5

W tydzień po przybyciu na farmę Celia podjęła pracę w laboratorium.

— Tylko w ten sposób mogę cię choć trochę widywać powiedziała zaniepokojonemu tą decyzją Dawidowi. — Obiecałam Waltowi, że na początek będę pracować tylko cztery godziny dziennie. Zgoda?

Następnego ranka Dawid odprowadził ją do laboratorium. Nowe wejście do jaskini ukryte było w szpitalnej kotłowni, w podziemiach. Stalowe drzwi osadzono w wapiennej skale, która rozciągała, się pod całą okolicą. Ledwie przez nie przeszli, zrobiło się zimno i Dawid otulił ramiona Celii płaszczem.

— Zawsze je tutaj trzymamy — powiedział, zdejmując drugi płaszcz z wieszaka. — Dwa razy mieliśmy tu inspektorów rządowych. Gdyby zobaczyli wtedy, że schodząc do piwnicy wkładamy płaszcze, mogliby to uznać za podejrzane. Ci inspektorzy zresztą więcej nie przyjadą.

Korytarz o gładkiej posadzce był niewyraźnie oświetlony. Kończył się następną parą stalowych drzwi, oddalonych od wejścia o jakieś sto dwadzieścia metrów. Te z kolei otwierały się na pierwszą komorę jaskini, dużą, wysoko sklepioną komnatę, która wyglądała w zasadzie tak, jak ją zastali: pełna stalaktytów i stalagmitów, z tym, że teraz wstawiono tu mnóstwo łóżek polowych, turystycznych stolików i ławek, oraz rząd blatów do przyrządzania potraw i stoły do jedzenia.

— To nasze schronienie na okres “gorących” deszczy wyjaśnił Dawid, prowadząc Celię pośpiesznie przez dudniącą echami komnatę. Drugi korytarz był węższy i trudniejszy do przejścia. Na jego końcu mieściła się pracownia doświadczeń ze zwierzętami.

Jedną ze ścian wyburzono, aby wmontować komputer groteskowo niestosowny na tle bladoróżowego trawertynu. , W środkowej części pomieszczenia znajdowały się zbiorniki, cysterny i rurki, wszystkie z nierdzewnej stali i szkła. Po obu stronach biegły rzędy pojemników z embrionami zwierząt. Przez kilka chwil Celia wpatrywała się w to wszystko bez ruchu, po czym odwróciła się i z niepokojem przyjrzała Dawidowi.

— Ile macie pojemników?

— Wystarczająco dużo, aby sklonować sześćset zwierząt różnej wielkości — odparł. — Wiele przenieśliśmy do laboratorium po drugiej stronie, a i z tych, które mamy tutaj, nie wykorzystujemy wszystkich. Boimy się wyczerpać zapasy chemikaliów, a jak dotąd nikt nie wymyślił jeszcze substancji zastępczych, które można by uzyskać z tego, co tu mamy do dyspozycji.

Od strony pojemników nadszedł Eddie Beauchamp, notując jakieś liczby w księdze laboratorium. Uśmiechnął się szeroko do Dawida i Celii,

— Z wizytą do ubogich? — zapytał.

Porównawszy własne wyniki z tarczą na pojemniku, przekręcił ją nieco i poszedł wzdłuż szeregu, sprawdzając pozostałe tarcze i zatrzymując się od czasu do czasu dla dokonania niewielkiej poprawki.

Celia spojrzała na Dawida pytająco, a on potrząsnął głową. Eddie nie wiedział, co się robi w drugim laboratorium. Minęli ustawione w rzędy pojemniki, wszystkie zapieczętowane, tak że tylko drgające od czasu do czasu wskazówki i umieszczone z boku tarcze wskazywały na obecność czegoś wewnątrz. Wrócili na korytarz. Dawid poprowadził Celię przez kolejne drzwi i krótki korytarzyk do drupiego laboratorium, tym razem zabezpieczonego zamkiem, do którego Dawid miał klucz.

