9

Przyszła pora zieleni. Najpierw wierzby rozsnuły pośród smukłych gałązek lekką jak mgiełka arabeskę zieloności. Forsycje i krzewy mojżeszowe okryły się kwiatem, znacząc szare tło jasnymi plamami żółci i czerwieni. Wiosenne roztopy na północy i obfite marcowe deszcze sprawiły, że rzeka przybrała, lecz tylko do spodziewanego stanu. Nie była w tym roku niebezpieczna, nie niosła zagrożenia. Po raz pierwszy od września powietrze było balsamiczne i łagodne, pachniało mokrym lasem i żyzną ziemią. Dawid siedział na zboczu, skąd widać było farmę, i liczył oznaki wiosny. Na polu pasły się cielaki, które wyglądały jak wszystkie wiosenne cielaki od wiek wieków: chudonogie, pokraczne, nierozgarnięte. Na polach nie rozpoczęto jeszcze pracy, za to ; ogród cały się zielenił: seledynowa sałata, niebieskozielona kalarepa, zielone halabardy cebuli, ciemnozielone głowy kapusty. Najnowsze skrzydło szpitala, nie otynkowane jeszcze i surowe w porównaniu z wykończonymi ceglanymi : budynkami, było już wykorzystane; Dawid dostrzegł nawet w oknach kilkoro młodych ludzi ślęczących nad książkami. Mieli najlepszych wykładowców — spośród siebie samych — a także najlepszych studentów. Od siebie nawzajem uczyli się z zadziwiającą łatwością, znacznie łatwiej, niż przedtem od starszych.

Wychodzące ze szkoły grupki nie mieszały się ze sobą: czworo z jednego zestawu, troje z drugiego, dwoje z trzeciego. Odnalazł wzrokiem trzy Celie. Już nie potrafił ich rozróżnić: wszystkie były teraz dorosłe i identyczne. Przyglądał im się nie czując pożądania; nie kierowała nim nienawiść ani też miłość. Dziewczęta zniknęły w drzwiach stodoły, a Dawid przeniósł wzrok ponad farmę, ku wzgórzom po drugiej stronie doliny. Wzgórza stały we mgle, nie widać było ostrych krawędzi. Wyglądały łagodnie i zapraszająco. Już niedługo — pomyślał. — Już niedługo. Nim zakwitną magnolie.

W noc narodzin pierwszego dziecka odbyła się kolejna uroczystość. Starsi rozmawiali między sobą, śmieli się nawzajem ze swoich dowcipów, popijali wino. Klony zostawiły ich i świętowały w drugim końcu sali. Kiedy Vernon wziął gitarę i rozpoczęły się tańce, Dawid wymknął się na zewnątrz. Przez kilka minut wałęsał się po szpitalu, jak gdyby bez celu, a kiedy upewnił się, że nikt go nie śledzi, pobiegł w kierunku młyna i generatora. Sześć godzin — myślał. — Sześć godzin bez dopływu prądu i wszystko, co znajduje się w laboratorium, ulegnie zniszczeniu.

Do młyna zbliżał się ostrożnie, mając nadzieję, że wartka woda strumienia zagłuszy jego kroki. Budynek był bardzo duży, trzypiętrowy, okna znajdowały się trzy metry nad ziemią, na poziomie pomieszczeń biurowych. Parter wypełniała maszyneria. Na tyłach budynku pagórek wznosił się gwałtownie, tak że Dawid zdołał dosięgnąć poziomu okien, podciągnąwszy się na stromy występ, gdzie jedną ręką opierał się dla równowagi o ścianę, drugą zaś, wolną, sprawdzał okna. Znalazł wreszcie jedno, które, popchnięte, lekko podjechało w górę, i po chwili był już we wnętrzu ciemnego pokoju. Zamknął okno, po czym stąpając powoli z rozpostartymi rękami, aby w razie czego ominąć przeszkodę, przeszedł przez cały pokój do drzwi i nieznacznie je uchylił. Młyn pozostawał pod stałym nadzorem. Dawid miał nadzieję, że ci, którzy dziś pełnili dyżur, będą na dole, przy maszynach. Biura i korytarz tworzyły otwarte półpiętro nad słabo oświetloną studnią. Hall, pełen groteskowych cieni, sprawiał niesamowite wrażenie: głębokie zatoki ciemności sąsiadowały z miejscami, w których każdy, kto w odpowiednim momencie spojrzałby w górę, musiałby dostrzec Dawida jak na dłoni. Nogle Dawid zesztywniał. Usłyszał głosy.

