Egwene od samego początku zdawała sobie sprawę, iż jej dziwna niewola będzie trudna, wierzyła wszak, że najłatwiej poradzi sobie z bólem, który nauczyła się pokonywać na modłę Aielów. Jakkolwiek patrzeć, została mocno pobita w ramach toh, który miała wobec Mądrych za swe kłamstwa. Dobrze pamiętała, jak biły ją jedna po drugiej, ale pamiętała też, że potrafiła to wytrzymać. Lecz opanowanie bólu nie polegało na uleganiu mu zamiast przeciwstawiania się. Należało pozwolić, by wniknął głęboko w każdą komórkę ciała, i otworzyć się nań, jak na część samej siebie. Aviendha mówiła, że trzeba być zdolnym uśmiechać się i śmiać z radości lub śpiewać, mimo iż ciałem targają najstraszliwsze boleści. To już nie było takie proste.
Ale starała się, jak mogła, owego pierwszego poranka przed świtem w komnacie Silviany, gdy Mistrzyni Nowicjuszek tłukła jej gołe pośladki pantoflem o twardej podeszwie. Wcale nie próbowała powstrzymać szlochów ani też — później — nieartykułowanego krzyku. Kiedy miała ochotę wierzgać nogami, wierzgała, a gdy Mistrzyni Nowicjuszek niezdarnie, z uwagi na obszerne spódnice, zablokowała je swoją nogą, tylko bębniła palcami o podłogę, rzucając wściekle głową. Usiłowała wchłonąć ból w siebie, wciągnąć go niczym oddech. Ból stanowił równie ważną część życia. Tak przynajmniej pojmowali życie Aielowie. Jednak, o Światłości, jakże bolało!
Kiedy w końcu, po czasie, który wydawał się nieomal wiecznością, mogła się wyprostować, wstała i skrzywiła się, gdy halka i sukienka urażały obolałe ciało. Biała wełna zdawała się ciężka na podobieństwo ołowiu. Próbowała również poddać się piekącemu do żywego gorącu, wchłonąć je, jak poprzednio ból. Nie poszło łatwo. Wręcz przeciwnie, było strasznie trudno. Dopiero po chwili, ku własnemu zdumieniu przekonała się, że jej szloch ucichł, jakby kierowany własną wewnętrzną logiką a strumienie łez znienacka wyschły. Przestała pochlipywać; i spazmować. Przeglądała się w wiszącym na ścianie lustrze o ramach z obłażącej pozłoty. Ile tysięcy kobiet zaglądało do niego przez lata. Od tych, którym karę wymierzano w tym pokoju, oczekiwano zawsze, że po zakończeniu przyjrzą się uważnie własnemu odbiciu i zastanowią, dlaczego zostały ukarane. Ona jednak spojrzała do lustra z innych powodów. Twarz miała w dalszym ciągu zaczerwienioną, mimo to wyglądała właściwie na... spokojną. Pomimo piekącego bólu w pośladkach. Naprawdę czuła się spokojna. Może powinna zaśpiewać? Chyba lepiej nie. Ostrożnie otarła policzki lnianą chusteczką, którą wyciągnęła z rękawa.
Silviana zmierzyła ją wzrokiem pełnym satysfakcji, zanim odłożyła pantofel z powrotem do wąskiej szafki naprzeciw zwierciadła.
— Mam nadzieję, że od pierwszej chwili udało mi się zwrócić twoją uwagę, w przeciwnym razie postąpiłabym bardziej stanowczo — rzuciła oschle, głaszcząc kok z tyłu głowy. — W każdym razie sądzę, że nieprędko się zobaczymy. Zapewne zainteresuje cię, że zadałam pytania, o których wspomniałaś. Zresztą Melare mnie uprzedziła. Ta kobieta to sama Leane Sharif, choć Światłość tylko wie, jakim sposobem... — Urwała, pokręciła głową i obróciwszy o sto osiemdziesiąt stopni krzesło stojące za biurkiem, siadła z powrotem. — Bardziej niepokoi się o ciebie niż o samą siebie. Możesz ją odwiedzić w wolnej chwili. Oczywiście nie wiadomo, czy w ogóle będziesz mieć czas dla siebie. Wydam odpowiednie polecenia. Przebywa w otwartej celi. A teraz radzę ci się pospieszyć, jeżeli w ogóle chcesz coś zjeść, zanim zacznie się pierwsza lekcja.
— Dziękuję — powiedziała Egwene i ruszyła ku drzwiom. Silviana westchnęła ciężko.
— A ukłon, dziecko? — Maczając pióro w kałamarzu ze srebrnym wieczkiem, zaczęła pisać w księdze kar, schludnym, bardzo czytelnym pismem. — Zobaczymy się po południu. Zapowiada się na to, że swoje pierwsze posiłki w Wieży spożyjesz na stojąco.
Egwene mogła na tym poprzestać, jednak tej nocy, gdy czekała, aż wszystkie siostry przybędą do sali w Tel’aran’rhiod, doszła do wniosku, że tak naprawdę czeka ją wędrówka po bardzo cienkiej linie. Miała zamiar walczyć, musiała to jednak czynić, stwarzając pozory, że wypełnia narzucone obowiązki. Które wypełniać będzie, tyle że w pewnym określonym zakresie. W granicach wyznaczonych przez nią samą. Konsekwentny sprzeciw wobec wszystkich poleceń skończyłby się tym, że traktowano by ją jak krnąbrną dziewczynkę, — a zapewne również zamknięciem w celi. W celi, gdzie nikomu na nic by się nie przydała. Jeśli chce zachować jakieś pozory powagi, niektórych poleceń za nic nie wolno jej wypełniać. A godność jest najważniejsza. Nie tylko jej pozory. Nie wolno dopuścić, by zanegowały to, kim jest, jakkolwiek by się starały.
— Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie kłania się przed nikim — oznajmiła spokojnie, doskonale wiedząc, jakiej reakcji należy oczekiwać.
Rysy twarzy Silviany ściągnęły się, znowu wzięła pióro do lęki.
— A więc spotkam się z tobą w porze obiadu. Radzę ci oddalić się bez dalszych słów, jeżeli nie chcesz spędzić całego dnia przełożona przez moje kolano.
Egwene wyszła bez słowa. I bez ukłonu. Cienka lina, jak drut nad głęboką przepaścią. A ona musi po niej iść.
Ku swemu zdumieniu, przed gabinetem Mistrzyni Nowicjuszek zobaczyła Alviarin, przechadzającą się w tą i we w tę po korytarzu. Na ramionach miała szal z białymi frędzlami, kuliła się w sobie i wpatrywała niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Wiedziała, że ta kobieta przestała już być Opiekunką Kronik Elaidy, ale nie znała powodów tak raptownej dymisji. Przeszpiegi w Tel’aran’rhiod przyniosły tylko strzępy spojrzeń i urywki rozmów. Pod bardzo wieloma względami Świat Snów Stanowił wyłącznie niewyraźne odbicie świata jawy. Z pewnością Alviarin słyszała jej krzyki, ale — o dziwo — Egwene nie czuła wstydu. Uczestniczyła w dziwacznej bitwie, a w bitwie żołnierze odnoszą rany. Biała siostra, zazwyczaj lodowata, dziś wcale nie wydawała się tak nieprzystępna. Wręcz przeciwnie, z rozwartymi ustami i płonącymi oczyma sprawiała wrażenie nadzwyczaj poruszonej. Egwene nie ukłoniła się jej, a Alviarin przed wejściem do komnaty Silviany obrzuciła ją pojedynczym złośliwym spojrzeniem. Spacer po cienkiej linie.
W głębi korytarza stały dwie Czerwone siostry i obserwowały ją. Jedna miała okrągłą twarz, druga była szczupła, szale spływały z ramion obu, więc z daleka widać było czerwone frędzle. Nie były to te same dwie, które widziała po przebudzeniu, ale ich obecność nie mogła stanowić czystego przypadku. Nie były jej strażniczkami w dokładnym tego słowa znaczeniu, z drugiej strony, kim niby innym miały być? Im też się nie ukłoniła. Odprowadziły ją beznamiętnymi spojrzeniami.
Nie przeszła jeszcze pół tuzina kroków po posadzce wykładanej czerwono-zielonymi płytkami, kiedy z tyłu dobiegł ją; krzyk bólu jakiejś kobiety, słabo tłumiony przez ciężkie drzwi prowadzące do komnaty Silviany. A więc rozpoczęła się pokuta Alviarin, którą ta najwyraźniej znosiła źle, wnioskując z tego, jak szybko i rozpaczliwie zaczęła krzyczeć. Chyba, że także próbowała wchłonąć ból na modłę Aielów, ale to wydawało się mało prawdopodobne. Egwene pożałowała, że nie wie, dlaczego Alviarin odbywa pokutę oraz czy jest ona dobrowolna, czy zadana. Generał miał zwiadowców, a także siatki szpiegowskie, dostarczające mu informacji o wrogu. Ona miała tylko własne oczy i uszy oraz całą wiedzę, jaką mogła zdobyć w Niewidzialnym Świecie. Niemniej użyteczny mógł się okazać każdy okruch informacji, niczego nie wolno lekceważyć.
Śniadanie śniadaniem, najpierw postanowiła powrócić do swej niewielkiej komnaty w kwaterach nowicjuszek, by przemyć twarz zimną wodą z umywalni i uczesać włosy. Grzebień, który cały czas nosiła w sakiewce u paska, był jedną z nielicznych rzeczy osobistych, które pozwolono jej zatrzymać. Odzież, którą nosiła, gdy ją pojmano, zniknęła gdzieś nocą. W to miejsce pojawiła się biel nowicjatu, lecz suknie i bielizna zawieszone na kołkach w białej ścianie należały wcześniej do niej. Trafiły do magazynu, gdy została wyniesiona do rangi Przyjętej. Wiedziała o tym, ponieważ w lamówki wszyte były drobne etykietki z jej imieniem. Rozrzutność była całkowicie obca Wieży. Nigdy nie wiadomo, kiedy okaże się, że garnitur starych ubrań pasuje na jedną z nowo przybyłych. Wszak konieczność noszenia bieli nowicjatu nie czyniła z niej nowicjuszki, cokolwiek sądziły na ten temat Elaida i pozostałe.
Zdecydowała, że jest gotowa do wyjścia dopiero wtedy, gdy z. policzków zniknęły resztki czerwieni, sama zaś poczuła się w pełni opanowana. Kiedy ma się niewiele broni, wygląd zewnętrzny może służyć za oręż. Te same dwie Czerwone siostry czekały na ogrodzonej balustradą galerii — nieodłączne cienie.
Refektarz nowicjuszek położony była na najniższym poziomie Wieży, tuż obok głównej kuchni. Była to duża komnata o białych ścianach i surowym wystroju, choć płytki posadzki mieniły się wszystkimi barwami Ajah; całą salę wypełniały stoły, przy każdym na niewielkich ławeczkach z powodzeniem zasiąść mogło sześć do ośmiu kobiet. I właśnie siedziały — sto lub więcej odzianych w biel, szczebioczących do siebie nad talerzami. Elaida musi być urzeczona tak wielką liczbą kobiet. Wieża od wielu już lat nie gościła tylu nowicjuszek. Bez wątpienia wieści o rozłamie w Wieży zasiały wątpliwości w wielu głowach, skłaniając do rezygnacji z podróży do Tar Valon. Egwene nie była pod większym wrażeniem. Śniadające nie zajmowały nawet połowy wszystkich miejsc przy stołach, zaś jedno piętro wyżej mieścił się kolejny refektarz, od wieków już nieotwierany. Kiedy ona obejmie wreszcie władzę w Wieży, znów trzeba będzie uruchomić drugą kuchnię, a nowicjuszki będą jadać w dwóch turach — rzecz niesłychana od czasów poprzedzających Wojny z Trollokami.
Ledwie weszła do środka, Nicola od razu ją dostrzegła, jakby jej wyczekiwała. Łokciami odsunęła siedzące obok nowicjuszki. Powoli sala milkła, jakby przechodziła po niej fala ciszy, wszystkie głowy zwróciły się w stronę idącej główną nawą Egwene. Ta nie oglądała się ani w prawo, ani w lewo.
Naraz, w połowie drogi przez komnatę, niska, szczupła nowicjuszka o długich ciemnych włosach podstawiła jej nogę. Egwene zachwiała się. Cudem odzyskawszy równowagę, odwróciła się i spojrzała zimno. Kolejna potyczka w wielkiej wojnie. Kobieta miała jasną cerę Cairhienianki. Z bliska Egwene widziała, że tamtą wkrótce czeka inicjacja Przyjętej, chyba że jej konto obciążały inne wady. Ale Biała Wieża dobrze wiedziała, jak sobie z nimi radzić.
— Jak masz na imię? — zapytała.
— Alvistere — odparła młoda kobieta. Akcent potwierdzał to, co można było wnosić z jasnej cery. — Dlaczego pytasz? Żeby donieść Silvianie? To na nic. Żadna nie piśnie ani słówkiem, że cokolwiek widziała.
— To strasznie przykre, Alvistere. Chcesz zostać Aes Sedai i zrezygnować z możliwości kłamania, a jednocześnie pragniesz, aby inne kłamały za ciebie. Nie dostrzegasz w tymi sprzeczności?
Twarz Alvistere poczerwieniała.
— Kim jesteś, aby mnie pouczać?
— Jestem Zasiadająca na Tronie Amyrlin. Więźniarka, mimo to wciąż Zasiadająca na Tronie Amyrlin.
Olbrzymie źrenice Alvistere rozszerzyły się, po sali przeszedł szmer. Egwene skierowała kroki ku kuchni. Najwyraźniej nie wierzyły, że odziana w biel i sypiająca razem z nimi, wciąż nie zrezygnuje z pretensji do tytułu Amyrlin. Lepiej jak najszybciej rozwiać ich złudzenia
Kuchnia była wielka, z wysokim sufitem i posadzką wykładaną szarymi płytkami, rożna nad długim, kamiennym paleniskiem nie pracowały, ale żelazne piece i piekarniki emitowały dość ciepła, by natychmiast się spociła, gdyby wcześniej nic opanowała techniki nie pocenia się. Kiedyś dość się napracowała w tej kuchni, nie miała większych wątpliwości, że teraz przyjdzie jej tu wrócić w tej samej roli. Z trzech stron otaczały kuchnię refektarze — Przyjętych, Aes Sedai, nowicjuszek. Laras, Mistrzyni Kuchni, przechadzała się po niej kaczkowatym chodem. Miała spoconą twarz i nienagannie biały fartuch; jego płótna starczyłoby na trzy suknie nowicjuszek; wymachiwała długą, drewnianą łyżką niczym berłem, znamionującym władzę nad kucharkami, podkuchennymi oraz pomywaczkami, które wykonywały jej rozkazy równie skwapliwie, co prawdziwi dworzanie królowej. Pewnie nawet bardziej ochoczo. Wydawało się mało prawdopodobne, by jakakolwiek władczyni wymierzyła komuś berłem klapsa za opieszałość.