Na ich widok Walt podniósł wzrok, skinął głową i odwrócił się z powrotem do biurka, przy którym pracował. Vlasic nawet nie spojrzał w ich stronę. Sara uśmiechnęło się mijając ich pośpiesznie; siadła przed konsolą komputera i zaczęła stukać w klawisze. Druga z kobiet w pokoju zdawała się w ogóle nie dostrzegać, że ktoś wszedł. Hilda. Ciotka Celii. Dawid spojrzał na Celię, lecz ona wpatrywała się osłupiała w pojemniki, których przednie ściany były tu ze szkła. Każdy pojemnik wypełniała jasna ciecz tak niewyraźnie żółta, że jej kolor wydawał się wręcz złudzeniem. Wewnątrz unosiły się woreczki, nie większe od drobnych piąstek. Delikatne, przezroczyste kanaliki łączyły woreczki z górnymi częściami pojemników, od których odchodziły rurki zamocowane do pokrytego tarczami urządzenia z nierdzewnej stali.

Celia przeszła powoli między rzędami pojemników. Zatrzymała się raz pośrodku i przez dłuższy czas pozostawała w bezruchu. Dawid wziął ją za rękę. Dziewczyna lekko drżała.

— Dobrze się czujesz?

Skinęła potakująco.

— Ja… to szok tak je zobaczyć. Ja… może nie całkiem w to wierzyłam. — Jej twarz pokryła się warstewką potu.

— Lepiej zdejmij teraz płaszcz — poradził Dawid. — Musimy tu utrzymywać wysoką temperaturę. Okazało się, że aby im było dość ciepło, my sami musimy się przegrzewać. Oto cena eksperymentu — dodał z lekkim uśmiechem.

— Całe to oświetlenie, ciepło, komputer — to zżera masę energii. Potraficie jej aż tyle wytwarzać?

Kiwnął głową.

— Jutro ci to pokażę. Jak wszystko, co tu robimy, system zasilania też ma swoje słabe punkty. Potrafimy zgenerować zapas mocy na sześć godzin, nie więcej, a więc po sześciu godzinach generator musi być z powrotem włączony. I tyle.

— Sześć godzin to mnóstwo czasu. Człowiekowi wystarczy zaledwie sześć minut bez powietrza, aby umrzeć. — Trzymając ręce założone z tyłu Celia zbliżyła się do połyskliwej tablicy rozdzielczej w końcu sali. — To nie jest komputer prawda? Co to takiego?

— Końcówka komputera. Komputer nadzoruje doprowadzanie pożywienia i tlenu oraz odprowadzanie toksyn. Sala ze zwierzętami znajduje się za tą ścianą. Tamte pojemniki są również podłączone do komputera. Inny zestaw systemów programowych, ale aparatura ta sama.

— Przeszli salę osesków zwierzęcych, a następnie przez odział płodów ludzkich. Dalej było jeszcze prosektorium, kilka białych gabinetów dla naukowców, magazyny. W każdej sali, poza tą, w której hodowano klony ludzkie, pracowali ludzie.

— Żadne z nich nie miało przedtem w ręku palnika Bunsana ani probówki, a jednak z dnia na dzień stali się naukowcami i technikami — powiedział Dawid. — I dzięki Bogu, bo inaczej nic by z tego nie wyszło. Nie wiem, co my w ich mniemaniu tutaj robimy — oni nie zadają pytań. Po prostu robią swoje.

Walt przydzielił Celię do pracy pod kierunkiem Vlasica. Ilekroć Dawid odnajdywał ją wzrokiem w sali laboratorium, czuł spazm radości. Celia wydłużyła swój dzień pracy do sześciu godzin. Gdy po czternastu czy szesnastu godzinach Dawid padał wykończony na łóżko, przychodziła, żeby go przytulić i kochać.

W sierpniu Avery Handley doniósł, że jego krótkofalówka odebrała z Richmond ostrzeżenie przed bandą włóczęgów, która posuwa się w górę doliny.

— Są groźni — oznajmił ponuro. — Zagarnęli dom Phillottów, splądrowali go i puścili z dymem.

Po tym ostrzeżeniu dniem i nocą trzymano warty. W tym samym tygodniu Avery doniósł, że na Środkowym Wschodzie wybuchła wojna. W oficjalnych komunikatach radiowych o niczym podobnym nie wspominano: radio nadawało tylko muzykę, kazania i programy rozrywkowe. Telewizja skończyła się już na samym początku kryzysu energetycznego.