Zsunął buty i szerzej uchylił drzwi. Głosy były donośne, dobiegały z dołu. Bezszelestnie, trzymając się blisko ściany, Dawid podbiegł w stronę dyspozytorni. Był tuż — tuż, kiedy w całym budynku rozbłysły światła. Rozległy się krzyki i tupot stóp po schodach. Dawid jednym susem dopadł drzwi, otworzył je szarpnięciem i zatrzasnął za sobą. Nie miały zamknięcia. Udało mu się ruszyć szafę z aktami o parę centymetrów, ale w końcu dał jej spokój i podniósł za nogi metalowy taboret. Uniósł go wysoko i z rozmachem cisnął w główną deskę rozdzielczą. W tej samej chwili poczuł miażdżący ból w plecach, potknął się i upadł do przodu, dokładnie w chwili, gdy światła zgasły.


Z wysiłkiem otworzył oczy. Przez chwilę nie widział nic, tylko blask; potem rozpoznał rysy młodej dziewczyny. Czytała książkę. Była nią całkowicie pochłonięta. Dorota? To jego kuzynka Dorota. Spróbował się unieść, a ona podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego.

— Dorota? Co ty tu robisz? — Nie był w stanie ruszyć się z łóżka. Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi i wszedł Walt, też bardzo młody, bez zmarszczek, z ładnymi, kasztanowatymi włosami w nieładzie. Dawida zaczęła boleć głowa, a sięgnąwszy w górę natrafił na bandaże, które zachodziły mu niemal na oczy. Pamięć z wolna wracała. Dawid przymknął powieki, chcąc ją odegnać, pragnąc, aby ci dwoje znów byli Dorotą i Waltem.

— Jak się czujesz? — spytał W-1. Dawid poczuł chłód jego palców na przegubie dłoni. — Nic ci nie będzie. Lekki wstrząs mózgu. Ale poharatany jesteś paskudnie. Przez jakiś czas będzie nieźle bolało.

Nie otwierając oczu, Dawid zapytał:

— Dużo zniszczyłem?

— Bardzo niewiele — odparł W-1.

W dwa dni później zaproszono Dawida na zebranie w stołówce. Z opatrunku na głowie został już tylko pasek plastra. Bolało go ramię. Do stołówki szedł powoli, pod eskortą dwóch klonów. D-1 podniósł się i wskazał Dawidowi krzesło z przodu sali. Dawid przyjął je w milczeniu i usiadł, czekając na dalszy rozwój wypadków. D-1 stał w dalszym ciągu.

— Pamiętasz, Dawidzie, naszą szkolną dyskusję o instynktach? — zapytał D-1. — Zgodziliśmy się w końcu, że coś takiego jak instynkt prawdopodobnie w ogóle nie istnieje, że można mówić jedynie o uwarunkowanych reakcjach na określone bodźce. A jednak my zmieniliśmy zdanie. Twierdzimy teraz zgodnie, że ciągle działa instynkt zachowania własnego gatunku. Zachowanie gatunku to instynkt bardzo silny, to, jeśli wolisz, przymus wewnętrzny. — Spojrzał na Dawida i spytał: — Co mamy teraz z tobą począć?

— Nie bądź durniem — rzucił ostro Dawid. — Wy nie jesteście odrębnym gatunkiem.

D-1 nie odpowiedział. Nikt się nie poruszył. Obserwowali Dawida w milczeniu, inteligentni, obojętni.

Dawid wstał, odsuwając krzesło do tyłu.

— No to pozwólcie mi pracować. Daję wam słowo honoru, że niczego już nie spróbuję zniszczyć.

D-1 pokręcił głową.

— Rozważaliśmy takie wyjście. Zgodziliśmy się jednak, że twój instynkt zachowania gatunku zapanuje nad słowem honoru. Tak samo byłoby i z nami.

Dawid poczuł, że dłonie zaciskają mu się w pięści. Rozprostował palce, zmusił je do rozluźnienia.

