszystko widziała zbrojnych chłopów, w większości bardzo młodych, patrzących w ślad za nią. Jak to możliwe, że ci dwaj tak niefrasobliwie traktowali Aes Sedai? Niektóre spośród Mądrych, widząc, jak skwapliwie słucha poleceń i ulega Theravie, a nieświadome natury jej przysiąg, wyrażały wątpliwości względem tego, za kogo się podaje — ci dwaj jednak wiedzieli. I nie obchodziło ich to. Zrodziło się w niej podejrzenie, że ci chłopi też wiedzieli... i żadnego nie zaskakiwał sposób, w jaki się z nią obchodzą. Poczuła gęsią skórkę na karku.
Kiedy zbliżyli się do wielkiego namiotu w biało-czerwone pasy, z odrzuconymi, wielkimi klapami wejścia, usłyszała dobiegające z wnętrza głosy:
— ...powiedział, że wkrótce będzie — mówił mężczyzna.
— Nie dam rady karmić jeszcze jednej gęby, zwłaszcza gdy nie wiem, na jak długo — odparł drugi. — Krew i krwawe popioły! Jak dużo czasu ma zajmować zorganizowanie spotkania z tymi ludźmi?
W wejściu do namiotu Gaul musiał się schylić, Galina natomiast weszła do środka dumnie, jakby to był jej apartament w Wieży. Mogła być więźniem, ale przede wszystkim była Aes Sedai i to stanowiło jej najgroźniejszą broń. I tarczę. Z kim on chciał się spotkać? Z pewnością nie mogło chodzić o Sevannę.
Po niechlujnym obozie wnętrze namiotu uderzało przepychem: znakomity dywan w kwiaty jako podłoga, dwa jedwabne gobeliny tkane w ptaki i kwiaty, na cairhieniańską modłę zwieszone z poziomego stelażu podtrzymującego dach. Jej spojrzenie od razu przykuł wysoki mężczyzna o szerokich ramionach — stał plecami do niej, bez kaftana, opierając dłonie na delikatnym stole, ozdobionym szeregiem złoceń i zasłanym mapami oraz arkuszami papieru. Aybarę widziała raz tylko, z oddali, w Cairhien, ale nie było żadnych wątpliwości, że, mimo jedwabnej koszuli i wypastowanych butów, oto ma przed sobą chłopaka z rodzimej wioski Randa al’Thora. Nawet zawinięte cholewy butów były wypastowane. A poza tym wszyscy zgromadzeni w namiocie patrzyli tylko na niego.
W momencie, w którym Galina weszła do środka, wysoka kobieta kładła mu właśnie czułym gestem dłoń na ramieniu. Ubrana była w zieloną jedwabną suknię z wysokim karczkiem, ozdobioną odrobiną koronki na makietach i przy dekolcie; lawina czarnych loków spływała jej na ramiona. Galina rozpoznała ją.
— Sprawia wrażenie bardzo ostrożnej, Perrin — powiedziała Berelain.
— Moim zdaniem obawia się pułapki, lordzie Perrinie — wtrącił siwiejący mężczyzna o porytej zmarszczkami twarzy, w zdobnym napierśniku, nałożonym na szkarłatny kaftan.
„Ghealdanin” — pomyślała Galina. Przynajmniej obecność jego i Berelain tłumaczyła, skąd w obozie wzięli się żołnierze. Była zadowolona, że nie spotkała Berelain w Cairhien. W przeciwnym razie cała obecna sytuacja byłaby, łagodnie mówiąc, dość dziwna. Żałowała, że nie ma wolnych dłoni, by obetrzeć ślady łez z policzków, ale tamci wciąż trzymali ja mocno. Trudno, nic się nie da zrobić. Była Aes Sedai. Tylko to miało znaczenie. Tylko na tym się skoncentruje. Otworzyła usta, żeby zapanować nad sytuacją...
Aybara nagle spojrzał na nią przez ramię, jakby jakoś wyczuł jej obecność i na widok jego złotych oczu słowa zamarły jej na ustach. Nie wierzyła w opowieści o jego wilczych oczach, teraz jednak mogła się przekonać, że były prawdziwe. Wilcze oczy w twarzy jakby wykutej z kamienia. Ghealdanin wyglądał przy nim nieomal na zniewieściałego. Ale w tych żółtych oczach czaił się smutek, który podkreślała jeszcze krótko przystrzyżona broda. Bez wątpienia chodzi o żonę. A to da się wykorzystać.
— Aes Sedai w bieli gai’shain — powiedział spokojnie odwracając się ku niej. Był naprawdę potężnie zbudowany i choć nie dorównywał Aielowi, dominował nad otoczeniem, a żółte oczy widziały wszystko. — Oraz więźniarka, jak się wydaje. Nie chciała przyjechać?
— Rzucała się niczym pstrąg wyrzucony na brzeg rzeki, kiedy Gaul ją wiązał, mój panie — odparł Neald. — Jeśli o mnie chodzi, nie miałem nic do roboty, tylko stać i się przyglądać.
Dziwne słowa i na dodatek wypowiedziane osobliwie znaczącym tonem. Czego on chciał? Nagle dostrzegła drugiego mężczyznę w czarnym kaftanie, przysadzistego, pomarszczonego, ze srebrną szpilką o kształcie miecza w wysokim kołnierzu. I wtedy przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni widziała mężczyzn w czarnych kaftanach... Wyskakiwali z dziur w powietrzu na moment przed tym, nim sytuacja pod Studniami Dumai przemieniła się w kompletną katastrofę. Neald, jego dziury, jego bramy. Ci mężczyźni potrafili przenosić.
Potrzeba było całej siły woli, jaką potrafiła zgromadzić, żeby nie szarpnąć się w uchwycie Murandianina, żeby nawet nie drgnąć. Żołądek jej się wywracał od jego bliskości. Dotykał ją... Z jej gardła wyrywał się skowyt i to ją wreszcie otrzeźwiło. Przecież jest twardsza! Skoncentrowała się na tym, by sprawiać wrażenie całkowicie spokojnej, równocześnie próbując odzyskać panowanie nad głosem.
— Twierdzi, że jest przyjaciółką Sevanny — dodał Gaul.
— Przyjaciółka Sevanny — powtórzył Aybara, marszcząc czoło. — Ale w szacie gai’shain. Jedwabna szata, klejnoty, niemniej... Nie chciałaś pojechać po dobroci, ale nie przeniosłaś, żeby powstrzymać Gaula i Nealda. I jesteś przerażona. — Pokręcił głową. Skąd wiedział, że jest przerażona?
— Po tym, co się stało pod Studniami Dumai, zaskoczony jestem, widząc Aes Sedai w obozie Shaido. A może nic nie wiesz? Puśćcie ją, puśćcie. Wątpię, by chciała uciekać, skoro pozwoliła wam się przywieźć tak daleko.
— Studnie Dumai nie mają tu nic do rzeczy — powiedziała spokojnie, wreszcie wolna od dotyku męskich rąk. Niemniej tamci wciąż stali obok niczym straż i dlatego dumna była z pewności głosu. Mężczyzna potrafiący przenosić. Dwóch, a ona sama. Sama i niezdolna przenieść choćby strumyczka Mocy. Stała więc wyprostowana, z uniesioną głową. Była Aes Sedai i tamci mają widzieć w niej Aes Sedai, w każdym calu. Skąd wiedział, że ona się boi? W jej słowach nie zabrzmiała nawet nutka lękliwości. O opanowanie na twarzy była spokojna, nawet kamień mógłby jej pozazdrościć. — Biała Wieża kieruje się celami, których nikt prócz sióstr nie zna i pojąć nie potrafi. Wypełniam tu misję zleconą przez Białą Wieżę, a wy się wtrącacie. Jak na mężczyzn, to dość nierozważne. — Ghealdanin pokiwał ze smutkiem głową, jakby miał kiedyś okazję na własnej skórze przekonać się o prawdziwości tych słów. Aybara tylko popatrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem. — Tylko to, że usłyszałam twoje imię, powstrzymało mnie przed drastycznym postępkiem wobec tych dwóch — kontynuowała. Gdyby Murandianin albo Aiel podnieśli kwestię tego, ile czasu zabrało im jej obezwładnienie, powie, że z początku była oszołomiona, ale ponieważ milczeli, mówiła dalej szybko i przekonująco: — Twoja żona Faile znajduje się pod moją ochroną, podobnie jak królowa Alliandre, a kiedy zakończę załatwiać sprawy z Sevanną, zabiorę je ze sobą w bezpieczne miejsce, a potem pomogę dotrzeć, dokąd zechcą. Tymczasem twoja obecność tutaj zagraża mojej misji, sprawom Białej Wieży, a na to pozwolić nie mogę. Zagraża także twojemu życiu, życiu twojej żony i Alliandre. W obozie są dziesiątki tysięcy Aielów. Wiele dziesiątków tysięcy. Jeżeli zaatakują cię... a ich zwiadowcy znajdą cię wcześniej czy później, o ile już tego nie zrobili... zetrą twoje nędzne siły z powierzchni ziemi. Z pewnością nie przyczyni się to do poprawy losu twojej żony i królowej Alliandre. Mogę nie być w stanie powstrzymać Sevanny. To jest bezwzględna kobieta, a wiele Mądrych potrafi przenosić, prawie cztery setki, i wszystkie najwyraźniej palą się do użycia Mocy w charakterze broni, podczas gdy ja jestem tylko jedną Aes Sedai i na dodatek powstrzymują mnie przysięgi. Jeśli chcesz ochronić żonę i królową, zwiń obóz i zmykaj ile sił w nogach. Może cię nie zaatakują, kiedy zobaczą, że się wycofujesz. To jedyna nadzieja, na jaką może liczyć twoja żona. — Dobrze. Jeśli bodaj kilka ziarenek, jakie właśnie posiała, wzejdzie, powinno wystarczyć, aby się wycofał.
— Skoro Alliandre jest w niebezpieczeństwie, lordzie Perrinie... — zaczął Ghealdanin, ale Aybara uciszył go gestem uniesionej dłoni. Żołnierz zacisnął szczęki tak mocno, że wydało jej się, iż słyszy zgrzytanie, ale nic więcej nie powiedział.
— Widziałaś Faile? — zapytał młodzieniec, a w jego głosie pobrzmiewało napięcie. — Ma się dobrze? Nikt jej nie wyrządził krzywdy? — Głupiec, chyba nie zrozumiał żadnego jej słowa, prócz bezpośrednio odnoszących się do jego żony.