Na tace wędrowała ogromna z pozoru ilość jedzenia, jedne tace były z kutego srebra, inne z rzeźbionego i pozłacanego drewna, kobiety wynosiły je przez drzwi do głównej sali jadalnej sióstr. nie były to podkuchenne z białym Płomieniem Tar Valon wyhaftowanym na łonach, lecz kobiety szacowne, otulone w doskonale skrojone wełniane tkaniny, z jaśniejącymi akcentami upiększeń, osobiste służące sióstr, które podejmą żmudną wspinaczkę w drodze do kwater Ajah.
Aes Sedai mogły, jeśli chciały, jadać w swoich pokojach, choć zazwyczaj wiązało się to z uciążliwym odgrzewaniem potraw. Większość wolała podczas posiłków cieszyć się towarzystwem. Tak przynajmniej było kiedyś. Teraz nieprzerwany strumień kobiet, niosących przykryte tkaniną tace stanowił po twierdzenie faktu, że Białą Wieżę pokryła pajęcza sieć pęknięć. Powinna w związku z tym odczuwać satysfakcję. Elaida stała na podwyższeniu, gotowym w każdej chwili runąć pod jej ciężarem. Jednak Wieża była domem. Więc Egwene czuła tylko smutek. A także złość na Elaidę. Całkowicie zasłużyła sobie, żeby ją obalić, choćby za to, co uczyniła Wieży od czasu, gdy zdobyła stułę i laskę!
Laras obrzuciła ją przeciągłym spojrzeniem, pochyliła głowę, aż na szyi powstał czwarty podbródek, potem wróciła do wymachiwania łyżką i zaglądania kucharkom przez ramię. Ongiś dopomogła w ucieczce Siuan i Leane, zatem jej lojalność wobec Elaidy była wątpliwa. Czy teraz inna kobieta może na nią liczyć? Z całą pewnością dokładała wszelkich starań, by nie patrzeć Egwene w oczy. Tuż obok niej pojawiła się podkuchenna, która prawdopodobnie nie odróżniała jej od pierwszej lepszej nowicjuszki. Uśmiechnięta kobieta wyraźnie pracowała nad wyhodowaniem sobie podwójnego podbródka. Wręczyła jej drewnianą tacę z olbrzymim, pękatym kubkiem parującej herbaty i pokrytym białą glazurą talerzem, na którym znajdowały się chleb, oliwki i kruchy biały ser. Egwene zaniosła posiłek do sali jadalnej. Tam znowu napotkała ciszę i setkę utkwionych w nią spojrzeń. Musiały wiedzieć, że została wezwana przed oblicze Mistrzyni Nowicjuszek. Koniecznie chciały się przekonać, czy będzie jadła na stojąco. Niczego bardziej nie pragnęła, niż rozciągnąć się na jednej z twardych, drewnianych ławek, zmusiła się wszak, by siedzieć normalnie. Co oczywiście tylko podsyciło płomień palący w pośladkach. Nie tak silny jak wcześniej, jednak na tyle dokuczliwy, by nie zdoławszy się opanować, odruchowo zmieniła pozycję. Dziwne, ale jej twarz w naturalny sposób była spokojna — żadnego skrzywienia ani grymasów. Miała ochotę stać, prawda, ale nie okazywać bólu. Był częścią jej samej. Pogodziła się z nim bez walki.
Teraz starała się go przyjąć w siebie, to jednak nadal pozostawało poza zasięgiem możliwości.
Oderwała kawałek chleba — mąka, z której go upieczono, zawierała także, jak się okazało, wołki zbożowe — na sali zaś stopniowo ponownie zaczęły rozlegać się rozmowy, przyciszone, ponieważ nowicjuszkom nie pozwalano na hałasy. Przy jej stole również rozmawiano, choć nikt nie kwapił się, by do niej zagadnąć. Ale tak też było dobrze. Nie znalazła się tutaj po to, by zawierać przyjaźnie z nowicjuszkami. Ani po to, aby uznały ją za jedną ze swoich. O nie, miała zupełnie inny cel.
Zwróciła tacę do kuchni, wyszła z refektarza wraz z innymi nowicjuszkami i przekonała się, że czeka na nią następna para czerwonych sióstr. Jedną była lisia Katerine Alruddin, w szarej sukni z licznymi czerwonymi rozcięciami. Burza kruczoczarnych włosów spadała kaskadą do talii, szal spoczywał na ramionach.
— Wypij to — powiedziała Katerine kategorycznie, smukłą dłonią podając jej cynowy kubek. — Do dna, pamiętaj. — Druga Czerwona, smagła, o kwadratowej twarzy z niecierpliwością poprawiła szal i wykrzywiła twarz w grymasie. Najwyraźniej nie podobała jej się rola służącej czy bodaj towarzyszki służącej. Niewykluczone też, że nie podobała jej się zawartość kubka.
Egwene pochłonęła zawartość, tłumiąc westchnienie. Słaby napar z widłokorzenia wyglądał jak lekko zbrązowiała woda, a odległą nutą smakował miętą. Zresztą bardziej wspomnieniem po mięcie niż samą miętą. Pierwszy kubek wypiła niemal zaraz po przebudzeniu, kiedy pełniące dyżur Czerwone siostry miały już dosyć oddzielania jej tarczą i pałały ochotą zajęcia się swoimi sprawami. Katerine spóźniła się o godzinę, mimo to Egwene wątpiła, by nawet bez tej porcji widłokorzenia potrafiła poważniej przenosić. Przynajmniej na tyle, żeby coś z tego wyniknęło.
— Nie chcę spóźnić się na swoją pierwszą lekcję — rzekła, oddając kubek. Katerine wzięła go z jej ręki, choć z jakiegoś powodu wyglądała na zdumioną własnym gestem. Egwene poszła za nowicjuszkami, zanim siostra zdążyła zaprotestować, Lub zrugać za brak ukłonu.
Pierwsza lekcja odbywała się w surowym pomieszczeniu bez okien, gdzie dziesięć nowicjuszek okupowało ławki przeznaczone dla trzydziestu lub więcej, i okazała się w każdym calu tą właśnie katastrofą, jakiej oczekiwała. Oczywiście to nie ją spotkała katastrofa, jakkolwiek rzeczy się miały. Instruktorką była Idrelle Menford, koścista kobieta o stalowym spojrzeniu, która była już Przyjętą, kiedy Egwene przybyła po raz pierwszy do Wieży. Wciąż jeszcze nosiła białą suknię z lamówką i mankietami obszytymi tasiemką siedmiu kolorów. Egwene zajęła miejsce na skraju ławki, znów nie dbając o wrażliwe miejsca. Były już nieco mniej wrażliwe, choć naprawdę nieco. Wypić cały ból.
Idrelle stała na niewielkim podwyższeniu z przodu pokoju i patrzyła na wszystkie z góry. Na widok Egwene w bieli w jej oczach zamigotała iskierka satysfakcji, dzięki której złagodniał odrobinę mars na czole, stanowiący trwałą cechę jej oblicza.
— Wszystkie nauczyłyście się już tworzyć proste kule ognia — oświadczyła klasie. — Przekonajmy się teraz, do czego zdolna jest nowa uczennica. Wszystkie pamiętamy, jak dumna była ze swych umiejętności. — Kilka nowicjuszek zachichotało.
— Przygotuj kulę ognia, Egwene. Migiem, dziecko.
Kula ognia? To była jedna z pierwszych rzeczy, jakich się uczyły nowicjuszki. O co chodzi?
Egwene otworzyła się na Źródło, objęła saidara, pozwoliła, by ją wypełnił. widłokorzeń pozwalał zaczerpnąć tylko drobny strumyczek Mocy, a ona przywykła już do fal powodzi, niemniej Moc była i niezależnie od ilości, niosła ze sobą całe życie i radość saidara, całą wzmożoną świadomość siebie i komnaty, i w której przebywała. Wzmożona samoświadomość oznaczała jednak odświeżenie doświadczenia chłosty pantoflem, ale nawet nie drgnęła. Wetchnąć w siebie ból! Czuła delikatną woń mydła z porannej kąpieli nowicjuszek, widziała niewielką żyłkę, pulsującą na czole Idrelle. Jakaś część jej samej pragnęła trzepnąć tę kobietę w ucho strumieniem Powietrza, wziąwszy wszak pod uwagę rozmiar Mocy, którą obecnie rozporządzała, Idrelle z ledwością cokolwiek by poczuła. Zamiast tego Egwene przeniosła Ogień i Powietrze w taki sposób, że utworzyły niewielką kulę z zielonego płomienia, która zawisła przed jej twarzą. Kula była blada, przezroczysta i w istocie pożałowania godna.
— Doskonale — oświadczyła Idrelle z sarkazmem. O to przecież chodziło. Pragnęła zacząć od udowodnienia nowicjuszkom, jak marnie radzi sobie Egwene z przenoszeniem. — Uwolnij saidara. A teraz, dziewczynki...
Egwene dodała do tamtej błękitną kulę, potem brązową i szarą, wprawiając je w taniec wokół siebie wzajem.
— Wypuść Źródło — zażądała szorstko Idrelle.
Do kul przyłączyła się jeszcze żółta, biała i — na samym końcu — czerwona. Egwene szybko ozdobiła kule pierścieniami ognia, jedne wewnątrz drugich. Opasały z zewnątrz wirujące kule. Czerwoną stworzyła na samym początku, bo w zamyśle Egwene miała być najmniejsza, zielona miała być ostatnia i największa. Gdyby wybierała Ajah, przyłączyłaby się do Zielonych. W powietrzu, wokół siedmiu kul ognia, kręciło się siedem ognistych obręczy, każda w innym kierunku. W ich sercu nieprzerwanie trwał zawiły taniec. Jakkolwiek były blade i mętne, oglądane z zewnątrz składały się wszak na sugestywne przedstawienie, ponieważ Egwene dowodziła, że potrafi rozdzielić potok saidara na czternaście strumyków. Żonglerka Mocą nie była ani na jotę prostsza niż zwykła żonglerka.
— Przestań — wrzasnęła Idrelle. — Natychmiast! — Poświata saidara spowiła nauczycielkę, Egwene poczuła na plecach uderzenie strumienia Powietrza.
— Powiedziałam ci, żebyś przestała! — Strumień uderzył ją znowu, potem jeszcze raz.
Egwene ze spokojem kontynuowała ruch obręczy, taniec kul. Po nauczce, którą wymierzył jej z rozmachem pantofel Silviany, łatwo mogła teraz przełknąć ból, który zadawały ciosy Idrelle. A nawet powitać go z utęsknieniem. Czy kiedykolwiek nauczy się, jak z uśmiechem przyjmować razy?
W drzwiach stanęła Katerine i ta druga Czerwona.
— Co się tutaj dzieje? — zażądała wyjaśnień siostra o kruczoczarnych włosach. Oczy jej towarzyszki otworzyły się szeroko na widok cudów, których dokonywała Egwene. Wydawało się mało prawdopodobne, aby choć jedna z nich potrafiła tak daleko dojść w umiejętności dzielenia strumieni Mocy.
Na widok Aes Sedai wszystkie nowicjuszki oczywiście poderwały się z miejsc i dygnęły. Wszystkie, oprócz Egwene. Idrelle poprawiła fałdy spódnicy. Wyglądała na zmartwioną.
— Nie można jej przemówić do rozumu — rozpaczała, — Próbowałam, ale bez skutku.
— Przestań natychmiast, Egwene — padł krótki rozkaz Katerine.
Egwene podtrzymywała sploty, póki tamta znów nie otwarła ust. Dopiero wówczas uwolniła saidara i powstała.
Katerine gwałtownie zamknęła usta i wzięła głęboki oddech. Twarz nie straciła charakterystycznej dla Aes Sedai pogody ducha, ale jej oczy pałały.
— Natychmiast udasz się do gabinetu Silviany; powiesz, żel nie chciałaś słuchać instruktorki i przeszkadzałaś w lekcji. Natychmiast!
Opóźniając chwilę wyjścia o czas potrzebny na wygładzenie spódnicy — skoro już postanowiła usłuchać, nie może okazać gorliwości bądź pośpiechu — Egwene przecisnęła się pomiędzy dwoma Aes Sedai i ruszyła korytarzem.
— Powiedziałam, biegiem — w ślad za nią padły ostre słowa Katerine.
Strumień Powietrza uderzył w jej wciąż piekące pośladki. Pogódź się z bólem. Kolejne uderzenie. Wciągnij ból jak powietrze. Trzecie uderzenie było tak silne, że się zachwiała. Weź ból za swój.
— Wyręcz mnie, Jezrail — warknęła Katerine.
— Nie będę robić takich rzeczy — powiedziała druga siostra z silnym taireńskim akcentem. — Posuwasz się za daleko, Katerine. Jeden lub dwa szturchańce są dopuszczalne, jednak dalsza część kary to już sprawa Mistrzyni Nowicjuszek. Na Światłość, po takich uderzeniach nie da rady dojść do gabinetu Silviany.
Katerine oddychała z trudem.
— Doskonale — przemówiła w końcu. — Listę wykroczeń może wszakże uzupełnić także o nieposłuszeństwo względem siostry. Upewnię się, że zostało ono odnotowane, Egwene, nie łudź się więc, że masz sprawę z głowy.
Kiedy Egwene przekroczyła próg gabinetu Mistrzyni Nowicjuszek, Silviana powitała ją zdumionym uniesieniem brwi.
— Już z powrotem? Przynieś mi, dziecko, pantofel spod szafki i powiedz, co przeskrobałaś.
Po dwóch kolejnych lekcjach i dwóch następnych wizytach w gabinecie Silviany — nie pozwalała robić z siebie pośmiewiska, a jeśli jakaś Przyjęta nie chciała, aby robiła coś lepiej od niej, nie powinna w ogóle prosić, by to robiła — oraz z góry zaplanowanej wizycie w porze obiadowej, Silviana zdecydowała, że każdy dzień Egwene będzie zaczynał się od Uzdrawiania.
— W przeciwnym razie będziesz w niedługim czasie tak posiniaczona, że każda chłosta skończy się krwawo. Ale nie sądź, że okazuję ci pobłażliwość. Nawet gdybyś trzy razy dziennie potrzebowała Uzdrawiania, tym mocniej będę cię tłukła. W razie potrzeby sięgnę po pas lub rózgę. Ponieważ ja cię nauczę, dziecko. Masz na to moje słowo.