— Ktoś nacisnął guzik — powiedział Avery. — Nie wiem kto, ale to pewne. Mój człowiek twierdzi też, że w rejonie Morza Śródziemnego znów szerzy się epidemia.

We wrześniu odparli pierwszy atak. W październiku uzyskali wiadomość, że banda zbiera się do kolejnego ataku, tym razem w sile od trzydziestu do czterdziestu ludzi.

— Nie możemy walczyć z nimi bez końca — zawyrokował Walt. — Na pewno wiedzą, że mamy tu żywność. Tym razem otoczą nas ze wszystkich, stron. Wiedzą, że mamy się na baczności.

— Trzeba by wysadzić tamę — zawyrokował Clarence. — Odczekać, aż wejdą w górną dolinę, i spłukać ich stamtąd.

Zebranie odbywało się w stołówce, w obecności wszystkich mieszkańców kolonii. Dłoń Celii zacisnęła się na palcach Dawida, ale dziewczyna nie zaprotestowała. Nie oponował nikt.

— Będą próbowali zdobyć młyn — ciągnął Clarence. — Pewnie myślą, że tam jest zboże albo co.

Dwunastu mężczyzn zgłosiło się do trzymania warty przy młynie. Sześciu innych miało założyć ładunek wybuchowy pod tamą, trzynaście kilometrów w górę rzeki. Pozostali utworzyli grupę zwiadowczą.

Dawid i Celia wyszli z zebrania przed końcem. Dawid zgłaszał się do wszystkiego, ale za każdym razem otrzymywał odmowę. Nie należał do tych, bez których kolonia mogłaby się obejść. Deszcze znów były “gorące” i wszyscy nocowali w jaskini. Dawid, Celia, Walt, Vlasic, inni pracownicy laboratoriów — wszyscy spali na polowych łóżkach. W małym gabinecie Dawid i Celia szeptali ~ przed snem trzymając się za ręce. Rozmawiali o swoim dzieciństwie.

Długo jeszcze po zaśnięciu Celii Dawid wpatrywał się w ciemności, nie wypuszczając z dłoni ręki dziewczyny. Celia była coraz szczuplejsza, ale gdy kilka dni wcześniej Dawid usiłował namówić ją, by zostawiła pracę i poszła odpocząć; Walt powiedział: “Daj jej spokój”. Celia poruszyła się nerwowo, a Dawid ukląkł przy jej polówce i mocno przytulił dziewczynę do siebie. Przez chwilę czuł dzikie łopotanie jej serca. Dopiero gdy całkiem się uspokoiła, rozluźnił uścisk i z zamkniętymi oczami usiadł na kamiennej podłodze: Jeszcze później usłyszał kroki Walta i skrzypienie jego łóżka w gabinecie za ścianą. Poczuł sztywnienie w kościach, więc w końcu wrócił na własne posłanie i zapadł w sen.

Następnego ranka zaczęło się przenoszenie wszystkiego na wyżej położone tereny. Wiadomo było, że przy wysadzaniu tamy zniszczeniu ulegną trzy domy mieszkalne, stodoła przy drodze, a także i sama droga. Nie można było trwonić niczego, toteż deska po desce przenosiło się stodoła na wzgórze i układało w stos. W dwa dni później dano sygnał i tama została wysadzona.

Dawid i Celia stali w pokoju no piętrze szpitala i patrzyli, jak ściana wody z rykiem rzuca się w dolinę. Przypominało to start odrzutowca albo tłum kibiców, rozwścieczony decyzją sędziego, albo pociąg ekspresowy bez hamulców. Był to ryk niepodobny do niczego, co Dawid wcześniej słyszał, czy też raczej podobny do wszystkich znanych mu odgłosów, które zlały się teraz w trzęsący budynkiem łoskot. Kilkumetrowa ściana wody runęła w dolinę, pędząc coraz szybciej, druzgocąc, niwecząc wszystko na swej drodze.

Gdy ryk ucichł i wysoka woda się ustała, pełna wirów i gęsta od porwanych szczątków, Celia spytała cicho:

— Czy to było warto, Dawidzie?

Mocniej objął jej ramiona.

— Musieliśmy tak zrobić — odparł.