— Dobrze, ponieważ jest pod moją ochroną, lordzie Perrinie. — Jeśli ten kmiotek karierowicz chce nazywać się lordem, ona może przez jakiś czas to znosić. — I ona, i Alliandre. — Żołnierz popatrzył gniewnie na Aybarę, ale nie skorzystał z okazji, by przemówić. — Musisz mnie posłuchać. Shaido cię zabiją...
— Podejdź i spójrz na to — przerwał jej Aybara, odwracając się do stołu i przyciągając do siebie wielki arkusz papieru.
— Musisz mu wybaczyć brak manier, Aes Sedai — mruknęła Berelain, podając jej kuty srebrny pucharek z winem. — Jak nietrudno sobie wyobrazić, żyje w stanie nieustannego napięcia. Nie przedstawiłam się. Jestem Berelain, Pierwsza z Mayene.
— Wiem. Możesz mi mówić Alyse.
Kobieta uśmiechnęła się, jakby wiedziała, że imię jest fałszywe, a równocześnie akceptowała ten fakt. Pierwszej z Mayene nie można było zarzucić braku subtelności. Szkoda że to z chłopakiem trzeba było rozmawiać, a nie z nią — najmniej trudności sprawiali subtelni ludzie, którzy sądzili, iż mogą igrać z Aes Sedai. Wieśniacy natomiast, z czystej ignorancji, bywali uparci. Ten Aybara powinien już jednak coś wiedzieć o Aes Sedai. Może gdyby go potraktować z góry, zacząłby się zastanawiać na tym, kim i czym ona właściwie jest.
Wino zostawiło na języku posmak kwiatów.
— Jest bardzo dobre — powiedziała z niekłamaną wdzięcznością. Od tygodni nie miała w ustach przyzwoitego wina. Therava nie pozwalała jej na przyjemności, jakich Mądre sobie samym odmawiały. Gdyby odkryła, że Galina znalazła w Malden kilka antałków, ta nie miałaby nawet mało przyzwoitego wina. I na dodatek zostałaby porządnie obita.
— W naszym obozie przebywa kilka sióstr, Alyse Sedai. Masuri Sokawa, Seonid Traighan oraz moja osobista doradczyni, Annoura Larisen. Może chciałabyś z nimi porozmawiać, kiedy już skończysz z Perrinem?
Z udawaną niefrasobliwością Galina naciągnęła kaptur na głowę, a potem upiła kolejny łyk wina i zaczęła się zastanawiać. Obecność Annoury była zrozumiała, mając na względzie jej rolę u boku Berelain, ale co robiły tu pozostałe dwie? Należały do tych, które uciekły z Wieży, po detronizacji Siuan i wyniesieniu Elaidy. Prawda, żadna nie może wiedzieć od Elaidy o jej udziale w próbie porwania al’Thora, niemniej...
— Nie sądzę — mruknęła. — One mają swoje sprawy, ja mam swoje. — Wiele by oddała, aby dowiedzieć się, jakie też są sprawy tamtych, ale koszty ewentualnego rozpoznania mogły być zbyt wysokie. Każdy przyjaciel Smoka Odrodzonego zapewne posiada pewne... wyobrażenia... na temat Czerwonych. — Pomóż mi przekonać Aybarę, Berelain. Twoja Skrzydlata Gwardia nie jest żadnym przeciwnikiem dla tego, co Shaido mogą wystawić przeciw tobie. Ghealdanie, których masz ze sobą, też pewnie nie na wiele się przydadzą. Cała armia nie przydałaby się na wiele. Shaido jest po prostu zbyt wielu, mają ze sobą setki Mądrych, gotowych posługiwać się Jedyną Mocą jako bronią. Widziałam na własne oczy. Ty też możesz zginąć, jeśli nawet skończy się tylko na niewoli. Nie mogę zagwarantować, że przekonam Sevannę, by cię wypuściła, kiedy opuszczę jej obóz.
Berelain zaśmiała się beztrosko, jakby tysiące Shaido i setki przenoszących Mądrych nie stanowiły żadnej groźby.
— Och, nie bój się, nie znajdą nas. Ich obóz znajduje się dobre trzy dni drogi stąd, może cztery. Na dodatek po trudnym terenie.
Trzy dni, może cztery. Galina zadrżała. Powinna sama to wydedukować. Trzy, cztery dni drogi pokonane w godzinę. Poprzez dziurę w powietrzu wykonaną z użyciem męskiej połowy Mocy. Była dostatecznie blisko, żeby dotknął jej saidin. Wewnętrzne rozterki nie znalazły jednak odbicia w wypowiadanych słowach:
— Nawet w takim wypadku musisz mi pomóc go przekonać, żeby nie atakował. To byłaby katastrofa dla niego, jego żony, dla wszystkich. Poza tym, moja misja jest naprawdę istotna dla Wieży. Zawsze byłaś zdecydowaną popleczniczką Wieży. — Pochlebstwo dla władczyni jednego miasta i kilku skrawków ziemi, ale przecież z równą siłą działało na pozbawionych znaczenia, jak i na naprawdę potężnych.
— Perrin jest uparty, Alyse Sedai. Wątpię, bym była w stanie wpłynąć na jego decyzję. Kiedy już coś postanowi, niełatwo go przekonać. — Z jakiegoś powodu młoda kobieta uśmiechnęła się, uśmiechem na tyle tajemniczym, że mógłby zdobić twarz siostry.
— Berelain, możesz później dokończyć rozmowę? — zapytał niecierpliwie Aybara i nie była to tylko niezobowiązująca propozycja. Grubym palcem stukał w rozłożony arkusz papieru. — Alyse, może też spojrzysz? — To też nie była wyłącznie uprzejma propozycja. Za kogo ten człowiek się uważał, żeby rozkazywać Aes Sedai?
Jeżeli podejdzie do stołu, znajdzie się przynajmniej dalej od Nealda. Prawda, stamtąd będzie bliżej do tego drugiego, który wciąż badawczo się jej przyglądał, ale dzielić ich będzie zasłany mapami blat. Słaba osłona, niemniej, przyglądając się mapie pod palcem Aybary, nie będzie musiała na niego patrzeć.
W końcu okazało się, że tylko z najwyższym unika unoszenia wzroku. Na mapie było zaznaczone miasteczko Malden, wraz z akweduktem, który dostarczał do niego wodę z odległego o pięć mil jeziora oraz zarys obozu Shaido wokół miasta. Prawdziwym zaskoczeniem okazał się fakt, iż mapa uwzględniała kolejne szczepy, które zasilały Shaido od czasu przybycia pod Malden — wynikało stąd, że ludzie Aybary już od jakiegoś czasu obserwują obóz. Na drugim planie, narysowanym wyraźnie od ręki, było miasto, przedstawione nawet w miarę szczegółowo.
— Widzę, że już wiesz, jak duży jest obóz — powiedziała. — Musisz więc zdawać sobie sprawę, że uwolnienie jej siłą stanowi przedsięwzięcie beznadziejne. Nawet gdybyś dysponował setkami tych ludzi — niełatwo przyszło jej wspomnieć o nich i nie do końca potrafiła ukryć pogardę w głosie — nie wystarczyłoby. Te Mądre będą walczyć. A są ich setki. Skończy się rzezią, tysiące polegną, wśród nich prawdopodobnie twoja żona. Mówiłam ci, że ona i Alliandre znajdują się pod moją ochroną. Kiedy załatwię swoje sprawy, zabiorę je w bezpieczne miejsce. Słyszałeś moje słowa, a więc wiesz, że Trzy Przysięgi gwarantują ich prawdziwość. Wolałabym, abyś nie popełnił błędu, sądząc, że twoje koneksje z Randem al’Thorem uchronią cię przed karą za wtrącanie się w sprawy Wieży. Tak, wiem, kim jesteś. Czy sądzisz, że twoja żona mi nie powiedziała? Ufa mi, a jeśli zależy ci na jej bezpieczeństwie, również ty musisz mi zaufać.
Ten idiota patrzył na nią takim wzrokiem, jakby słowa omijały go, nie trafiając do uszu. Te oczy były naprawdę niepokojące.
— Gdzie ona sypia? Ona i wszyscy pozostali, których razem z nią pojmano? Pokaż mi.
— Nie mogę — odpowiedziała tonem bez wyrazu. — Gai’shain rzadko sypiają w jednym miejscu dwie noce z rzędu. — Wraz z tym kłamstwem zniknęła ostatnia szansa na to, że Faile i jej towarzysze pozostaną przy życiu. Och, nie zamierzała narażać szans własnej ucieczki, pomagając im, ale to zaniedbanie można by ostatecznie zawsze wyjaśnić nieszczęsnym zbiegiem okoliczności. Ale nie mogła ryzykować, że naprawdę uciekną któregoś dnia i jej kłamstwo wyjdzie na jaw.
— Uwolnię ją — warknął, ale niemalże zbyt cicho, w dosłyszała. — Nie dbam o ofiary.
Czuła w głowie gonitwę myśli. Wychodziło na to, że nie wyperswaduje mu tego, ale przynajmniej mogła odwlec bezpośrednią akcję. Przynajmniej tyle musi zrobić.
— Byłbyś skłonny odwlec nieco datę ataku? W ciągu kilku dni, najwyżej tygodnia, załatwię pewnie swoje sprawy. — Ostateczny termin być może doda ostrogi wysiłkom Faile. Wcześniej takie podejście uznała za zbyt niebezpieczne: groźba bez pokrycia traciła całą swoją siłę, a istniało prawdopodobieństwo, że Faile może nie zdobyć różdżki w wyznaczonym czasie. Teraz trzeba było ryzykować. — Jeżeli mi się uda, a potem wyjadę z twoją żoną i pozostałymi, nie będziesz musiał ginąć na marne. Tydzień.
Z twarzą wykrzywioną irytacją Aybara uderzył pięścią w stół tak, że ten aż podskoczył.
— Dam ci kilka dni — warknął — może nawet tydzień czy więcej, pod warunkiem... — zmełł w ustach słowa, które zamierzał wypowiedzieć. Poczuła na sobie spojrzenie tych dziwnych oczu. — Ale nie mogę obiecać, ile to będzie dni — ciągnął dalej. — Gdyby to ode mnie zależało, już bym atakował. Nie pozwolę, by Faile cierpiała w niewoli choć jeden dzień dłużej, tylko dlatego, że muszę czekać, aż wydadzą owoce jakieś knowania Aes Sedai względem Shaido. Mówisz, że znajduje się pod twoją ochroną, ale jaką ochronę możesz jej zapewnić, nosząc taką szatę? W obozie wyraźnie widać oznaki pijaństwa. Nawet wartownicy piją. Mądre też?