Te trzy lekcje z trzema bardzo zażenowanymi Przyjętymi przyniosły inny jeszcze skutek. Jej nauki ograniczone zostały do indywidualnych konsultacji z Aes Sedai, które zazwyczaj przysługiwały wyłącznie Przyjętym. Oznaczało to długą wspinaczkę po spiralnych, ozdobionych draperiami korytarzach do kwater Ajah, przy których wejściu stały siostry, jak na warcie, i w istocie pełniły wartę. Ostatnimi czasy odwiedziny ze strony innych Ajah były — łagodnie rzecz ujmując — niemile widziane. I nigdy nie napotkała żadnych Aes Sedai w pobliżu kwater innych Ajah. Pominąwszy Zasiadające Komnaty, nieczęsto zdarzało jej się spotkać siostry same, nie w grupie, na korytarzach na zewnątrz kwater. Zawsze miały szale na ramionach, często w ślad za nimi podążali Strażnicy, ale ten lęk był inny od tamtego, który trzymał w swych szponach obozowisko poza murami Tar Valon. Tutaj siostry zawsze trzymały się swoich Ajah, zawsze przebywały razem, mijając zaś inne, albo patrzyły na siebie ponuro, albo całkowicie je ignorowały. Nawet najbardziej upalnym latem w Wieży panował chłód, lecz obecnie przy spotkaniu różnych Ajah powietrze zdawało się rozgorączkowane i oziębłe równocześnie. Również te Zasiadające, które znała zdawały się wciąż dokądś śpieszyć. Kilka ją rozpoznało, czego owocem były przeciągłe, uważne spojrzenia, większość wszak jakby jej nie zauważała. Pevara Tazanovni, pulchna, ładna Zasiadająca Komnatę w imieniu Czerwonych, pewnego dnia niemal na nią wpadła — Egwene nie miała zamiaru ustępować na bok, nawet przed Zasiadającym, — ale pospieszyła naprzód, jak gdyby nigdy nic. Innym razem dokładnie tak samo postąpiła Doesine Alwain, całkowicie pochłonięta rozmową z inną Żółtą siostrą choć zazwyczaj była elegancka, po chłopięcemu szczupła i zręczna. Żadna z tamtych dwóch nie zatrzymała na niej spojrzenia. Żałowała, że choć w przybliżeniu nie wie, kim mogła być druga Żółta.
Znała imiona dziesięciu „cichociemnych”, które Sheriam wysłała do Wieży, aby spiskowały przeciwko Elaidzie, i bardzo żałowała, że nie udało jej się z żadną nawiązać kontaktu. Nie znała ich przecież z widzenia, pytać zaś znaczyło tylko ściągać na nie: uwagę. Miała nadzieję, że jedna z nich odciągnie ją na bok albo wręczy liścik, nic takiego jednak nie nastąpiło Musiała sama — jeśli nie liczyć Leane — rozegrać tę bitwę, o ile nie uda jej się podsłuchać czegoś, dzięki czemu zdoła skojarzyć twarze przynajmniej z niektórymi z imion.
Nie zaniedbywała oczywiście Leane. Podczas drugiej nocy w Wieży, po kolacji, pomimo dojmującego znużenia zeszła do Otwartych cel na dole. W sześciu pomieszczeniach na pierwszym poziomie piwnic lokowano kobiety, które potrafiły przenosić, pod warunkiem, że nie zachodziła konieczność ścisłego zamknięcia. W każdej celi znajdowała się duża, wykonana z żelaznej kraty klatka. Kraty sięgały od kamiennej posadzki aż po sufit. Każda była szeroka na cztery kroki, jedyne źródło światła stanowiły żelazne lampy stojące. W celi Leane na ławkach na przeciw ściany siedziały dwie Brązowe siostry w towarzystwie Strażnika szerokiego w barkach mężczyzny o pięknej twarzy i skroniach nieznacznie przyprószonych siwizną. Strażnik zerknął na Egwene, gdy ta weszła do celi, i zaraz powrócił do ostrzenia sztyletu o kamień. Jedną z Brązowych była Felaana Bevaine, smukła o długich, złocistych włosach, błyszczących, jakby czesała je kilka razy dziennie. Na moment przestała pisać w oprawnym w skórę notatniku na przenośnym pulpicie i wyrzuciła z siebie zgrzytliwym głosem:
— Och, kogo ja widzę? Dobrze, dziecko, Silviana powielała, ze możesz ją odwiedzać, ale nie wolno ci nic jej dawać nie pokazawszy tego uprzednio Dalevien lub mnie. I nie rób żadnych awantur.
Natychmiast powróciła do pisania. Dalevien, krępa kobieta której krotko ścięte, ciemne włosy przetykały pasemka siwizny na chwilę nie podniosła wzroku sponad lektury porównawczej tekstów dwóch książek. Każda leżała otwarta na jednym z jej kolan. Otaczała ją poświata saidara — odgradzała Leane tarczą — najwyraźniej nie widziała powodu, by zerkać na raz utkany splot.
Egwene nie tracąc chwili, pośpiesznie przerzuciła ręce przez żelazne okratowanie i uściskała Leane.
— Silviana powiedziała mi, że w końcu uwierzyły, iż jesteś, kim jesteś — oznajmiła ze śmiechem. — Nie sądziłam jednak, że znajdę cię w takim luksusie.
Był to luksus tylko w porównaniu z małymi, ciemnymi celami, w których siostry zazwyczaj oczekiwały na proces; dawano im wtedy wiązkę słomy na posłanie, a jeśli miały szczęście... również koc. Niemniej urządzenie celi Leane naprawdę sprawiało wrażenie wygody. Mieściło się w niej małe łóżko, na pierwszy rzut oka bardziej miękkie niż łóżka w kwaterach nowicjuszek, krzesło z drabinkowym oparciem oraz niebieską poduszką z frędzlami, wreszcie stół, na którym leżały trzy książki i stała taca z resztkami kolacji. Była nawet umywalnia. Co z tego, że biały dzban i misę znaczyły szczerby, a na powierzchni lustra utworzyły się pęcherzyki powietrza, nocnik zaś skrywał się za parawanem do higieny intymnej, który do takiego stopnia nie przepuszczał światła, że przykucnięta Leane jawiła się tylko jako cień postaci.
Leane zawtórowała śmiechem.
— Och, wszystkie mnie tu bardzo lubią — oznajmiła energicznie. Nawet stojąc bez ruchu, zdawała się omdlewać i mimo niewyszukanej odzieży z ciemnej wełny stanowiła kwintesencję wizerunku ponętnej Domani. Energiczny ton pochodził jednak z okresu, zanim podjęła decyzję, by przeistoczyć się w te., którą chciała być. — Miałam dziś przez cały dzień nieprzerwany strumień gości, same Ajah, prócz Czerwonych. Nawet Zielone usiłują nakłonić mnie, bym nauczyła je Podróżowania i w ogóle chcą dostać mnie w swoje ręce, przede wszystkim dlatego, że twierdzę, iż teraz jestem Zielona. — Zadrżały zbyt ostentacyjnie, by mogło to ujść za naturalny odruch. — Byłoby to równie okropne, jak powrót do Melare i Desali. Desala to przerażająca kobieta. — Uśmiech jej rozpłynął się jak mgiełka w promieniach słońca w południe. — Zapowiedziały, że obleką mnie w biel. Lepsze to, jak przypuszczam, niż inne możliwości. Podają ci widłokorzeń? Mnie też.
Egwene, zdumiona, popatrzyła w kierunku siostry, która dzierżyła tarczę. Leane parsknęła:
— Zwyczaj. Gdybym nie była pod oddzieloną tarczą zapewne nie potrafiłabym zrobić krzywdy. Zwyczaj jednak każe, by kobiety w otwartych celach były zawsze osłonięte tarczą. Tobie pozwalają się włóczyć?
— Nie do końca — odparła sucho Egwene. — Na zewnątrz czekają dwie Czerwone, które odprowadzą mnie do mojej sypialni i osłonią na czas snu.
— Tak to jest. Ja siedzę w celi, ty zaś jesteś pod obserwacją i obie szklankami pijemy napar z widłokorzenia — westchnęła Leane. Rzuciła długie spojrzenie z ukosa na dwie Brązowe, Felaana nadal pochłonięta była pisaniem. Dalevien przewracała strony obu leżących na jej kolanach książek równocześnie i mruczała coś pod nosem. Strażnik ostrzył sztylet z takim zapałem, iż zanosiło się na to, że będzie się nim golił. Ale z pozoru głównie interesowały go drzwi wejściowe.
— Kiedy uciekamy? — zapytała Leane przyciszonym głosem.
— Nie uciekamy — odparła Egwene i wyłuszczyła swoje racje oraz plan, równocześnie nieprzerwanie obserwując siostry kątem oka. Opowiedziała Leane o wszystkim, co zobaczyła. I zrobiła. Prawie nie mogła się doliczyć, ile razy tego dnia została wychłostana i jak znosiła cięgi, musiała wszak o tym opowiedzieć, by przekonać kobietę, że się nie załamie.
— Rozumiem, że żadna ekspedycja ratunkowa nie wchodzi w grę. Miałam jednak nadzieję... — Strażnik poruszył się i Leane urwała w pół zdania. On jednak chował tylko sztylet do pochwy. Splótł ramiona na piersiach, wyciągnął nogi przed siebie i oparł się o ścianę, ze spojrzeniem utkwionym w drzwi.
Wyglądało, jakby potrafił w okamgnieniu zerwać się na równe nogi.
— Laras pomogła mi raz uciec — powiedziała Leane spokojnym tonem. — Nie jestem wszak pewna, czy zgodzi się pomóc po raz drugi. — Zadygotała, tym razem autentycznie. Zanim Laras pomogła uciec jej i Siuan, została ujarzmiona. — Zrobiła to przede wszystkim dla Min, dopiero w dalszej kolejności miała na uwadze Siuan czy mnie. Jesteś pewna? Silviana Brehon to twarda kobieta. Przyzwoita, z tego, co słyszałam, jednak tak silna, że mogłaby łamać w ręku podkowy. Czy jesteś absolutnie pewna, Matko?
Kiedy Egwene przytaknęła, Leane westchnęła po raz kolejny.
— Wtedy zostaną z nas dwa robaki wgryzione w korzeń, czyż nie? — To nie było pytanie.
Widywała się z Leane każdego wieczora, gdy tylko wyczerpanie nie wiodło jej prosto po kolacji do łóżka, i za każdym razem zastawała ją w zdumiewająco dobrym nastroju, jak na więźnia zamkniętego w celi. Strumień sióstr odwiedzających Leane nie malał, ona zaś do każdej rozmowy przemycała informacje, zgodne z sugestiami Egwene. Odwiedzające siostry nie mogły nakazać wychłostania Aes Sedai, nawet, jeśli ta przebywała w celi, choć kilka rozgniewało się do tego stopnia, że z pewnością tego żałowały. Poza tym, kiedy jedna z sióstr mówiła o tych sprawach, wyglądało to na sprawę znacznie poważniejszą, niż gdyby usłyszały o nich od nowicjuszki. Leane mogła się nawet kłócić, przynajmniej dopóki nie wypłoszyła odwiedzających. Jak donosiła, wiele zostawało. Kilka nawet przyznało jej rację. Nieśmiało i z ociąganiem, z rozmaitymi zastrzeżeniami, niemniej przyznały rację. Poza tym, co było równie ważne — przynajmniej dla Leane — niektóre Zielone orzekły, iż skoro została ujarzmiona i tym samym wykluczona na pewien czas ze społeczności Aes Sedai, miała prawo ubiegać się o przyjęcie do każdych Ajah, gdy już znów zostanie siostrą, Więc nie wszystkie, ale „kilka” brzmiało lepiej niż „żadna”. Egwene zaczęła podejrzewać, że Leane w swojej celi sprawia się. znacznie lepiej niż ona na wolności. Cóż, wolności ograniczonej. Nie była zazdrosna. Zajmowały się dobrą robotą. I w rzeczywistości nie miało znaczenia, która z nich lepszą, dopóki praca szła do przodu. Czasami tylko cięższa zdawała się wędrówka do gabinetu Silviany. Mimo to Egwene mogła poszczycić się sukcesami. Swego rodzaju sukcesami.
Po południu tego pierwszego dnia w pękającym w szwach salonie Bennae Nalsad — wszędzie na posadzce piętrzyły się w nierównych stosach książki, półki zaś uginały się pod ciężarem zakonserwowanych czaszek ssaków, ptaków oraz węży, a także wypchanych okazów przedstawicieli pomniejszych gatunków; na olbrzymiej niedźwiedziej czaszce przysiadła duża, brązowa jaszczurka (wyglądała jak wypchana, dopóki w pewnej chwili nie zamrugała oczami) — tego pierwszego popołudnia Brązowa Shienaranka poprosiła, aby wykonała wyczerpującą serię splotów, jeden za drugim. Bennae zasiadła na krześle z wysokim oparciem, po jednej stronie kominka z marmuru o brązowych żyłkach. Egwene wybrała niewygodę i usiadła z drugiej strony. Nikt nie prosił jej, by siadała, lecz przecież Bennae nie zaoponowała.
Egwene wykonała wszystkie sploty, o które została poproszona, aż wreszcie usłyszała, że ma sporządzić splot Podróży, na co tylko uśmiechnęła się i złożyła ręce w małdrzyk. Siostra odchyliła się do tyłu i poprawiła jedwabną spódnicę oraz włosy w tym samym odcieniu głębokiego brązu. Oczy Bennae były błękitne, o ostrym spojrzeniu, włosy zaś ujęte w srebrną siatkę i miejscami przetykane pasmami siwizny. Dwa palce poplamione były atramentem, atrament znaczył też nos po jednej stronie. Trzymała porcelanową filiżankę do herbaty, której nie zaproponowała Egwene.
— Uważam, dziecko, że niewiele pozostało ci jeszcze do nauczenia się o Mocy, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę twoje cudowne odkrycia.
Egwene skinęła głową, przyjmując komplement. Część z tych rzeczy były to faktycznie jej odkrycia, ale w tej sytuacji nie miało to żadnego znaczenia.