— Wiem. Tylko czasem to się wydaje straszliwie bezsensowne. My wszyscy jesteśmy przecież martwi. Walczymy na czele frontu, ale jesteśmy martwi. Tak samo martwi, jak muszą być w tej chwili tamci ludzie.

— Nasz plan zaczyna już działać, kochanie. I ty dobrze o tym wiesz. Sama nad tym pracujesz. Trzydzieści nowych istnień !

Pokręciła głową.

— Trzydzieści następnych trupów. Pamiętasz szkółkę niedzielną? Zabierali mnie tam co tydzień. Ty też chodziłeś?

Skinął głową na potwierdzenie.

— A środowe lekcje religii? Wciąż o nich teraz myślę: i zastanawiam się, czy to, mimo wszystko, nie palec Boży. Nic na to nie poradzę. Ciągle się nad tym zastanawiam. A przecież zostałam ateistką. — Zaśmiała się i nagle zakręciła w kółko. — Chodźmy do łóżka, w tej chwili. Tu, w szpitalu. Weźmiemy sobie jakiś wystawny pokój, apartament…

Wyciągnął ku niej ręce, ale nagły gwałtowny podmuch wiatru cisnął w okno strugę deszczu. Nastąpiło to znienacka, bez uprzedzenia — po prostu nagłe oberwanie chmury. Celia wstrząsnęła się.

— Wola boska — powiedziała bezbarwnym głosem. — Musimy wracać do jaskini, prawda?

Minęli pusty szpital, długi, niewyraźnie oświetlony korytarz, wielką komnatę, w której ludzie usiłowali poukładać się wygodnie na polówkach i ławach, kilka mniejszych korytarzyków, aż wreszcie dotarli do gabinetu laboratorium.

— Ilu ludzi zabiliśmy? — zapytała Celia wychodząc z dżinsów. Odwróciła się, żeby poskładać ubranie w nogach łóżka. Jej pośladki były prawie tak płaskie jak u dorastającego chłopca. Kiedy znów odwróciła się do Dawida, zdawało się, że napięta skóra nie wytrzyma naporu żeber. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem podeszła i, stojąc przed nim nago, mocno przytuliła głowę siedzącego Dawida do swoich piersi. Na policzku poczuł jej łzy.


W listopadzie przyszły ostre mrozy, a zalana dolina oraz brak drogi i mostów chroniły szpital przed atakiem z zewnątrz, przynajmniej do wiosny. Ludzie znów opuścili jaskinię, praca w laboratorium posuwała się w dawnym, morderczym tempie. Embriony rozwijały się, rosły, gwałtownymi ruchami stóp i łokci przemieszczały się z miejsca na miejsce. Dawid pracował nad substytutami odczynników, którymi już zastępowano płyny owodniowe. Pracował dzień w dzień, tak długo, póki mgła nie zasnuła mu oczu albo dłonie nie odmówiły posłuszeństwa, albo też Walt nie kazał mu wynosić się z laboratorium. Celia pracowała teraz dłużej, nadal przestrzegając kilkugodzinnego odpoczynku w środku dnia, po którym wracała do pracowni i pozostawała tam niemal tak długo, jak Dawid.

Przeszedł obok jej krzesła i pocałował ją w czoło. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego, po czym wróciła do swoich liczb. Peter włączył wirówkę. Vlasic coś jeszcze poprawił przy ostatnim pojemniku z pożywieniem, które w stanie rozcieńczonym należało podać embrionom, po czym zawołał :

— Celia, możesz zacząć odliczać pisklaki?

— Chwileczkę — odparła. Zapisała coś, położyła ołówek na otwartej książce i wstała z krzesła.

Dawid był świadom jej obecności, tak jak zawsze, nawet jeśli własna praca całkowicie go pochłaniała. Czuł, że Celia wstaje, że chwilę stoi bez ruchu, a kiedy drżącym, zdradzającym niedowierzanie głosem wymówiła: “Dawid, Dawid” — on już zrywał się na nogi. Pochwycił ją, gdy osuwała się na ziemię.

Oczy miała otwarte, spojrzenie było niemal pytające, pytało o coś, na co on nie potrafił odpowiedzieć, na co ona sama nie czekała odpowiedzi. Wstrząsnął nią dreszcz I przymknęła oczy, a choć powieki jej drgały, więcej ich nie otworzyła.

Загрузка...