Nagła zmiana tematu sprawiła, że omal nie zamrugała.
— Mądre piją tylko wodę. Nie możesz liczyć na to, że znajdziesz je w stanie oszołomienia — poinformowała go sucho. I zgodnie z prawdą. Zawsze ją bawiło, gdy mogła się posłużyć prawdą dla swoich celów. Oczywiście okazjonalnej prawdomówności nie zawdzięczała szkoleniu, jakiemu poddawały ją Mądre. Faktycznie wśród Shaido szerzyło się pijaństwo. Każdy oddział przywoził do obozu całe wino, jakie udało mu się znaleźć. Dziesiątki małych destylarni wytwarzały paskudne dekokty ze zbóż, a na miejsce każdej zniszczonej przez Mądrych powstawały dwie nowe. Gdyby mu jednak o tym powiedziała, tylko by go zachęciła do ataku. — Jeśli zaś chodzi o innych, to powiem tyle, że zdarzało mi się już podróżować w towarzystwie armii i widziałam gorsze picie niż wśród Shaido. Jeżeli nawet stu jest pijanych wśród dziesiątek tysięcy, co z tego? Naprawdę, lepiej będzie, jak dasz mi tydzień. A jeszcze lepiej dwa.
Przeniósł spojrzenie na mapę, prawą dłoń znów zacisnął w pięść, ale w jego głosie nie było już gniewu:
— Czy Shaido często udają się za mury miasta?
Postawiła pucharek z winem na stole i wyprostowała się. Spojrzenie w żółte oczy wymagało nieco wysiłku, ale jakoś się udało.
— Myślę, że już czas, abyś nauczył się okazywać stosowny szacunek. Jestem Aes Sedai, a nie twoją służką.
— Czy Shaido często udają się za mury miasta? — powtórzył tym samym, całkowicie opanowanym tonem. Miała ochotę zgrzytać zębami.
— Nie — warknęła. — Złupili wszystko, co się nadawało do złupienia oraz nieco z tego, co się nie nadawało. — Pożałowała swoich słów, gdy tylko je wypowiedziała. Wydawały się nie nieść żadnego ryzyka, póki sobie nie przypomniała mężczyzn wyskakujących z dziur w powietrzu. — Nie chcę przez to powiedzieć, że nigdy tam nie bywają. Nieustannie przebywa tam od dwudziestu do trzydziestu, czasami więcej, w grupach po dwu, trzech. — Czy był na tyle rozgarnięty, żeby zrozumieć, co to znaczy? Lepiej się upewnić. — Nie poradzisz sobie ze wszystkimi. Kilku ci ucieknie, żeby zaalarmować obóz.
Aybara tylko pokiwał głową.
— Kiedy zobaczysz Faile, powiedz jej, że w dniu, gdy zobaczy mgłę na wzgórzach i usłyszy wilki wyjące do słońca, ona i pozostali muszą przedostać się do twierdzy lady Cairen na północnym krańcu miasta i tam się ukryć. Powiedz jej, że ją kocham. Powiedz, że idę po nią.
Wilki? Czy ten człowiek był niespełna rozumu? Skąd może mieć pewność, że wilki... Nagle poczuła na sobie spojrzenie wilczych oczu i już nie była taka pewna, czy chce wiedzieć.
— Powiem jej — skłamała. A może chciał wykorzystać tylko mężczyzn w czarnych kaftanach dla odbicia żony? Ale w takim wypadku po co w ogóle czekać? Te żółte oczy skrywały tajemnice, które chętnie by poznała. Z kim chciał zorganizować spotkanie? Z pewnością nie mogło chodzić o Sevannę. Miała ochotę dziękować Światłości, choć już dawno porzuciła tego rodzaju głupoty. Kto był gotów pojawić się u niego w każdej chwili? Wspomniano jednego człowieka, ale mógł to być król na czele armii. Albo al’Thor we własnej osobie? W tym wypadku modlitwa byłaby jak najbardziej stosowna, jego miała nadzieję już nigdy w życiu nie spotkać.
Jej obietnica jakby coś wyzwoliła w młodzieńcu. Powoli wypuścił powietrze z płuc, a napięcie, którego wcześniej nie dostrzegła, zniknęło z twarzy.
— Kłopot z zagadką kowala — powiedział cicho, stukając palcem w granice Malden — polega zawsze na tym, by włożyć na miejsce kluczowy element. Cóż, stało się. Albo już wkrótce.
— Zostaniesz na kolacji? — zapytała Berelain. — Godzina jest odpowiednia.
Niebo w otwartym wejściu powoli ciemniało. Chuda służąca w ciemnych wełnach, z białymi włosami upiętymi w kok, weszła i zaczęła zapalać lampy.
— Obiecasz, że dasz mi przynajmniej tydzień? — domagała się Galina, ale Aybara tylko pokręcił głową. — W takim razie liczy się każda godzina. — Nie zamierzała zostać nawet chwili dłużej niż to konieczne, niemniej trzeba jeszcze było wydusić z siebie ostatnie słowa. — Czy jeden z twoich... ludzi... mógłby mnie zabrać tak blisko obozu, jak się tylko da?
— Zajmij się tym, Neald — rozkazał Aybara. — I postaraj się być przynajmniej grzeczny. — Powiedział coś takiego!
Wzięła głęboki oddech i naciągnęła kaptur na głowę.
— Chcę, żebyś mnie tu uderzył. — Dotknęła policzka. — Na tyle mocno, żeby został ślad.
W końcu udało jej się powiedzieć coś, co poruszyło tego człowieka. Żółte oczy rozszerzyły się, on zaś zatknął kciuki za pas, jakby chroniąc dłonie.
— Nie zrobię tego — powiedział tonem szaleńca. Ghealdanin zamarł z rozdziawionymi ustami, a służąca zagapiła się na nią, płonąca drzazga zawisła niebezpiecznie blisko spódnic.
— Domagam się — oznajmiła twardo Galina. Dla przekonania Theravy potrzebne jej będzie wszystko, co uprawdopodobni opowieść. — Zrób to!
— Nie sadzę, by był w stanie — powiedziała Berelain, zbierając suknię i przysuwając się bliżej. — On ma bardzo zdecydowane, trochę może zaściankowe poglądy. Może ja jeśli pozwolisz?
Galina niecierpliwie skinęła głową. Nie miała nic przeciwko, prócz tego, że kobieta prawdopodobnie nie pozostawi dostatecznie przekonujących śladów... I nagle pociemniało jej w oczach, a gdy już doszła do siebie, wciąż chwiała się lekko. Uniosła dłoń do policzka i zamrugała.
— Za mocno? — z niepokojem zapytała Berelain.
— Nie — wymamrotała Galina, starając się nie dać niczego po sobie poznać. Gdyby mogła przenosić, urwałaby tej kobiecie głowę! Oczywiście, gdyby mogła przenosić, nic takiego nie wydarzyłoby się. — Dobrze, teraz w drugi policzek, I niech ktoś przyprowadzi mi konia.
Odjechała w towarzystwie Murandianina w kierunku lasu. Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie wielkie drzewa leżały po części powalone, a po części dziwnie pochylone. Przez cały czas wmawiała sobie, że skorzystanie z dziury w powietrzu będzie poważną trudnością, ale kiedy tamten stworzył pionową srebrno-niebieską szczelinę, za którą potem ukazało się strome zbocze, nie myślała już o saidinie. Poganiając Chyżą w prześwit, myślała tylko o Theravie.
Niemal zawyła, kiedy zrozumiała, że znalazła się po przeciwnej stronie zbocza niż obóz. Zaczął się szaleńczy wyścig z zachodzącym słońcem. Przegrała.
Na swoje nieszczęście miała rację. Therava nie chciała słuchać żadnych wymówek. A w szczególną złość wprawiły ją siniaki. Sama nigdy nie zostawiała śladów na twarzy Galiny. A potem nastąpiły chwile, które niczym nie ustępowały jej koszmarom. I trwały znacznie dłużej. W chwilach, gdy krzyczała najgłośniej, prawie zapominała o pragnieniu zdobycia różdżki. Ale poza tym nic innego jej nie zostało. Zdobyć różdżkę, zabić Faile oraz jej przyjaciół i będzie wolna.
Egwene powoli odzyskiwała świadomość, a ponieważ wciąż jeszcze była mocno oszołomiona, ledwie zdołała zapanować nad sobą i nie otwierać oczu. Udawanie, że wciąż jest nieprzytomna, okazało się aż nazbyt łatwe. Jej głowa opierała się na ramieniu jakiejś kobiety, nie potrafiłaby jej unieść, nawet gdyby spróbowała. Ramię należało do Aes Sedai, była w stanie wyczuć jej zdolność przenoszenia. Wydawało jej się, że głowę ma wypchaną watą, myśli krążyły wolno i chwiejnie, ciało pozostawało odrętwiałe. Po chwili dotarło do niej, że suknię do konnej jazdy i płaszcz ma suche, choć pamiętała dobrze, że w rzece przemokła ze szczętem. Cóż, dzięki Mocy bez trudu dawało się to osiągnąć. Nie łudziła się szczególnie, że to dla jej wygody osuszono jej ubrania. Siedziała wciśnięta między dwie siostry, podtrzymywana przez nie, od kwiatowych perfum jednej z nich kręciło w nosie. Wnosząc z rytmicznego kołysania i stuku końskich kopyt na kamieniach bruku, musiała znajdować się w jakimś powozie. Ostrożnie chyliła powieki.
Zasłonki powozu były odsunięte, choć smród, jaki dociekł spoza nich, natychmiast sprawił, że zapragnęła, by było inaczej. Gnijące śmieci! Jak Tar Valon mogło upaść tak nisko? Rozpaczliwie zaniedbany stan miasta sam w sobie stanowił wystarczającą przesłankę konieczności usunięcia Elaidy.