— W żadnym wypadku nie oznacza to, że obecnie nie pozostało ci już nic do nauczenia się. Odebrałaś kilka zaledwie lekcji nowicjatu, zanim... — Brązowa popatrzyła krzywo na białą suknię Egwene i odkaszlnęła. — I jeszcze mniej lekcji, jako... cóż, później o tym pomówimy. Może zechcesz mi powiedzieć, jakie błędy popełnione przez Shein Chunla doprowadziły do Trzeciej Wojny o Mur Garen? Z jakich powodów wybuchła Wielka Wojna Zimowa pomiędzy Andorem a Cairhien? Jakie przyczyny legły u podstaw Rebelii Weikina? I jak się skończyła? Historia jest zasadniczo nauką o wojnach, doniosłą zaś jej część zajmują pytania, jak i dlaczego wybuchły, a także jak się skończyły. Nie doszłoby do bardzo wielu wojen, gdyby ludzie potrafili uczyć się na błędach innych ludzi. Więc?
— Shein nie popełniła żadnego błędu — odparła Egwene z namysłem. — Niemniej masz rację. Zostało mi wiele do nauczenia się. — Pozostałych wojen, które wymieniłaś, nie znam nawet z nazw. — Wstała i nalała sobie herbaty ze srebrnego dzbanka, który stał obok na stoliku. Oprócz sporządzonej z srebrnej plecionki tacy, stolik dekorował wypchany ryś i czaszka węża. Była rozmiarów ludzkiej!
Bennae popatrzyła krzywo, ale nie z powodu herbaty. Na to właściwie nie zwróciła uwagi.
— Co miałaś na myśli, mówiąc, że Shein nie popełniła żadnego błędu, dziecko? Jak to? Zagmatwała sprawy tak jak nikomu przed nią się chyba nie udało.
— Otóż przed wybuchem Trzeciej Wojny o Mur Garen — odpowiedziała Egwene, sadowiąc się z powrotem na krześle — Shein wykonywała dokładnie polecenia Komnaty, nic więcej. — Na wielu obszarach wiedzy historycznej Egwene ziały poważne luki, lecz Siuan nauczyła jej dokładnie wszystkich błędów, które popełniły pozostałe Amyrlin. Natomiast to konkretnie pytanie stało się przesłanką do rozpoczęcia wykładu. I dzięki temu siadanie obeszło się bez normalnego wysiłku i bólu.
— O czym ty mówisz?
— Próbowała żelazną ręką utrzymać porządek w Wieży, nigdy nie przystała na żaden kompromis, natychmiast brała za łeb każdą opozycję. Komnata miała już tego dość, nie mogły wszak znaleźć nikogo na jej miejsce, zamiast więc ją usunąć, wybrały gorsze rozwiązanie. Pozostawiły Shein na stanowisku i nakazywały pokutę za każdym razem, kiedy próbowała wydać jakieś rozporządzenie. Nawet najdrobniejsze — ciągnąc swoją opowieść, Egwene zdawała sobie sprawę, że brzmi jak przemowa, musiała jednak wyrzucić z siebie to wszystko. I tak trudno było siedzieć nieruchomo na twardym drewnie, z którego wykonane zostało siedzenie krzesła. Weź w siebie ból. — Komnata decydowała o tym, co zrobi Shein i Wieża. Same jednak źle kierowały wieloma sprawami, przede wszystkim z tego powodu, że poszczególne Ajah miały własne cele i zabrakło przywódczej ręki, zdolnej tak nimi pokierować, aby stały się wspólnym celem Białej Wieży. Okres panowania Shein cechowały wojny, wybuchające we wszystkich miejscach widocznych na mapie. W końcu siostry dość już miały partactwa Komnaty. Podczas jednego z sześciu buntów, jakie zna historia Wieży, obalone zostały wspólne rządy Shein oraz Komnaty. Oficjalna wersja podaje, że zmarła w Wieży śmiercią naturalną, jednakże w rzeczywistości została uduszona pięćdziesiąt jeden lat później we własnym łóżku, na wygnaniu, gdy wykryto spisek, który miał na celu ponowne osadzenie jej na Tronie Amyrlin.
— Bunty? — zapytała Bennae z niedowierzaniem. — Aż sześć? Skazana na wygnanie i uduszona?
— Wszystko to zapisane zostało w sekretnych historiach, przechowywanych w Depozycie Trzynastym. Choć jak sądzę, nie powinnam ci o tym mówić. — Egwene upiła łyk herbaty i skrzywiła się. Herbata była prawie zwietrzała. Nic dziwnego, że Bennae nawet swojej nie tknęła.
— Sekretne historie? Depozyt Trzynasty? Gdyby taki istniał, zapewne bym o nim wiedziała. Dlaczego nie powinnaś mi o tym mówić?
— Ponieważ zgodnie z literą prawa o istnieniu sekretnych historii, jak również o tym, co stanowi ich treść, wiedzieć mogą tylko Amyrlin, Opiekunka oraz Zasiadające Komnaty. I z konieczności bibliotekarze, którzy przechowują dokumenty. Nawet samo to prawo stanowi w istocie część Depozytu Trzynastego, więc, jak mniemam, o nim również nie powinnam ci wspominać. Jeśli jakimś sposobem uzyskasz dostęp do tych źródeł lub znajdziesz kogoś, kto ci o tym opowie, przekonasz się, że mam rację. Sześć razy w dziejach Wieży, w momentach, gdy Amyrlin działały szczególnie rozłamowo albo wykazywały niebezpieczną niekompetencję, Komnacie zaś brakowało zdolności do działania, siostry wzniecały rebelie, których celem było ich usunięcie. — Na tym skończyła. Dalej nie mogła już siać ziarna zwątpienia. Ani głębiej zakopać kości niezgody.
Bennae popatrzyła na nią przez dłuższą chwilę, potem podniosła filiżankę do ust. Ledwie poczuła na języku smak herbaty, prysnęła śliną i zaczęła zbierać plamy z sukni za pomocą wykonanej z delikatnej tkaniny koronkowej chusteczki.
— Wielka Wojna Zimowa — powiedziała bezbarwnym głosem i postawiła filiżankę na posadzce obok krzesła — wybuchła pod koniec roku sześćset siedemdziesiątego pierwszego... — Nie wspominała już o tajnych dokumentach ani o buntach, lecz nie musiała. Więcej niż raz podczas tej lekcji odchylała się na krześle, spoglądała krzywo gdzieś ponad głową Egwene, ta zaś nie miała już wątpliwości.
Nieco później tegoż dnia Lirene Doirellin oświadczyła:
— Cóż, Elaida popełniła w tym miejscu poważny błąd. — Spacerowała w tę i z powrotem wzdłuż kominka w jej salonie. Cairhienianka była zaledwie o włos niższa od Egwene, jednak nerwowe spojrzenia, które ciskały jej oczy, nadawały jej wygląd zaszczutego stworzenia, wróbla, który boi się kotów i hołduje przeświadczeniu, że w okolicy jest ich bardzo wiele. Jej ciemnozielone szaty ozdobione były zaledwie czterema dyskretnymi, czerwonymi wycięciami, choć raz w życiu zdarzyło się jej piastować godność Zasiadającej Komnatę. — Nic chyba nie mogło się przyczynić bardziej do tego, by chłopak trzymał się tak daleko od Wieży, jak to tylko możliwe, niż ta proklamacja, której towarzyszyła następnie próba porwania al’Thora. O tak, Elaida popełniła błędy.
Egwene pragnęła zadać pytanie na temat Randa i próby porwania — porwania? — Lirene jednak bez żadnych dalszych wstępów wdała się w wymienianie licznych błędów Elaidy. Oczy jej biegały, nieświadomie wyłamywała palce i przez cały czas się przechadzała. Egwene nie była przekonana, czy bieżące spotkanie można zaliczyć do udanych, z drugiej strony nie była to też całkowita porażka. I czegoś się nauczyła.
Oczywiście, nie wszystkie jej intrygi miały równie pomyślny przebieg.
— Nie ma tu miejsca na żadne dyskusje —- ucięła Pritalle Nerbaijan. Ton jej głosu był całkowicie spokojny, jednak rzucone z ukosa spojrzenie zielonych oczu paliło. Jej komnaty wyglądem bardziej przypominały siedzibę Zielonej, nie zaś Żółtej. Na ścianach wisiało kilka obnażonych mieczy, a jedwabne gobeliny przedstawiały walkę ludzi z trollokami. Często ściskała rękojeść sztyletu za paskiem ze srebrnej plecionki. Nie był to zwykły podręczny nóż. Posiadał ostrze długie niemal na stopę, a rękojeść zdobiła szmaragdowa głowica. Dlaczego zgodziła się wygłosić Egwene wykład, pozostawało tajemnicą, zważywszy na to, jak bardzo nie lubiła nauczać. Być może dlatego, że chodziło o Egwene.
— Wysłuchasz teraz lekcji o granicach Mocy. To podstawowa lekcja, jak najbardziej właściwa dla nowicjuszki.
Egwene zapragnęła zmienić pozycję na trójnogu, na którym usadowiła ją Pritalle, zamiast tego skupiła się na piekącym bólu, poświęcając całą uwagę jego internalizacji. Uczynieniu go częścią siebie. Dzień ów był świadkiem trzech wizyt Egwene w gabinecie Silviany, przeczucie zaś dyktowało jej, że nadciąga następna, choć do południowego posiłku brakowało jeszcze całej godziny.
— Powiedziałam tylko, że jeśli można uczynić Shemerin Sedai zwykłą Przyjętą, znaczy to, że władza, Elaidy nie ma granic. Przynajmniej ona tak uważa. A jeśli wszystkie się z nią zgodzą, faktycznie tak się stanie.
Pritalle zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu, aż kłykcie zbielały, z czego najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy.
— Skoro uważasz, że wiesz lepiej — oznajmiła chłodno może gdy skończymy, udasz się do Silviany.
Egwene uznała to za połowiczny sukces. Była pewna, że nie jej dotyczył gniew Pritalle.
— Spodziewam się po tobie stosownego zachowania oświadczyła jej następnego dnia z całą stanowczością Serancha Colvine. Właściwym słowem na oddanie wyglądu Szarej siostry było: „ściągnięta”. Ściągnięte usta, bez przerwy zmarszczony nos, jakby wciąż węszyła nieprzyjemny zapach. Nawet otoczenie bladoniebieskich oczu zdawało się ściągnięte w wyrazie dezaprobaty. Bez tego grymasu mogła z powodzeniem uchodzić za ładną. —- Zrozumiałaś?
— Zrozumiałam — odparła Egwene, sadowiąc się na taborecie, który postawiono naprzeciw krzesła z wysokim oparciem, należącego do Seranchy. Poranek ów należał do chłodnych, więc na kamiennym palenisku płonął niewielki płomień, Przełknij ból. Uczyń go częścią siebie.
— Odpowiedź nieprawidłowa — powiedziała Serancha. — Prawidłowa odpowiedź to ukłon i słowa: „Zrozumiałam, Serancha Sedai”. Zamierzam przygotować listę twych uchybień, którą zaniesiesz Silvianie, gdy skończymy. Rozpocznijmy od nowa. Zrozumiałaś, dziecko?
— Zrozumiałam — odrzekła Egwene, nie podnosząc się z taboretu. Twarz Seranchy oblała się purpurą... i tyle ze sławnej pogody ducha Aes Sedai. Lista w końcu liczyła cztery strony. Serancha podała ją kurczowo zaciśniętą dłonią. Poświęciła więcej czasu na pisanie niż na wykład! Tego spotkania nie można było uznać za sukces.
Potem była Adelorna Bastine. Zielona Saldaeanka roztaczała wokół siebie stateczną atmosferę, choć była szczupła i nie wyższa od Egwene. Cechowało ją przy tym iście królewskie, władcze obejście, które mogłoby onieśmielać, gdyby Egwene na to sobie pozwoliła.
— Dowiedziałam się, że sprawiasz kłopoty — rzekła, podnosząc oprawioną w kość słoniową szczotkę z małego inkrustowanego stolika obok krzesła, na którym siedziała. — Jeżeli spróbujesz sprawiać kłopoty mnie, przekonasz się, że wiem, jak zareagować.
Egwene przekonała się, nawet nie próbując sprawiać kłopotów. Trzy razy lądowała na kolanach Adelorny. Kobieta naprawdę umiała posłużyć się szczotką w innym celu niż czesanie włosów. A godzinną lekcję przeciągnąć do dwóch.
— Czy mogę już iść? — zapytała w końcu Egwene, ocierając spokojnie policzki chusteczką, która i tak była już mokra. Wetchnij ból. Wchłoń ogień. — Miałam przynieść wodę Czerwonym siostrom i nie chcę się spóźnić.
Adelorna spojrzała na szczotkę i skrzywiła się, następnie odniosła ją na stolik, który Egwene wcześniej dwukrotnie przewróciła kopniakiem. Potem wykrzywiła się, patrząc na Egwene, badając ją wzrokiem, jakby chciała zajrzeć w głąb serca.
— Szkoda, że w Wieży nie ma Cadsuane — wymruczała. — Myślę, że stanowiłabyś dla niej prawdziwe wyzwanie. — zdawało się, że w głosie zabrzmiała nuta szacunku.
Dzień ten pod pewnymi względami okazał się punktem zwrotnym. Choćby, dlatego, że Silviana postanowiła, iż Egwene dwukrotnie w ciągu dnia będzie poddawana Uzdrawianiu.
— Zdaje się, że obrywanie cięgów sprawia ci przyjemność, dziecko. To zwykły upór, którego nie zamierzam tolerować, Staniesz twarzą w twarz z rzeczywistością. Przy następnej wizycie w moim gabinecie przekonamy się, jak ci smakuje pas. — Mistrzyni Nowicjuszek podwinęła koszulę na plecach Egwene i urwała. — Uśmiechasz się? Czy powiedziałam coś śmiesznego?
— Przyszło mi po prostu do głowy coś zabawnego — odrzekła Egwene. — Nic ważnego. — Przynajmniej nie było to nic ważnego dla Silviany. Egwene nauczyła się, jak czynić ból częścią siebie. Rozgrywała wojnę, a nie pojedynczą bitwą i każda wizyta w gabinecie Silviany była oznaką, iż stoczyła kolejną walkę i nie uległa. Ból był krzyżem walecznych. Przy każdym uderzeniu pantofla wyła i wierzgała tak jak wcześniej, lecz gdy następnie osuszała policzki, nuciła sobie po cichu. Jak lekko nosi się krzyż walecznych.