— A więc musicie mnie zabić.

— Rozmawialiśmy i o tym — rzekł ponuro D-1. — Nie chcemy tego robić. Zbyt wiele wam zawdzięczamy. Kiedyś wzniesiemy pomniki — twój, Walta, Harryego. Notowaliśmy skrupulatnie wszystkie wasze dla nas zasługi. Nasza wdzięczność i sympatia dla ciebie nie pozwoliłyby nam cię zabić.

Dawid rozejrzał się po sali, wyławiając wzrokiem znajome twarze. Dorota. Walt. Vernon. Margaret. Celia. Wszyscy spotykali jego wzrok bez drgnienia powieki. Niektórzy uśmiechali się niewyraźnie.

— No to wy mi powiedzcie, co będzie — zrezygnował w końcu Dawid.

— Musisz odejść — oświadczył D-1. — Przez cztery dni będziesz eskortowany w dół rzeki. Czeka na ciebie wózek wyładowany żywnością, nasionami, jest i trochę narzędzi. Dolina jest żyzna, nasiona dobrej klasy. Pora roku sprzyja zakładaniu ogrodów.

Jednym z trzech towarzyszących Dawidowi klonów był W — 2. Nie rozmawiali z sobą. Chłopcy na zmianę ciągnęli wózek z zapasami. Dawid nie kwapił się do pomocy. Zostawili go u schyłku dnia, po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko farmy Sumnerów. Zanim W — 2 dogonił swoich towarzyszy, którzy się nieco oddalili, zwrócił się do Dawida:

— Kazali ci coś powiedzieć. Jedna z tych dziewczyn, na które ty mówisz Celia, zaszła w ciążę. Zapłodnił ją jeden z chłopców, których nazywasz Dawidami. Chcieli, żebyś o tym wiedział. — Co powiedziawszy, odwrócił się i podążył za tamtymi. Szybko zniknęli pomiędzy drzewami.

Tej nocy Dawid spał tam, gdzie go zostawili, a rankiem ruszył dalej na południe, porzucając wózek, z którego zabrał tylko zapas jedzenia na kilka następnych dni. Przystanął jedynie raz, aby popatrzeć na młodziutkie drzewko klonu, ukryte pomiędzy sosnami. Delikatnie dotknął miękkich zielonych listków. Szóstego dnia dotarł na farmę Wistonów i w pamięci odżył mu dzień, w którym czekał tam na Celię. Biały dąb, jego przyjaciel, był wciąż taki sam, może trochę większy — Dawid nie miał pewności. Przez okryte świeżymi, jaskrawozielonymi liśćmi gałęzie nie było widać nieba. Dawid sporządził szałas przy pniu i tę noc przespał pod drzewem, rano zaś uroczyście pożegnał dąb i rozpoczął wspinaczkę na okalające farmę wzgórze. Dom nadal stał w miejscu, nie było już jednak ani stodoły, ani innych zabudowań, zniesionych z powierzchni ziemi przez potop, który urządzili swoim wrogom mieszkańcy doliny — tak strasznie dawno temu.

Dotarł do wiekowej puszczy, gdzie przez pewien czas obserwował, jak jakiś latający owad leniwie porusza skrzydełkami, i przypomniały mu się słowa dziadka, że tutaj nawet owady są prymitywne — powolniejsze niż ich kuzyni na wyższym szczeblu rozwoju, bardziej wrażliwe na upały i susze.

Pod drzewami panowała wilgotna mgiełka i chłód. Owad przysiadł na liściu; w złocistym blasku słońca sam wydawał się złoty. Przez moment zdawało się Dawidowi, że słyszy ptasi tryl, śpiew drozda. Moment ów był zbyt krótki. Dawid z niedowierzaniem pokręcił głową. Pobożne życzenie — i tyle.

W wiekowej puszczy, w puszczy — kryjówce, drzewa o nienaruszonych genach stały w pogotowiu, oczekując dnia, w którym warunki znów pozwolą im ruszyć w dół. Dawid wyciągnął się na ziemi pod wielkimi konarami i zasnął, a w chłodnej, mglistej krainie jego snu spacerowały jaszczurki i słodko śpiewał ptak.

Загрузка...