Sącząca się przez okna powozu mętna księżycowa poświata wyławiała z mroku sylwetki trzech Aes Sedai siedzących naprzeciw, przodem do kierunku jazdy. Wprawdzie w obecnej kondycji nie potrafiła wyczuć ich zdolności do przenoszenia, niemniej miały na sobie szale z frędzlami. W Tar Valon kobieta, która nie była Aes Sedai i założyła szal z frędzlami, mogła się narazić na srogie nieprzyjemności. Dziwne, ale siostra siedząca po lewej wyraźnie separowała się od pozostałych, a ponieważ miejsca w powozie nie było zbyt dużo, musiała wciskać się w jego burtę; pozostałe też wyraźnie unikały kontaktu z nią. Bardzo dziwne.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest oddzielona tarczą od źródła. W głowie jej się kręciło. Nie potrafiła jasno rozważać wszystkich konsekwencji tego odkrycia, ale sam fakt zupełnie pozbawiony był sensu. Były w stanie wyczuć jej siłę, podobnie jak ona czuła ich Moc, a choć żadna nie była słaba, poradziłaby sobie z całą piątką, gdyby tylko reagowała dostatecznie szybko. Prawdziwe źródło lśniło niczym ogromne słońce tuż poza krawędzią pola widzenia, wzywało. Podstawowym pytaniem jednak było: czy się odważy, tak od razu? Myśli błądzące chaotycznie w jej głowie nie gwarantowały, że w ogóle uda jej się ująć saidara — kiedy bodaj spróbuje, zorientują się natychmiast. Lepiej wcześniej dojść trochę do siebie. Natychmiast pojawiło się drugie pytanie: jak długo odważy się zwlekać? Wcześniej czy później oddzielą ją tarczą od źródła. Na próbę poruszyła palcami stóp w grubych skórzanych butach i z radością stwierdziła, że słuchają jej rozkazów. Do rąk i nóg powoli wracało życie. Uznała, że dałaby radę unieść głowę, choć pewnie już nie tak łatwo, jak przed chwilą palcami. Cokolwiek jej zadały, przestawało powoli działać. Jak długo jeszcze?
Wszelkim jej zamierzeniom kres położyła ciemnowłosa siostra, siedząca pośrodku tylnego siedzenia. Pochyliła się naprzód i uderzyła tak mocno, że Egwene upadła na kolana kobiety, o którą się opierała. Ręka jakby kierowana własną wolą uniosła się do obolałego policzka. Tyle wyszło z udawania nieprzytomnej.
— Nie było potrzeby, Katerine — powiedział zgrzytliwy głos nad jej głową, a potem właścicielka głosu uniosła ją znowu do pozycji siedzącej. Okazało się, że potrafi utrzymać głowę w górze, choć z trudnością. Katerine. To pewnie będzie Katerine Alruddin, Czerwona. Z jakiegoś powodu uważała, że dobrze będzie, gdy pozna tożsamość porywaczek, choć o samej Katerine nie wiedziała nic, prócz imienia i Ajah. Siostra, na którą upadła, miała słomiane włosy i okrągłą twarz, należącą do zupełnie nieznanej kobiety. — Sądzę, że dałaś jej zbyt wiele tego widłokorzenia — mówiła dalej.
Poczuła dreszcz, przenikający ją do szpiku kości. A więc tym ją napoiły! Gorączkowo przetrząsała pamięć w poszukiwaniu wszystkiego, co usłyszała od Nynaeve na temat tego podłego naparu, ale myśli wciąż krążyły powoli. Choć jakby nieco żwawiej niż przed momentem. Pamiętała tylko, że zdaniem Nynaeve upłynie sporo czasu, nim w pełni dojdzie do siebie.
— Dałam jej dokładnie odmierzoną dawkę, Felaana — odrzekła sucho siostra, która ją wcześniej uderzyła — i, jak sama widzisz, efekt jest dokładnie zgodny z przewidywaniami. Nim dotrzemy do Wieży, ma już chodzić o własnych siłach. Nie mam zamiaru znów jej nosić. — Skończyła, patrząc ze złością na kobietę siedzącą po lewej stronie Egwene, ale ta tylko niechętnie pokręciła głową. To była Pritalle Nerbaijan, Żółta siostra, która zazwyczaj robiła wszystko, aby uniknąć uczenia nowicjuszek oraz Przyjętych, a zmuszona, dawała wszystkim wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o niechcianym zajęciu.
— Nadzwyczaj niestosowne byłoby, gdyby to mój Harril miał ją nosić — oznajmiła lodowatym głosem. — Osobiście wolałabym, żeby mogła sama pójść, ale jeśli nie będzie w stanie, cóż... W każdym razie już się cieszę na chwilę, gdy będę mogła ją przekazać innym. Ty nie chcesz jej nosić, Katerine, ja nie chcę pilnować jej przez pół nocy w jakiejś celi.
Katerine lekceważąco pokręciła głową.
Cele. Oczywiście, miała trafić do jednego z tych małych ciemnych pomieszczeń na pierwszym poziomie piwnic Wieży. Elaida oskarży ją o fałszywe pretensje do Tronu Amyrlin Karą za to była egzekucja. Dziwne, ale ta myśl nie budziła w niej lęku. Może to wpływ ziela. Czy po jej śmierci Romanda lub Lelaine wyrzekną się swych waśni, pozwalając innej zostać Amyrlin? Czy będą ze sobą walczyć do końca, podczas gdy rebelia powoli osłabnie i zamrze, a siostry stopniowo wrócą do Elaidy? Ponura myśl. Koszmarna. Skoro jednak potrafiła czuć smutek, to znaczy, że widłokorzeń nie tłumił jej emocji, dlaczego więc się nie bała? Potarła kciukiem pierścień z Wielkim Wężem. Spróbowała... i przekonała się, że zniknął. Zawrzał w niej gniew, rozpalony do białości. Mogą ją zabić, ale nie mogą jej pozbawić tytułu Aes Sedai.
— Kto mnie zdradził? — zapytała, zadowolona, że głos brzmiał chłodno i opanowanie. — Możecie mi powiedzieć i tak jestem w waszej mocy. — Siostry zapatrzyły się na nią, jakby zdziwione, że potrafi mówić.
Katerine pochyliła się naprzód, uniosła rękę. Ale już w następnym momencie oczy Czerwonej siostry rozbłysły niebezpiecznym płomieniem — to jasnowłosa Felaana schwyciła ją za rękę, nim zdążyła uderzyć Egwene.
— Nie ma wątpliwości, że zostanie stracona — oznajmiła zdecydowanie swoim chropawym głosem — ale jest inicjowaną Wieży i żadna z nas nie ma prawa jej bić.
— Nie dotykaj mnie, Brązowa — warknęła Katerine i znienacka otoczyła ja poświata saidara.
W jednej chwili wszystkie kobiety w powozie, prócz Egwene, rzecz jasna, ujęły źródło. Spoglądały na siebie jak obce koty, które właśnie się spotkały i które zaraz zaczną syczeć i drapać pazurami. Nie, nie wszystkie — Katerine i wysoka siostra odsuwająca się od niej nawet nie zerknęły na siebie. Ale pozostałe rekompensowały tę osobliwą obojętność. Na światłość, co się działo? Powietrze było tak gęste od wzajemnych animozji, że można było je kroić niczym chleb.
Po chwili Felaana puściła nadgarstek Katerine i rozsiadła się wygodnie, lecz żadna z sióstr nie uwolniła źródła. Egwene znienacka przyszło do głowy, że żadna nie chciała być tą, która zacznie. Ich twarze w świetle księżyca były ucieleśnieniem opanowania, ale dłonie Brązowej mięły szal, a siostra odsuwająca się od Katerine bez przerwy wygładzała suknię.
— Chyba już najwyższy czas na to — powiedziała Katerine, splatając tarczę. — Lepiej nie czekać, aż spróbujesz czegoś... bez sensu. — Uśmiechała się podle. Egwene tylko westchnęła, gdy opadł na nią splot. Wątpiła, by była w stanie objąć saidara, a jeżeli nawet, niewiele by jej z tego przyszło w zmaganiach z pięcioma siostrami aktualnie czerpiącymi Moc. Brak reakcji najwyraźniej rozczarował Czerwoną. — Prawdopodobnie to twoja ostatnia noc na tym świecie — ciągnęła dalej. — W ogóle się nie zdziwię, jeśli Elaida każe cię już jutro ujarzmić i ściąć.
— Albo jeszcze dziś — wtrąciła jej szkapowata towarzyszka, kiwając głową. — Moim zdaniem nic nie sprawi większej radości jej oczom niż widok twego końca. — W przeciwieństwie do Katerine mówiła takim tonem, jakby konstatowała sprawę właściwie już dokonaną; na pewno kolejna Czerwona. Pozostałe siostry szacowała czujnym spojrzeniem, najwyraźniej przekonana, że w każdej chwili mogą czegoś spróbować. Niesamowicie dziwne!
Egwene przywdziała maskę idealnego opanowania, nie mając zamiaru zdradzać im swoich uczuć. Nie da satysfakcji Katerine. Zachowa swoją godność aż po kres wędrówki na pieniek kata. Do innych należała przyszła ocena, czy poradziła sobie dobrze jako Amyrlin, od niej samej zależało, czy umrze w sposób przystający Zasiadającej na Tronie Amyrlin. A tak się stanie.
Kobieta odsuwająca się od dwu Czerwonych wreszcie przemówiła, a jej głos, wręcz ociekający akcentem z Arafel, pozwolił wreszcie Egwene przypisać imię do twardej, pociągłej twarzy, ledwie widocznej w świetle księżyca. Berisha Terakuni, Szara, ciesząca się reputacją rygorystycznej, wręcz surowej interpretatorki prawa. Zawsze zgodnie z literą i nawet odrobiny miłosierdzia.
— Ani dzisiaj, ani jutro, Barasine, chyba że Elaida po nocy zamierza zwołać kolegium Zasiadających Komnaty, a one raczą przychylnie zareagować na jej apel. Rzecz wymaga rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy, co nie jest kwestią minut ani nawet godzin, poza tym ostatnimi czasy Komnata w znacznie mniejszym stopniu skłonna jest pójść Elaidzie na rękę, czemu zresztą nie należy się dziwić. Moim zdaniem dziewczyna zostanie osądzona, ale posiedzenie Komnaty w jej sprawie odbędzie się dopiero w terminie dogodnym dla kolegium.
— Komnata zbierze się, kiedy sobie zażyczy Elaida, albo wszystkie Zasiadające otrzymają taką pokutę, że pożałują — warknęła Katerine. — Widziałyście, jak popędziły Jala i Merym, kiedy zobaczyły, kogo złapałyśmy? Elaida już wie o wszystkim i założę się, że wyciągnie Zasiadające z łóżek, choćby własnoręcznie. — W jej głosie pobrzmiewały tony równocześnie pełne samozadowolenia i złości. — A ty może zostaniesz mianowana Orędowniczką Łaski. Chciałabyś?