W drugim dniu jej niewoli postawy nowicjuszek zaczęły się. zmieniać. Chyba Nicola oraz Areina, która znalazła zajęcie w stajniach i często przychodziła z wizytą do Nicoli — były tak blisko ze sobą że Egwene zastanawiała się, czy przypadkiem nie są przyjaciółkami od poduszki; głowy zawsze blisko, twarze tajemniczo uśmiechnięte — raczyły wszystkie pozostałe nowicjuszki opowieściami o Egwene. Dodając im pikanterii. W relacjach tych dwóch kobiet Egwene prezentowała się jako postać łącząca w sobie przymioty wszystkich legendarnych Aes Sedai plus Birgitte Srebrny Łuk oraz samej Amaresu, z Mieczem Słońca w dłoni, ruszającej do bitwy. Wydawało się, że połowę nowicjuszek Egwene napawała lękiem, podczas gdy druga połowa była na nią z jakiegoś powodu zła lub otwarcie ją lekceważyła. Niektóre naiwnie próbowały naśladować jej za chowanie na lekcjach, póki w końcu zalew odwiedzin w gabinecie Silviany nie położył kresu tym praktykom: trzeciego dnia południowy posiłek spożywało na stojąco ponad dwadzieścia czerwonych ze wstydu nowicjuszek. Była wśród nich Nicola,, Oraz — o dziwo — także Alvistere. Podczas kolacji liczba ich spadła do siedmiu, czwartego zaś dnia tylko Nicola i Cahicnianka jadły na stojąco. I taki był koniec całej historii.
Egwene przypuszczała, że niektóre tak mogą jej zazdrościć konsekwencji, że same stawały na baczność i gięły karki. Wbrew oczekiwaniom, wychodziło na to, że maleje liczba nowicjuszek jej niechętnych, a rosną zastępy tych, które ją szanują. Żadna nie próbowała się z nią zaprzyjaźnić, co też było dobrym znakiem. Mimo białych szat była Aes Sedai i nie wypadało jej wchodzić w bliższe relacje z nowicjuszkami. Zawsze istniało ryzyko, że przyjaciółka zadrze nosa i narobi sobie kłopotów. Nowicjuszki zaczęły przychodzić do niej po radę, po pomoc w odrabianiu lekcji. Z początku ledwie garstka, liczba ich wszak rosła z dnia na dzień. Pomagała im, co zazwyczaj sprowadzało się do umocnienia wiary dziewczyny w siebie, wytłumaczenia sensu rozwagi bądź na cierpliwym poprowadzeniu jej za rękę przez arkana wiedzy na temat sprawiających kłopoty splotów. Nowicjuszkom nie wolno było przenosić pod nieobecność Aes Sedai bądź Przyjętej, niemniej potajemnie prawie wszystkie lekceważyły zakaz, a Egwene mimo wszystko była siostrą. Tego rodzaju pomoc starała się wszak zdecydowanie ograniczać. Plotki o tym, co dzieje się na spotkaniach, musiały wyjść na jaw, a w efekcie do gabinetu Silviany nie trafi sama. Ona była na to gotowa, ale nie chciała narażać innych. Jeśli idzie zaś o rady... Nowicjuszkom, którym zabraniano kontaktów z mężczyznami, mogła powiedzieć tylko jedno. Choć napięcia pojawiające się między przyjaciółkami od poduszki bywały tak samo bolesne jak kłopoty z mężczyznami.
Pewnego wieczora, w drodze powrotnej z kolejnej wizyty w gabinecie Silviany podsłuchała rozmowę Nicoli z dwoma nowicjuszkami, które nie mogły mieć więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Egwene pamiętała, jaka sama była w ich wieku. Choć zdawało się, że to już stulecia temu. Marah była krępą dziewczyną z Murandy, w jej niebieskich oczach drzemały ukryte chochliki. Namene była wysoką, szczupłą Domani, chichoczącą bez powodu.
— Zapytaj Matkę — powiedziała Nicola. Nieliczne nowicjuszki w ten sposób tytułowały Egwene, choć nie sposób było zetknąć się z tym tytułem nigdzie poza kwaterami kobiet w bieli. Były naiwne, ale nie do przesady. — Zawsze chętnie służy radą.
Namene zaśmiała się nerwowo i okręciła na pięcie.
— Nie chcę jej przeszkadzać.
— Poza tym — zaczęła Marah śpiewnie — ona zawsze udziela jednej rady i za każdym razem jest to ta sama rada.
— I to dobra rada. — Nicola podniosła dłoń i strzeliła palcami. — Słuchajcie Aes Sedai. Słuchajcie Przyjętych. Pracujcie ciężko. Coraz ciężej.
Egwene uśmiechnęła się i poszła do swojego pokoju. Gdy była prawowitą Amyrlin, nie zdołała nauczyć Nicoli właściwego zachowania, być może dokona tego w przebraniu nowicjuszki. Ciekawe.
Mogła służyć im w jeszcze jeden sposób — pociechą. Choć to pozornie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, wnętrze Białej Wieży faktycznie niekiedy się zmieniało. Ludzie gubili się, próbując odnaleźć drogę do komnat, w których bywali już dziesiątki razy. Ze ścian wychodziły kobiety albo w nich znikały, często odziane w suknie o starodawnym kroju, niekiedy w cudacznych kostiumach, w szatach, które wyglądały po prostu na długie, jaskrawo farbowane tkaniny, owinięte wokół ciała, w wyszywanych płaszczach do kostek, pod które, co jeszcze bardziej zdumiewające, wkładały szerokie spodnie. Światłości, jak którakolwiek kobieta mogłaby nałożyć suknię całkowicie ukazującą łono? Egwene przedyskutowała te sprawy z Siuan w Tel’aran’rhiod i wiedziała, że to oznaki zbliżania się Tarmon Gai’don. Nieprzyjemna myśl, w tej kwestii wszakże nic nie mogła zrobić. Co się stało, nie odstanie się, poza tymi pierwszym zwiastunem Ostatniej Bitwy był przecież sam Rand. Siostry w Wieży musiały wiedzieć, co to wszystko oznacza, ale pochłonięte własnymi sprawami nie miały czasu dla nowicjuszek, które płakały ze strachu. Pocieszać je próbowała Egwene.
— Świat jest pełen niezwykłych cudów — zapewniała jasnowłosą Coride, która łkała, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Młodsza od niej zaledwie o rok, Coride mimo półtora roku spędzonego w Wieży, była nadal dziewczynką.
— Cóż dziwnego, że niektóre z nich zdarzają się w Białej Wieży? Czy mogłoby zresztą istnieć lepsze miejsce? — W obecności dziewczyn nie wspominała nigdy o Ostatniej Bitwie. To z pewnością nie byłaby żadna pociecha.
— Ale ona przeszła przez ścianę! — zawodziła Coride, unosząc głowę. Miała czerwone wypieki na twarzy, policzki mokre od łez. — Przeszła przez ścianę! I żadna z nas nie potrafiła odnaleźć klasy, Pedra też, i się na nas rozgniewała. Pedra nie złości się nigdy. Ona też się przestraszyła!
— Założę się jednak, że Pedra nie zaczęła płakać. — Egwene siadła na krawędzi łóżka dziewczyny, zadowolona, że udało jej się nie skrzywić z bólu. Materace nowicjuszek nie słynęły z wygody. — Zmarli nie mogą wyrządzić żadnej krzywdy żywym, Coride. Nie mogą nawet nas dotknąć. Zdaje się, że nas zupełnie nie zauważają. Poza tym to tylko nowicjuszki bądź służące Wieży z dawnych czasów. Był to kiedyś ich dom tak samo, jak teraz jest nasz. Jeśli zaś idzie o komnaty i korytarze, które znajdują się tam, gdzie nie powinny, nie zapominaj, że Wieża to miejsce dziwów. Pamiętaj o tym, wtedy przestaniesz się ich bać.
Według Egwene brzmiało to nieprzekonująco, mimo to Coride otarła oczy i przyrzekła, że nie będzie się już bać. Niestety, podobne lęki gościły w głowach stu i dwóch nowicjuszek takich jak ona i nie wszystkie można było równie łatwo pocieszyć. Co tylko pogłębiło niechęć Egwene wobec sióstr z Wieży.
Lekcje, pocieszanie nowicjuszek i kary wymierzane ręką Mistrzyni Nowicjuszek nie wypełniały jej dni bez reszty, choć kar — rzecz jasna — było co dzień okropnie dużo. Silviana miała rację, wątpiąc pierwszego dnia, by Egwene zostało wiele wolnego czasu. Nowicjuszki zawsze miały dużo obowiązków. Niejednokrotnie były to prace pozorne, ponieważ Wieżę obsługiwała służba w liczbie ponad tysiąca mężczyzn i kobiet, nie licząc pracowników tymczasowych, wszelako od zawsze w Wieży obowiązywała doktryna, iż praca fizyczna wzmacniała charakter. Poza tym uważano, że dzięki niej nowicjuszki będą zbyt zmęczone, aby myśleć o mężczyznach. Problem w tym, że Egwene obciążano większą liczbą obowiązków niż pozostałe nowicjuszki. Niektóre prace przydzielone zostały przez siostry, widzące w niej uciekinierkę, inne przez, Silvianę, która żywiła nadzieję, iż dzięki temu utemperuje „buntowniczy” charakter Egwene.
Codziennie po jednym z posiłków za pomocą soli kuchennej i drucianych szczotek szorowała brudne garnki w głównej kuchni. Czasami do kuchni wtykała głowę, Laras, ale nigdy nie odezwała się słowem. Nigdy też nie posłużyła się wobec niej swoją długą łyżką, nawet w chwilach, gdy Egwene, zamiast szorować, masowała krzyż, obolały od nachylania się nad garnkami. Laras hojną ręką wymierzała klapsy pomywaczkom i podkuchennym, które próbowały płatać Egwene figle, jak to miały w zwyczaju w przypadku nowicjuszek wysyłanych do pracy w kuchni. Laras wprawdzie głośno oznajmiała za każdym razem, kiedy uderzyła kogoś, kto naprzykrzał się, Egwene, że powodem jest uchylanie się od pracy, niemniej Egwene zauważyła, że w wymierzaniu kar była znacznie bardziej powściągliwa, gdy ktoś prawdziwej nowicjuszce dokuczał lub wylewał jej kubek zimnej wody za kołnierz. Wychodziło na to, że ma swego rodzaju sprzymierzeńca. Gdyby tylko wiedziała, jak to wykorzystać.
Nosiła wodę na koromysłach: do kuchni, do kwater nowicjuszek, do kwater Przyjętych, wreszcie całą drogę do apartamentów Ajah. Dostarczała posiłki do komnat sióstr, grabiła ogrodowe ścieżki, wyrywała chwasty, była u sióstr na posyłki, dyżurowała przy Zasiadających Komnaty, zamiatała i myła posadzki, szorowała posadzki na kolanach, a to bynajmniej nie wyczerpywało listy jej prac. Nigdy nie uchylała się od tych obowiązków, po części, dlatego, by nikt nie mógł nazywać jej leniwą. Widziała w tych obowiązkach rodzaj kary, że nie przygotowała właściwie operacji przemiany łańcucha zatoki w cuendillara. Pokutę należy odprawiać z godnością. W każdym razie z taką godnością, na jaką stać szorującą podłogi.
Poza tym odwiedziny w kwaterach Przyjętych dawały sposobność przekonania się, jak one ją postrzegają. W Białej Wieży żyło trzydzieści jeden Przyjętych, lecz zawsze jakieś udzielały lekcji nowicjuszkom, inne same uczestniczyły w zajęciach. Dlatego nieczęsto zdarzało jej się zastać więcej niż dziesięć bądź dwanaście Przyjętych w ich kwaterach wokół dziewięciokondygnacyjnych krużganków, otaczających niewielki ogród. Wieść o jej przybyciu niosła się jednak szybko i nigdy nie brakowało jej audytorium. Z początku kilka próbowało zasypać ją gradem poleceń, zwłaszcza Mair, pulchna i błękitnooka Arafelianka, i Asseil, Tarabonianka o zimnych oczach i brązowych włosach. Kiedy przybyła do Wieży, obie były nowicjuszkami, a gdy ją opuszczała, zazdrościły tak szybkiego wyniesienia do rangi Przyjętej. W ich wypadku, co drugie zdanie zaczynało się od „Przynieś.,.” bądź „Zanieś...”. Dla nich wszystkich, Egwene była tą „nowicjuszką”, która sprawiła najwięcej kłopotów, „nowicjuszką”, która uważała się za Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Dźwigała kubły wody, aż do bólu w karku, bez słowa skargi. Nie godziła się wszakże słuchać wydawanych przez nie poleceń. Co oczywiście mnożyło liczbę jej odwiedzin w gabinecie Mistrzyni Nowicjuszek. W miarę upływu dni, gdy okazało się, że bezustanne wędrówki do gabinetu Silviany nie przynoszą żadnego skutku, liczba poleceń malała, aż w końcu tamte dały za wygraną. Asseil czy Mair z natury nie były podłe, chciały tylko zachować się jak należy, wziąwszy pod uwagę okoliczności, i znalazły się w kropce, nie wiedząc, co zrobić z Egwene.
Niektóre Przyjęte też lękały się spotkań z umarłymi i zmian w układzie architektonicznym Wieży, więc ilekroć widziała pobladłe twarze lub oczy pełne łez, powtarzała to samo, co mówiła do nowicjuszek. W takich wypadkach wprawdzie rzadko zwracała się bezpośrednio do pocieszanej, ponieważ to mogło wywołać odwrotną reakcję, tylko starała się o wrażenie, jakby wszystko tłumaczyła samej sobie. Sposób ten sprawdzał się zarówno w wypadku Przyjętych, jak i nowicjuszek. Gdy zaczynała mówić, często wiele podrywało się na równe nogi bądź otwierało usta, jakby chciały powiedzieć, żeby była cicho, ostatecznie żadna tego nie czyniła — po chwili przychodził namysł. Ostatnio, gdy wchodziła na teren kwater Przyjętych, tamte wciąż pojawiały się na obramowanych kamienną balustradą galeryjkach, ale teraz tylko patrzyły w milczeniu, jakby zastanawiając się, kim naprawdę jest. W końcu postanowiła nauczyć je, kim naprawdę jest. Nauczyć tego nowicjuszki oraz siostry.
Kobieta w bieli, posługująca Zasiadającym Komnaty oraz siostrom i zazwyczaj stojąca cicho w kącie, mimo iż ostatecznie taka nieznośna, wkrótce stała się częścią umeblowania. Na jej widok zmieniały temat rozmowy, udało jej się posłyszeć dość, aby się zorientować w intrygach, zazwyczaj wyrastających z małostkowej chęci odwetu na innych Ajah. Zastanawiające było, że większość sióstr zdawała się uważać inne Ajah Wieży za gorszych wrogów niż siostry z obozu poza murami miasta, a Zasiadające Komnaty nie były lepsze. Niejednej miała ochotę, dać klapsa. Co prawda, to dobrze wróżyło wzajemnym stosunkom, kiedy siostry wrócą do Wieży, jednak...