Berisha wyprostowała się z irytacją, poprawiając szal na ramionach. W niektórych przypadkach Orędowniczka Łaski otrzymywała tę samą karę jak ta, której broniła. Być może ewentualne zarzuty wobec Egwene podpadały właśnie pod definicję takiej sytuacji; mimo najlepszych wysiłków Siuan, mających na celu uzupełnienie jej wykształcenia, Egwene nie wiedziała.
— Ja natomiast chciałabym się dowiedzieć... — powiedziała po chwili milczenia Szara, ostentacyjnie ignorując kobietę siedzącą obok — co zrobiłaś z łańcuchem zaporowym? Jak można ten proces odwrócić?
— Nie można go odwrócić — odparła Egwene. — Trzeba wam wiedzieć, że teraz jest on już czystym cuendillarem. Nawet Moc go nie skruszy, tylko wzmocni. Przypuszczam, że mogłybyście go sprzedać, ale najpierw trzeba go zdemontować, a w tym celu zburzyć odpowiednie fragmenty bram strzegących zatoki. Oczywiście pod warunkiem, że na świecie istnieje ktoś, kogo stać na tak wielki cuendillar. Albo ktoś, kto by go chciał.
Tym razem żadna nie spróbowała powstrzymać Katerine przed uderzeniem jej, mocnym uderzeniem.
— Pilnuj swego języka! — krzyknęła Czerwona siostra.
Rada wydawała się słuszna, jeśli nie chciała ciągle obrywać za najmniejsze głupstwo. Już czuła w ustach smak krwi. Pilnowała więc swego języka, cisza zapanowała w kołyszącym się powozie i tylko siostry popatrywały na siebie podejrzliwie, wciąż otoczone poświatą saidara. Nie do wiary! Dlaczego Elaida wpadła na pomysł, żeby do tego zadania wybrać siostry, które wyraźnie gardziły sobą? Tylko dlatego, że mogła, jako rodzaj demonstracji potęgi? Nieważne. Jeśli Elaida pozwoli jej doczekać ranka, w nocy będzie mogła poinformować Siuan, co się z nią stało... i co zapewne stało się z Leane. Siuan dowie się, że zostały zdradzone. Potem pozostanie tylko się modlić, żeby Siuan udało się znaleźć zdrajczynię. Od razu pomodliła się krótko w tej intencji. Sprawa była ważniejsza od wszystkich innych.
Kiedy woźnica ostrym szarpnięciem wodzy osadził konie, była już w stanie na tyle dobrym, by o własnych siłach wyjść z powozu w ślad za Katerine i Pritalle; pozostał jedynie nieznaczny szum w głowie. Potrafiła ustać na nogach, ale wątpiła, by w tej sytuacji uciekła dalej niż kilka kroków. Stała więc potulnie obok czarnego, lakierowanego powozu i czekała równie cierpliwie jak konny zaprzęg. Ostatecznie jej też do pewnego stopnia nałożono jarzmo. Biała Wieża górowała nad nimi pękatą, białą iglicą sięgającą w noc. Tylko w pojedynczych oknach na samej górze paliło się światło, niewykluczone, że były to apartamenty Elaidy. Bardzo dziwne. Była więźniarką, zapewne nie pożyje zbyt długo, a mimo to czuła się tak, jakby właśnie wróciła do domu. Wieża wlewała w nią nowe siły.
Dwaj forysie w liberiach Wieży, z płomieniem Tar Valon na piersiach, którzy wcześniej rozłożyli składane schodki teraz stali, pomagając wysiadać kolejnym kobietom — ale tylko Berisha skorzystała z podanej dłoni i tylko dlatego, jak podejrzewała Egwene, aby szybko stanąć na ziemi, równocześnie nie spuszczając oka z pozostałych sióstr. Barasine potraktowała ich takim spojrzeniem, że jeden głośno przełknął ślinę, a drugi wyraźnie zbladł. Felaana, również bez reszty skupiona na pozostałych siostrach, zwyczajnie odprawiła ich gestem dłoni. Nawet tutaj cała piątka wciąż nie wypuszczała saidara.
Znajdowały się przed głównym tylnym wejściem. Marmurowe schody z kamiennymi poręczami wiodły od razu na pierwsze piętro Wieży, cztery masywne brązowe latarnie rozlewały na nich kałuże migoczącego światła. Ku swemu zaskoczeniu Egwene dostrzegła samotną nowicjuszkę, stojącą u podstawy schodów, otuloną białym płaszczem dla ochrony przed nocnym chłodem. Prawie się spodziewała, że Elaida osobiście wyjdzie im na spotkanie, aby triumfować nad swą ofiarą w gronie pochlebczyń. Po bliższym przyjrzeniu okazało się, że nowicjuszką jest Nicola Treehill. Kolejne zaskoczenie. Biała Wieża była ostatnim miejscem, w którym spodziewałaby się spotkać uciekinierkę.
Nicola była chyba jeszcze bardziej zaskoczona, ponieważ na widok wysiadającej z powozu Egwene jej oczy rozszerzyły się, ale opanowała się i przywitała każdą z sióstr eleganckim ukłonem.
— Amyrlin powiedziała... powiedziała, że macie ją przekazać Mistrzyni Nowicjuszek, Katerine Sedai. Powiedziała też że już wydała stosowne polecenia Silvianie Sedai.
— Wychodzi na to, że przynajmniej chłosta cię nie ominie — z uśmiechem mruknęła Katerine. Egwene zastanawiała się, czy ta kobieta czuje do niej osobistą urazę, czy po prostu nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Chłosta. Nigdy jeszcze nie była świadkiem tej operacji, ale opowiadano jej. Z opisu rzecz wyglądała na nadzwyczaj bolesną. Spojrzała Katerine w oczy i po chwili uśmiech zniknął z twarzy tamtej. Ale wyglądała, jakby zaraz miała ją znów uderzyć. Aielowie potrafi radzić sobie z bólem. Poddawali się mu, ulegali mu, nie walcząc, nawet nie próbując powstrzymywać krzyków. Może to był sposób. Mądre mawiały, że dzięki temu można stępić ból, pozbawić go władzy nad sobą.
— Jeżeli Elaida ma zamiar wszystko niepotrzebnie przeciągać, to na dzisiejszą noc pozwolę sobie nie uczestniczyć w całym przedsięwzięciu — oznajmiła Felaana, spoglądając spod zmarszczonych brwi na wszystkie siostry po kolei, a potem jeszcze na Nicolę. — Dziewczyna powinna być ujarzmiona i ścięta i na tym powinnyśmy poprzestać. — Słomianowłosa siostra zebrała suknię i przebiegła po schodach obok Nicoli. Naprawdę pobiegła! Gdy znikała wewnątrz, wciąż otaczała ją poświata saidara.
— Zgadzam się — chłodno rzekła Pritalle. — Harril, będę ci towarzyszyć, kiedy odprowadzisz Lancę Krwi do stajni. — Na te słowa skłonił się przed nią smagły, krępy mężczyzna, który właśnie wychynął z mroku, prowadząc wysokiego gniadosza. Jego twarz była niczym wykuta z kamienia, miał na sobie kameleonowy płaszcz Strażnika, który sprawiał, że gdy stał bez ruchu, prawie znikał, a gdy szedł, migotał barwami. W całkowitym milczeniu odszedł za Pritalle w ciemność, ale cały czas oglądał się przez ramię, strzegąc jej pleców. Pritalle również nawet na moment nie wypuściła źródła. Działo się tu coś, co umykało Egwene.
Nagle Nicola rozłożyła spódnice w kolejnym ukłonie, tym razem znacznie głębszym i z jej ust popłynął strumień słów:
— Wybacz mi, że uciekłam, matko. Myślałam, że tutaj pójdzie mi łatwiej. Areina i ja myślałyśmy...
— Nie mów tak do niej! — krzyknęła Katerine, a równocześnie strumień Powietrza smagnął nowicjuszkę po pośladkach tak, że pisnęła i podskoczyła. — Skoro najwyraźniej masz dzisiaj dyżur przy Zasiadającej na Tronie Amyrlin, to idź do niej i powiedz, że jej polecenia zostaną wypełnione. Biegiem!
Z ostatnim, z lekka szalonym spojrzeniem na Egwene, Nicola zebrała suknię i poły płaszcza, a potem ruszyła po schodach tak szybko, że dwukrotnie potknęła się, prawie padając. Biedna Nicola. Wszelkie nadzieje, jakie wiązała z Wieżą, z pewnością zostały rozwiane, a jeżeli siostry odkryją jej prawdziwy wiek... Musiała skłamać, aby ją przyjęły... kłamstwo stanowiło jeden z jej licznych złych nawyków. Egwene przepędziła z głowy myśli o dziewczynie. Los Nicoli nie zależał już od niej.
— Po co na śmierć straszyć to dziecko? — znienacka zapytała Berisha. — Nowicjuszki należy uczyć, a nie nękać. — Te słowa jakoś nie bardzo przystawały do jej koncepcji prawa.
Katerine i Barasine zwróciły się ku Szarej siostrze, obie groźnie na nią spojrzały. Jak przedtem było pięć kotów, tak teraz były dwa, ale oba spoglądały na mysz.
— Masz zamiar samotnie odprowadzić nas do Silviany? — zapytała Katerine, a jej usta wykrzywił zdecydowanie nieprzyjemny uśmiech.
— Nie boisz się, Szara? — dodała Barasine głosem, w którym dźwięczała nuta szyderstwa. Z jakiegoś powodu lekko kołysała dłonią, frędzle szala powtarzały ten ruch. — Ty sama i my dwie?
Dwaj forysie stali nieruchomo niczym posągi, wyraźnie było widać, że woleliby być gdziekolwiek indziej, a nie mając takiej możliwości, próbowali wtopić się w otoczenie tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Berisha nie była wyższa niż Egwene, wyprostowała się więc, jak mogła i otuliła szalem.
— Groźby są w sposób wyraźny zakazane przez prawo...
— Barasine ci groziła? — łagodnie weszła jej w słowo
Katerine. Jej głos był cichy, ale można się było w nim doszukać stalowych tonów. — Zapytała tylko, czy się nie boisz? A powinnaś się bać?
Berisha nerwowo oblizała wargi. W jej twarzy nie było nawet kropli krwi, a oczy stawały się coraz szersze i szersze, jakby patrzyły na coś, czego wcale oglądać nie chciała.
— Myślę... myślę, że pospaceruję sobie po terenach Wieży — powiedziała na koniec zduszonym głosem, a potem odeszła, przez cały czas nie spuszczając wzroku z dwu Czerwonych. Gdy zniknęła im z oczu, Katerine zaśmiała się cicho i z satysfakcją.
To było już zupełne szaleństwo! Nawet siostry, które się nienawidziły, nie zachowywały się w ten sposób. Żadna kobieta, która tak łatwo poddawała się strachowi jak Berisha, nie miała najmniejszych szans zostać Aes Sedai. Ale się działo w Wieży. Bardzo źle.
— Weź ją — powiedziała Katerine, wstępując na schody. Barasine mocno ścisnęła ramię Egwene i ruszyła za nią.
Dobrze choć, że wypuściła saidara. Ale i tak nie było innego wyjścia, jak zebrać porozcinaną suknię i pójść. W stanie osobliwego uniesienia ducha. Wejście na teren Wieży naprawdę było jak powrót do domu. Białe ściany ozdobione fryzami i gobelinami, jaskrawe barwy płytek posadzki — wszystko to było znajome niczym kuchnia matki w rodzinnym domu. W pewien sposób najbardziej, ponieważ znacznie więcej czasu minęło, odkąd opuściła Pole Emonda, niż od ostatniej przechadzki po tych korytarzach. Z każdą chwilą czuła nowy przypływ sił. Ale w znajomym otoczeniu wyczuwało się również obcość. Świeciły się wszystkie stojące lampy, godzina nie mogła być więc zbyt późna, mimo to korytarze ziały całkowitą pustką. Zazwyczaj nawet najgłębszą nocą w Wieży można było zobaczyć jakieś siostry. Miała ten obraz jak żywy przed oczyma: któraś z sióstr, spiesząca korytarzem o świcie, a równocześnie taka dostojna, pełna wdzięku. Aes Sedai żyły według własnych rytmów doby, niektóre z Brązowych w ogóle unikały światła dnia. W nocy łatwiej było skupić się na badaniach, noc nie odrywała od lektury. A tutaj — zupełna pustka. Ani Katerine, ani Barasine nie skomentowały tego faktu, tylko w milczeniu przemierzały pozbawione życia korytarze. Najwyraźniej ta martwa pustka była teraz regułą.
Dopiero gdy dotarły do schodów z jasnego kamienia, osadzonych w bocznej niszy, zobaczyły siostrę. Schodziła w dół. Kobieta była pulchna, odziana w suknię do konnej jazdy ozdobioną czerwonymi rozcięciami. Jej usta wyglądały na skore do uśmiechu, szal na ramionach obrębiony był długimi frędzlami z czerwonego jedwabiu. Można było zakładać, że w dokach Katerine i pozostałe nosiły szale, aby każdy wiedział, z kim ma do czynienia — nikt w Tar Valon nie zaczepiłby kobiety w szalu z frędzlami, większość trzymała się z dala od nich, szczególnie dotyczyło to mężczyzn — ale szal tutaj?
Na widok Egwene grube, czarne brwi siostry uniosły się ponad jasnymi błękitnymi oczami, wsparła dłonie na obfitych biodrach, aż szal zsunął się na łokcie. Egwene nie sądziła, by miała okazję poznać tę kobietę, najwyraźniej tamta była innego zdania.
— Cóż, kogo my tu mamy? Panna al’Vere? To ją wysłano do Północnej Przystani? Elaida ci się pięknie odwdzięczy za tę noc, możesz być pewna. Ale spójrzcie na nią. Patrzcie, jak dumnie kroczy. Można by pomyśleć, że wy dwie stanowicie tylko eskortę honorową. A przecież powinna raczej wyć i błagać zmiłowania.
— Prawdopodobnie ziele wciąż stępia jej zmysły — mruknęła Katerine, rzucając z ukosa ponure spojrzenie na Egwene. — Chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi swego położenia. — Barasine, która wciąż ściskała ramię eskortowanej, potrząsnęła nią brutalnie. Egwene, początkowo wytrącona z równowagi, odzyskała ją szybko, a wraz z nią nieporuszony wyraz twarzy i siłę, by ignorować wściekłe spojrzenia wyższej z sióstr.
— Szok — zgodziła się pulchna Czerwona, kiwając głową. W jej głosie nie było zbyt wiele współczucia, jednak w porównaniu z głosem Katerine wydawał się niemalże ciepły. — Widziałam to już.
— Jak poszły sprawy w Południowej Przystani?
— Najwyraźniej nie tak dobrze jak wam. Byłyśmy dwie i nasza obecność sprawiła, że wszyscy wokół krzyczeli niczym zarzynane prosięta, bałam się, że spłoszymy naszą ofiarę. Dobrze choć, że byłyśmy w stanie usłyszeć się nawzajem. Skończyło się na tym, że złapałyśmy tylko jedną dzikuskę, a i tak wcześniej zdążyła zmienić w cuendillar pół łańcucha w zatoce. Prawie zajeździłyśmy zaprzęg, gnając tu jak... jakbyśmy złapały to, co wy. Zanica się uparła. Nawet kazała swojemu Strażnikowi zająć miejsce woźnicy.
— Jedną dzikuskę... — powtórzyła pogardliwie Katerine.
— Tylko pół? — Ulga wyraźnie odbijała się w głosie Barasine. — Wobec tego Południowa Przystań nie jest zablokowana.
Melare najwyraźniej zdała sobie sprawę z implikacji tego stwierdzenia, ponieważ znów uniosła brwi.
— Czy nie jest zablokowana, przekonamy się rano — powiedziała powoli — kiedy spróbują opuścić tę część, która wciąż składa się z żelaza. W każdym razie druga połowa wystaje sztywno z wody, jakby była zrobiona z... no, cóż, z cuendillara. Osobiście wątpię, by jakiś większy statek zdołał wypłynąć. — Pokręciła głową z zakłopotaniem. — Ale zdarzyło się też coś dziwnego. Z początku nie byłyśmy w stanie znaleźć tej dzikuski. Nie potrafiłyśmy wyczuć, jak przenosi. Nie otaczała jej poświata i nie widziałyśmy splotów. Łańcuch po prostu zaczął robić się biały. Gdyby Strażnik Arebis nie dostrzegł łodzi, pewnie by skończyła i odpłynęła.
— Mądra Leane — mruknęła Egwene. Na mgnienie zacisnęła mocno powieki. Leane przygotowała się porządnie do dzieła, zanim jeszcze zobaczyła zatokę. Odwróciła sploty i zamaskowała swoją zdolność do przenoszenia. Gdyby ona sama okazała się równie mądra, zapewne uciekłaby bez trudu. Ale po fakcie zawsze jest się bardziej przewidującą.
— I jeszcze to imię, które podała — powiedziała Melare, marszcząc czoło. Brwi tej kobiety, grube jak dwie czarne gąsienice, potrafiły zaiste wiele wyrazić. — Leane Sharif. Z Zielonych Ajah. Dwa idiotyczne kłamstwa. Desala właśnie chłoszcze ją na dole od stóp do głów, ale ona nie chce nic odwołać. Musiałam wyjść na zewnątrz, żeby zaczerpnąć tchu. Nigdy nie lubiłam chłosty, nawet tak zasłużonej jak ta. Znasz tę jej sztuczkę, dziecko? W jaki sposób ukryć sploty?
Och, Światłości! Uznały, że Leane jest dzikuską udającą Aes Sedai.
— Mówi prawdę. W efekcie ujarzmienia zniknęło pozbawione śladów wieku oblicze i zaczęła wyglądać na młodszą. Została Uzdrowiona przez Nynaeve al’Meara, a ponieważ nie była już Błękitną siostrą, wybrała nowe Ajah. Zapytajcie ją o coś, co tylko Leane Sharif może wiedzieć... — przerwał jej knebel Powietrza, który wypełnił usta, rozciągając szczęki, aż coś w nich chrupnęło.
— Nie musimy wysłuchiwać tych bzdur — warknęła Katerine.
Melare jednak spojrzała głęboko w oczy Egwene.
— Brzmiało to rzeczywiście jak czysty bełkot — powiedziała po chwili — ale podejrzewam, że nie zaszkodzi zadanie paru pytań innych niż „Jak masz na imię?”. W najgorszym razie usłyszymy coś ciekawszego niż te same nudne odpowiedzi. Czy mamy ją zaprowadzić na dół do celi, Katerine? Nie ośmielę się zostawić Desali zbyt długo z nią sam na sam. Ona gardzi dzikuskami, a już naprawdę nienawidzi kobiet podszywających się pod Aes Sedai.
— Nie zabieramy jej do celi — odpowiedziała Katerine. —
Elaida rozkazała, żeby ją zaprowadzić najpierw do Silviany.
— Dobrze, ale rezerwuję sobie prawo do nauczenia się sztuczki, o której ona wspominała, a którą ta druga najwyraźniej też zna. — Melare naciągnęła szal na ramiona, odetchnęła głęboko, a potem ruszyła na dół po schodach, sprawiając wrażenie kobiety, na którą czeka niewdzięczna praca. Egwene poczuła jednak przypływ nadziei względem Leane, ponieważ dla Melare była już „tą drugą”, a nie „dzikuską”.
Katerine szybko ruszyła korytarzem. Nie odzywała się ani słowem, ale Barasine, która praktycznie pchała Egwene przed sobą, nie przestawała mamrotać pod nosem o idiotyzmie rojeń, że siostra może się czegoś nauczyć od dzikuski oraz o nazbyt ambitnej Przyjętej, opowiadającej niestworzone kłamstwa. Zachowanie bodaj minimum godności jest nadzwyczaj utrudnione w sytuacji, kiedy jest się w poniżeniu pchanym po korytarzu przez długonogą siostrę, a z szeroko rozwartych ust ślina ścieka na brodę, niemniej Egwene starała się, jak mogła. Po prawdzie, to właściwie o tym nie myślała. Melare dostarczyła jej dość materiału do przemyślenia. Melare i zachowanie sióstr w powozie. Z pewnością nie należało wyciągać stąd zbyt oczywistych wniosków, ale gdyby właśnie taka miała być prawda...
Wkrótce niebieskie i białe płytki posadzki ustąpiły miejsca czerwonym i zielonym, one zaś dotarły do nieoznakowanych drzwi między dwoma gobelinami, na których widniały okryte kwieciem drzewa i ptaki o grubych dziobach, tak wściekle ubarwione, że prawie nierealne. Drzwi nie były oznakowane, ale za to wypolerowane na błysk i znane wszystkim inicjowanym Wieży. Katerine zastukała w sposób, w którym właściwie można było dostrzec pokorę, a kiedy silny głos ze środka zawołał: „Wejść!”, wciągnęła głęboki oddech i dopiero wtedy nacisnęła klamkę. Czy zachowała złe wspomnienia z czasu nowicjatu lub postulatu, czy też po prostu bała się oczekującej ich kobiety?