Udało jej się podsłuchać, co nieco o innych sprawach. Na przykład o klęsce, która spotkała ekspedycję skierowaną przeciw Czarnej Wieży. Wydawało się, że niektóre siostry nie wierzą, tym pogłoskom i próbują same siebie oszukiwać, iż coś takiego nie mogło się zdarzyć. Kolejne siostry wzięto do niewoli po walnej bitwie i jakimś sposobem zmuszono do zaprzysiężenia wierności Randowi. Egwene już wcześniej żywiła podobne podejrzenia, a kiedy się potwierdziły, zareagowała na nie równą niechęcią, jak niechęć sióstr, którym Asha’mani nałożyli więzi zobowiązań. Fakt, że Rand był ta’veren, Smokiem Odrodzonym, nie stanowił dostatecznego wytłumaczenia. Nigdy w dziejach żadna Aes Sedai nie przysięgała na wierność żadnemu mężczyźnie. Siostry oraz Zasiadające Komnaty spierały się, kto był temu winien. Najcięższe zarzuty padały pod adresem Randa i Asha’manów. Wszakże jeszcze jedno imię przewijało się w niemal każdej rozmowie. Elaida do Avriny a’Roihan. Dużo też słyszała o samym Randzie, o tym, jak go odnaleźć, zanim nadejdzie Tarmon Gai’don. Wiedziały, że się zbliża, mimo iż nie robiły nic w sprawie uspokojenia nowicjuszek oraz Przyjętych i rozpaczliwie pragnęły dostać Randa w swoje ręce.
Czasami ryzykowała komentarz — tu wzmianka, że Shemerin wbrew wszelkim zwyczajom odarto z szala, tam sugestia, iż edykt Elaidy w sprawie Randa był najlepszym pod słońcem sposobem sprowokowania go. Wyrażała się ze współczuciem o siostrach, które zostały wzięte do niewoli przez Asha’manów, a także o tych, które pojmano pod Studniami Dumai — padało przy tym imię Elaidy — bądź ubolewała nad zaniedbaniami, które doprowadziły do tego, iż wspaniałe ongiś ulice Tar Valon przemieniły się w gnijący śmietnik. Wtedy nie musiała już wymieniać imienia, Elaidy — dobrze wiedziały, kto był odpowiedzialny za Tar Valon. Czasami komentarze te kończyły się nadprogramowymi odwiedzinami w gabinecie, Silviany. Czasami zaś dodatkowymi obowiązkami. Zadziwiające było, że nie zawsze. Zwracała baczną uwagę na siostry, które ograniczały się do upominania jej, by siedziała cicho. Lub — jeszcze lepiej — nic nie mówiły. Niektóre nawet kiwały głową na znak zgody, zanim się zorientowały, co robią.
Dodatkowe obowiązki owocowały zaskakującymi spotkaniami.
Rankiem drugiego dnia pobytu w Wieży za pomocą długiego, bambusowego czerpaka czyściła stawy w Wodnym Ogrodzie. Poprzedniej nocy spadł ulewny deszcz, a po ciężkich wichurach, pośród jasnozielonych liści lilii oraz pączkujących irysów wodnych zaległy liście i trawa; znalazła nawet martwego wróbla, którego pieczołowicie pochowała na jednym z kwietnych ganków. Para Czerwonych sióstr zajęła miejsce na jednym z łukowato sklepionych mostków, przechylały się ponad kamienną balustradą o koronkowych rzeźbieniach i przyglądały się jej oraz rybom, które wirowały w wodzie w tańcu z czerwieni, złota oraz bieli. Kilka wron wzbiło się w powietrze z gałęzi skórzanego liścia i poszybowało na północ. Wrony! W myśl założeń tereny Wieży winny być bacznie strzeżone przed krukami i wronami. Wyglądało na to, że Czerwone nic nie zauważyły.
Siedziała w kucki na brzegu jednego ze stawów, zmywając z rąk brud po pogrzebie nieszczęsnego ptaka, kiedy pojawiła się Alviarin owinięta ściśle szalem z białymi frędzlami. Jakby poranek był w dalszym ciągu wietrzny, a na niebie nie świeciło słońce. Oto trzeci już raz napotykała Alviarin i znowu samą, nie zaś w towarzystwie innych Białych, które wszak gromadkami kręciły się po korytarzach. Czy należy się w tym dopatrywać jakiejś wskazówki? Jeżeli nawet, nie potrafiła sobie wyobrazić, o co może chodzić. Chyba że chodziło o ostracyzm Alviarin ze strony jej Ajah. Z pewnością zgnilizna nie doszła tak głęboko.
Alviarin wystarczył rzut oka na Czerwone. Zaczęła zbliżać się do Egwene, idąc wzdłuż wyłożonej grubym żwirem ścieżki, która wiła się pomiędzy stawami.
— Nisko upadłaś — odezwała się, kiedy znalazła się bliżej — Musi cię to bardzo boleć.
Egwene wyprostowała się i wytarła brudne ręce w spódnicę, następnie uniosła czerpak.
— Nie ja jedna. — Przed świtem odbyła kolejną sesję z Silvianą, a kiedy wychodziła z gabinetu, Alviarin czekała pod drzwiami na swoją kolej. To był codzienny rytuał Białej siostry i temat niekończących się plotek w kwaterach nowicjuszek, w których spekulowano nad przyczyną.
— Mama zawsze mówiła, żebym nie płakała nad rozlanym mlekiem. W tych okolicznościach to chyba dobra rada.
Na policzkach Alviarin pojawiły się słabe rumieńce.
— Wydaje mi się jednak, iż płakałaś całkiem sporo. Bez przerwy, według wszelkich doniesień. Na pewno wyrwałabyś się z tego, gdybyś mogła.
Egwene ujęła szczotką kolejny dębowy liść i zmiotła go do drewnianego skopka pełnego wilgotnej ściółki.
— Twoja lojalność wobec Elaidy nie ma zbyt mocnych podstaw, nieprawdaż?
— Dlaczego tak mówisz? — spytała Alviarin z niedowierzaniem. Spoglądając na dwie Czerwone, które, jak się zdawało, poświęcały w tej chwili więcej uwagi rybom niż Egwene, podeszła bliżej, zniżając głos do szeptu.
Egwene wybrała czerpakiem długie źdźbła trawy, które musiały pochodzić z równiny poza rzeką. Czy pora teraz wspominać o liście, jaki ta kobieta napisała do Randa? Obiecywała w nim, praktycznie rzecz biorąc, że złoży mu Białą Wieżę u stóp. O nie, taka informacja może okazać się bezcenna, należała wszak do tego rodzaju rzeczy, którymi posłużyć się można tylko raz.
— Pozbawiła cię stuły Opiekunki i skazała na pokutę. To niewielka zachęta do lojalności.
Twarz Alviarin była nadal gładka, jednak ramiona wyraźnie opadły. Rzadko zdarzało się, by Aes Sedai okazywała tak wiele uczuć. Zapewne odczuwa niezwykłe skrępowanie, skoro do lego stopnia traci panowanie nad sobą. Znowu zerknęła w stronę Czerwonych. — Rozważ tę sytuację — powiedziała głosem niemal zniżonym do szeptu. — Jeżeli szukasz drogi ucieczki przed konsekwencjami, cóż, być może ją znajdziesz.
— Jestem zadowolona z sytuacji, w której się znalazłam — odparła Egwene z prostotą. Alviarin uniosła brwi z niedowierzaniem, znowu patrząc w kierunku Czerwonych — jedna z nich przestała przyglądać się rybom i zwróciła spojrzenie w ich kierunku, — po czym odeszła, bardzo szybko, prawie biegiem.
Przychodziła co dwa, trzy dni w czasie, gdy Egwene wykonywała swe obowiązki i choć nigdy otwarcie nie zaproponowała pomocy w ucieczce, często używała tego słowa, kiedy zaś Egwene najwyraźniej nie chciała chwycić przynęty, zaczęła zdradzać objawy frustracji. Bo była to — oczywiście — przynęta. Egwene nie ufała tej kobiecie. Być może chodziło o ten list, napisany zapewne tylko po to, by ściągnąć Randa do Wieży, w szpony Elaidy, może zaś o to, że cały czas wyczekiwała, aż Egwene zrobi pierwszy ruch — najlepiej jakby zaczęła żebrać. Wtedy zapewne Alviarin zaczęłaby stawiać warunki. W każdym razie nie miała najmniejszego zamiaru uciekać, chyba że nie będzie miała innego wyboru, więc zawsze udzielała tej samej odpowiedzi:
— Odpowiada mi ta sytuacja.
Słysząc to wciąż i wciąż, Alviarin zaczynała zgrzytać zębami, Czwartego dnia pobytu, kiedy Egwene znów na kolanach szorowała błękitno-białe kafelki posadzki, przed jej oczyma przedefilowały trzy pary męskich butów z cholewami. Mężczyznom towarzyszyła siostra odziana w szary jedwab z bogatym, czerwonym haftem. Po paru krokach tamci zatrzymali się.
— To musi być ona — powiedział męski głos o akcencie wskazującym pochodzenie z Illian. — Wskazano mi ją. Chciałbym z nią porozmawiać.
— To tylko zwykła nowicjuszka, Martinie Stepaneos — odrzekła siostra. — Chciałeś przejść się po ogrodzie.
Egwene zamoczyła szczotkę do szorowania w wiadrze z wodą mydlaną i przystąpiła do pracy nad kolejnym szeregiem płytek.
— Okalecz mnie, fortuno, Cariandre, może to i Biała Wieża, nie ja nadal pozostaję prawowitym królem Illian i jeżeli chcę z nią rozmawiać, to będę z nią rozmawiał, a ty możesz być przyzwoitką, żeby wszystko było jak należy i przyzwoicie. Słyszałem, że dorastała w tej samej wsi, co al’Thor. — Ponieważ Egwene nie unosiła już oczu, dostrzegła tylko buty wypastowane czarną pastą aż do połysku, które skierowały się w jej stronę.
Dopiero wówczas powstała, trzymając w jednej ręce ociekającą wodą szczotkę. Wierzchem drugiej ręki odgarnęła włosy z, twarzy. Musiała się powstrzymać, by nie potrzeć twarzy dłonią, na co miała olbrzymią ochotę.
Mattin Stepaneos był krępy i prawie całkiem łysy, miał siwą brodę, przystrzyżoną schludnie na modłę Illian. Twarz znaczyła sieć licznych zmarszczek. Oczy patrzyły bystro i gniewnie. Zbroja pasowałaby do niego lepiej niż płaszcz z zielonego jedwabiu, na którego rękawach i klapach przysiadły wyhaftowane złotą nicią pszczoły.
— Kolejna nowicjuszka? — wymruczał. — Myślę, że się mylisz, Cariandre.
Zażywna Czerwona siostra zacisnęła usta, zostawiła dwóch służących z Płomieniem Tar Valon na piersiach i przyłączyła się do łysiejącego mężczyzny. Przez chwilę mierzyła Egwene niechętnym spojrzeniem, zanim odezwała się do niego:
— To ta często karana nowicjuszka, która musi szorować podłogi. Chodź. W ogrodzie o poranku jest pięknie.
— Naprawdę pięknie byłoby — odparł — porozmawiać z kimś innym niż Aes Sedai. Z kimś innym niż Czerwone Ajah, jeśli już o tym mowa, ponieważ uniemożliwiacie mi kontakty z innymi. Nie licząc służących, którzy równie dobrze mogliby być niemi i Gwardii Wieży, którą — jak sądzę — poinformowano, żeby w mej obecności trzymała język za zębami.
Umilkł na widok zbliżających się dwóch Czerwonych sióstr. Nesita, zażywna, o niebieskich oczach i podła jak żmija, skinęła Cariandre przyjaźnie głową, Barasine wręczyła Egwene nazbyt jej już znajomy cynowy kubek. Wyglądało na to, że pilnowanie jej mimo wszystko zlecono Czerwonym — w każdym razie jej stróżki i dozorczynie wywodziły się zawsze z Czerwonych, — które rzadko pozwalały. Kubek naparu z widłokorzenia pojawiał się rzadziej, niż to nakazano. Egwene opróżniła zawartość kubka i oddała z powrotem. Zdawało się, iż Nesita jest rozczarowana, że Egwene nie protestuje i nie odmawia wypicia zawartości, ale ta rozumiała, że to bez sensu. Raz spróbowała protestów i Nesita dołożyła starań, aby wlać wstrętną zawartość kubka do jej gardła. Posłużyła się w tym celu lejkiem, który trzymała w pogotowiu w torbie u paska. Ładnie by to wyglądało w obecności Mattina Stepaneosa.
On przyglądał się tej milczącej scenie z pełnym niezrozumienia zainteresowaniem, mimo iż Cariandre ciągnęła go za rękaw, ponaglając do spaceru po ogrodach.
— Czy siostry przynoszą ci wodę, gdy jesteś spragniona? — zapytał, gdy Barasine i Nesita sobie poszły.
— Są przekonane, iż napar podniesie mnie na duchu — odpowiedziała. — Wyglądasz doskonale, Mattinie Stepaneosie. Jak na zakładnika Elaidy. — O tym również rozpowiadano w kwaterach nowicjuszek.
Cariandre syknęła i otwarła usta, lecz Mattin pierwszy przemówił, przez zaciśnięte szczęki.
— Elaida uratowała mnie od śmierci z rąk al’Thora — powiedział. Czerwona potakująco skinęła głową.
— Dlaczego sądzisz, że grozi ci z jego strony niebezpieczeństwo? — indagowała dalej Egwene.
Mężczyzna odkaszlnął.
— W Caemlyn zamordował Morgase, w Cairhien zabił Colavaere. Słyszałem, że mordując Colavaere, zniszczył połowę Pałacu Słońca. Słyszałem również o Wysokich Lordach Łzy, otrutych bądź zasztyletowanych w Cairhien. Kto wie, iłu jeszcze władców zamordował i pozbył się ciał? — Cariandre ponownie skinęła głową i uśmiechnęła się. Z powodzeniem uchodzić mógł za chłopca, który opowiada wyuczoną lekcję. Czy te kobiety zupełnie nie rozumieją mężczyzn? Z całą pewnością to spostrzegł. Jego szczęki zacisnęły się jeszcze silniej, ręce zaś na chwilę zwarły w pięści.