Gabinet Mistrzyni Nowicjuszek był dokładnie taki, jakim Egwene go zapamiętała: mały, wyłożony ciemną boazerią pokój, umeblowany prosto i solidnie. Wąski stolik przy drzwiach był delikatnie rzeźbiony w osobliwe wzory, resztki pozłoty wciąż lśniły na rzeźbionej ramie wiszącego lustra, poza tym brakowało innych ozdób. Stojące lampy i dwie lampy na biurku miały oprawę z prostego mosiądzu, choć stylistyka wykonania wskazywała na sześciu różnych rzemieślników. Piastująca urząd Mistrzyni Nowicjuszek zwyczajowo zmieniała się wraz z nastaniem nowej Amyrlin, ale Egwene gotowa była się założyć, że kobieta, która jako nowicjuszka odwiedzała ten gabinet sto lat temu, rozpoznałaby większość wystroju, a może i cały.
Obecna Mistrzyni Nowicjuszek — przynajmniej ta w Wieży — powitała je na stojąco. Była dość mocno zbudowaną kobietą, przynajmniej tak wysoką jak Barasine, ciemne włosy miała splecione w kok na karku, wysunięty podbródek świadczył o silnej woli. Silvianę Brehon otaczała atmosfera rzeczowości. Wywodziła się z Czerwonych, czarną suknię zdobiły delikatne, czerwone rozcięcia, dobrze choć, że szal wisiał na oparciu krzesła przy biurku. Wielkie oczy napawały niepokojem. Jakby jednym spojrzeniem ogarnęła od razu całą Egwene i poznała nie tylko wszystkie jej myśli, ale również myśli jutrzejsze.
— Zostawcie ją ze mną i poczekajcie na zewnątrz — poleciła Silviana niskim, mocnym głosem. — Mamy ją zostawić? — zapytała z niedowierzaniem Katerine.
— Którego słowa nie zrozumiałaś, Katerine? Czy mam powtórzyć? — Najwyraźniej nie było potrzeby. Katerine spłonęła rumieńcem, ale nic więcej już nie powiedziała. Silvianę tymczasem otoczyła poświata saidara, potem zręcznie przejęła tarczę Egwene, nie zostawiając podczas tej operacji najmniejszej szczeliny, przez którą ta mogłaby dosięgnąć źródła. A teraz zyskała już pewność, że dałaby radę. Tyle że Silviana nie była słaba, nie ma szans strzaskania trzymanej przez nią tarczy. W jednej chwili zniknął knebel Powietrza, ona zaś chwilę poświęciła na ocieranie śliny z brody za pomocą wydobytej z sakwy chusteczki. Sakwa wcześniej została przeszukana — zawsze trzymała chusteczkę na wierzchu, a nie pod wszystkim innym — ale czas na inwentarz zawartości przyjdzie później. Tak czy inaczej, nie nosiła w niej nic, co mogłoby się przydać więźniarce. Grzebień, paczka igieł, małe nożyczki. Stuła Amyrlin. Czy uda jej się zachować bodaj odrobinę godności podczas chłosty, nie zależało od niej — ale tamto, to była przyszłość, teraz zaś to teraz. Silviana przyglądała się jej z ramionami splecionymi na piersiach, póki drzwi nie zamknęły się za dwoma Czerwonymi siostrami. — Przynajmniej nie zaczynasz od razu histeryzować — powiedziała. — To dużo ułatwi, pytaniem jednak pozostaje, dlaczego nie histeryzujesz?
— Co by mi z tego przyszło? — odpowiedziała Egwene, chowając chusteczkę do sakwy. — Jakoś nie potrafię sobie niczego wyobrazić.
Silviana podeszła do biurka i stanęła przy nim, czytając coś z kartki papieru. Od czasu do czasu zerkała na Egwene. Wyraz jej twarzy układał się w idealną maskę opanowania Aes Sedai, nieodgadnioną. Egwene czekała cierpliwie z dłońmi złożonymi w małdrzyk. Nawet do góry nogami potrafiła w literach rozpoznać charakterystyczną rękę Elaidy, niemniej odczytać listu już nie potrafiła. Silviana nie powinna sobie jednak wyobrażać, że denerwuje ją czekanie. Cierpliwość była obecnie jedyną bodajże bronią, jaka jej została.
— Wychodzi na to, że Amyrlin od dłuższego czasu zastanawiała się, co z tobą zrobić — powiedziała na koniec Silviana. Jeśli nawet spodziewała się, że Egwene zacznie przestępować z nogi na nogę albo wyłamywać palce, nie okazała swego rozczarowania. — Ułożyła sobie szczegółowy plan. Ona nie chce dopuścić, żeby Wieża cię utraciła. Jestem podobnego zdania. Elaida doszła więc do wniosku, że zostałaś przez pozostałe wykorzystana jako figurantka, za co nie powinnaś ponosić winy. Nie zostaniesz więc oskarżona o samozwańcze podszywanie się pod Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Imię twoje zostało wymazane z rejestrów Przyjętych i wpisane do księgi nowicjuszek. Jeśli mam być szczera, to zgadzam się z tą decyzją, aczkolwiek stanowi ona precedens. Pomijając twoje zdolności w posługiwaniu się Mocą, brakuje ci, praktycznie rzecz biorąc, całej wiedzy, którą powinna zdobyć nowicjuszka. Z drugiej strony nie musisz się obawiać, że powtórnie każą ci przechodzić inicjację. Nie umiałabym nikogo zmusić.
— Jestem Aes Sedai mocą wyniesienia na Tron Amyrlin — spokojnie odparła Egwene. Nie było błędem upieranie się przy tytule, którego własność mogła oznaczać śmierć. Uległość okazałaby się równie wielkim ciosem dla rebelii jak jej egzekucja. Może gorszym. Znowu nowicjuszka? Śmieszne! — Jeśli masz ochotę, mogę ci zacytować odpowiedni ustęp prawa.
Silviana uniosła brwi, usiadła i otworzyła oprawną w skórę księgę. Księgę kar. Zanurzyła pióro w prostym szklanym kałamarzu i zaczęła pisać.
— Właśnie zarobiłaś sobie pierwszą wizytę w moim gabinecie. Ale zamiast od razu przekładać cię przez kolano, dam ci noc na przemyślenie wszystkiego. Miejmy nadzieję, że kontemplacja wyda spodziewane owoce.
— Sądzisz, że lanie sprawi, iż zaprzeczę temu, kim jestem? — Egwene bardzo się starała, by w jej głosie nie słychać było niedowierzania. Nie była pewna, czy jej się udało.
— Jest lanie i lanie — odparła spokojnie tamta. Wytarła stalówkę skrawkiem papieru, umieściła pióro w szklanym uchwycie i przyjrzała się Egwene. — Przywykłaś do Sheriam Bayanar w roli Mistrzyni Nowicjuszek. — Silviana pokręciła głową z niesmakiem. — Przejrzałam jej księgę kar. Pozwalała dziewczętom na zbyt wiele, a poza tym była zbyt spolegliwa wobec swych faworytek. W efekcie zmuszona była do zarządzania repetycji zdecydowanie zbyt często, niż to być powinno. W mojej księdze jest jedna trzecia tych kar co u Sheriam, ponieważ zawsze dbam o to, by każda z ukaranych nade wszystko pragnęła już nigdy więcej do mnie nie trafić.
— Cokolwiek zrobisz, nigdy nie zmusisz mnie do zaparcia się siebie — zdecydowanie oznajmiła Egwene. — W ogóle sobie nie wyobrażam, jak to miałoby działać? Będę eskortowana na wykłady i przez cały czas odgrodzona tarczą?
Silviana rozsiadła się w krześle, przyciskając doń plecami wiszący na oparciu szal, dłonie wsparła na krawędzi biurka.
— Masz zamiar się opierać tak długo, jak zdołasz, prawda?
— Zrobię, co będę musiała zrobić.
— I ja zrobię, co będę musiała. Za dnia nie będziesz otoczona tarczą. Ale co godzina będziesz dostawać słaby napar z widłokorzenia. — Kiedy wymawiała to słowo, jej usta wykrzywiły się. Wzięła do ręki kartkę z notatkami Elaidy, jakby chciała czytać, ale po chwili pozwoliła jej opaść na biurko. Na koniec otarła palce, jakby przylgnęło do nich coś paskudno. — Nienawidzę tego ohydztwa. Wygląda, jakby żywcem wymyślono je przeciwko Aes Sedai. Ludzie, którzy nie potrafią przenosić, mogą wypić dawkę pięciokrotnie większą od tej, która zbije siostrę z nóg, i najwyżej lekko im się zakręci w głowie. Ohydny napar. Ale najwyraźniej skuteczny. Może będzie też działał na tych Asha’manów. Będzie dość słaby, żebyś nie czuła oszołomienia, ale nie będziesz mogła przenieść tyle, żeby sprawiać jakiekolwiek problemy. Zostaną ci tylko drobinki Mocy. Jak nie będziesz piła z własnej woli, wleje ci się go do gardła przemocą. Pozostaniesz pod ścisłą obserwacją, dlatego pieszo też nie uciekniesz. Spać będziesz odgrodzona tarczą, ponieważ gdyby ci dać na noc dość widłokorzenia, żebyś straciła świadomość, rankiem męczyłyby cię mdłości. Jesteś nowicjuszką, Egwene, i będziesz nią. Wiele sióstr wciąż cię uważa za uciekinierkę, niezależnie od zaleceń, jakie wydała w tej sprawie Siuan Sanche, wiele z pewnością uzna za błąd, że Elaida cię nie ścięła. Będą się przyglądać, szukając najmniejszych wykroczeń, najdrobniejszych błędów. Teraz możesz sobie drwić z lania, ponieważ jeszcze go nie otrzymałaś, ale co zrobisz, kiedy będziesz odsyłana do mnie pięć, sześć razy dziennie? Zobaczymy, ile czasu zajmie ci zmiana decyzji. — Samą Egwene zaskoczył cichy śmiech, wydobywający się z jej ust. Brwi Silviany uniosły się prawie na czoło. Palce drżały, jakby chcąc sięgnąć po pióro. — Powiedziałam coś śmiesznego, dziecko?
— Nie, wcale nie — odrzekła zgodnie z prawdą Egwene. Przyszło jej do głowy, że poradzi sobie z bólem na sposób Aielów. Miała nadzieję, że potrafi, ale równocześnie trzeba się będzie wyrzec wszelkich nadziei na zachowanie godności. Przynajmniej na czas trwania kary. Jeżeli zaś chodzi o resztę, zrobi, co będzie w stanie.