— Colavaere się powiesiła — powiedziała Egwene z cierpliwością. — Pałac Słońca zniszczył ktoś inny później. Ten ktoś próbował zabić Smoka Odrodzonego, być może był to Przeklęty, a według słów Elayne Trakand, jej matkę zamordował Rahvin. Rand poparł jej roszczenia zarówno względem Tronu Lwa, jak i Tronu Słońca. Nie zabił nikogo spośród szlachty Cairhien, która wznieciła przeciw niemu powstanie. Nie zabił też żadnego z Wysokich Lordów, którzy się zbuntowali. Po prawdzie, jednego z nich uczynił Zarządcą Łzy.
— Uważam, że to zupełnie... — zaczęła Cariandre, naciągając szal na ramiona, Egwene jednak kontynuowała opowieść, nie zwracając na nią uwagi:
— Każda siostra ci o tym opowie. Jeśli zechce. O ile dowiedziała się od innych. Dlatego spotykasz się wyłącznie z Czerwonymi. Czy widziałeś kiedyś, żeby rozmawiały z sobą siostry różnych Ajah? Porwano cię i uprowadzono na pokład tonącego okrętu.
— Dość już tego — warknęła Cariandre dokładnie w momencie, gdy Egwene kończyła ostatnie zdanie. — Kiedy skończysz z tą podłogą, udasz się do gabinetu Mistrzyni Nowicjuszek i poprosisz o karę za uchylanie się od pracy za brak szacunku okazywany Aes Sedai.
Egwene ze spokojem przyjęła wściekłe spojrzenie
tamtej.
— Kiedy uporam się ze sprzątaniem posadzki, zostanie mi niewiele czasu do rozpoczęcia lekcji z Kiyoshi. Czy nie mogę zajść do gabinetu Silviany po jej zakończeniu?
Cariandre poprawiła szal na ramionach, wyraźnie zdumiona jej opanowaniem.
— Odpowiedź na to pytanie musisz sama znaleźć — odparła nareszcie. — Chodź, Mattinie Stepaneosie. Dość długo już pomagałeś temu dzieciakowi uchylać się od pracy.
Po opuszczeniu gabinetu Silviany Egwene nie znalazła czasu, by zmienić przemoczone ubranie lub choćby przeczesać włosy, jeżeli miała zachować choć iskierkę nadziei, że zdąży na spotkanie z Kiyoshi, nie biegnąc, bo całkiem nie miała na to ochoty. Dlatego się spóźniła. Okazało się, że wysoka, szczupła Szara była wrażliwa na punkcie punktualności i porządku. W niecałą godzinę później z tego też powodu Egwene jęczała i wierzgała, otrzymując tęgie razy od Silviany. Nieoczekiwanie uratowało ją coś innego niż tylko umiejętność przyjmowania bólu. Było to wspomnienie zadumanego wyrazu twarzy Martina Stepaneosa, gdy Cariandre prowadziła go korytarzem, a także fakt, że dwukrotnie zerknął na nią przez ramię. Posiała następne ziarno. Posieje dość wiele, a może wzejdą i rozsadzą piedestał, na który wyniosła się Elaida. Odpowiednia liczba ziaren ją obali.
Wczesnym rankiem siódmego dnia niewoli znów nosiła wodę do wieży, tym razem do kwater Białych Ajah, gdy naraz zatrzymała się; poczuła, jakby ktoś uderzył ją pięścią w żołądek. W jej kierunku spiralnym korytarzem szły dwie kobiety w szalach z szarymi frędzlami, w ślad za nimi wędrowali dwaj Strażnicy. Jedną z sióstr była Melavaire Someinellin, tęga Cairhienianka, odziana w przepiękne szare wełny. Ciemne włosy znaczyły drobiny siwizny. Drugą, o błękitnych oczach i włosach koloru ciemnego miodu, była Beonin!
— Zatem to ty mnie zdradziłaś! — powiedziała Egwene ze złością. Przez głowę przemknęła jej myśl. Jak to możliwe, by Beonin zdradziła ją po złożeniu przysięgi na wierność? — Musisz być Czarną Ajah!
Melavaire wyprostowała się, jak mogła, a mogła nie bardzo, ponieważ była o parę cali niższa od Egwene, wsparła się pięściami o obfite biodra i otwarła usta, by ją zrugać. Egwene miała z nią jedną lekcję i choć zazwyczaj była kobietą łagodną w obejściu, w chwilach wściekłości potrafiła być przerażająca. Beonin oparła dłoń na pulchnym ramieniu drugiej siostry.
— Pozwól, Melavaire, porozmawiam z nią na
osobności.
— Mam nadzieję, że rozmowa będzie krótka i ostra — powiedziała Melavaire lodowatym głosem. — Na samą myśl o takich oskarżeniach...! Na samo wspomnienie o takich rzeczach...! — Potrząsając głową na znak obrzydzenia, cofnęła się odrobinę w głąb korytarza. Tuż za nią udał się jej Strażnik, przysadzisty i szerszy nawet od niej, istny niedźwiedź, nie człowiek, choć poruszał się z gracją przystającą Strażnikom.
Beonin dała znak dłonią i zaczekała, aż podszedł jej Strażnik, szczupły z długą blizną na twarzy. Kilka razy poprawiła szal na ramionach.
— Nikogo nie zdradziłam — rzekła ze spokojem. — Nie przysięgałabym tobie, gdyby nie fakt, że Komnata kazałaby mnie wychłostać, gdyby poznała tajemnice, o których ty wiesz. Pewnie nie raz. To chyba wystarczający powód, by przysięgać, czyż nie? Nigdy nie udawałam, że ciebie kocham, jednak dochowałam przysięgi do chwili, gdy dowiedziałam się, że cię pojmano. Ale nie jesteś już Amyrlin, nieprawdaż? Nie jesteś jeńcem i nie ma nadziei na uratowanie cię, ponieważ sama odmawiasz zgody na ratunek. Znowu jesteś nowicjuszką, a więc przysięga nie obowiązuje z dwóch przynajmniej powodów. Cała ta gadanina o buncie to były tylko wariackie pomysły. Rebelia się skończyła. Biała Wieża wkrótce znowu stanie się jednością, mnie zaś z tego powodu na pewno nie będzie przykro.
Egwene zsunęła koromysła z ramion, postawiła kubły z wodą na ziemi i splotła ramiona na piersiach. Od chwili, gdy została pojmana, próbowała zachować obojętność — wyjątkiem zapewne były chwile cierpienia podczas bicia — wszakże w takiej sytuacji nawet głaz by zapłakał.
— Nadzwyczaj wymownie się tłumaczysz — powiedziała oschle. — Samą siebie próbujesz przekonać? Wszystko to na nic, Beonin. Na nic. Powiadasz, że powstanie wygasło... Gdzie, zatem strumień sióstr, które przychodzą, by klęknąć przed Elaidą i przyjąć z jej rąk pokutę? Światłości, co jeszcze zdradziłaś? Wszystko? — Wydawało się to prawdopodobne. Zachodziła do gabinetu Elaidy kilkakrotnie w czasie Tel’aran’rhiod, ale skrzynka na listy Elaidy była zawsze pusta, Teraz wiedziała już dlaczego.
Na policzkach Beonin pojawiły się jaskrawe wypieki.
— Mówię ci, że nie zdradziłam n...! — Zakończyła zdławionym jękiem i schwyciła ręką gardło, przez które nie chciało przejść kłamstwo. To dowodziło, że nie jest Czarną Ajah; ale równocześnie dowodziło czegoś więcej.
— Zdradziłaś „cichociemne”. Czy wszystkie siedzą w celach piwnicznych?
Beonin rozejrzała się po korytarzu. Melavaire rozmawiała ze swoim Strażnikiem, który pochylał głowę. Choć przysadzisty, był od niej wyższy. Znajdowali się zbyt daleko, żeby cokolwiek usłyszeć, ale Beonin podeszła bliżej i zniżyła głos.
— Elaida kazała je obserwować, choć jestem przekonana, że Ajah nie donoszą jej o wszystkim, czego się dowiedzą. Niewiele sióstr z własnej woli informuje o czymkolwiek Elaidę. Zrozum, to było konieczne. Nie mogłam wrócić do Wieży i utrzymać rzeczy w sekrecie. W końcu i tak wszystko wyszłoby na jaw.
— W takim razie musisz je ostrzec. — Egwene nie udało się ukryć pogardy w głosie. Ta kobieta dzieliła włos na czworo! Posłużyła się najbardziej tandetną wymówką, aby uznać, iż przysięga jej dłużej już nie obowiązuje, a następnie zdradziła kobietę, którą sama pomagała wybrać. Krew i krwawe popioły!
Beonin przez dłuższą chwilę milczała, bawiąc się bezmyślnie szalem, w końcu — o dziwo — przemówiła.
— Ostrzegłam już Meidani i Jennet. — Były to dwie Szare spośród „cichociemnych”.
— Zrobiłam dla nich, co mogłam. Reszta musi utonąć albo na własną rękę nauczyć się pływać. Zdarzało się, że siostry zbierały cięgi za to tylko, że podeszły zbyt blisko kwater innych Ajah. Nie mam zamiaru wędrować do mych komnat odziana zaledwie w szal i siniaki.
— Uważaj to za pokutę — przerwała jej Egwene. Światłości! Napaść na siostry?! Sprawy przybrały gorszy obrót, niż przypuszczała. Musiała sobie przypomnieć, że w ziemi dobrze potraktowanej nawozem ziarna lepiej kiełkują.
Beonin znowu rozejrzała się po korytarzu, Tervail postąpił krok w jej kierunku, nim zatrzymała go ruchem głowy. Jej oblicze było nieporuszone, pomimo zaczerwienionych policzków, w środku jednak musiała się gotować.
— Wiesz, że mogę cię odesłać do Mistrzyni Nowicjuszek, czyż nie? — powiedziała podniesionym głosem. — Słyszałam, że przez połowę dnia piszczysz pod jej pantoflem. Masz chyba dość już tych wizyt. Nie mylę się, prawda?
Egwene uśmiechnęła się do Beonin. Niespełna dwie godziny wcześniej uśmiechnęła się, gdy Silviana odłożyła pas. Teraz przyszło jej to z większym trudem.
— A kto wie, co ja sobie piszczę? Może pisnęłam słówko o przysięgach?
Z twarzy drugiej kobiety uciekła cała krew, pozostawiając oblicze blade i bez rumieńców. Nie, stanowczo nie chciała, żeby to wyszło na jaw.
— Być może udało ci się przekonać samą siebie, że nie jestem już Amyrlin, Beonin, czas jednak zacząć przekonywać się, że nadal nią jestem. Udzielisz ostrzeżenia pozostałym, ilekolwiek będzie cię to kosztować. Powiedz, żeby trzymały się ode mnie z daleka, chyba, że zmienię decyzję. Ściągnęły już na siebie wystarczająco dużo uwagi. Od dziś jednak będziesz rozglądać się za mną każdego dnia, na wypadek gdybym miała dla nich jakieś polecenia. Już teraz mam ich kilka. — Sporządziła naprędce listę tematów, które powinny podjąć w rozmowach z innymi siostrami. Shemerin pozbawiona stuły, współudział Elaidy w katastrofie pod Czarną Wieżą i Studniami Dumai, wszystkie ziarna, które sama wcześniej siała. Teraz trafią w ręce nie tylko jednego siewcy, lecz całego zastępu.
— Nie mogę mówić za inne Ajah — stwierdziła, Beonin, gdy Egwene skończyła. — Ale wśród Szarych siostry często same rozmawiają na te tematy. Siatki szpiegowskie mają ostatnio dużo zajęć. Wychodzą na jaw tajemnice, które Elaida wolałaby ukryć. Jestem pewna, że tak samo jest w wypadku innych. Być może nie muszę...
— Musisz je ostrzec i przekazać moje instrukcje, Beonin, — Egwene z powrotem narzuciła koromysła na ramiona, starając się je w miarę wygodnie zrównoważyć. Jeżeli te dwie, trzy Białe czekające na wodę uznają, że szła wolno, gotowe połamać na jej grzbiecie szczotki do włosów czy pantofle, a na koniec dodatkowo wysłać do Silviany. Zgoda na ból, nawet uczynienie go częścią siebie, nie oznaczała, że trzeba go wywoływać niepotrzebnie.
— Pamiętaj. To pokuta, którą na ciebie nałożyłam.
— Zrobię, jak każesz — przyrzekła Beonin z jawną niechęcią. W jej oczach nagle pojawiły się stalowe błyski, ale to nie miało związku z Egwene. — Z jaką radością ujrzę obalenie Elaidy — dodała nieprzyjemnym głosem, a potem pośpieszyła w kierunku Melavaire.
Zdumiewające spotkanie, które znienacka zaowocowało konkretnym triumfem, wprawiło Egwene w radosny nastrój, którego nie zatarło późniejsze spotkanie z Ferane ani fakt, że traktowała Egwene jak ociężałą na umyśle. Biała Zasiadająca Komnatę była pulchna, a rękę miała równie ciężką, jak Silviana.
Po kolacji powlokła się do otwartych cel, choć częścią swej istoty rozpaczliwie pragnęła znaleźć się w łóżku. Z przerwami na lekcje i wycie pod pasem Silviany — ostatnie spotkanie wypadło tuż przed kolacją — większość dnia spędziła na dźwiganiu wody. Bolały ją ramiona i nogi. Z trudem mogła ustać ze zmęczenia. Dziwne, ale od znalezienia się w niewoli przestały ją dręczyć przyprawiające o mdłości bóle głowy, ustały też ponure sny, które pozostawiały po sobie uczucie zagubienia, mimo iż nic z nich nie pamiętała. Dopiero dzisiaj zaczęło się zbierać na kolejną migrenę. A ta — jak zawsze — utrudni odróżnienie prawdziwych snów; ostatnio miała ich kilku, nadzwyczaj wyraźnych. Dotyczyły Randa, Mata, Perrina, a nawet Gawyna, choć większość snów na temat tego ostatniego była tylko sennymi marzeniami.
Leane pilnowały trzy siostry znane jej z widzenia: Nagora, szczupła kobieta o jasnych włosach, które wiązała w węzeł na karku (zawsze siadała wyprostowana, żeby nadrobić niedostatki figury); Norine, urocza, o ogromnych, wilgotnych oczach, często równie roztargnionych, co oczy Brązowych; oraz Miyasi, wysoka i pulchna o stalowosiwych włosach, kobieta zniszczona życiem, która nie mogła ścierpieć żadnych absurdów i dopatrywała się ich we wszystkim. Nagora, otoczona światłem saidara osłaniała Leane tarczą, wszystkie dyskutowały nad pewną logiczną kwestią, której Egwene nie potrafiła zrekonstruować z urywków, jakie usłyszała. Nie potrafiła nawet ocenić, czy są dwie strony w sporze, czy trzy. Żadna nie podnosiła głosu, żadna nie gestykulowała w najdrobniejszy nawet sposób, twarze wszystkich były niczym nieporuszona maska Aes Sedai, wszak chłodna nuta pobrzmiewająca w głosach nie pozostawiała wątpliwości, że gdyby nie były Aes Sedai, krzyczałyby, a może nawet wymierzały ciosy. Wnioskując z uwagi, jaką jej poświęciły, Egwene równie dobrze mogłaby nie istnieć.