Silviana zerknęła na pióro, ale w końcu wstała, nie dotykając go.
— Wobec tego skończyłam z tobą. Na dziś. Zobaczymy się przed śniadaniem. Chodź ze mną.
Ruszyła ku drzwiom pewna, że Egwene pójdzie za nią i tak też się stało. Gdyby zaatakowała tamtą gołymi rękoma, zarobiłaby tylko kolejny wpis do księgi. Widłokorzeń. Cóż, znajdzie na niego jakiś sposób. Jeśli nie... Wolała o tym nie myśleć.
Katerine i Barasine były, łagodnie mówiąc, zaskoczone, gdy dowiedziały się o planach Elaidy wobec Egwene i nieszczególnie zadowolone, gdy okazało się, że to one będą jej strzec i oddzielą tarczą na noc. Uspokoiły się dopiero, gdy Silviana obiecała, że za godzinę lub dwie przyśle im jakieś siostry.
— Dlaczego my dwie? — chciała wiedzieć Katerine, za co zarobiła wściekłe spojrzenie od Barasine. Gdyby zlecono to zadanie jednej z nich, nie byłaby to z pewnością Katerine, która stała wyżej w hierarchii.
— Po pierwsze dlatego, że tak mówię... — Silviana urwała, czekając, póki nie skiną głowami. Skinęły z wyraźną niechęcią, ale od razu. Wychodząc na korytarz, Silviana nie założyła szala, co na Egwene już zaczęło sprawiać dziwne wrażenie, jakby tamta była nie na swoim miejscu. — A po drugie dlatego, że, moim zdaniem, to dziecko może mieć swoje pomysły. Chcę, żeby ją ściśle obserwowano, na jawie i we śnie. Która z was ma jej pierścień?
Po chwili Barasine wyciągnęła złoty krążek z sakwy przy pasie, jednocześnie mrucząc:
— Chciałam go tylko zachować na pamiątkę. Zdławienia buntu. Ponieważ teraz z pewnością są już skończone.
— Na pamiątkę? To była po prostu zwykła kradzież! Egwene wyciągnęła rękę po pierścień, ale Silviana była szybsza i to do jej sakwy powędrowało złoto.
— Zatrzymam go do czasu, aż zdobędziesz prawo do niego, dziecko. Teraz zaprowadźcie ją do kwater nowicjuszek i ulokujcie tam. Pokój powinien być już gotów.
Katerine przejęła tarczę, a Barasine znowu sięgnęła po ramię Egwene, ale ta wyciągnęła dłoń ku Silvianie.
— Poczekaj. Jest coś, o czym ci muszę powiedzieć. — Dotąd zmagała się ze sobą, czy powinna. Zbyt łatwo będzie zdradzić więcej, niżby było wskazane. Ale musiała. — Mam Talent Śnienia. Nauczyłam się odróżniać prawdziwe sny i interpretować niektóre z nich. Śniłam o szklanej lampie, w której tańczył biały płomień. Kruki wyleciały z mgły, trąciły lampę i poleciały dalej. Lampa chwiała się, rozpryskując wokół krople płonącej oliwy. Niektóre wypalały się w powietrzu, inne lądowały wszędzie wokół, a lampa wciąż się chwiała, prawie przewracając. Oznacza to, że Seanchanie zaatakują Białą Wieżę i wyrządzą wielkie szkody.
Barasine parsknęła. Katerine syknęła z pogardą.
— Śniąca — powiedziała bezbarwnym głosem Silviana. — Czy jakaś siostra gotowa jest potwierdzić twoją interpretację? A jeśli nawet, skąd możesz mieć pewność, że twój sen mówi o Seanchanach? Moim zdaniem kruki wskazywałyby na Cień.
— Jestem Śniącą, a kiedy Śniąca ma pewność, to taka jest prawda. Nie chodzi o Cień. To Seanchanie. Natomiast w kwestii tej, która potwierdziłaby me słowa... — Egwene wzruszyła ramionami. — Jedyna, która ma w tej sprawie coś do powiedzenia, to Leane Sharif, którą przetrzymuje się w piwnicznej celi. — Nie znalazła sposobu zaangażowania Mądrych w całą sprawę, musiałaby zdradzić zdecydowanie zbyt wiele.
— Ta kobieta jest dzikuską, nie... — zaczęła gniewnie Katerine, ale zamilkła, gdy Silviana uniosła rozkazującym gestem dłoń.
Mistrzyni Nowicjuszek badawczo przyglądała się Egwene, ale z jej twarzy nie sposób było nic wyczytać.
— Naprawdę wierzysz, że jesteś tą, którą twierdzisz, że jesteś — powiedziała na koniec. — Pozostaje tylko mieć nadzieję, że twoje Śnienie nie spowoduje tylu kłopotów, co Przepowiednie młodej Nicoli. Jeżeli naprawdę potrafisz Śnić. Cóż, przekażę twoje ostrzeżenie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak Seanchanie mogliby uderzyć na Tar Valon, ale czujności nigdy za wiele. I przepytam tę kobietę, która jest przetrzymywana na dole. Oględnie. Jeżeli nie potwierdzi twojej opowieści, wówczas twoja wizyta u mnie rankiem okaże się dla ciebie jeszcze bardziej godna zapamiętania. — Machnęła dłonią na Katerine. — Zabierzcie ją, zanim wręczy mi nowy klejnot i tym samym sprawi, że w ogóle nie będę spała tej nocy.
Tym razem nie tylko Barasine, ale i Katerine przez całą drogę mamrotała pod nosem. Obie jednak zaczekały, nim znalazły się w miejscu, skąd Silviana już nie mogła ich słyszeć. Ta kobieta będzie godnym przeciwnikiem. Egwene pozostawało tylko mieć nadzieję, że uległość wobec bólu okaże się tak skuteczna, jak twierdziły Mądre. W przeciwnym razie... lepiej nie myśleć.
Szczupła, siwowłosa służąca skierowała je do pokoju, który właśnie skończyła doprowadzać do ładu — na trzecim krużganku kwater nowicjuszek — i umknęła, wcześniej przelotnie skłoniwszy się Czerwonym. Na Egwene nawet nie spojrzała. Kim była w jej oczach kolejna nowicjuszka? Egwene poczuła, że zaciska szczęki. Musiała zadbać o to, żeby pozostali nie widzieli w niej kolejnej nowicjuszki.
— Spójrz na jej twarz — powiedziała Barasine. — Myślę, że w końcu zaczyna do niej docierać.
— Jestem, kim jestem — spokojnie odparła Egwene. Barasine popchnęła ją w kierunku schodów, które prowadziły w górę na ograniczone balustradami krużganki, oświetlone okrągłym księżycem w trzeciej kwadrze. Delikatny szmer wiatru był jedynym odgłosem. Wszystko wyglądało tak spokojnie. W szczelinach pod drzwiami nie świeciło się żadne światło. Nowicjuszki już z pewnością spały, wyjąwszy dziewczęta zatrudnione przy nocnych obowiązkach. Wokół panował całkowity spokój, którego Egwene nie miała jednak zaznać.
Maleńki, pozbawiony okna pokój równie dobrze mógł być tym, który zajmowała zaraz po przybyciu do Wieży: wąskie posłanie wbudowane w ścianę, ogień płonący na mikroskopijnym kominku. Świeciła się lampa, na niewielkim stoliczku, ale oświetlała właściwie tylko jego blat, a oliwa musiała zjełczeć, ponieważ wydzielała słaby, nieprzyjemny zapach. Umeblowania dopełniała umywalnia oraz trójnogi stołek, na którym zaraz spoczęła Katerine, układając suknię niczym na tronie. Barasine zrozumiała, że dla niej nie ma siedzącego miejsca, dlatego tylko zaplotła ramiona na piersiach i popatrzyła ze złością na Egwene.
Trzy kobiety w tym pokoiku stanowiły już tłok, ale Egwene postanowiła udawać, że tamte nie istnieją. Przygotowała się do snu: powiesiła płaszcz, pasek i suknię na trzech kołkach wbitych równolegle w ścianę, nie poprosiła o pomoc przy guzikach. Kiedy położyła równo zwinięte pończochy na butach, Barasine już umościła się ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i wetknęła nos w oprawioną w skórę książeczkę, którą musiała wyciągnąć z sakwy przy pasku. Katerine nie spuszczała wzroku z Egwene, jakby się spodziewała, że ta w każdej chwili może pobiec ku drzwiom.
Egwene wsunęła się w bieliźnie pod lekki, wełniany koc, a potem przytuliła głowę do poduszki — z pewnością nie była wypchana gęsim puchem! — i oddała swoim ćwiczeniom rozluźniającym, które pomogą jej zasnąć. Robiła to już tyle razy, że z pozoru ledwie zaczęła i już spała...
...unosząc się bez postaci w ciemnościach rozpościerających między światem jawy a Tel’aran’rhiod, w wąskiej szczelinie pomiędzy snem a rzeczywistością, w rozległej pustce wypełnionej miliardami mrugających iskierek światła, które były snami wszystkich śpiących na świecie. Krążyły wokół niej jak okiem sięgnąć w miejscu, gdzie nie istniała ani góra, ani dół, gasnąc, gdy śpiący budził się, zapalając, gdy zaczynał śnić. Niektóre potrafiła rozpoznać na pierwszy rzut oka, nadać im ludzkie imię, ale nigdzie nie było tego, którego szukała.
Musiała porozmawiać z Siuan, która zapewne wiedziała już o katastrofie i która być może nie może zasnąć, marząc tylko o tym, by wyczerpanie strąciło ją w niepamięć. Przygotowała się na dłuższe oczekiwanie. W miejscu gdzie przebyta nie istniał czas, a wraz z nim nie istniała nuda. Ale powinna ułożyć sobie w myślach, co powie. Tyle się zmieniło od czasu ostatniego przebudzenia. Tyle się dowiedziała. Przez pewien czas była przekonana, że wkrótce umrze, pewna, że siostry w Wieży murem stoją za Elaidą. Teraz... Elaida sądziła, że zamknęła ją w szczelnym więzieniu. Mniejsza o plany uczynienia z niej na powrót nowicjuszki, nawet jeśli Elaidzie wydawały się realne, dla Egwene al’Vere stanowiły czystą mrzonkę. Za więźniarkę również się nie uważała. We własnym mniemaniu zaniosła płomień bitwy do samego serca Wieży. Gdyby w miejscu, gdzie się znajdowała, miała usta, uśmiechnęłaby się.