Obserwując kątem oka całą trójkę, przysunęła się jak najbliżej żelaznej kraty i wsparła o nią obiema rękoma, żeby nie upaść, Światłości, jak bardzo była zmęczona!
— Widziałam dziś Beonin — zaczęła łagodnie. — Jest tu w Wieży. Twierdzi, że przysięga, którą mi składała, utraciła znaczenie, ponieważ nie jestem już Zasiadającą na Tronie Amyrlin.
Leane westchnęła i przysunęła się na tyle, blisko, iż ciałem dotykała żelaznych krat.
— Zdradziła nas?
— Immanentna niemożliwość struktur symulowanych jest rzeczą pewną — odparła z przekonaniem Nagora. Jej głos brzmiał jak uderzenie lodowatego młota. — Pewną.
— Zaprzecza temu, a ja jej wierzę — odrzekła szeptem Egwene. — Przyznała się wszak, iż zdradziła „cichociemne”. Elaida na razie tylko je obserwuje, w każdym razie kazałam Beonin je ostrzec; obiecała, że tak uczyni. Twierdziła, że Meidanll oraz Jennet już ostrzegła, z drugiej strony, dlaczego miałaby je zdradzać, a później o tym informować? Sprawiała wrażenie, jakby nie mogła się doczekać chwili obalenia Elaidy. Dlaczego miałaby przejść na stronę Elaidy, skoro w dalszym ciągu życzy jej upadku? Prawie przyznała, iż jak dotąd żadna nie zdradziła naszej sprawy. Czegoś mi tu brakuje, ale jestem zbyt zmęczona by dostrzec, co to jest. — Ziewnęła rozdzierająco, ledwo zdążywszy zasłonić usta dłonią.
— Struktury symulowane są konsekwencją czterech z pięciu aksjomatów racjonalności szóstego rzędu — powiedziała Miyasi z identyczną stanowczością. — Jest to silne wynikanie.
— Tak zwana racjonalność szóstego rzędu została zanegowana przez wszystkie, które miały, choć odrobinę intelektu, to zwykła aberracja — wtrąciła Norine, nieco zbyt ostrym głosem. — Lecz bez struktur symulowanych nie da się zrozumieć tego, co dzieje się, na co dzień w Wieży. Rzeczywistość deformuje się, zmienia każdego dnia.
Leane zerknęła na Białe siostry.
— Niektóre zawsze twierdziły, że są wśród nas agentki Elaidy. Jeżeli Beonin była jedną z nich, przysięga, którą tobie złożyła, obowiązywałaby do momentu, w którym zdołałaby przekonać siebie, iż nie jesteś już Amyrlin. Jeśli z kolei w Wieży spotkała się z innym przyjęciem, niż oczekiwała, być może obiekt jej lojalności znowu uległ zmianie. Beonin była zawsze ambitna. Skoro uznała, że nie oddano jej sprawiedliwości… — Rozłożyła ręce. — Zawsze oczekiwała, że otrzyma to, na co zasłużyła, albo więcej.
— Logika zawsze znajduje zastosowanie w rzeczywistym świecie — powiedziała Miyasi z niechęcią. — Jednak tylko nowicjuszka mogłaby wpaść na pomysł, iż rzeczywisty świat można przełożyć na logikę. Aksjomaty należy tworzyć na podstawie idealizacji. Nie zaś w oparciu o ziemskie prawa. — Nagora zgrzytnęła zębami i popatrzyła ponuro, jakby wypowiedziane przed momentem słowa siłą zostały wydarte z jej ust.
Z lekka zarumieniona Norine podniosła się z miejsca i zaczęła przeciskać między ławkami w kierunku Egwene. Dwie pozostałe odprowadzały ją wzrokiem. Chyba czuła na sobie ciężar ich spojrzeń, ponieważ wciąż poprawiała szal na ramionach.
— Dziecko, wyglądasz na skonaną. Idź natychmiast do łóżka.
Egwene o niczym innym nie marzyła, wpierw jednak pragnęła usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie. Tylko, że teraz należy zachować najdalej posuniętą ostrożność. Uwaga trzech Białych sióstr była niepodzielnie skupiona na niej.
— Leane, czy siostry, które przychodzą do ciebie w odwiedziny, zadają ciągle te same pytania?
— Mówiłam ci, że masz się położyć — powtórzyła ostro Norine. Klasnęła w dłonie, jakby to mogło nakłonić Egwene do posłuszeństwa.
— Tak. — powiedziała Leane. — Już rozumiem, o co ci chodzi. Zapewne można mówić o ograniczonym zaufaniu.
— Bardzo ograniczonym — odparła Egwene.
Norine wsparła ręce na biodrach. W jej głosie oraz na twarzy pojawił się chłód, wszelkie roztargnienie rozwiało się bez śladu.
— Skoro odmawiasz pójścia do łóżka, możesz udać się do gabinetu Mistrzyni Nowicjuszek i powiedzieć, że nie chciałaś słuchać siostry.
— Oczywiście — odparła pospiesznie Egwene. Wykonała zwrot do tyłu. Uzyskała odpowiedź: Beonin nie zdradziła splotów Podróżowania, z czego należało wnosić, że najprawdopodobniej nie przekazała Wieży nic innego; niewykluczone, iż może zaryzykować ograniczone zaufanie do niej. Nagora oraz Miyasi szły w jej stronę. Na pewno nie chciała, by osobiście zawlokły ją do gabinetu Silviany, do czego przynajmniej Miyasi była zdolna. Miała nawet więcej siły niż Ferane.
Przed pierwszym brzaskiem dziewiątego dnia pobytu w Wieży Doesine weszła do niewielkiego pokoiku Egwene, by zaoferować jej poranną dawkę Uzdrawiania. Na zewnątrz tępo dudnił deszcz. Dwie Czerwone siostry, które czuwały nad snem Egwene, podały jej widłokorzeń, popatrzyły krzywo na Doesine i pośpiesznie opuściły pokój. Zasiadająca w imieniu Żółtych skwitowała to pogardliwym parsknięciem, gdy drzwi się zamknęły. Posłużyła się starą, klasyczną metodą Uzdrawiania, od której Egwene odebrało dech w piersiach, jakby zanurzyła się w lodowatym stawie, a potem strasznie zachciało się jeść. Niebolesność pośladków zdała się przeżyciem osobliwym. Naprawdę dziwne, ale człowiek z biegiem czasu przywykał do wszystkiego i nawet posiniaczone pośladki wydawały się sprawą normalną. Stara metoda, którą nieodmiennie posługiwały się tamte przy każdym dotychczasowym Uzdrawianiu, wskazywała wszakże, że Beonin zachowała kilka tajemnic, choć jak jej się to udało, wciąż stanowiło zagadkę. Sama Beonin twierdziła, że większość sióstr uważa opowieści o nowych splotach za zwykłe plotki.
— Nie zamierzasz się chyba, cholera, poddawać, co, dziecko? — powiedziała Doesine, gdy Egwene przeciągała suknię przez głowę. Język tej kobiety jawnie kłócił się z jej elegancką powierzchownością: błękitna suknia ze złotym haftem, szafiry w uszach i we włosach.
— Czy Zasiadająca na Tronie Amyrlin mogłaby się poddać? — zapytała Egwene, gdy tylko jej głowa wydostała się z dekoltu sukni. Sięgnęła rękoma do tyłu, aby pozapinać białe rogowe guziki.
Doesine znowu parsknęła, choć — jak uznała Egwene — tym razem bez śladu pogardy.
— Śmiałe słowa, dziecko. Mimo to gotowa jestem się założyć, że już niedługo Silviana z właściwą sobie energią nauczy cię prosto siedzieć i równo chodzić. — Bez dalszych słów opuściła pomieszczenie i nie posłała Egwene na dół za uzurpację miana Zasiadającej na Tronie Amyrlin.
Przed śniadaniem Egwene miała wyznaczoną jeszcze jedną wizytę u Mistrzyni Nowicjuszek — jak dotąd stanowiły one codzienny rytuał — i w następstwie operacji, która zniweczyła wszystkie wcześniejsze wysiłki Doesine, z determinacją przestała płakać natychmiast po tym, jak Silviana odłożyła pas. Kiedy podniosła się znad biurka, do którego przymocowana była poduszka ze skóry, przeznaczona dla odbierających karę, wytarta już przez ciała nie wiadomo ilu kobiet, jakie na niej leżały; kiedy suknia i halka dotknęły urażonej skóry, nie poczuła ochoty, by się skrzywić. Pogodziła się z palącym bólem, uczyniła z niego część siebie, ocieplała się w jego żarze, jakby grzała ręce przed kominkiem w zimowy poranek. W tym momencie analogia między jej pośladkami a palącym ogniem kominka wydała się szczególnie trafna. Spoglądając w lustro, ujrzała twarz o niezmąconym wyrazie. Policzki były zaognione, ale oblicze wszak spokojne.
— Jak Shemerin mogła zostać obrócona w Przyjętą? — zapytała, ocierając łzy chusteczką. — Dowiadywałam się i nie ma takiej klauzuli w prawie Wieży.
— Ile razy przysłano cię do mnie z powodu owych „dociekań”? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Silviana, odwieszając harap o rozwidlonym końcu do wąskiej szafki razem ze skórzaną poduszką i rózgą. — Można by pomyśleć, że już dawno powinno ci się znudzić.
— Ciekawa jestem, jak to możliwe, skoro prawo nie przewiduje takich przypadków.
— Nie przewiduje takich przypadków, dzieciaku — od rzekła Silviana łagodnie, jakby odkrywała przed dzieckiem stare prawdy. — Ale również nie zabrania. To taka furtka... Cóż nie będziemy tego roztrząsać. Idąc tą ścieżką, ponownie zarobiłabyś na lanie. — Pokręciła głową i z powrotem usadowiła się za biurkiem. Oparła ręce na blacie. — Problem polega na tym, że Shemerin się z tym pogodziła. Inne siostry radziły jej aby zignorowała edykt, skoro jednak uświadomiła sobie, iż apelacja nie zmieni decyzji Amyrlin, przeniosła się do kwater Przyjętych.
Egwene zaczęło głośno burczeć w brzuchu, żołądek domagał się śniadania, jednak nie miała zamiaru na tym poprzestać. Zrozumiała, bowiem, że oto prowadzi z Silvianą prawdziwi rozmowę. Jakkolwiek dziwaczny był jej temat.
— Dlaczego jednak uciekła? Z pewnością przyjaciółki usiłowały przemówić jej do rozumu.
— Niektóre tak — odrzekła Silviana sucho. — Pozostałe... — Wykonała ruch dłońmi, naśladując kołyszące się szale wagi, najpierw uniosła jedną rękę, potem drugą. — Inno próbowały siłą wlać jej oleju do głowy. Przychodziła do mojej go gabinetu prawie tak często jak ty. Traktowałam jej wizyty niczym prywatną pokutę, brakowało jej wszakże twojej... — Naraz urwała, odchylając się do tyłu na krześle, by zmierzył Egwene spojrzeniem znad złożonych smukłych palców, — No cóż. Wyciągnęłaś mnie na pogawędki. Nie jest to z pewnością zabronione, jednakże zważywszy na okoliczności, trudna uznać to za właściwe. Idź na śniadanie — powiedziała, ujmując pióro w dłoń, a drugą odkręcając srebrne wieczko kałamarza. — Wyznaczam ci kolejne spotkanie po południu, ponieważ wiem, że nie masz zamiaru się nikomu kłaniać. — W jej głosie dało się słyszeć odległą nutę rezygnacji.
Kiedy Egwene weszła do refektarza nowicjuszek, pierwsza która ją zobaczyła, wstała i nagle po całej komnacie poniosło się głośne szuranie ławek o kolorowe płytki posadzki — to reszta poszła za jej przykładem. Stały w milczeniu wyprostowane przy ławkach, podczas gdy Egwene maszerowała pomiędzy środkowymi rzędami w kierunku kuchni. Naraz Ashelin, zażywna, ładna dziewczyna z Altary wyprzedziła ją niczym strzała. Zanim Egwene stanęła u drzwi kuchni, Ashelin była z powrotem, trzymając w rękach tacę, na której znajdował się tradycyjnie fajansowy kubek z parującą herbatą oraz talerz z chlebem, oliwkami i serem. Egwene sięgnęła po tacę, jednak dziewczyna o oliwkowej karnacji uprzedziła ją i pospieszyła do najbliższego stołu, na którym — naprzeciw pustej ławki — postawiła tacę. Cofając się, wykonała coś, co przypominać miało ukłon. Szczęściem dla niej tego ranka żadna siostra z eskorty Egwene nie zajrzała do refektarza. Był to również Uśmiech losu dla wszystkich nowicjuszek, które wstały.
Na ławce, naprzeciw uszykowanej dla Egwene tacy leżała poduszka. Śmieszny łachman, na którym więcej było łat we wszelkich możliwych do wyobrażenia kolorach, ale jednak poduszka. Egwene podniosła poduszkę i położyła na końcu stołu, zanim usiadła. Oswajanie bólu było proste. Grzała się w gorącu swego wewnętrznego ognia. Przez salę przebiegł cichy szmer — echo powszechnego westchnienia. Dopiero, kiedy wetknęła oliwkę do ust, reszta usiadła.
Zaraz niemal wypluła ją — była prawie zepsuta, — ale głód w następstwie Uzdrawiania zmusił do wyplucia wyłącznie pestki, którą ukryła we wnętrzu dłoni i odłożyła na talerz, zapijając przykry smak łykiem herbaty. W herbacie był miód! Nowicjuszki dostawały miód tylko na specjalne okazje. Próbowała powstrzymać uśmiech, kiedy zjadała resztki z talerza, a robiła to dokładnie, usuwając poślinionymi opuszkami palców okruszki chleba i sera. Trudno jednak było się nie uśmiechnąć. Najpierw Doesine — Zasiadająca Komnatę! — potem rezygnacja Silviany, i na koniec to! Postawy dwóch sióstr były znacznie ważniejsze niż gest nowicjuszek czy miód w herbacie, ale wszystkie wskazywały na jedno. Wygrywała tę wojnę.